Prawomocność partii politycznych i społeczne utożsamianie się z nimi w III RP


Współczesna scena polityczna[1]

Interpretacje wydarzeń, które miały w Polsce miejsce na przestrzeni ostatnich z górą dziesięciu lat obfitują w kontrowersje. Dotyczą nie tylko ocen, ale i faktów. Wysoka temperatura sporów powoduje ich związek z bieżącą walką polityczną, a ta – przynajmniej w środowisku tzw. inteligencji – dotyczy często bardziej tego, kto ma rządzić duszami, niż tego, kto i jak ma rządzić państwem. Stąd ideologia w debatach publicznych bierze tu zazwyczaj górę nad rzeczową argumentacją. W tej sytuacji, konieczne jest przyjrzenie się ważniejszym wydarzeniom związanych z formowaniem się nowego systemu władzy, tj. przede wszystkim ustalenie faktów.

Przede wszystkim zwróćmy uwagę na bodaj najbardziej charakterystyczną cechę polskiej sceny politycznej: spośród głównych partii, które na niej występują, tylko SLD i PSL liczą sobie co najmniej dziesięć lat. Platforma Obywatelska powstała kilka, a Prawo i Sprawiedliwość zaledwie parę miesięcy temu; Forum Obywatelskie zapowiada swoje powstanie; AWS stał się obecnie AWS-Sojuszem Prawicy i zmienił gruntownie swój poprzedni skład; UW ma nazwę o siedmioletniej tradycji, ale skład osobowy jej kierownictwa zawęził się już do dawnego Ruchu Obywatelskiego – Akcji Demokratycznej. Pokazuje to, że na scenie politycznej w dalszym ciągu dominuje podział na partie po-komunistyczne i po-solidarnościowe i klarowna granica między nimi tylko chwilowo zaciera się, co skutkuje tym, że główne linie podziału mają charakter pozamerytoryczny, spory dotyczą interpretacji historii, polegają na “ustawianiu” ideologicznym przeciwnika, a nie dyskusjach programowych. Poza tym trwałości i względnej stabilności partii wywodzących się ze “starego reżymu” towarzyszy nieobecność tych przymiotów w rozbitym jałowymi sporami na tle ambicji personalnych obozie po-solidarnościowym. A w sytuacji, kiedy spory programowe tylko pozornie dotyczą spraw merytorycznych i brak jest instytucjonalnych mechanizmów zapewniających odpowiedzialność polityków za sposób pełnienia urzędu, elektorat skazany jest na dezorientację.

Stąd tylko niewielka część elektoratu na trwałe związana jest z jakąś partią polityczną. Względna stabilność poparcia dla PSL ma swe źródło w wizerunku tej partii jako reprezentanta interesów rolników, a siła poparcia tej partii jest funkcją frustracji środowiska wiejskiego. SLD z kolei posiada stałą klientelę wśród byłego aktywu PZPR, ale sukces swój zawdzięcza umiejętności przyciągnięciu wyborców, którzy do tej kategorii nie należą. Pozwoliły jej na to nie tylko błędy kolejnych rządów po-solidarnościowych. SLD od momentu narodzin nastawiła się na zdobycie szerokiego poparcia w elektoracie, nie przejmując się zbytnio swą pierwotną klientelą wyborczą, która zapewnia jej co najwyżej kilka procent głosów, a dla której oddanie głosu na tę partię jest jedyną dostępną opcją.

W odróżnieniu od niej, partie posolidarnościowe przyjęły, że udzielenie im poparcia w wyborach jest obowiązkiem patriotycznym – nie spełnienie go ma świadczyć o braku obywatelskiej dojrzałości. Z kolei, rozdrobnienie w tym obozie powoduje, że jedne ugrupowania starają się przelicytować inne w swojej “polskości”, “pro-państwo-wości”, czy “pro-chrześcijańskości” – wszystko to na poziomie czysto werbalnym. Te kręgi polityczne – w większym stopniu, niż SLD – nie znalazły dotąd właściwego języka dla porozumienia się ze społeczeństwem.

Ogólnie rzecz ujmując, “stała klientela wyborcza” partii stanowi w Polsce niewielką część elektoratu. Jest to co najwyżej jedna piąta wszystkich głosujących. Pozostałe cztery piąte, to elektorat płynny – czyli głosy do zdobycia. Wyborcy ci nie reagują już na symbolikę związaną z antykomunistyczną opozycją, ani na pamięć Solidarnościowego podziemia. W okres dorosłości weszły pokolenia, dla których komunizm jest historią, a o sposobie głosowania decydują względy praktyczne.        Decyzje elektoratu są więc w stopniu coraz większym podporządkowane kryteriom racjonalnym. Tym bardziej, że znaczna jego część ma prawo uważać, iż hasła, którymi karmiły go partie po-solidarnościowe nie miały pokrycia w działaniu, ani w rzeczywistych intencjach. Nie ma więc podstaw, aby twierdzić, na przykład, iżby partie mające w nazwie przymiotnik “chrześcijańskie” postępowały w praktyce w sposób bardziej chrześcijański, niż stronnictwa podkreślające agnostycyzm. Być może jedną z przyczyn tego stanu rzeczy był długotrwały brak zdecydowania Kościoła, co do miejsca jakie powinien był zająć w życiu publicznym kraju po upadku komunizmu. Popularność i siłę Kościoła starały się więc wykorzystać kręgi polityczne, których stosunek do religii był w znacznej mierze instrumentalny. Załóżmy tylko dla celów analitycznych, że preferencje wyborcze kształtują się zgodnie z krzywą rozkładu normalnego: mamy niewielkie mniejszości skrajnie lewicowe i skrajnie prawicowe, oraz umiarkowany środek skłaniający się na przemian to nieco w kierunku prawym, to lewym. SLD od początku skupiło swój wysiłek na umocnieniu pozycji na środku pola. Także UD/UW starała się tam znaleźć, ale kultywowany przez nią wizerunek partii inteligenckiej, o skrzywieniu libertyńskim, skutecznie te ambicje frustrował. Zaskakującą strategię przyjął natomiast w wyborach 1997 roku AWS, który mając mocne pozycje na prawicy, zamiast walczyć o środek, gdzie mógłby zyskać najwięcej, zdecydował się na współzawodnictwo z małymi, skrajnie prawicowymi partyjkami.

Z kolei, pokomunistyczna SLD, zrzeszająca ludzi związanych ze strukturą władzy “starego ustroju”, dawnych zwolenników centralnego planowania i rządów monopartii, cenzury i łamania praw obywatelskich, oraz wiodącej roli ZSRR, stała się siłą, która wspiera gospodarkę rynkową, nawołuje do umocnienia rządów prawa i intensyfikacji związków Polski z Zachodem. W tych hasłach SLD jest często bardziej wiarygodna, niż partie wywodzące się z antykomunistycznej opozycji. Jak to możliwe, że SLD, związana z komunistyczną przeszłością, podkreślająca swój religijny indyferentyzm, słabo zakorzeniona w polskiej tradycji historyczno-kulturalnej, mogła zdobyć poparcie około połowy katolickiego, rzekomo obsesyjnie nacjonalistycznego społeczeństwa? Odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać w układzie, jaki wytworzył się na arenie politycznej w ostatnim dziesięcioleciu.

Przyjmujemy tu hipotezę, iż oferta wyborcza, jaką przedstawiają obecne na polskiej scenie politycznej partie polityczne, nie jest zgodna z preferencjami elektoratu: ludzie głosują na mniejsze zło. Oczywiście, idealna zgodność nie występuje w żadnym kraju, ale wydaje się, że w Polsce występuje ona w większym stopniu, niż w innych demokracjach. Możliwe, iż to jest główną przyczyną absencji wyborczej nawet w środowiskach społecznych, które traktują udział w wyborach jako obowiązek obywatelski. Ich problem polega na tym, że w Polsce nie zdołała dotąd wykształcić się poważna alternatywa dla rządów SLD. Z kolei, dla znacznej części elektoratu SLD nie jest możliwą do przyjęcia alternatywą dla rządów po-solidarnościowych.

Również przewaga SLD nad obozem posolidarnościowym, pod względem zdolności do sprawnego rządzenia krajem, może okazać się czysto iluzoryczna. W moim przekonaniu problem polega na tym, że cały mechanizm selekcji ludzi do polityki, mechanizm umożliwiający wyborcom rozliczenia polityków z ich działań jest wadliwie skonstruowany. A zatem, niezależnie od spuścizny komunizmu i wad kultury politycznej społeczeństwa polskiego, niezależnym źródłem patologii życia politycznego w Polsce są błędy w projekcie konstytucyjnym.

 

Konsekwencje przemian Okrągłego Stołu dla elektoratu

Początek przemianom pokomunistycznym w Polsce dały obrady Okrągłego Stołu, marcu i kwietniu 1989 r. Wtedy została uzgodniona ordynacja wyborcza dla pierwszych, quasi-wolnych wyborów do Zgromadzenia Narodowego, która miała z góry zapewnić koalicji PZPR z ZSL i SD większość konstytucyjną. Co ważniejsze, tam powstał niepisany kontrakt, który połączył strony komunistyczną i opozycyjną, a przynajmniej jej część, węzłem szczególnej lojalności, każącej tolerować masowe przejmowanie majątku państwa w ramach tzw. prywatyzacji nomenklaturowej przez gospodarcze zaplecze PZPR. Również ta szczególna lojalność była powodem braku zdecydowanego stanowiska w kwestii ekspropriacji majątku po PZPR, który w całości pochodził ze skarbu państwa.

Wybory 4 czerwca 1989 roku były plebiscytem. Z jednej strony, występowały partie “starego reżymu” zmuszone po raz pierwszy do stawienia czoła politycznej opozycji. Z drugiej, stanęła koalicja różnych ugrupowań opozycyjnych, dla których wspólnym mianownikiem było odwoływanie się do tradycji Solidarności. Przyjęta przy Okrągłym Stole ordynacja wyborcza sprzyjała koalicji “starego reżymu” dając jej z góry tzw. “większość konstytucyjną”, ale klęska, jaką poniosła ona w wyborach, przekreśliła wcześniejsze kalkulacje. Werdykt społeczeństwa był jednoznaczny: Polacy odrzucili ustrój komunistyczny.

Koalicja “starego reżymu” wyszła z wyborów tak rozbita, że “większość konstytucyjna” okazała się nie do utrzymania: PZPR opuścili jej dotychczasowi partnerzy ZSL i SD. Powołany został rząd nowej koalicji, na którego czele stał przedstawiciel obozu Solidarności – tylko dwa resorty, Spraw Wewnętrznych i Obrony Narodowej, pozostały w rękach PZPR.

Kilka miesięcy później, w styczniu 1990 roku, PZPR rozwiązał się, a jej miejsce zajęły dwie partie, z których tylko SDRP/SLD przetrwał, by odegrać ważną rolę polityczną. Wybory prezydenckie z jesieni 1990 roku pokazały, że partia ta mogła liczyć na ok. dziesięciu procent głosów. Przy ordynacji większościowej, takie poparcie nie dawało jej żadnych szans. Ordynacja proporcjonalna uczyniła z niej, w wyborach parlamentarnych 1991 roku, jedną z największych partii w Sejmie. Jednym słowem, to ordynacja proporcjonalna utrwaliła tak charakterystyczny dla polskiej areny politycznej Polski podział na stronę o proweniencji komunistycznej i solidarnościowej.

Zasadniczym problemem, z którym musieli uporać się politycy SDRP/SLD był ciążący na nich stygmat starego reżymu. Ich elektorat był względnie wyizolowany – dawny aparat i służba bezpieczeństwa, tysiące emerytów rewolucji społecznej. Skupienie się na reprezentowaniu tego elektoratu skazywało partię na powolne więdnięcie. SDRP/SLD, jeśli miało dłuższą metę utrzymać się, musiało wyjść z izolacji i znaleźć swoje miejsce w nowych warunkach ustrojowych jako nowoczesna partia socjaldemokratyczna. Po tej stronie sceny politycznej konkurencja była raczej mała i niegroźna.

W koalicji posolidarnościowej natomiast od razu powstały swary o wpływy, w których sprawy programowe odgrywały raczej drugorzędną rolę. Tak zwana “wojna na górze”, między środowiskiem byłego KOR-u i częścią przywódców regionalnych z jednej strony, oraz środowiskiem zgrupowanym wokół Lecha Wałęsy – z drugiej, była pierwszym rozłamem w obozie solidarnościowym. Po nim nastąpiły następne rozłamy i konflikty. W odróżnieniu od SLD, którego działacze od młodości uczyli się partyjnej dyscypliny, politycy wywodzący się z opozycji antykomunistycznej umieli łączyć się w sprzeciwie; lecz trudniej przychodziło im działać konstruktywnie.

W początku 1989 r. zaczęły tworzyć się w tysiącach miasteczek i miast polskich, na wzór Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, lokalne komitety obywatelskie. Był to ruch żywiołowy, którego siłą sprawczą było obywatelskie zaangażowanie środowisk społecznych w całym kraju. Okazał się on sprawną i skuteczną machiną wyborczą w wyborach parlamentarnych1989 r., a także w wyborach samorządowych 1990 r. Uzyskanie nad nim kontroli było między innymi przedmiotem “wojny na górze”. Po zwycięstwie Wałęsy, najpierw w walce o kontrolę nad KO, a potem w wyborach prezydenckich, ruch ten stracił dla niego wartość. Jego część znalazła się w Porozumieniu Centrum stanowiąc potencjalnie silną bazę społeczną dla tej partii. Jej przywódcy, zaangażowani w salonowe intrygi, zaniedbali teren. W ten sposób, ruch komitetów obywatelskich przestał się liczyć jako siła polityczna o znaczeniu ogólnokrajowym.

 

Pierwsze wolne wybory parlamentarne

Zwróćmy uwagę, że Polska, od której zaczął się upadek starego ustroju, była ostatnim pokomunistycznym państwem Europy Środkowo-Wschodniej, w którym przeprowadzono wolne wybory do Sejmu. Miało to miejsce w październiku 1991 roku, czyli prawie dwa i pół roku po przełomie ustrojowym 1989 roku. Ta trudna do usprawiedliwienia zwłoka miała poważne konsekwencje dla budowy ustroju demokratycznego w Polsce. Zdaniem Juana Linza i Alfreda Stepana, znanych badaczy procesów przejścia ustrojowego, głównym zadaniem rządu utworzonego po rewolucyjnym przełomie jest jak najrychlejsze doprowadzenie do wolnych wyborów parlamentarnych: jest to czynnik, który rozstrzyga o przebiegu całego przejścia do demokracji, zwłaszcza zaś o skuteczności konsolidacji demokratycznych rządów. Prowadzone przez nich badania porównawcze pokazują, że kiedy rząd przejściowy wcześnie ustali termin wolnych wyborów i zachowuje do tego czasu względną neutralność, wtedy następuje szybki i efektywny postęp w budowie instytucji demokratycznych. Kiedy zaś rząd przejściowy odkłada przeprowadzenie wyborów parlamentarnych – nawet, jeśli jednocześnie przeprowadza reformy ustrojowe i różnego rodzaju wybory cząstkowe – to wówczas przebieg przejścia do demokracji ulega zakłóceniom, a jego rezultaty stają się niepewne[2].

Jakie były przyczyny prawie dwu i półletniego opóźnienia wolnych wyborów do parlamentu? Często wskazuje się na poczucie lojalności wobec strony pokomunistycznej, jakie wykształciło się wśród jej opozycyjnych interlokutorów przy Okrągłym Stole, a jeszcze bardziej podczas spotkań w Magdalence. Jest to mało przekonujące. Strona pokomunistyczna była żywotnie zainteresowana w opóźnieniu wyborów, bo to dało jej szansę względnego odbudowania zaplecza politycznego oraz w ordynacji proporcjonalnej, bo przy ordynacji większościowej dziesięcioprocentowe poparcie dawało jej nikłe szanse politycznego przetrwania. Oba cele zostały w pełni zrealizowane. Tyle, że to nie ta strona dyktowała wówczas warunki gry. Można więc zapytać, dlaczego kręgi posolidarnościowe grały na korzyść swoich przeciwników?

Z pewnością można orzec, że nikt w obozie posolidarnościowym nie liczył się z możliwością, że SLD/SDRP wejdzie parę lat później do rządu jako zwycięzca w demokratycznych wyborach. A zatem poszczególne frakcje “S” nie widziały w Sojuszu rzeczywistego konkurenta w walce o władzę – konkurentem dla nich były inne ugrupowania w ramach “S”. Po drugie, przynajmniej jedna z tych frakcji widziała w politykach pochodzących z PZPR potencjalnego sojusznika, upatrując największą groźbę w pojawieniu się w Polsce szerokiego ruchu politycznego mającego za podstawę narodową ksenofobię, tj. odrodzenia ideologii endeckiej. To widzenie społeczeństwa jako opanowanego przez zmory przeszłości, jako źródła irracjonalnych zagrożeń, niewątpliwie nie sprzyjało nawiązaniu rzeczywistego dialogu – raczej skłaniało do przyjęcia wobec niego postawy manipulatorskiej oraz szukania na arenie politycznej potencjalnego sojusznika przeciwko oczekiwanej fali szowinizmu.

Po drugie, frakcja ta poparła premiera Tadeusza Mazowieckiego przeciwko Lechowi Wałęsie. Prowadzone wówczas badania opinii publicznej wskazywały na przewagę Mazowieckiego nad Wałęsą. Zatem, uznała ona, że w jej interesie było przeprowadzenie powszechnych wyborów prezydenckich przed parlamentarnymi. To było również w interesie obozu pokomunistycznego, bo pozwalało mu zyskać na czasie. Z kolei zwolennicy Wałęsy nie mieli powodów, by nie podjąć wyzwania.

Po zwycięstwie wyborczym Wałęsy, bardziej na rękę był mu Sejm, któremu mógł wypomnieć, że nie pochodził z prawdziwie demokratycznych wyborów, niż taki, który posiadałby niezależną podstawę legitymacji w postaci rzeczywiście demokratycznego wyboru. A zatem, niekorzystne z punktu widzenia budowy demokratycznego państwa w Polsce opóźnianie wolnych wyborów parlamentarnych było logicznym skutkiem układu interesów, który ukształtował się w 1990 roku na scenie politycznej[3].

Opóźnienie wyborów i rozkład obozu posolidarnościowego wzmacniały volens nolens pozycję polityczną strony pokomunistycznej w kwestii ordynacji wyborczej. Szczególnie, że OKP nie doceniała wagi tej sprawy, a stanowiska poszczególnych ugrupowań w jej łonie również nie były jednolite. Janina Zakrzewska, bezpośredni obserwator wydarzeń, tak scharakteryzowała prace nad ordynacją wyborczą:

“Zarówno ogólne zarysy systemu wyborczego, jak i przebieg prac nad nim w parlamencie wykazał równie silne wpływy dawnej przedsolidarnościowej koalicji, jak i brak zdecydowania, a niekiedy i wyobraźni ze strony dawnej koalicji solidarnościowej. Zapewne jest to zjawisko naturalne, jednak trudno oprzeć się pewnemu wrażeniu, że prace nad prawem wyborczym były dominowane bardziej interesem partyjnym, niż ogólnokrajowym”[4].

Zjawisko, nad którego przyczynami trzeba się tu zastanowić, to bezwzględna dominacja na tej scenie krótkofalowych względów taktycznych, nad długofalowym myśleniem strategicznym, a właściwie zupełny brak tego ostatniego w obozie posolidarnościowym.

Solidarność, jako wielki ruch społeczny, w sposób nieunikniony musiała zawrzeć w sobie wiele różnych orientacji i systemów wartości. Orientacje te łączyła opozycja wobec komunistycznego systemu władzy. Stworzenie spójnego, pozytywnego programu politycznego było już wyraźnie ponad jej siły. Ale przecież tak nie musiało być. Można wymienić wydarzenia historyczne, kiedy wielkie ruchy społeczne były w stanie współdziałać w tworzeniu podstaw nowego porządku, kierując się względem na interes ogółu, zanim rozpadły się, by ich fragmenty mogły poświęcić się obronie interesów partykularnych. Jest to jednak możliwe wtedy, gdy głównym przedmiotem debat politycznych staje się projekt nowego porządku, idee i wartości, a nie pozycje władzy. Ilustracją marginalnego znaczenia tych spraw jest opóźnienie w przyjęciu przez Sejm nowej Konstytucji[5]. Czynnik czasu jest więc, jak stwierdziłem wcześniej, niezmiernie ważny, a tym obóz Solidarnościowy szafował nader rozrzutnie.

 

Strategie budowy partii politycznych

Traktując sprawę modelowo, w budowie partii politycznych może przeważyć jedna z dwu strategii: odgórna, lub oddolna. Żadna nie występuje w rzeczywistości w stanie czystym. Od tego, która z nich przeważy zależy typ związków między społeczeństwem obywatelskim i państwem oraz rodzaj kultury politycznej, jaki wykształci się. Moim zdaniem, w Polsce, po 1989 roku, zdecydowanie dominowała odgórna tendencja w budowie partii politycznych, ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu dla pozostałych zjawisk.

W obu wypadkach, początek partii politycznej daje utworzenie organizacji dla budowy poparcia wyborczego przez grupę polityków w centrum. Na tym etapie nie ma więc zasadniczej różnicy między dwiema strategiami. Różnica pojawia się w dalszych fazach. Przy strategii odgórnej, przywódcy ci starają się podporządkować sobie środowiska lokalne, przy pomocy manipulacji symbolicznej, oferowania osobistych korzyści w postaci stanowisk we władzy samorządowej i państwowej, oraz nagród materialnych i prestiżowych. Strategia odgórna przeważa w obliczu względnej słabości społeczeństwa obywatelskiego i słabego zakorzenienia elity politycznej w społeczeństwie. Słabość społeczeństwa obywatelskiego otwiera tej strategii możliwość sukcesu, zaś słabe zakorzenienie wywołuje wśród przywódców skłonność do przyjęcia tej strategii. Jej koszt, to brak identyfikacji społeczeństwa z państwem i jego instytucjami i wynikająca stąd niestabilność systemu politycznego. Strategia ta opiera się na manipulacji i przekupstwie, a te nie dają dobrej podstawy dla budowy poczucia tożsamości – tożsamość tworzy się na gruncie ładu moralnego. Co więcej, w tych okolicznościach, interes partii jest sprzeczny z interesem rozwoju społeczeństwa obywatelskiego.

Strategia oddolna także wymaga przywódców szczebla krajowego, tj. osób powszechnie znanych, którzy zainicjowaliby budową partii. Dalszy ciąg zdarzeń jest jednak zupełnie inny. Przywódcy ci przystępują bowiem do negocjowania interesów ze środowiskami społecznymi, a nie do pozyskiwania sobie jednostek. Negocjacje ze środowiskami zdolnymi do tworzenia wyspecjalizowanej reprezentacji jest procesem budowy poparcia i jednocześnie budowy programu. W ten sposób partie zakorzeniają się w społeczności politycznej, a relacje między nimi i społeczeństwem obywatelskim przyjmują formę względnie symetryczną i otwartą. Strategia ta ma sens w przypadku istnienia instytucjonalnych form działania społeczeństwa obywatelskiego i silnej identyfikacji elity krajowej ze społeczeństwem. Tylko w takim, otwartym układzie negocjacji i zinstytucjonalizowanej kontroli publicznej idea interesu publicznego ma praktyczny sens.

Jaki jest związek między ordynacją wyborczą a strategią budowy partii politycznych podczas pokomunistycznego przejścia ustrojowego?[6] Ordynacja proporcjonalna wymaga dużych okręgów wyborczych, które reprezentuje kilku lub kilkunastu posłów. Z reguły mamy tu do czynienia z 5-6 partiami politycznymi, z których każda wystawia po kilkunastu i więcej kandydatów. Można założyć, iż znanych publicznie jest tylko kilku kandydatów na okręg wyborczy. Nacisk jednak kładziony jest na listy partyjne; znani kandydaci służą zaś za lokomotywy, które ciągną za sobą listy z kandydatami nikomu, poza ośrodkami decydującymi o składzie listy i kolejności nazwisk na niej, nie znanymi.

Wielkość okręgu, nacisk na listę partyjną i anonimowość kandydatów powoduje, że głównym sposobem dotarcia do wyborcy są środki masowego przekazu, a przede wszystkim telewizja. Oznacza konieczność ponoszenia wielkich kosztów głównie przez kierownictwo partii. Kampanię wyborczą prowadzi więc centrum na rzecz ośrodków lokalnych partii przy pomocy propagandy medialnej. Wyborcy w ogromnej większości nie są znają swoich przedstawicieli w Sejmie i nie mają poczucia, iż są przez nich reprezentowani[7].

Ordynacja większościowa, z jednomandatowymi okręgami wyborczymi, ma za podstawę niewielkie okręgi, a liczba partii – zgodnie z prawem Duvergera – zmierza do dwóch; a zatem, jest ich z reguły dwie lub co najwyżej trzy. W odróżnieniu od ordynacji proporcjonalnej, przy której negocjacje nad programem rządu między partiami zaczynają się w momencie ewentualnego tworzenia koalicji, ordynacja większościowa zmusza partie polityczne do łączenia się w większe całości i negocjowania programu rządu przed wyborami.

Partie polityczne ubiegają się o jedno miejsce w okręgu wystawiając po jednym kandydacie. Wielkość okręgu zwiększa rolę bezpośredniego kontaktu między wyborcą i kandydatem, mała liczba kandydatów pozwala dokładnie się im przyjrzeć i zwiększa rolę czynnika osobowości przy wyborze. Poseł przestaje być osobą anonimową w okręgu, dostęp do niego jest łatwiejszy, a i on jest silniej motywowany, by poważnie traktować problemy mieszkańców.

Wobec ordynacji większościowej z jednomandatowymi okręgami wyborczymi stawia się często zarzut, że preferuje interes lokalny kosztem ogólnonarodowego: poseł odpowiedzialny przed wyborcą lokalnym rzekomo gubi poczucie odpowiedzialności wobec kraju. Argument ten opiera się na milcząco przyjętym założeniu, że ludzie na szczeblu lokalnym nie są w stanie wznieść się ponad swój partykularny interes. Jeżeli jednak przyjąć prawdziwość tej opinii, to brak jest podstaw, by ograniczać jego ważność tylko do społeczności lokalnej. Dlaczego by nie uznać, że żadna grupa społeczna – ba, żadna jednostka – nie jest w stanie wznieść się ponad swój partykularny interes. Z rozumowania takiego wynika niemożność zaistnienia jakiejkolwiek społeczności politycznej. Jego podstawą jest reifikacja pojęcia interesu, uznanie że interes jest stanem z góry określonym, którego osiągnięcie nie zakłada współdziałania ze strony innych grup, czy instytucji.

Dla swego istnienia społeczności polityczne wymagają współdziałanie ze strony wyspecjalizowanych grup, gotowości do współpracy. Ludzie uczą się, że w ich interesie jest współdziałanie z innymi właśnie na szczeblu lokalnym. Człowiek staje się obywatelem, kiedy odkrywa, że jego zdolność do osiągania własnych interesów zależy od podobnej zdolności u innych członków społeczności, kiedy rozumie i akceptuje, iż ci inni mają swoje, równie uprawnione interesy. Odkrywanie własnych interesów tak, jak nadanie treści interesowi publicznemu, jest procesem dynamicznym; wymaga ciągłej analizy i określania tożsamości, czy to na szczeblu indywidualnym, czy zbiorowym. Twierdzenie, że umocnienie wymiaru lokalnego przez ordynację wyborczą spowoduje wzrost partykularyzmów w życiu społecznym jest fałszywe. Zaś równoczesne z umocnieniem samorządności i rozszerzenie zasięgu ordynacji proporcjonalnej w wyborach samorządowych nie ma sensu.

Przyjęcie tej fałszywej teorii za podstawę decyzji konstytucyjnej ma istotne praktyczne konsekwencje dla życia politycznego. Proporcjonalna ordynacja wyborcza, nawet gdy współistnieje z samorządnością lokalną, ogranicza artykulację interesów lokalnych w systemie politycznym zmniejszając poczucie współuczestniczenia obywateli w sprawach kraju. Podnosi też koszt propagandy medialnej, a jej ogólnonarodowy charakter powoduje, że zapewnienie sobie dochodów finansowych przez partie polityczne staje się priorytetem. Zwiększa to skłonność partii do pozyskiwania środków na wszelkie sposoby, często w drodze nielegalnej, a pozycja osób umiejących zdobyć te środki staje się silna – w zamian za to partie chronią ich przed odpowiedzialnością karną. Finansowanie partii przez prywatnych sponsorów nie jest bezinteresowne. Sponsorzy ci oczekują wzajemności w postaci przeprowadzania lub blokowania ustaw dotyczących ich interesów. Ponad trzy czwarte respondentów uważa, według badań CBOS, że finansowanie partii politycznych w Polsce stwarza sytuację korupcjogenną[8].

Ograniczeniu artykulacji interesów lokalnych towarzyszy wzrost znaczenia grup funkcjonalnych, jak biznes, związki zawodowe, a także inne, o mniejszym znaczeniu. W warunkach ordynacji większościowej interesy funkcjonalne są w pewnym stopniu równoważone przez interesy lokalne, a agregacja interesów dokonuje się zarówno w pionie, jak i w poziomie systemu politycznego. Ordynacja proporcjonalna faworyzuje niemal wyłącznie wymiar poziomy (partia – grupy funkcjonalne). A zatem, wspomniane wcześniej poczucie wyobcowania społeczeństwa wobec systemu parlamentarnej reprezentacji interesów ma swoje uzasadnienie w faktycznie działającym mechanizmie politycznym.

 

Społeczeństwo obywatelskie

Stwierdziliśmy wcześniej, iż przyjęciu odgórnej strategii budowy partii politycznych sprzyja słabość społeczeństwa obywatelskiego i brak poczucia zakorzenienia elit politycznych w społeczeństwie. Nie ulega wątpliwości, że w porównaniu z innymi krajami pokomunistycznymi, społeczeństwo obywatelskie w Polsce istniało i na przełomie lat 90-tych wykazywało znaczną dynamikę. Dowodem tego była niezależna prasa i funkcjonowanie Kościoła, jako elementu społeczeństwa obywatelskiego, niezależny od państwa system obywatelskiego współdziałania, który rozwinął się w latach 80-tych. Teza, że społeczeństwo obywatelskie w Polsce było słabe jest trudna do utrzymania.

Zastanówmy się nad sensem terminu “poczucie zakorzenienia elit politycznych w społeczeństwie”. Słowo “poczucie” odnosi ten termin do sfery subiektywnej. Z kolei jednak pojęcie “elity” dotyczy zbiorowości, która posiada dostęp do instrumentów władzy. A zatem nasz termin odnosi się do wyrażonego w kulturze politycznej elity władzy stosunku do społeczeństwa. W tradycji epoki komunizmu dominował podział “my-oni”. Podział ten nie tylko charakteryzował społeczną percepcje władzy państwowej, lecz także postrzeganie społeczeństwa przez elitę rządzącą. Pozwala to uznać ją za słabo zakorzenioną w społeczeństwie.

Co się jednak stało z elitą o proweniencji opozycyjnej, ta przecież cały czas powoływała się na swój społeczny mandat? I mandat ten z pewnością miała, ale z całą pewnością nie był to mandat bezwarunkowy i bezterminowy. Co więcej, za każdym razem, kiedy społeczeństwo wypowiadało się w sposób niezgodny z wolą którejś z części elity, jej przedstawiciele uznawali to za przejaw głupoty lub nieświadomości społeczeństwa. W takim myśleniu zawiera się zarodek nieuchronnego oderwania się elity politycznej od społeczeństwa, myślenia w kategoriach “my-oni” i obawy przed tym, co ci obcy “nam” “oni” nie wymyślą, kiedy damy “im” szansę wyboru. Efektem ponad półtorarocznej zwłoki, w porównaniu z innymi krajami Europy Środkowo-Wschodniej, w przeprowadzeniu wolnych wyborów było wygaszenie aktywności społeczeństwa obywatelskiego. Otwarto dla niego pewną możliwość działania w sferze samorządów, lecz zamknięto wpływ na rządzenie krajem: społeczeństwo, z partnera, stało się przedmiotem politycznej manipulacji.

Niezależnie od tego, jak politycy uzasadniają w wystąpieniach publicznych przyjęcie ordynacji proporcjonalnej, ordynacja proporcjonalna ma jedną zasadniczą wadę, gdy porównamy ją z większościową: ogranicza ona możność indywidualnego rozliczenia przez elektorat polityków za sposób wypełniania przez nich urzędów publicznych. Zdolność społeczeństwa do rozliczenia swoich przywódców jest podstawowym celem demokracji. Jej brak zmniejsza odpowiedzialność rządzących przed rządzonymi: “oni” odrywają się od “nas”. Karen Davisha nazwała rządy takich, nieodpowiedzialnych przed społeczeństwem, polityków z wyboru “elektokracją”[9]. Określenie to trafnie oddaje istniejącą w Polsce sytuację. Pod rządami elektokracji społeczeństwo stopniowo traci poczucie odpowiedzialności za kraj, lecz brak go też wśród kultywujących swoje własne interesy elit.

Źródłem wielu dramatycznych problemów, przed którymi stanęło polskie społeczeństwo u progu dwudziestego pierwszego wieku jest, jak to zauważyła cytowana już Janina Zakrzewska, dominacja taktycznych względów partykularnych w podejmowaniu podstawowych decyzji konstytucyjnych. Powszechnie w świecie politologicznym uważa się, że jedną z dwóch, obok wyboru formy rządów, decyzji konstytucyjnych jest ordynacja wyborcza. Wybór ten ma konsekwencje sięgające daleko poza sferę czysto polityczną.

Wybitny politolog amerykańsko-norweski, Jon Elster, w przygotowanym dla Banku Światowego opracowaniu na temat wpływu konstytucji na gospodarkę, napisał: “…konstytucje są istotne dla działalności gospodarczej w tym stopniu, w jakim promują one wartości stabilności, odpowiedzialności i wiarygodności”[10]. Na podstawie bogatego materiału empirycznego, Michael Pinto-Duschinsky wykazał, że ordynacja większościowa sprzyja w znacznie większym stopniu politycznej stabilności, niż ordynacja proporcjonalna[11]. Istnieje zgoda także wśród politologów sympatyzujących z ordynacją proporcjonalną, że ordynacja większościowa stwarza lepsze możliwości dla egzekwowania odpowiedzialności polityków przed społeczeństwem[12]. Z tych względów, trudno nie zgodzić się ze stanowiskiem Leszka Balcerowicza, iż ordynacja większościowa sprzyja bardziej, niż jej alternatywa rozwojowi gospodarki[13].

Trudno, pisząc ten tekst w okresie dramatycznego kryzysu budżetu państwa nie dotknąć również i tej kwestii. Kryzys ten ujawnia bowiem zagadnienie znacznie głębsze, którego w istocie ten tekst dotyczy: budowy państwa bez odpowiednich mechanizmów kontroli wewnętrznej i zewnętrznej. U progu dwudziestego wieku, Rudolf Goldscheid zauważył, że “budżet jest szkieletem państwa oczyszczonym z wszelkich zwodniczych ideologii”[14]. Być może obecny kryzys finansów publicznych zmusi nas do zajęcia się, tym razem z większą powagą, konstytucyjnymi podstawami porządku politycznego w Polsce.

 



[1]     Chciałbym podziękować Ince Słodkowskiej za cenne uwagi i sugestie, które wykorzystałem w tych rozważaniach.

[2]     J. J. Linz, A. Stepan, Problems of Democratic Transition and Consolidation. Southern Europe, South America and Post-Communist Europe; The Johns Hopkins University Press, Baltimore and London 1996, s. 71-72.

[3]     Zob.: I. Słodkowska, Kwestia wolnych wyborów w Polsce na początku transformacji ustrojowej, [w:] I. Słodkowska (red.), Wybory 1991. Programy partii i ugrupowań politycznych, Instytut Studiów Politycznych PAN, Warszawa 2001, s. 7-27.

[4]     Spór o konstytucję, Warszawa: Wydawnictwo Sejmowe, 1993, s. 135-6.

[5]     Na kwestię przeoczenia “momentu konstytucyjnego” w niektórych państwach pokomunistycznych i negatywne tego konsekwencje tę zwrócił uwagę Bruce Ackerman, The Future of Liberal Revolution, New Haven: Yale University Press, 1992.

[6]     Szerzej na ten temat, A. Z. Kamiński, Dwa systemy – dwie ordynacje. Polityczne i społeczne implikacje wyboru ordynacji wyborczej, Zeszyty naukowe Centrum Adama Smitha, 2000, s. 1-45.

[7]     Wg badań CBOS, proporcja respondentów, którzy uważają, że ich interesy są bronione w Sejmie, spadła między 1994 a 2000 rokiem z 53 do 31 procent; zaś proporcja tych, którzy uważają, iż ich interesy nie są w Sejmie bronione, wzrosła z 32 do 58 procent. Na pytanie, czyje interesy reprezentuje większość posłów obecnego Sejmu, trzy czwarte respondentów wskazało na interesy partykularne – partii, swoje własne, znajomych.

[8]     BS/164/2000.

[9] Electocracies and the Hobbesian Fishbowl of Postcommunist Politics, [w:] S. Antohi, V. Tismaneanu (red.), Between Past and Future. The Revolutions and their Aftermath, CEU Press, Budapest 2000.

[10]    “The Impact of Constitutions on Economic Performance”, Annual Bank Conference on Development Economics, 28-29 kwietnia 1994, World Bank, Washington, D.C., s. 2.

[11]    Jak pozbyć się złego rządu? Wady systemu proporcjonalnego i zalety modelu westminsterskiego, tłum. M. Walecki, [w:] A. Wołek (red.), Nowa ordynacja wyborcza. Zmiana, czy trwałość?, Wyd. Grupa Windsor, 1999. Oryginalnie opublikowane przez Times Literary Supplement 25.09.1998.

[12]    Patrz, na przykład, A. Lijphard, Electoral Systems and Party Systems: A Study of Twenty Seven Democracies 1945-1990, Oxford: Oxford University Press, 1994, s. 144. Także P. Norris “Choosing Electoral Systems: Proportional, Majoritarian and Mixed Systems”, International Political Science Review, (1997), vol. 18, No. 3.

[13]    800 dni. Szok kontrolowany, Warszawa: BGW, 1992, s. 108. Oczywiście, wraz z akcesem Balcerowicza do UW zmieniły się także jego poglądy.

[14]    Cytuję za J. Schumpeterem, The Crisis of the Tax State, tłum. W. F. Stolper i R. A. Musgrave, International Economic Papers, no. 4, New York: Macmillan, 1954.

Wyświetl PDF