Mija
rok rządów Prawa i Sprawiedliwości. Jest to wystarczający okres czasu, który
pozwala na dokonanie pierwszych podsumowań, ocen i diagnoz, wykraczających poza
doraźny komentarz polityczny. Chodzi zatem o to, by spoza codziennej „kurzawy” polityki
demokratycznej dostrzec trwalsze tendencje i dokonania, porażki sukcesy.
IV RP, czyli pułapka technologii
politycznych.
Zeszłoroczne
wybory parlamentarno-prezydenckie odbywały się w atmosferze, rzadkiej w Polsce,
nadziei na prawdziwe zmiany na lepsze. Dwie najważniejsze partie opozycyjne
wspólnie głosiły potrzebę walki z patologiami państwa i gospodarki. Patologie
te na poziomie naukowym opisała niewielka grupka naukowców – na poziomie
dyskursu Zdzisław Krasnodębski, na polu struktur polityczno-gospodarczych
Jadwiga Staniszkis, na polu struktur bezpieczeństwa Andrzej Zybertowicz. To
dzięki nim pojęcie postkomunizmu nabrało naukowej ścisłości oraz głębokiego i
trwałego znaczenia. Autorzy ci popularyzowali swoje analizy w mediach,
wspierani przez grupę krytycznych wobec establishmentu dziennikarzy i
intelektualistów, którzy dla potrzeb publicystycznych przekuli analizy
postkomunizmu na pojęcie „IV RP”. Pojęcie to miało charakter skrótu myślowego,
cechowało się wieloznacznością, która politykom pozwoliła użyć go jako hasła
propagandowego. Na scenie politycznej pojawiła się bowiem możliwość
wprowadzenia nowego, krytycznego głosu z pozycji dotychczasowego marginesu. Jak
to często bywa, pęknięcie w obrębie elity polityczno-medialnej, wywołane próbą
zachwiania równowagi wpływów i interesów między dwoma jej segmentami – SLD i
Agorą (afera Rywina), a następnie konflikt w samym obozie SLD – pałac premiera
i pałac prezydenta (afera Orlenu) – pozwoliły powrócić do łask politykom
odrzuconym, takim jak Jarosław Kaczyński, którzy od 15 lat głosili tezę o
potrzebie radykalnych zmian polskiego państwa.
W
wyborach parlamentarnych obywatele uznali, że diagnoza ta jest słuszna i
obdarzyli obie głoszące ją partie: Prawo i Sprawiedliwość oraz Platformę
Obywatelską najsilniejszą legitymacją. Uznanie postkomunizmu za fakt, było
jednak zaledwie warunkiem koniecznym przyszłej koalicji. Warunkiem dostatecznym
bowiem była wizja przyszłości. Tutaj, zaś – co, wobec nieobecność wspólnego
wroga, pokazała kampania wyborcza – obie partie różnią się czasem istotnie. Już
jednak w tym momencie ukazała się ogólna słabość polskiej polityki – jej
wyzucie z idei i projektów. Obie partie stoczyły bowiem bitwę nie na
programy – PiS miał wszak jego imitację, a PO w ogóle go nie miała - lecz
na technologie polityczne. Ostatnie wybory parlamentarne pokazały dobitnie
siłę marketingu politycznego w demokracji medialnej. I to jest trwała tendencja
degeneracyjna. Pogłębia ją jeszcze nieprawdopodobna wręcz i niespotykana w
dojrzałych mediach informacyjnych otwartość na polityków, która sprawia, że
większość dnia poświęcają oni organizowaniu wydarzeń, które zobaczą w
wieczornym wydaniu wiadomości. Nie dziwi zatem ta straszliwa jałowość bijąca z
telewizyjnych programów politycznych. Niestety jednak dziennikarze, nie
grzeszący w większości przypadków kompetencjami, nie wydają się skłonni do
zmiany tej destrukcyjnej formuły ciągłego show politycznego.
Nie
jest przypadkiem, że polska polityka, cierpi dziś na podobne problemy, co
polityka Amerykańska (która dysponuje wszak całym arsenałem środków zaradczych,
a zwłaszcza bardzo kompetentnymi mediami), gdzie rządząca dotąd GOP dokonywała
wyłącznie takich posunięć, które były wyraźnym ciosem w wizerunek Partii
Demokratycznej. To z USA przyszło do nas bowiem to, co nazywam Rovizmem (od
nazwiska stratega partii republikańskiej Karla Rove’a), czyli budowanie siły
partii na ciągłej mobilizacji elektoratu poprzez agresywną retorykę i odwołanie
się do emocji i religii. Strategia ta zapewniła Republikanom kolejne zwycięstwa
wyborcze, ale w praktyce zaowocowała stagnacją parlamentarną (stąd określenie Do-Nothing
Congress). Istnieje tu ciekawa zbieżność w odwoływaniu się przez PiS i GOP
do dwóch kluczowych „dźwigni” wyborczych. PiS-owskie hasło „solidarnego
państwa” do złudzenia przypomina wszak hasło „współczującego konserwatyzmu” z
pierwszej kampanii prezydenckiej George’a W. Busha, którego autorem jest nie
jakiś ekonomista, lecz prezydencki speechwriter Michael Gerson; z kolei
ukłony PiS w kierunku Radia Maryja współgrają z uznaniem religijnej prawicy
protestanckiej za rdzeń elektoratu Rartii Repuklikańskiej. Można zatem uznać
nadmierny wpływ technologii politycznych za patologię polskiej polityki, a
los Republikanów w ostatnich wyborach do Kongresu za przestrogę dla polskich
partii.
Historyczne źródła ograniczeń
Wszystkie
przedsięwzięcia polityczne Jarosława Kaczyńskiego cieszyły się niezbyt
pochlebną opinią politycznych estetów, których Ludwik Dorn nazwał
„wykształciuchami”. Porozumienie Centrum, było w powszechnej opinii partią
brzydką. Obaj bliźniacy są obiektem powszechnych drwin i żarcików, w których
uczestniczą nieraz – choć z pewnym zażenowaniem – nawet ich zwolennicy. To
zatem, co musiało się zmienić wraz z powstaniem Prawa i Sprawiedliwości to
właśnie wizerunek. PiS, dzięki przeforsowaniu jeszcze w parlamencie III
kadencji (1997-2001) ustawy o państwowym finansowaniu partii, uzbierało
pieniądze na efektowną kampanię, na którą w innych warunkach nigdy nie byłoby
stać żadnej partii prawicowej. To zachłyśnięcie się skutecznością oddziaływania
estetycznego jest widoczne wśród młodszych polityków, a szczególnie u
Kamińskiego i Bielana. Oni jako jedyni chyba ludzie spoza pokolenia
styropianowców mają dziś dostęp do ucha prezesa Kaczyńskiego. Dramat tej
sytuacji polega na tym, że w ich wykonaniu treść polityki zostaje
zredukowana do formy. Jest to niestety forma nachalna, nie ma w niej
elementu dydaktycznego, czy perswazyjnego, za jej pomocą nie tłumaczy się i nie
wyjaśnia. PiS uprawia nastawioną na krótkoterminowy efekt politykę spektaklu i
posługuje się dyskursem zdroworozsądkowym, a mimo to komunikacja społeczna tak
rządu, jak i partii, a zwłaszcza prezydenta Kaczyńskiego jest fatalna.
Spowodowane jest to prawdopodobnie tym, że uznają oni spektakl i zdrowy
rozsądek nie (zaledwie) za formę przedstawiania polityki, ale za środki jej
realizacji, co w dzisiejszych czasach jest już naprawdę ciężkim anachronizmem.
Można
powiedzieć, że mobilizacyjna retoryka służy dobrej sprawie, jeśli w grę wchodzi
przekonanie wyborców o słuszności polityki rozbijania postnomenklaturowych
układów. Jednak poważny problem rodzi się tam, gdzie proces rozbijania
właściwie dobiega końca i dostrzec można skonsternowane spojrzenia: „co teraz?”
Stary dylemat rewolucjonistów zawsze polega na tym, kiedy rewolucja powinna się
skończyć. Tam zaś gdzie kompetencji i pomysłów na budowanie czegoś nowego
brakuje, siedmiogłowa hydra układów może ożyć na nowo, choć tym razem już jako
polityczne simulacrum. Istnieje zatem niebezpieczeństwo -
materializujące się chyba na naszych oczach – że tam, gdzie nie będzie wiadomo,
co powiedzieć, PiS będzie się odwoływał do teorii spiskowej. Przywołuje to na
myśl opisany w słynnym eseju Richarda Hofstadtera paranoiczny styl polityczny.
„Nic faktycznie nie stoi na przeszkodzie, by sensowny program lub żądanie było
głoszone [advocated] w paranoicznym stylu. Styl ma bowiem więcej do czynienia
ze sposobem w jaki wierzy się w pewne idee, niż z prawdziwością lub
fałszywością ich treści.” Styl paranoiczny, który realizuje się przez wyraźną
przesadę, podejrzliwość i fantazje spiskowe, jest fenomenem właściwie
odwiecznym. Rodzą go określone tradycje religijne, społeczne struktury,
narodowe dziedzictwa, historyczne katastrofy i frustracje. W wypadku PiS -
doświadczenie walki z najbardziej spiskofobicznym ustrojem, czyli komunizmem.
Stylem tym – i ma się nieodparte wrażenie, że ze szczerą wiarą - posługuje się
Lech Kaczyński oraz całe zastępy wpływowych polityków średniego szczebla i
niżej (Kuchciński, Suski, Gosiewski itp.), choć tego rodzaju wypowiedzi
zdarzają się także samemu prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, czy Ludwikowi
Dornowi.
To
prowadzi nas do innego, prawdopodobnie dużo bardziej doniosłego doświadczenia,
które wpływa niszcząco na proces rządzenia przez PiS. Chodzi o doświadczenie
inwigilacji prawicy, które symbolicznie nazywa się „szafą Lesiaka”. Wiele
wskazuje na to, że pułkownik Lesiak znacząco wpłynął na historię ostatnich
kilkunastu lat, ponieważ rozbijając wrogą wobec prezydenta Wałęsy prawicę,
doprowadził do szybkiego powrotu byłych komunistów do władzy w III RP. Nawet
jeśli nie do końca jest to prawdą, to tak wydają się postrzegać przeszłość
bracia Kaczyńscy. Przekonanie to sprawiło, że druga partia Jarosława
Kaczyńskiego – PiS - została stworzona jako ciało niepenetrowalne dla służb
specjalnych. Konstrukcja tej partii przypomina piramidę, na szczycie której
znajduje się wódz i główny intelekt – Jarosław Kaczyński, jego brat Lech
oraz bardzo wąski krąg zaufanych przyjaciół, takich jak Ludwik Dorn. Wszystko,
co poniżej jest już w sensie komunikacyjnym dołami. PiS został skonstruowany
jako taran anty-układowy i jako narzędzie bojowe w swoim rdzeniu składa się
głównie z ludzi o mentalności żołnierzy (bmw – bierny, mierny, ale wierny) lub
rewolucjonistów (ascetyzm, oddanie sprawie). Oznacza to także, że wszelka
komunikacja wertykalna odbywa się tylko z góry na dół. A krąg przyjaciół na
szczycie, choć składający się z ludzi nieraz bardzo inteligentnych, jest zbyt
jednolity intelektualnie, by stworzyć warunki dla twórczego, funkcjonalnego
tarcia. Przeciwnie, konflikt był czymś czego za wszelką cenę należało unikać –
na to wszak zawsze liczy dywersant - i dziś, kiedy jest on do dobrego rządzenia
niezbędny, nie ma strukturalnych warunków dla jego stworzenia. Zatem PiS w
czasach porewolucyjnych staje się jako partia bytem niefunkcjonalnym. Paradoksalnie
zatem po rozbiciu postkomunizmu, PiS-owi grozi pozostanie ostatnią
pozostałością tego systemu.
Piramidalna
struktura przywództwa i komunikacji - którą dziś stosują właściwie wszystkie
liczące się partie może poza PSL i SLD, gdzie po nieudanej centralizacji za
czasów Leszka Millera, obowiązywał system autonomicznych baronów - sprawia że
„zużyty” przez proces rządzenia przywódca nie ma swojego następcy. Silny lider
usuwa ze swojego otoczenia inteligentnych oponentów, którzy mogliby zagrozić
jego pozycji lub otacza ich kordonem bezpieczeństwa (przypadek Marcinkiewicza i
Rokity). I o tyle, o ile następcą Kaczyńskiego mógłby dziś od biedy zostać
Zbigniew Ziobro, o tyle nie umiem sobie wyobrazić, kto mógłby zastąpić w roli
lidera PO Donalda Tuska. To oczywiście prowadzi do problemu personalnego
systemu partyjnego, o którym niedawno pisał w „Nowym Państwie” Rafał Matyja,
choć nie zgadzam się z nim, że można go uznać za polską specyfiką, a nie patologię.
Logika
ordynacji wyborczej, która jest zasadniczym czynnikiem wpływającym na kształt
partii i sceny politycznej jest dziś prawdopodobnie główną przyczyną problemów
polskiej demokracji. Mamy zatem sytuację, w której ordynacja, kładąca nacisk
na reprezentatywność wyborów, a nie na wyłonienie jasnej siły rządzącej,
prowadzi do zachowań takich, jak kupowanie posłów (taśmy Beger), czyli zachowań
wewnętrznie racjonalnych, bo prowadzących do zbudowania większości, ale
moralnie degradujących i podważających zaufanie społeczne dla polityki.
Okazuje się, że choć obowiązuje w Polsce jedna z najgorszych w Europie
ordynacji, której kształt rodził się w trakcie targów między grupami interesów
kształtującymi realny ustrój IIIRP, bardzo ciężko jest ją zmienić (po to właśnie
wpisano ją do konstytucji). Jedną z przyczyn tej sytuacji, niezależną do tego,
że PiS obecnie nie chce mówić o zmianie ordynacji, by nie zaogniać i tak
ciężkiej współpracy z LPR i Samoobroną, jest właśnie lęk wszystkich liderów
partii przed wewnętrzną konkurencją. To oni – za cenę wyniszczających bojów
wewnętrznych i olbrzymich kosztów ludzkich (patrz np. „trzej tenorzy z PO”) -
są dzisiaj głównym rozgrywającymi i to oni rozdzielają miejsca na listach
wyborczych, a wybory proporcjonalne gwarantują, że nawet znikomy (ale większy,
niż 5%) wynik pozwoli na przezimowanie kadencji w opozycji. Gdyby ordynacja
preferowała wybór spersonalizowany, mogłoby to doprowadzić do pojawienia się
silnych liderów lokalnych, co skomplikowałoby przywództwo partyjne. Sytuację
mogłoby wszak wyraźnie poprawić przyjęcie ordynacji typu brytyjskiego, gdzie
liderzy partii, decydując o rozmieszczeniu kandydatów w poszczególnych
okręgach, zachowują kontrolę nad wewnętrznymi konkurentami, nie niszcząc jednak
prawdziwych liderów drugiego rzędu, ale jednocześnie partia uzyskuje, dzięki
zastosowaniu logiki większościowej, jasny mandat do samodzielnego rządzenia.
Ta
obsesja jednolitej linii partyjnej i pełnej kontroli prezesa sprawia, że PiS
rządził w miarę dynamicznie tylko w czasie, gdy tworzył monolityczny rząd
mniejszościowy. Jest to oczywiście asumpt do refleksji nad tą specyficzną cechą
umysłowości Jarosława i osobowości Lecha Kaczyńskiego, jaką jest nieufność (i
widać że, o ile premier myśli coraz bardziej pragmatycznie, o tyle prezydent
jest wciąż bardzo mało elastyczny). Już bowiem w rządzie Marcinkiewicza
umieszczali oni stopniowo swoich „agentów”: Lipińskiego, Jasińskiego, Fotygę i
to za każdym razem za cenę ludzi dużo bardziej profesjonalnych i sprawnych,
lecz nie cieszących się zaufaniem lidera partii. Sytuacja skomplikowała się
niepomiernie, gdy do rządu włączono przedstawicieli LPR i Samoobrony. Wówczas
jedynym rozwiązaniem stało się premierostwo samego Jarosława Kaczyńskiego,
które jednak – wbrew zapowiedziom - nie doprowadziła do wyraźnej poprawy
sprawności rządów; właściwie w ogóle nie doprowadziło do poprawy sprawności.
Przyczyna tego faktu leży właśnie w barierze nieufności oraz z słabej kulturze
organizacyjnej ludzi PiS. Premier Kaczyński, uzyskawszy szeroką rozpiętość sterowania,
nie mógł jednocześnie zapewnić sobie silnej władzy i kontroli. Reforma
funkcjonalna kancelarii premiera, która mogłaby się stać ośrodkiem decyzji
politycznych wydaje się niemożliwa nie tylko dlatego, że rządzi nią Przemysław
Gosiewski, ale także dlatego, że ludzie PiS myślą wyłącznie w kategoriach
władzy relacyjnej, władzy człowieka nad człowiekiem i nie rozumieją natury
władzy struktur i generalnie nie darzą zaufaniem instytucji.
Kolejnym
kluczowym doświadczeniem historycznym, które wyjaśnia psychologię sprawowania
władzy przez Pis w ostatnim roku, jest noc odwołania rządu Olszewskiego, która
zrodziła syndrom 4.VI. Syndrom ten ma wielorakie postaci. Po pierwsze, prowadzi
do swoistego idealizowania samego siebie, które sprawia, że PiS przyjmuje rolę
świętego męża polskiej polityki. Po drugie, i to już jest nie tylko niepoważne,
ale i niebezpieczne, po objęciu władzy i niezawiązaniu koalicji z PO
rozpanoszyło się w PiS myślenie wg logiki epizodu – póki jesteśmy u władzy
trzeba nazmieniać ile się da. To oczywiście wymusiło pośpiech, widoczny w
pracach nad ustawą o KRRiT czy zintegrowanym Nadzorze Finansowym, ale przede
wszystkim uniemożliwiło normalną współpracę z administracją. Po trzecie bowiem,
administracji się nie ufa, bo jest nie-nasza i nie podlega ścisłej kontroli
partyjnej, urzędnicy zaś byli początkowo w swoich działaniach opieszali licząc
na tymczasowość rządów PiS, obecnie zaś paraliżuje ich konformistyczna
niepewność, co do aktualnych poglądów zwierzchników. Kryzys pogłębi zapewne
zmiana ustawy o Służbie Cywilnej, która dzisiaj miast partnerem w zarządzaniu
(governance) i kształtowaniu polityk (policy) oraz bycia pamięcią organizacyjną
państwa, staje się mało kompetentną nomenklaturą o potencjalnie krótkim cyklu
urzędowania (patrz: ostatnie decyzje kadrowe R. Giertycha i A. Kalaty).
Po co się rządzi?
Kluczowym
pytaniem, jakie rządzący w demokracji muszą sobie zadawać brzmi: „po co
rządzę?” W wypadku PiS odpowiedź zapewne oscylowałaby pomiędzy walką z układem
i budową silnego państwa, modernizacją solidarnościową, czy odtworzeniem silnej
wspólnoty narodowej, a pośrednio także obejmowałaby ukryty cel, czyli
zbudowanie wielkiej partii ludowej. Jednak próba jednoczesnej realizacji celu
partyjnego i celu państwowego, postawiła dziś PiS w sytuacji, którą Jadwiga
Staniszkis nazwała w „Ontologii socjalizmu” martwą strukturą. Partia Jarosława
Kaczyńskiego ugrzęzła w populizmie socjalno-rozliczeniowym, który ma niewiele
wspólnego z solidarnością, jeszcze mniej z modernizacją, za to pozwolił przypodobać
się wyborcom tzw. przystawek koalicyjnych. Próbując zatem realizować
anachroniczny już mocno projekt budowy wielkiej partii, PiS podważa fundamenty
swojego najlepszego wizerunku moralistycznej partii inteligenckiej. Ta martwa
struktura tworzy się także na głębszym poziomie, między dyskursem politycznym,
głoszącym pochwałę energicznego działania, a realnym ustrojem, który takie
działania uniemożliwia (przy czym debata o ustroju z udziałem opozycji się nie
toczy). Pokazuje to dobitnie, że kategorie myślenia i wiedza, które kształtują
działania prezesa Kaczyńskiego a pochodzą z czasów jego studiów prawniczych,
prowadzą dziś do działań zwiększających chaos w polityce. Sposobem zaś radzenia
sobie z tych chaosem jest polityka silnych tożsamości – ideologicznych i
narodowych. Dochodzi zatem do paradoksalnej sytuacji, w której politycy o
rodowodzie piłsudczykowskim wpadają w dyskurs endecki.
Najgłębszym
źródłem tego chaosu jest niezrozumienie natury ponowoczesnej polityki i władzy.
Dziś celem rządu powinno być stworzenie zdolnego do osiągania założonych celów
państwa w sytuacji strukturalnej nieobecności momentu władczego. Tego rodzaju
rządzenie zakłada przede wszystkim bardzo dużą kompetencję polityków,
rozbudowany i profesjonalny system wsparcia analitycznego oraz otwarcie na
pragmatyczne współdziałanie z opozycją. Możliwości polityki mocno się skurczyły
zatem politycy muszą posiadać (1) zdolność współpracy z silnie autonomicznymi
sferami niepolitycznymi oraz (2) zdolność wymuszania, ale przez reguły, procedury
i negocjacje, realizacji interesu ogółu poprzez ustanawianie bezstronnych (fairness)
formuł organizujących te sfery oraz (3) rozumieć potrzebę kreowania
kontraktowej przestrzeni dla swobodnego działania partnerów społecznych.
Wszystko to ma sprawić, że system jako całość stanie się mechanizmem
generowania wiedzy o sobie samym, która zapewni mu samokontrolę w sytuacji
chaotycznego otoczenia. Silne państwo zatem to nie państwo o zunifikowanej i
skoncentrowanej władzy, ale państwo rządne (zdolne do określania celów),
sterowne (realizujące je) i elastyczne (dostosowujące się do szybkich zmian).
Jeśli
teraz porównamy ten modelowy obraz z realiami rządów PiS ukaże się nam cały
dystans między stanem obecnym, a pożądanym. PiS bowiem zaprowadził funkcjonalny
autorytaryzm, próbując zrekonstruować państwo o hierarchicznej, jednolicie
racjonalnej strukturze władzy, które można znaleźć już tylko w podręcznikach
prawa. Ta próba odtworzenia momentu władczego, rozciągnięcia hierarchii na
sfery już jej nie podlegające, generuje strukturalny chaos i niesterowność; PiS
używa również kontrolowanego chaosu w polityce parlamentarnej do obezwładnienia
opozycji, ta jednak odpowiada wówczas ostrą ofensywą retoryczną (ta silna
retoryka ma narzucić jakikolwiek porządek chaosowi), co nieuchronnie kończy się
rozkręceniem się spirali wojny medialnej. Dobrym arsenałem propagandowej
amunicji jest historia najnowsza, która w interpretacji politycznej prowadzi do
delegitymizacji opozycji i niezależnych instytucji państwa w duchu paranoicznego
myślenia „układowego” (np. ataki na Rokitę, czy sędzię Mojkowską). Dramatyczny
poziom nieufności do instytucji sprawia, że PiS, nawet rozumiejąc ich
istotność, nie byłby zdolny do ich zręcznego używania. Partia Kaczyńskich
mając określoną wizję modernizacji chce być jej głównym dyrygentem (bo
przecież, jak miał powiedzieć premier „wszyscy fachowcy są z układu”). Skoro
zaś rozumie się politykę w kategoriach dosłownie pojętej Schmittowskiej
dychotomii wróg-przyjaciel nie można prowadzić polityki polegającej na, opartym
na zaufaniu, harmonizowaniu logik poszczególnych instytucji i dziedzin w celu
ustanowienia ich samoregulacji, co pozwala maksymalnie wykorzystać aktualną w
danym momencie koniunkturę rozwojową.
Schodząc
na niższy stopień abstrakcji można stwierdzić, że był to rok rządów
niezrównoważonych: w 3-4 resortach następowały spore obiecujące zmiany reguł
(Min. Sprawiedliwości, Obrony, Rozwoju Regionalnego i w części policyjnej
MSWiA), w resortach takich, jak Ministerstwo Gospodarki, Infrastruktury i NFZ
dokonuje się sprawne zarządzanie i próbuję się przygotować skomplikowane
projekty dużych inwestycji, których efektów nie da się ocenić przed ich
realizacją; w MSZ dokonuje się zadziwiający spektakl burzenia/tworzenia,
którego celów i efektów zewnętrzny obserwator nie umie zrozumieć; no i wreszcie
całkowity upadek dokonał się lub dokonuje w resortach takich jak Skarb,
Budownictwo czy Min. Pracy, którymi kierują ludzie niekompetentni. Szczególnie
zatrważające wydają się pomysły min. Kalaty (np. zwinięcie II filara do ZUS,
czy hojne emerytury pomostowe), która wszak sprawuje pieczę nad przyszłością
milionów Polaków, a poprzez fundusze emerytalne ma duży wpływ na polską
gospodarkę. Martwi także wyraźna niechęć lub nieudolność ministra Dorna w
reformowaniu administracji oraz głównie populistyczne ruchy w MEN. Do tego
dochodzi bardzo nieudolny i źle komunikujący się prezydent. Chaotyczność jego
posunięć spowodowana jest brakiem mianowanych doradców (zwłaszcza
ekonomicznych), hermetycznym otoczeniem i źle dobranymi współpracownikami.
Jednak szczególnie niepokojący jest fakt, że prezydent Lech Kaczyński, w
przeciwieństwie do swojego brata nie ma zdolności uczenia się.
Rządy
PiS opierają się na swoistym moralnym stanie wyjątkowym, gdzie zawieszeniu
ulegają etyczne standardy uprawiania polityki (patrz: koalicja z Lepperem) w
imię dość nihilistycznie rozumianej skuteczności. Pułapka nihilizmu jest bowiem
dla polityków PiS coraz bardziej groźna – im dłużej styl uprawiania polityki
będzie pochłaniał jej treść, tym bardziej realne będzie stawać się pomylenie
celów i środków. Gra niepewnością, prymat sytuacji już niedługo może zatrzeć
świadomość różnicy między taktyką a strategią. W najbliższym roku prawdziwym
wyzwaniem, wobec chęci długiego rządzenia, będzie swoisty hedging (gra
asekuracji i reasekuracji) między (1) skutecznością (a.) rozgrywek w koalicji i
(b.) budowania wielkiej partii, a (2) wizją (a.) odtwarzania jedności wspólnoty
narodowej i (b.) ustanowienia komunikacji z opozycją i niechętnymi elitami, a
wszystko to przy (3) realizacji planu demontażu układów postkomunistycznych,
jako warunku brzegowym. PiS-owi udało się zrekompensować odpływ inteligencji i
utrzymać stan posiadania z poprzednich wyborów kosztem jednak nasilenia
populizmu. Wprawdzie nie należy spodziewać się jakichś afer gospodarczych w
starym stylu, jednak ich odpowiednikiem może stać się potencjalnie krwawa
ekspedycja do Afganistanu, a wówczas prezydent Kaczyński podzieli losy
prezydenta George’a W. Busha. Wszystko to nie oznacza oczywiście, że nie PiS
nie ma sukcesów. Energiczne działania w resortach siłowych i prawnych,
autentyczna próba rozmontowywania układów, uczciwość godna prawdziwej
cnoty rewolucyjnej oraz potrzebna jak powietrze polityka historyczna na pewno
mogą być uznane za prawdziwie udane przedsięwzięcia. Jednak tym, co naprawdę
napawa nadzieją na przyszłość jest ustanowienie, choć przy częściowej
zaledwie pomocy PiS, pełnej wolności słowa – rynek mediów prasowych się
zrównoważył, osoba prezesa Wildsteina gwarantuje niezależność telewizji
publicznej, a do ekspansji szykuje się Rupert Murdoch, postać z koszmarów
Mariusza Waltera, granice dyskursu publicznego w Polsce zostały poszerzone i
dziś nie ma już chyba tematów, których nie wolno poruszać. I samo to już
sprawia, że można uznać, że żyjemy już w IV Rzeczypospolitej.
Autor jest doktorantem w
Instytucie Filozofii UJ, analitykiem Ośrodka Myśli Politycznej i redaktorem
nowego działu „Interes Publiczny” w dwumiesięczniku Arcana.