Jacek Kloczkowski - Refleksje przedwyborcze


W powszechnej opinii przyspieszone wybory zbliżają się milowymi krokami. Kampania wyborcza już praktycznie się toczy. Coraz więcej gestów polityków ma służyć wyłącznie przekonaniu wyborców, że to ich ugrupowania są warte głosów Polaków. Trudno spodziewać się, aby w tej sytuacji toczyły się szczególnie merytoryczne dyskusje programowe. Można już jednak pokusić się o analizę paru czynników, które będą determinować polskie życie polityczne przed- i powyborcze.

 

Kampania wyborcza będzie prawdopodobnie ostra jak nigdy dotąd w 18-letniej historii III i IV RP. To, co działo się w 2005 r., może wręcz być wspominane jako idylla w porównaniu z tym, co nas już niebawem czeka. Wówczas dwaj liderzy sondaży dość długo wystrzegali się bardziej zdecydowanych wzajemnych ataków. Wizja rządów PO-PiS-u skutecznie zniechęcała do zbyt śmiałych szarż. Co prawda pod koniec kampanii padły zarzuty o jej brutalizowanie, ale trudno klasyczną już reklamę z produktami znikającymi z lodówki uznać za agresywną napaść, podobnie jak załamywać ręce nad rzekomym populizmem zestawienia „Polska solidarna” – „Polska liberalna”. Sprawa dziadka z Wermachtu była już mniej smaczna, ale jej znaczenie zdecydowanie przeceniono. Wyborcze harce PO i PiS w 2005 r. były dość wyważone. Teraz będzie zgoła inaczej. W dwa lata po poprzednich wyborach nie mówi się już o przyjaciołach z PO i PiS-u. Partie te wciąż są na szczycie sondaży, ale to chyba jedyna analogia do sytuacji z 2005 r. Walczą one ze sobą całkowicie otwarcie. PO krytykuje PiS zdecydowanie agresywniej niż czyniła to w stosunku do rządów SLD za premiera Leszka Millera. PiS nie pozostaje dłużny, widząc w PO poważne zagrożenie dla projektu IV RP, który jeszcze dwa lata temu w wielu punktach wydawał się wspólny.

 

Z pewnością tak ostry antagonizm dwóch partii, uchodzących za prawicowe, nie służy merytorycznej debacie programowej, ale nie należy też załamywać rąk, że w ogóle on występuje. Spór PiS-u z PO odzwierciedla realne konflikty ideowe i realne konflikty interesów. Dwa lata temu wielu wyborców, a może nawet samych polityków, uległo mirażom wspólnoty zasad i celów. Przeceniono wspólną niechęć do rządów SLD, która okazała się zbyt słabym spoiwem. PiS i PO nie znajdują się może na antypodach myślenia o polityce i o Polsce, ale dzieli je bardzo wiele. Czy tak wiele, by wykluczona była także współpraca po wyborach? Tu odpowiedź nie jest prosta. Z jednej strony, można sobie wyobrazić powstanie rządu PO i PiS od strony programowej. Wystarczy racjonalne podejście i jasny podział ról, zresztą przewidywany dwa lata temu. Różnice idei i pomysłów na Polskę nie znikną, ale pragmatyzm pozwoliłby je przezwyciężyć, nawet bez konieczności płacenia ceny w postaci zbyt dalekich ustępstw. Z drugiej wszak strony, właśnie racjonalność nie była silną stroną PO-PiS-owych sporów z ostatnich miesięcy. Być może wymusi ją wynik wyborów. Niemniej słuchając wielu wypowiedzi liderów PO i PiS łatwo przewidzieć, jak trudne będzie utrzymanie ewentualnych negocjacji koalicyjnych w ryzach politycznej racjonalności. Tym bardziej, że w grę wchodzą także bardziej dalekosiężne plany ruchów na scenie partyjnej. PiS chciałoby spychać PO ku SLD, zaś PO odsuwać PiS jak najbardziej na prawo. Niekoniecznie muszą to być manewry ograniczone do kampanii wyborczej. Przykład tego, jak Platforma zachowuje się w opozycji, wskazuje, że takie projekty – co zresztą naturalne – mogą determinować politykę przez znacznie dłuższy czas. Nawet jeśli ich wpływ jest bardzo destruktywny dla jakości działań danej partii, bo nieuchronnie skłania do przedłożenia politycznego marketingu nad merytorycznością, a realne efekty niewielkie – a takie chyba są zważywszy na w sumie niewielkie zmiany poparcia dla obu partii w sondażach.

 

Zdaniem wielu komentatorów powyborcze manewry PiS i PO będą także obliczone na zwiększenie szans prezydenckich odpowiednio Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska. To komplikuje łamigłówkę, a może nawet czyni ją równaniem ze zbyt wieloma niewiadomymi. I tak mówi się, że przy zwycięstwie PO, PiS może być zainteresowany byciem silną opozycją i dezawuowaniem Donalda Tuska jako premiera. Gdyby zaś wygrał PiS, Platforma ponownie może odrzucić nawet najlepsze oferty współrządzenia, gdyż będąc w koalicji z PiS-em siłą rzeczy musiałaby powściągać krytykę Lecha Kaczyńskiego. Ten drugi scenariusz – kolejnej porażki PO – może jednak prowadzić do realizacji jeszcze jednego wariantu. Mianowicie, całkowicie zasadnie można zapytać, czy ewentualna przegrana w wyborach nie będzie kosztowała Donalda Tuska pozycji lidera partii. Trzecia spektakularna porażka w sytuacji, gdy za każdym razem zwycięstwo wydaje się być na wyciągnięcie ręki, może wywołać bardzo gwałtowne reakcje. Zwłaszcza, gdyby jedynym pomysłem Tuska po klęsce miało być ponowne odrzucenie oferty współrządzenia, jaką zapewne PiS by złożył. Platforma nie jest partią stworzoną do ciągłego pozostawania w opozycji i presja wielu jej działaczy na udział w rządzie może ułatwić ewentualne negocjacje i wymusić zmiany w jej władzach. Bardzo wiele będzie zależało od ułożenia list wyborczych. Jak wielką odgrywa ono rolę, można było się przekonać przy okazji sporów między Donaldem Tuskiem i jego ludźmi a Janem Rokitą. Ten ostatni był niemal całkowicie osamotniony, gdyż nie miał „żołnierzy” w klubie parlamentarnym PO. Po prostu, gdy ustalano listy, to nie on decydował, kto znajdzie się na ich szczytach i w czasie wewnątrzpartyjnego przesilenia nie miał dość szabel, aby skuteczniej trzymać w szachu konkurentów. Popularność medialna w warunkach ostrej walki politycznej to zdecydowanie za mało. Spory o miejsca na listach nie są oczywiście problemem wyłącznie Platformy. Także w PiS-ie będą one miały miejsce, zwłaszcza tam, gdzie o wpływy w danym regionie rywalizuje dwóch lub więcej potencjalnych liderów. Nie przypadkiem często mówi się też o napięciu między działaczami wywodzącymi się z dawnego PC a politykami niegdyś tworzącymi Przymierze Prawicy. Po raz kolejny warto jednak podejść do tego typu rywalizacji bardzo spokojnie. Ona jest w partiach politycznych nieuchronna. Przykład prawyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych jest pod tym względem klasyczny. Są one czasem równie wyniszczające jak sama kampania wyborcza, a partie republikańska i demokratyczna wcale się z ich powodu nie rozpadają. W Polsce aż tak daleko posuniętej pewności, że nie dojdzie do kolejnych rozłamów, mieć co prawda nie można, ale jednak nie wydaje się, aby wynik wewnątrzpartyjnych negocjacji miał wstrząsnąć posadami dwóch dominujących ugrupowań. Może natomiast mieć znaczny wpływ na ich zachowanie po wyborach, bo w obu są skrzydła bardziej i mniej skore do współpracy. O tym, które będą górą, zadecyduje w znacznej mierze właśnie rozłożenie ich przedstawicieli na listach wyborczych.

 

To jednak na razie jedynie spekulacje, zwłaszcza że w powyborczej rzeczywistości wszystko jest możliwe, o czym przekonaliśmy się, gdy w 2005 r. nie powstał wydawałoby się już przesądzony PO-PiS.

 

 

Artykuł ukazał się w „Dzienniku Polskim” (27 lipca 2007)



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/