Decydująca odsłona historii III Rzeczypospolitej


Polit3

Otwarty finałem ostatnich wyborów prezydenckich okres, który zamkną najbliższe wybory parlamentarne, będzie na pewno odsłoną osobną w historii III Rzeczypospolitej. Jej akcja potoczy się, jak zwykle, w dwóch planach. Plan pierwszy wypełni feeria wydarzeń bieżących. Natomiast na drugim – gdzie wydarzenia zostawiają ślad zrazu mniej wyraźny– ujawni się miejsce odsłony aktualnej w procesie o szerszym historycznie zasięgu i głębszym znaczeniu społecznym. Właśnie na drugim planie akcji może rozstrzygnąć się w sposób na przyszłość trwały, problem spiętrzony przez pięćdziesiąt lat poprzedzających powstanie III Rzeczypospolitej. Jest to problem selekcji i stabilizacji składu obu zbiorowości, z jakich w każdym państwie społeczeństwo komponuje się zawsze, a jakie różnią się stosunkiem swych członków do praktyki politycznej. Gdy bowiem udział w jednej zwykle otwiera perspektywę aktywności politycznej, to udział w drugiej wiąże się z polityczną abstynencją.

*

                Zbiorowości te – politycznie aktywna i politycznie abstynencka – między sobą nie współzawodniczą i raczej tolerują się, niż ignorują. Dziś – pod berłem egalitaryzmu – miejsce ani w jednej ani w drugiej grupie nie jest już same przez się źródłem prestiżu, zaś w każdej z nich spotkać można przedstawicieli tych samych klas społecznych czy środowisk.

                Do zbiorowości politycznie aktywnej, jak wiadomo, obok aktorów sceny politycznej należą ich – jeśli tak rzec można – suflerzy, jakimi stają się dziennikarze zainteresowani medialną stroną polityki i naukowcy zajmujący się nią od strony teoretycznej. Do aktorów i suflerów dołączają drużyny sympatyków, zorganizowane mniej lub bardziej formalnie, a tworzące większość zbiorowości całej. Podział ról – aktora, suflera i sympatyka – nie jest tu sztywny. Sympatykiem z zasady bywają i aktor i sufler, sufler staje się niekiedy aktorem, a suflować może także aktor już emerytowany; wreszcie i sympatyk szeregowy czasem również zadomawia się na scenie, o ile stanie na niej jakimś trafem, choćby jako statysta. Wnętrze tej zbiorowości dzielą granice nie mniej dobrze znane. Wytyczają je zasięgi promieni sympatii integrujących poszczególne drużyny, a wzmacnianych promieniami informacji naukowej i publicystycznej. Wrażliwość na promieniowanie jednego ze źródeł sympatii i informacji, znieczula na urok pozostałych. Jednak – jak dowodzi doświadczenie z niejednym aktorem, suflerem i sympatykiem – nie wyklucza ona zmian orientacji. Mówi to o powodzie walnym dyskomfortu jakiego unika każdy członek całej zbiorowości politycznie aktywnej. Okazuje się nim brak dostępu do niej – w wyniku takiej czy innej blokady, jaka tylko może stawać jednostce na przeszkodzie w samym zaspokajaniu jej woli sympatii i jej ciekawości.

                Tymczasem właśnie brak takiej to ciekawości i woli stanowi główny czynnik integrujący członków zbiorowości politycznie abstynenckiej. Czynnik ten występuje z różnych zresztą obiektywnych i subiektywnych powodów, zależnie też od blokady, która go wywołuje, a którą bywa właściwy dla ustroju cenzus – nadający prawo udziału politycznego jednym, a odmawiający go drugim. Miejsce w zbiorowości politycznie abstynenckiej swym posiadaczom zawsze stwarza możliwość dyskomfortu. Jest tak, gdy duchowe i materialne korzyści, jakie członkom swym zbiorowość ta zapewnia zawsze, nie zaspakajają ich aspiracji. Różne korzyści subiektywne z posiadania w niej miejsca, przecież i tu inspirują krystalizację norm środowiskowego etosu i poczucie środowiskowej wyższości. Dziać się tak może, jeśli zdaniem abstynentów korzyści z udziału w zbiorowości politycznie aktywnej nie są warte związanych z nimi trudów. Poczucie zaś wyższości środowiskowej ogarnia abstynentów łatwo, gdy aktywni – zażywając korzyści z ich miejsca płynące – przypisanym miejscu temu ciężarom sprostać nie potrafią, albo i symulują swój trud. Historyk i socjolog znają siłę, jaka – tak jak wola sympatii i ciekawość integrują zbiorowość politycznie aktywną – podobnie integruje zbiorowość politycznie abstynencką, a z jaką sama groźba bojkotu i drwiny z jej strony trwoży tych jej członków, co aspiracje zmieniwszy chcieliby z niej przejść na stronę aktywnych. 

                Gdy więc zbiorowość politycznie aktywna wypełnia cały polityczny teatr – i scenę, i widownię – to zbiorowość politycznie abstynencka trwa na zewnątrz. Dziś jednak – inaczej, niż przed zniesieniem cenzusów wyborczych (rodowodu, wykształcenia i majątku) – jego wnętrza nie osłania zaporowy koszt jakiegoś, mówiąc przenośnie, biletu wstępu. Toteż brak obiektywnych barier, rozgraniczających obydwie zbiorowości, przy obecności małego ruchu granicznego w obie strony, potwierdza myśl, że przesłanki kompozycji ich składu osobowego mają w państwach współczesnych naturę wyłącznie subiektywną. Przeto zależą wyłącznie od osobistej i wolnej decyzji. Myśl ta pozostaje źródłem psychicznego komfortu, skoro pokrywa się z obowiązującym powszechnie pojęciem godności ludzkiej. Rzecz jednak nie tylko w tym, że swoboda takiego to ruchu nigdy nie trwa w nieskończoność, czego dowodzi doświadczenie wszystkich przewrotów politycznych. Takim dokonana dwadzieścia lat temu zmiana ustroju w Polsce, była zaś napewno – bez względu na pozorność wielu innych zmian ówczesnych. Rzecz w tym głównie, że od biegu i wyniku akcji w aktualnej odsłonie polskiej polityki wewnętrznej, zależy postać kształtującej się bariery dzielącej obie zbiorowości, a przez to nie tylko tychże zbiorowości skład i postać, ale i samopoczucie – po obu zresztą stronach. 

*

                Istotę procesu, w którym na drugim planie sceny politycznej formuje się dziś bariera zdolna obie zbiorowości rozdzielić w sposób brzemienny, może jednak zasłaniać pewien przesąd szkodliwy, a rozpowszechniony. Głosi on, że to zawsze gospodarka dyktuje warunki polityce, i, że napędową siłą aktywności politycznej pozostaje pieniądz. Rzecz prosta, w historii nie brak przykładów korupcji trawiącej i dawne zbiorowości politycznie aktywne, z poniżeniem państwa i samego życia. Nie brak jednak też i przykładów karności jaką zbiorowość politycznie aktywna narzuca swym członkom, by ci – bez protestu, a nawet na wyprzódki – kosztem interesów własnych mnożyli publiczny. Wypada zauważyć także pewną prawidłowość. W jej świetle, obowiązujący w zbiorowości i charakterystyczny dla niej rygor pojęciowy i obyczajowy, tym skuteczniej może indywidualną wyobraźnię i postawę dyscyplinować, im dłuższa bywa – zwykle kilkupokoleniowa – próba życia zgodnego z owym rygorem. Niezbędne są tu i inne okoliczności. Takie, jak stabilizacja odpowiednich struktur politycznych i gospodarczych, bez czego nie ma mowy o selekcji środowisk kompetentnych, których członkowie mają wolę i prawo, wszystkie instytucje ze strukturami tymi związane uważać za miejsca popisu niejako dziedzicznego. Indywidualne przypadki rozkiełznania wyobraźni i postaw, z kiełzna pojęć i dobrego smaku, jakie trzyma w ryzach zbiorowość politycznie aktywną, mnożą się dopiero, gdy traci ona mir i prowokuje rewolucję. Szkody – indywidualne i publiczne – powodowane przez beztroskich, co mówią wtedy ‘po nas, choćby potop’, bywają znaczne, ale nie dorównują rozmiarami dewastacji przy podziale łupu po ofiarach rewolucji już zakończonej, a przed nałożeniem kiełzna nowego.

Otóż istota procesu zachodzącego na drugim planie odsłony obecnej, tkwi w tym, że zbiorowość politycznie aktywną w III Rzeczypospolitej uformowały okoliczności doby Polski ‘Ludowej’ – zupełnie przeciwne. Aż pięćdziesiąt lat – od militarnej klęski z września 1939 roku po rozbiórkę systemu komunistycznego – upływało pod presją obliczoną na zniszczenie historycznie ukształtowanych elit polskiej polityki, nauki i gospodarki. Presja godziła w osoby konkretne i całe środowiska, rujnowała tradycyjne instytucje i struktury publicznego życia, w jego zasady bijąc w pełni świadomie. Okupant niemiecki używał jej otwarcie, dla destrukcji polskiego społeczeństwa. Nie mniej otwarcie – dla jego rewolucyjnej przebudowy – stosowało ją sowieckie namiestnictwo. Wykrwawienie w antyniemieckim i antysowieckim oporze zbrojnym u progu epoki pięćdziesięcioletniej, zachodzącemu w niej procesowi walnie sprzyjało. Toteż jej przełom zastał Polskę w kondycji społecznej tak nieproporcjonalnej do wyzwań chwili. Rola wytępionej przez komunizm elity społeczeństwa, zdolnej nadawać ton zbiorowości politycznie aktywnej, przypadła establishmentowi wyselekcjonowanemu pod jego władzą. By to zaś selekcja ludzi na miarę potrzeb programowo prymitywizowanych instytucji życia umysłowego i gospodarki. Ludziom tym specyfika warunków tak zwanego ‘realnego socjalizmu’ wyszlifowała jednak zmysł przedsiębiorczości wystarczający, by stały się dla nich wykonalne dwa – powiedzmy – skoki. Dla jednej ich części był to skok na obie domeny narodowego majątku – tę, co pochodziła z komunistycznych wywłaszczeń, i tę, którą zasiliła mozolna praca wszystkich warstw zniewolonego społeczeństwa. Łupem drugiej części padły kluczowe punkty nowej struktury życia politycznego i systemu inspiracji opinii publicznej. Zrozumiałe, że tak jak zasada dobra wspólnego nie mobilizowała energii sprawców pierwszego skoku, tak realizatorom drugiego, ducha nie dodawała zasada prawdy.

Co zrozumieć jest równie łatwo, każde powodzenie może upajać. Niekoniecznie musi ono integrować zwycięzców. Ci bowiem prędzej czy później oddadzą się rywalizacji. Jednak żadne powodzenie nie pozostaje bez śladu – tym zresztą trwalszego, im jest ono większe. Zasady przecież, pod władzą których do niego dochodzi mogą zyskiwać status normy wręcz oficjalnej. To ryzy posłuszeństwa właśnie dla niej odtąd utrzymują rywalizację wewnątrz zbiorowości politycznie aktywnej, zaś narzucany nimi rygor wyklucza dostęp wszystkim, co chcieliby do niej przenieść się z abstynenckiej, a nie chcą mu być posłuszni. Tym więc wszystkim, którzy po prostu nie życzą sobie, by w Polsce zasadą polityki stało się oszustwo.

O tym, czy tak stanie się, czy nie, wynik wyborów parlamentarnych zadecyduje na czas dłuższy, zaś o samym wyniku – wydarzenia na politycznej scenie, gdzie okaże się, na ile brzemiennym dla akcji rekwizytem jest bariera, o której mówimy. Czy środowisku, które daje popis pogardy dla prawdy i zobowiązań, ta subiektywna bariera zapewni komfort niezagrożonej dominacji w zbiorowości politycznie aktywnej, a więc i nad ogółem obywateli? Czy tym samym odegra ona rolę podobną do roli obiektywnej bariery prawa, jaka chroni dziś własność pochodzącą ze skoku na schedę po ‘Ludowej’? Jest to problem na tyle węzłowy i dotykający samą tożsamość kulturową społeczeństwa, by sposób jego traktowania uznać za obecnie główny sprawdzian poczucia politycznej odpowiedzialności.

                Wbrew obawom jednych i nadziejom drugich, wynik wyborów prezydenckich wyniku wyborów parlamentarnych nie przesądza. Nie przesądza więc, że granica, jaka dzieli obie naturalne zbiorowości społeczne, ustabilizuje się w swej złowróżbnej specyfice aktualnej.

*

                Już sama natura stawki gry skłania do ostrożności z prognozowaniem jej wyniku. Tymczasem natura tendencji komponujących jej dramaturgię złożona jest jeszcze bardziej. Z pewnością biorą się one z realiów duchowego i materialnego rozwarstwienia społeczeństwa. Realia te jednak maja nie wiele wspólnego z płytkim, a wyświechtanym stereotypem jakim posługuje się znana wizja polaryzacji dwóch odłamów społeczeństwa. Z  jednej więc strony miałby to być odłam małomiasteczkowy, wiejski, niewykształcony,  tradycjonalistyczny, katolicki i patriotyczny. Z drugiej zaś – wielkomiejski, wyluzowany, oświecony i wolny od uprzedzeń w stosunku do atrakcji, jakimi mainstream światowych mód faluje zawsze. Nie trudno zauważyć, że tak prezentując się po stronie ‘otwartego’ odłamu opinii publicznej, obóz polityczny niedawno zwycięski chciałby uwiarygodnić się udziałem w głośnej i nieco legendarnej rywalizacji niby historycznej modernizatorów z zachowawcami. Odłamowi zaś wspierającemu obóz przeciwny zostawić przeto tytuł ‘zaścianka’. Jest prawdą, że realia w tej wizji wymienione – czyli konkretne środowiska społeczne i modele postaw indywidualnych – to pod polskim niebem przedmiot doświadczeń codziennych. Ale nie jest prawdą, jakoby z udziałem w którymś z tych środowisk wiązał się konkret postawy tylko jednej i tylko jemu właściwej. Ryzykowny byłby pogląd, że o ile patriotyzm i katolicyzm determinują postawę szeregowego Pińczowianina, o tyle szeregowemu Krakowiakowi szlifuje ją ateistyczny kosmopolityzm. Podobnie nie sposób zgodzić się, że tym łatwiej mieliby tracić Warszawiacy szeregowi swe przywiązanie do narodowych tradycji, im bardziej modernizowana byłaby infrastruktura ich miasta, czy też, że modernizacji infrastruktury mazowieckiej wioski mogłaby stawać  na przeszkodzie zaściankowość z kolei jej szeregowych mieszkańców. O wyniku zaś wyborów każdych decyduje postawa obywateli właśnie szeregowych. Tajemnica tendencji jakie ich postawę kształtują, tkwi w realiach po prostu innych. Kryją się one głębiej, bo pod pokrywą środowiskowej przynależności obywatelskiego szeregowca i pod zasłoną parady w jakiej on swoją postawę układa – tak czy owak precyzując swój wyborczy głos.

                Z góry odrzucamy pogląd sięgający zbyt płytko, acz rozpowszechniony, że są to realia różnych interesów i ich gry. Nie uważamy bynajmniej, by bez znaczenia pozostawały realia obiektywnych interesów Polski, czy też obiektywnych interesów Polek i Polaków. Co więcej, nie lekceważymy także i tych wszystkich wizji, które owe obiektywne interesy Polski, Polek i Polaków przedstawiają subiektywnie – w programach stronnictw politycznych i w indywidualnych nadziejach na lepsze życie. Wszystko to – przy akcie decyzji o wyborze – ma znaczenie nader doniosłe. O wyborze samym jednak decyduje nie to. Decyduje albo głos zdrowego rozsądku, albo jego brak.

                To przecież zdrowy rozsądek nakazuje uznać, że między obiektywnymi interesami Polski, Polek i Polaków zachodzi zgodność zupełna. To on też wskazuje, że słuszność każdego interesu subiektywnego mierzy się jego zgodnością z jego obiektywną normą. Nie tylko to wreszcie podpowiada zdrowy rozsądek, że jest niegodne wiary publicznej słowo osoby, która schlebia interesom subiektywnym niezgodnym z ich normami obiektywnymi, czy sprzecznych z innymi obiektywnymi interesami. Umacnia on również pewność, że z przestrzeni publicznej słowa kłamliwe wykluczają wszystkich, co używają ich, podobnie jak słowa niedotrzymane eliminują z niej tych, co je dają.

                Toteż różne czynniki zagłuszające właśnie zdrowy rozsądek, generują jedną z dwóch głównych tendencji, jakie degradują opinię publiczną i gną postawę obywatela szeregowego. Na brak czynników zagłuszających głos zdrowego rozsądku nie może dziś w Polsce narzekać nikt z jego nieprzyjaciół raczej licznych. Czynnik główny, to niedobór dyscypliny myślowej. Edukacja powoduje go na skalę sobie właściwą, gdy na swoich wszystkich poziomach już od kilku pokoleń obywa się bez nauczania logiki. Uszczerbek tym wywołany pogłębia się ciągle wskutek konsumpcji strawy serwowanej przez intelektualny establishment, któremu szydzić z logiki każe środowiskowa przyzwoitość. Skutkiem niedoboru myślowej dyscypliny staje się lekceważenie doświadczenia i faktu. Skoro myśl nie żywi się faktem – zatruwa ją fikcja. Stąd łatwo przybiera postać wynaturzoną, jaką jest myślenie życzeniowe. I, choć życzenia się nie spełniają, sposób myślenia nie ulega zmianie.

                Prostowaniu postawy ugiętej myśleniem życzeniowym zapobiega tendencja druga – pochodząca ze zranień ludzkiego charakteru. Rani go brak spełnień kolejnych życzeń, w jakich myśl odrywa się od rzeczywistości. Osłabia go specyfika tych wszystkich pozornie skuteczniejszych kontaktów z rzeczywistością, którym przyświeca hasło: śmierć frajerom. Tych więc, gdzie zachodzi przeniewierstwo wobec państwa, lub współobywateli. Takie, jak wyłudzenie nienależnych świadczeń publicznych, niepłacenie podatków, czy korzystanie z protekcji politycznego stronnictwa dla celów prywatnych. Podobne skazy charakteru dają się dostrzec bez trudu w szeregach zbiorowości politycznie aktywnej. Przypadki cięższe raczej omijają szeregowców. Jednakże i wśród nich, częstość przypadków odpowiednio lżejszych integruje frakcję dosyć już gromadną.

*

                Doświadczenie ostatnich lat dwudziestu dowodzi skuteczności, z jaką tendencje obie – ta, co znieczula zdrowy rozsądek, i ta, co osłabia charakter – determinują postawę tych szeregowych obywateli III Rzeczypospolitej, których swemu wpływowi zdołają one poddać. Z pewnością zaś przenikają one do wszystkich środowisk społecznych, ani nie oszczędzają żadnej z politycznych frakcji. Tymczasem właśnie w zasięgu ich działania skutecznego tkwi tajemnica rozmiaru i szczelności bariery, jaka dziś w Polsce zbiorowość politycznie aktywną separuje od abstynenckiej. Czy jednak wynik ostatnich wyborów prezydenckich w istocie sprawę przesądza? Otóż sądzimy, że wybór Bronisława Komorowskiego – acz wymowny nader – bynajmniej tego nie dowodzi.

                Co jasne, o kondycji zdrowego rozsądku nie świadczy dobrze to, że aż 53 procent Polek i Polaków aktywnych politycznie zdecydowało się oddać głos na kandydata, tak jednogłośnie wspartego przez osoby, które dotąd – jedna drugiej – wiarygodności raczej odmawiały. Trudno bowiem przypuszczać, by z dobrem własnym mógł obywatel szeregowy utożsamiać dobro, do którego obrony stanęli wspólnie Kwaśniewski i Wałęsa, Mazowiecki i Kalisz, Cimoszewicz i Wajda, czy Jaruzelski i Bartoszewski. Tym trudniej, im drastyczniejsza sprzeczność interesów, których wolę obrony każda z tych osób deklarowała dotąd, zaciemnia istotę interesu integrującego je obecnie. Jeszcze przecież trudniej sądzić, by mógł obywatel szeregowy przyjmować popisy posłów Palikota i Niesiołowskiego jako rękojmię szacunku dla norm kultury osobistej, czy życzliwości społecznej, pod prezydenturą rekomendowaną przez nich. Może najtrudniej jednak byłoby szeregowego obywatela podejrzewać o naiwność tak bezmierną jakiej trzeba, by gwarancję rzetelności i kompetencji tejże prezydentury mógł on upatrywać w patronacie premiera Tuska i członków jego gabinetu. Masowy zasięg tendencji rujnującej zdrowy rozsądek, wspomaganej tendencją, która osłabia charaktery, także miara spustoszeń poczynionych przez obie w przypadkach indywidualnych – wszystko to przecież nie tworzy jeszcze ogółu przesłanek, ani dla diagnozy stanu procesu, ani dla prognozy jego biegu. Choć są to przesłanki bez wątpienia brzemienne, to nie mniej doniosła pozostaje i inna. Przesłanka mianowicie, którą zaprezentować może wyłącznie odpowiedź na pytanie o rozległość jaką w przestrzeni społeczeństwa całego osiągnęły uszkodzenia nieodwracalne i o zasięg obrażeń lżejszych i przejściowych.

                Odpowiedź ta zbliżyć może do źródeł dynamiki i dramaturgii akcji, która rozwija się w aktualnej odsłonie politycznej gry, a w której tylekroć już wspominana bariera stanowi rekwizyt kluczowy. Inaczej rzecz ujmując, czy nadal, polityczna widownia – kolejne wykręty tłumaczącego się, czy atakującego, premiera – przyjmować będzie tak jak nieuleczalny rogacz przyjmuje słowa partnerki zastanej w akcie zdrady: wcale nie jest jak myślisz, kochanie! Czy też zachowa się jak mężczyzna, któremu wraz z charakterem wraca i rozsądek, i odpowie: spadaj. O tym, że drugie rozwiązanie dramatu wciąż jeszcze jest możliwe, zdaje się przekonywać obserwacja owych dość obszernych, ale słabiej dotkniętych ekspansją obu tendencji, regionów przestrzeni społecznej.

*

                Ich identyfikacji nie powinien jednak przeszkadzać dyskomfort wywołany specyfiką części elektoratu Bronisława Komorowskiego, która to część rzekomo miałaby przesądzić o jego zwycięstwie. Połączone siły jej wszystkich frakcji – same – nie dałyby w sumie ponad miliona głosów i sześcioprocentowej przewagi. Poparcie jakie Pan Prezydent uzyskał w zakładach karnych może wprawdzie imponować wysokością względną ponad 91% głosów oddanych; ale ich liczba bezwzględna opiewa na głosów ledwie nieco ponad pięćdziesiąt tysięcy. Podobnie mało istotne jest poparcie deklarowane Panu Prezydentowi w imieniu mniejszości – narodowych i seksualnej. Skoro bowiem wszystkie mniejszości pierwszego typu z trudem przekraczają liczbę czterystu tysięcy głów, to – przy zbliżonym tu do ogólnokrajowego udziale osób do głosowania uprawnionych i przy frekwencji z pewnością nie wiele wyższej – ich maksymalne poparcie wynieść może głosów jakieś sto osiemdziesiąt tysięcy. Nie oznacza to, by do rozmiaru uznania Pana Prezydenta w zakładach karnych można było dodawać cały potencjał głosów mniejszości obu typów. Zaufanie okazała  Panu Prezydentowi zapewne jego część mniejsza. W przypadku mniejszości narodowościowych byłaby to ta cząstka, która – pod fałszywym pozorem nacjonalizmu – tym gorliwiej gotowa jest szkodzić Państwu, im bardziej ono jest im życzliwe, w swej nie spotwarzonej tradycji i w praktyce dzisiejszej. W mniejszości seksualnej z pewnością nie była to ta jej większość, co korzysta z tradycyjnej dyskrecji jaką polska obyczajowość jej upodobania przywykła otaczać, a i ze zrozumienia, z jakim przezornie szeroko, a nie śpiesznie, postrzega je katolicki kler. Wszak bowiem ta cząstka mniejszości seksualnej, którą do nadgorliwej autoprezentacji – podobnie zresztą jak jest to i na peryferiach heteroseksualnej większości – mobilizują kompleksy pod-kulturowe, zaufaniem obdarzyła Pana Prezydenta.

                 Nie idzie tu o samą niestosowność mimiki, jaka – doprawiając postawę katolicką i patriotyczną – miałaby liberalną postawą obozu dziś zwycięskiego zachwiać dodatkowo, mianowicie wyrazem integralności również narodowej i heteroseksualnej. I nie o to, że mimikę podobną, jak też rutynowe manifestacje nastrojów patriotycznych i katolickich, obóz ten przedstawi chętnie jako przejawy zaściankowości i konserwatyzmu swych oponentów. Są dwa inne, ważniejsze powody niestosowności manifestacji podobnych.

                Jeden, to fakt, że manifestantów narażają one na podejrzenie o manipulację zawłaszczającą prawo arbitrażu w sprawach, w imię których manifestują. A że manipulacja to złowróżbna, przyzna każdy, kto wzdraga się na myśl o zarzucie, że swoją deklaracją i manifestacją udziału w sprawie jakiejkolwiek, chce innym narzucić swój w niej autorytet. Zwłaszcza, gdy przedmiotem deklaracji i manifestacji stają się sprawy ujęte starym hasłem: Bóg i Ojczyzna. Co prawda, manifestujący w duchu takim, i zbliżonym, raczej nie wykazali jak dotąd poważniejszych objawów roszczeń do swego tu monopolu. Nie mniej każdy objaw podobny, nawet najmniejszy, podobnie jak przyprawa owej niestosownej mimiki, odbierany być musi jako gest woli wykluczenia ze sprawy Boga i Ojczyzny tych wszystkich, co choć z różnych powodów manifestują z innymi, w sprawach innych, czy gdzie indziej, lub wcale, to nigdy nie wyzbyli się uczucia, że Bóg jest z nimi, a Ojczyzna jest ich. Płynący zaś stąd uraz  budzi resentyment, którego szkodliwość jest jednym z dwóch powodów niestosowności manifestacji, o których mówimy. To znaczy takich manifestacji przywiązania do Boga i Ojczyzny, co resentyment ów prowokują zawsze, gdy zakładają, że przywiązania podobnego nie ma poza ich zasięgiem.

                Jest to szkodliwość zasadnicza. Resentyment ten bowiem rozdwaja zasób społecznej energii – możliwej do wykorzystania w sprawie bliskiej w istocie prawie wszystkim. Prawie, bo wyjąwszy garstkę tych uczestników obu skoków w ramach postkomunistycznej ewolucji, co do stracenia mają najwięcej, a stracić nie chcą niczego, i, za nic w świecie. Siła, z jaką im do dyspozycji resentyment ów oddaje wszystkich, w których zostaje rozbudzony, stanowi powód drugi niestosowności prowokujących go manifestacji. Umacnia ona integrację, jaka budzić musi zdumienie najwyższe. Do środowiska, co tak wysoko wybiło się w obu skokach na masę upadłościową komunizmu – a które samo nie daje się oddzielić od środowiska tegoż komunizmu dozorców najbardziej zhańbionych służbą w sowieckim namiestnictwie – integracja ta bowiem przykuwa najbardziej liczną, najbardziej poranioną, a najmniej winną, rzeszę ofiar czerwonego barbarzyństwa.

*

                Żaden przecież katolik i żaden patriota – z tych przynajmniej, co nie zapominają przypowieści o Marii Magdalenie, a pamiętają o poległych bohaterach antykomunistycznego oporu – nie chwyci kamienia, ani nie zaprzeczy, że w tym przypadku jedynym miejscem prawdziwie niewinnych, pozostają Ich groby – nieodnalezione przeważnie do dziś. 

                Z woli tysiącletniej tradycji, opinię Józefa Mackiewicza, że dla pisarza w komunizmie jedynym miejscem godnym jest więzienie, przyjmuję na baczność. Nie pociesza więc mnie, że w latach sześćdziesiątych – przygotowując do druku swe pierwociny – spory wysiłek wkładałem w to, by ich czytelnik nie mógł mnie posądzić o jakiekolwiek poplecznictwo z komunizmem. Jednak nie siedziałem. Tym łatwiej uznaję Naukę, że rozmiar naszych win zależy od naszej świadomości miary przewinienia.  I nie śmiem porównywać wielkości obu win specyficznych dla czasów komunizmu. Po jednej stronie – winy niewypełnienia obowiązku sprzeciwu proporcjonalnego do rozmiaru obrazy życia jaką system ten był. Po drugiej stronie, winy jaka sumowałaby nawet wszystkie wykroczenia, do których on zmuszał i na jakie godził się ogół tych, co – w takich warunkach – chcieli z jak najmniejszą, wbrew wszystkiemu, utratą godności, spełnić obowiązek równie podstawowy, który nakazuje żyć.

                Skoro zaś jest sprawiedliwość wolą nieustanną, by każdemu było zwracane co jego, to wypada przyznać, że właśnie temu ogółowi dzieje się niesprawiedliwość. Ogółowi więc Polek i Polaków, który – wspólnie z nieprzejednanym ogółem ‘emigracji wewnętrznej’ – zapełnił w obrazie powojennej Polski pole największe. Pole pomieszczone między stroną najwyższego bohaterstwa, a stroną najnikczemniejszego łajdactwa. Widać na nim większość, która uznała komunizm za dopust Boży, jaki przyjąć trzeba. Widać też mniejszość, co egzotykę ustroju miała – zrazu – za jakiś ‘nowy początek’, nad którego dalszym ciągiem zapanować się uda, a o którym to dalszym ciągu, gdy już trwał myślała, że da się go zmienić choć nieco. I trudno nie dostrzec oświetlających tę część obrazu, upartych nawrotów woli, by materialna strona życia – na tyle przynajmniej, na ile to możliwe – trzymała się norm ładu, a swoim wyrazem odcinała od sowieckiej nijakości, co trawiła jej produkty i niszczyła jej siły. Trudno też nie doceniać ciepła jakie grzało w celebracjach Wigilii, Wielkiej Nocy i Zaduszek, ślubów i chrzcin – czasem tym mocniej, im bardziej musiały one być skryte – i topiło naloty epoki czerwonego lodowca. Nie mniej trudno lekceważyć znaczenie jakie promieniowanie właśnie takiej woli, i takiego ciepła, miało dla całego organizmu społecznego – posadowionego na wojennych zgliszczach i paraliżowanego przez powojenny system. To ono nie pozwalało  stygnąć sile witalnej, która organizm ten podnosiła wbrew wszystkiemu – w całym upadku materialnym jaki go cofał na dystans wciąż rosnący w stosunku do Zachodu. To ono ograniczało szkody powodowane brakiem podobnym do braku słońca – potrzebnego pędom, by rosły pionowo. Wzrostu społeczeństwa więzionego w państwie, kłamliwie nzywanym ‘ludowym’, nie mógł pociągać w górę ani blask królewskiego majestatu Rzeczypospolitej Pierwszej, ani polot młodzieńczego rozmachu Drugiej. Obie bowiem Rzeczypospolite zasłaniał mętlik pojęć jakimi spotwarzała je nauka i sztuka doby komunizmu, by legitymizować narzuconą władzę i własne, kurne horyzonty. Ożywcze zaś promieniowanie, któremu przez cały okres po II wojnie światowej podlegała ta pogodzona z losem większość, pielęgnowało szacunek, z jakim wyobraźnia przyjmowała same bezprzymiotnikowe imię: Polska. Imię, któremu wprawdzie bluźniły kolejne nadużycia ze strony elokwencji kolejnych wodzów partii nazywanej ‘robotniczą’. Ale imię, które w rzeszy jej członków zachowywało tradycyjną władzę, gdy – wypowiadanemu głosem dyskretnie ściszonym – odpowiadał głos drugiej władzy tradycyjnej, specyfiką ‘realnego socjalizmu’ rugowanej ze wszystkich sfer życia. To jest władzy honoru.

                Doprawdy trudno oprzeć się wrażeniu, że tę szeregową w istocie rzeszę, w której składzie bytowały nieraz całe rodziny, dziś już trzypokoleniowe, wypada również zaliczać do kombatantów polskiego oporu przeciw czerwonemu barbarzyństwu. Wydaje się zresztą, że w ogóle jego kombatantów stanowi ona część pokiereszowaną bliznami najgłębszymi. I nie ma co dziwić się temu, skoro są to blizny duchowe, skoro duchowy był cel wojny, a w przypadku tej rzeszy przed napastnikiem nie chronił okop zasad, w jakim trwała emigracja wewnętrzna. Tu natarcie przyjęte zostało przecież w otwartym polu. Udział – jakże istotny – całej owej rzeszy w oporze trwającym pół wieku, wyklucza sensowność dwóch poglądów, tak natrętnie popularyzowanych. Poglądu podawanego jako ‘prawicowy’, że był to udział w hańbie zdrady narodowej. Oraz poglądu uznawanego za ‘lewicowy’, wedle którego miałby to być udział w społecznym i cywilizacyjnym awansie, jaki z kolei pochodzić miałby z obrastającej legendą specyfiki ustrojowej i nie mniej legendarnych zasług socjalistycznego establishmentu. Obca obu tym poglądom, obiektywna natura blizn kiereszujących szeregową rzeszę, o której mowa, nie tylko kwalifikuje ją do tytułu – powiedzmy tak – kombatantów przemilczanych. Dowodzi też, że pod bliznami, choć głębokimi, nie kryją się tu jakieś uszkodzenia organizmu społecznego nieodwracalne, a jedynie ubytki przejściowe. Samą siłą rzeczy, ubytki podobne do upływu krwi. Tym też samym obszar, jaki – w całej przestrzeni opanowanej przez obóz w ostatnich wyborach zwycięski – zajmuje właśnie rzesza kombatantów przemilczanych, w istocie przedstawia się jako region najmniej tu dotknięty przez obie tendencje degradujące zdrowy rozsądek i wolę.

*

Tymczasem przestrzeń zajętą przez kombatantów przemilczanych mierzy liczba aż ponad dwóch milionów głosów. Tyle bowiem ich w pierwszej turze wyborów prezydenckich otrzymał kandydat partii, która – ani mogąc, ani chcąc wypierać się historycznych i silnie spersonalizowanych związków z establishmentem komunistycznego państwa – deklaruje wierność ideałom lewicowym. Liczba ta ukazuje rozmiar manipulacji, jaka wąskiej i ścisłej grupie głównych beneficjentów skoku na masę upadłościową komunizmu pozwala w Trzeciej Rzeczypospolitej dominować – władaniem nie tylko strategicznymi punktami gospodarstwa krajowego i inspiracji opinii publicznej, ale też dzięki dyspozycyjności owej dwumilionowej rzeszy. Pokazuje też zasięg historycznego szyderstwa, jakiego ofiarą owa rzesza pada – ze strony towarzystwa wciąż tego samego.

Czym bowiem jak nie szyderstwem uderza zestawienie dwóch ponurych obrazów. Z jednej strony – obrazu przedstawiającego towarzystwo, które pod lewicowym szyldem, a w służbie u egzekutora jałtańskiego wyroku na Polskę, cieszy się przywilejami dozorcy ustroju Jej narzuconego i poborcy haraczu pracy od zniewolonego społeczeństwa. I z drugiej strony – obrazu, na którym towarzystwo to samo, tyle że już uwłaszczone na części majątku też tego samego, trzyma na służbie tę samą społeczność, którą dyscyplinuje wciąż tym samym lewicowym szyldem, same jednak trzymając się szyldu wielkiego biznesu. W pierwszym obrazie, kombatanci przemilczani opierają się jak potrafią, towarzystwu niszczącemu ich państwo. W drugim zaś tworzą strategiczny odwód w łonie elektoratu, bilansujący układ sił parlamentarnych tak, że blokuje on każdą reformę państwu niezbędną, skoro w każdej reformie politycznej, towarzystwo wciąż te same widzi dla siebie zagrożenie. Miary kpiny dopełnia fakt odwód ów integrujący dodatkowo. Oto do integrującej siły lewicowego szyldu i dyscyplinującej energii nieuniknionych zależności klientalnych –  nieraz skomplikowanych, a pochodzących z dawnych czasów i łączących patronów dzisiejszych z ich familiami i z dysponowanymi przez nie ‘zasobami ludzkimi’ – dochodzi insynuacja udziału całej tej rzeszy w hańbie rzeczywistej. W hańbie zdrady narodowej, której odium obciąża wyłącznie kolejnych namiestników sowieckich i personel aparatury ucisku – tak jak ‘twardej’, tak i ‘miękkiej’.

 Otóż właśni e ową hańbę wczorajszą, jej dzisiejsi beneficjenci – odżegnując się od barbarzyństwa komunizmu – przerzucają na te jego ofiary, co zmuszone są służyć im dziś, pod lewicowym szyldem. Samą bowiem siłą rzeczy szyld taki – integrując rzeszę kombatantów przemilczanych – insynuuje im, wbrew całej prawdzie o przeszłości, ich udział w zdradzie.

Jest w manipulacji takiej próba podwójnego zresztą zhańbienia tej rzeszy. Hańbi nie tylko insynuacja woli, którą każdy zwykły człowiek musi uznać za złą. Hańbi też posądzenie o brak zdrowego rozsądku tych wszystkich, którzy dają się otumaniać legendą, jaką każdy zwykły człowiek uznać musi za brednię. To jest legendą o zbawczej dla Polski roli, rzekomo odegranej po II wojnie światowej przez komunistyczną ‘lewicę’, a zwłaszcza wallenrodów’ z jej partyjno-militarnego dowództwa. A więc o roli, jaka miałaby być przez nią odegrana w wojnie na dwóch rzekomych frontach. Na froncie zewnętrznym, w rzekomej aktywności emancypującej Polskę spod władzy sowieckiej centrali komunizmu. I na wewnętrznym, w rzekomo wojnie domowej. Tak bowiem ‘lewica’ ta chciałaby interpretować narzucenie sowieckiego systemu pod okupacją ze strony sowieckiej armii, terroryzującej naród cały – a bynajmniej nie tylko jego ‘prawicowy’ odłam, jak sugeruje to fałsz o rzekomo domowym charakterze tej wojny. Doprawdy trudno nie skojarzyć tej manipulacji z unikiem już wspomnianym, a brzmiącym: wcale nie jest jak myślisz, kochanie. I trudno nie dosłyszeć głosu zdrowego rozsądku, w ripoście definiującej ją jako zwykłe wciskanie kitu.

W jakimś stopniu za taką właśnie ripostę wypada uznać to, że przynajmniej połowa z ogółu głosów (co wbrew wynikom sondaży wśród wyborców opuszczających lokale wyborcze, ukazuje analiza wyników oficjalnych) – jakie, z walnym udziałem owej rzeszy kombatantów przemilczanych, w pierwszej turze padły na kandydata spod lewicowego szyldu – została w turze drugiej oddana nie na Bronisława Komorowskiego, popartego przez tradycyjną już arystokrację ‘lewicy’, lecz na jego współzawodnika. A więc przywódcę obozu, który na rzecz odrodzenia narodowego działa ze znaną determinacją.

Wynika stąd, że w przestrzeni, nad którą dominują sternicy obozu dziś zwycięskiego, region najmniej dotknięty degradacją zdrowego rozsądku i woli, zajmują właśnie kombatanci przemilczani. Wskazuje przecież także na jedną z okoliczności najdonioślejszych, które współdecydować będą w rozwiązaniu dramaturgii politycznej – w odsłonie, którą za rok zamkną wybory parlamentarne.

Polityczną wagę okoliczności tej ukazuje waga złączonego z nią niebezpieczeństwa o wręcz historycznym wymiarze. Jest to niebezpieczeństwo powodzenia dwóch manipulacji i ich wspólnego skutku. Pod szyldem lewicowym, manipulacja taka – fałszując też i historię samych kombatantów przemilczanych – legendą genezy tak haniebnej, a tak fikcyjnej, nie tylko już integrowałaby odwód, w kolejnych bataliach wyborczych służący utrzymaniu gnilnych stosunków w Rzeczypospolitej. Równie dobrze może ona ideologicznie uzasadniać przeformowanie tego odwodu w rezerwę rekruta do wojny już w istocie domowej. A to na wypadek, gdyby dzisiejsi beneficjenci wczorajszej hańby wyłącznie tak przeciwstawić się mogli politycznym reformom, jakimi drogą procedur konstytucyjnych Państwo chciałby restaurować, po odsunięciu od władzy – drogą nie inną – obozu dziś rządzącego, obóz opozycji, klasyfikowany jako prawicowy. Natomiast manipulację drugą może ułatwiać obecność właśnie w tym obozie wypowiedzi i postaw, jakie rzucałyby nań choćby cień podejrzenia o zamiar arbitrażu w którejkolwiek ze spraw spod hasła Bóg i Ojczyzna. Co bowiem oczywiste, podejrzenia takie stanowią pożywkę dla resentymentów, pod lewicowym szyldem pielęgnowanych starannie. W razie zaś powodzenia obu manipulacji pogłębiać się musi rozłam, a tym samym kurczyć perspektywa zmiany i reform.

*

Kanonada poglądów – prawicowego i lewicowego – w okresie przed wyborami parlamentarnymi, bez wątpienia musi sprzyjać pogłębianiu się rozłamu opinii publicznej, oraz ustaleniu układu sił trzech głównych stronnictw w proporcji obecnej. Zwiększa więc możliwość, że następną większość sejmową stworzą posłowie spod dzisiejszego szyldu lewicowego, z posłami stronnictwa dominującego w Sejmie dziś pod swym szyldem jawnie nijakim. Stronnictwo to bowiem swą aktywnością propagandową i merytoryczną demonstruje dobrze tylko jeden pogląd, że mianowicie łatwą rzeczą i przyjemną, a stąd wartą każdej ceny, jest rządzenie Państwem. I choć zapewne nie brak w nim i woli, by poza tym z jego rządów wynikało także jakieś dobro ogólne, to jednak rząd premiera Tuska wykazał swój raczej zupełny brak poglądu, który można by uznawać za odpowiedź niezbędną, na pytanie zasadnicze w kwestii osiągnięcia dobra takowego. Na pytanie: jak?

Podobny wpływ na rozwój akcji w aktualnej odsłonie polskiej polityki wywierać może z pewnością amunicja szykowana w każdej z trzech działobitni, a celująca w te same pokłady wrażeń, jakie dotyczą spraw, które w opinii wyborców przedstawiają się jako i życiowe, i bieżące. To przecież w imię interesów uważanych za właśnie takie, na polityczny spektakl ciągną aktorzy politycznej sceny, zwani politykami, a polityczną widownię wypełnia część społeczeństwa, stąd uważana za politycznie aktywną. Jednak im celniej w interesy te trafia amunicja bez względu na jej skalibrowanie – prawicowe czy lewicowe – i im rozleglejsze jest działanie zasłony dymnej gestykulacji i min pozwalających każdemu znaleźć to, co chce, w tym, w czym nie ma nic, tym słabszą uwagę budzą realia historycznego procesu, osadzone w głębi sceny, a nie na pierwszym planie akcji. I, właśnie dlatego, wywołujące niesłuszne wrażenie oderwanych od życia. Tymczasem to w nich przecież tkwi tajemnica jego stanu.

                Próbę definicji istoty dramaturgii politycznej aktualnego okresu przedstawił Jarosław Kaczyński, gdy gratulując Bronisławowi Komorowskiemu zwycięstwa, mówił o egzaminie jaki czeka tych, co parają się polityką, o egzaminie z poczucia odpowiedzialności. Ta pojęciowa nowość w dotychczasowym języku politycznym budzić musi uznanie stąd również, że egzaminowi, który zapowiada, poddaje obóz nie tylko współzawodników, ale i wyraźnie własny. Jak dotąd jednak nikt szerzej nowości tej nie komentował. Rzecz prosta, to przebieg akcji w już zainaugurowanej odsłonie spektaklu ukaże rezonans praktyczny wyzwania na pojedynek, godny miana pojedynku na poczucia odpowiedzialności – wyzwania jakie w realiach bieżących, rzucone zostało ogółowi polityków polskich.

                Nie mniej pewne, że im dalej w głąb wewnętrznego planu tej akcji poczucie odpowiedzialności kieruje wyobraźnię – i im bardziej determinuje ją ciekawość prawdy – tym bardziej rzeczowo i wiarygodnie, a w swych obiektywnych proporcjach, prezentują się realia bieżące z planu pierwszego. Tym bardziej obiektywne proporcje odzyskuje rola przedwyborczych artylerii, ostrzeliwujących ten plan, co też ułatwia obiektywny ogląd ich rzeczywistych trafień i chybień. Tymczasem realia ukryte w głębi historycznego procesu wcale nie przesądzają kolejnego zwycięstwa obozu triumfującego dziś. Nie dowodzą więc, że to lęk przed życiem w ‘zaścianku’ paraliżuje widownię polityczną tyle, ile do sukcesu trzeba stronnictwu opanowanemu przez ‘otwartych’ na wszystko, bo niekompetentnych w niczym, co wymaga choćby odrobiny gustu, nie mówiąc już o względzie na korzyść inną, niż własna. Ani nie dowodzą, że to obawa przed klerykalizmem i nacjonalizmem integruje stronnictwo ‘lewicy’. Ale i nie dowodzą, że do zniesienia dominacji przez te stronnictwa zabezpieczanej, obozowi z nią nie pogodzonemu muszą – nie mówiąc już, że mogą – wystarczyć siły z prawej części sceny i widowni politycznej.

                Siły do tego niezbędne mieszczą się bowiem poza obrębem liczącego 47 procent całej zbiorowości aktywnej w wyborach prezydenckich, elektoratu Jarosława Kaczyńskiego. Tkwią one z jednej strony w stanowiącym 53 procent tejże zbiorowości elektoracie Bronisława Komorowskiego, a z drugiej – w ogóle abstynentów w tychże wyborach, to jest w około 45 procentach wszystkich uprawnionych. Wydaje się, że nawet w razie, gdyby kampania przed wyborami parlamentarnymi odsetek abstynentów zmniejszyła znacznie, to płynące stąd zyski i straty stronnictw pozostałyby raczej proporcjonalne do zysków i strat w stanie ich wpływów aktualnych. Wydaje się też, że ewentualne zwycięstwo w wyborach obozu dążącego do zmiany – niezależnie od frekwencji wyborczej – nie będzie tak wysokie, by wykluczało kreację większości parlamentarnej przez konserwatorów aktualnego stanu rzeczy, którzy nadają ton nastrojom pod oboma szyldami, nijakim i lewicowym. Toteż właśnie kwestia tonu panującego w zintegrowanej pod tym drugim szyldem części widowni politycznej, jawi się jako kwestia kluczowa – dla dramaturgii akcji nie tylko przedwyborczej.

                Inaczej mówiąc, jest to kwestia, czy zasoby zdrowego rozsądku i dobrej woli w obozie lewicy zamanifestują się na tyle energicznie, by zdołały nadać mu ton inny od nadawanego mu przez zapiewajłów znanych do znudzenia. Ton przekonujący, że w istocie staje się on tym stronnictwem wrażliwości społecznej, którego Polsce tak bardzo dziś trzeba. Czy więc znajdzie w swym łonie lewica dzisiejsza osobowości zdolne pokonać opór konserwatorów gnilnej sytuacji, oraz poprowadzić stronnictwo w pracy na rzecz jej zmiany?

                Co jasne, aby tak stało się, niezbędny jest pod szyldem lewicy przełom, jeśli nie przewrót. Ale też równie jasne, że jego powodzenie poszłoby na marne, gdyby równolegle, przypływu zdrowego rozsądku i dobrej woli miało zabraknąć w obozie prawicy.

                Zwykłym bowiem brakiem zdrowego rozsądku, a i dobrej woli, po stronie prawicy byłby, na przykład pozór jakiejś ‘prawicowej poprawności’, pod którym odezwałby się protest przeciw współpracy z lewicą już prawdziwą, czy choćby jeszcze zbliżającą się do takowej. Podobnego braku dowodziłaby prawicowa wizja zmian – przedstawiona do uzgodnień takiej to lewicy – gdyby wizję tę miał cechować jakikolwiek oportunizm, nie zaś wrażliwość republikańska, potrzebna dziś Polsce nie mniej jak wrażliwość społeczna.

*

                Jest oczywiste, że wszystkie te kwestie zostaną rozstrzygnięte w przebiegu akcji w całej aktualnej odsłonie politycznej i w jej wyborczym finale. Znaczny dynamizm sytuacji i złożoność jej czynników – czyniąc ją sytuacją otwartą – otwierają możliwość zmiany jakości życia politycznego i instytucji, również poprzez reformy konstytucyjne, w wymagającym ich zakresie. Od poziomu współpracy obu obozów predestynowanych do ich przeprowadzenia – lewicy wrażliwej społecznie i wrażliwej republikańsko prawicy – zależy zresztą nie tylko sam wyborczy finał. Zależy też to, czy Państwo – zreformowane pod taką egidą przez Sejm w nich wybrany – w obu tych stronnictwach pozyska stabilną na dalszą przyszłość, a tak sprawdzoną w historii podstawę obywatelskiej integracji, jaką stanowi system dwupartyjny. System więc, jakiego pierwociny w Polsce zaznaczyły swą wyraźną obecność już za Pierwszej Rzeczypospolitej, a który do dziś dnia, raz lepiej raz gorzej, przechodzi próby życia w państwach anglosaskich. A wypada przyznać, że niemały urok cechowałaby kompatybilność obu – powiedzmy tak – filarów i zarazem mioteł owego dwupartyjnego systemu w Polsce dzisiejszej, skoro każde z obydwu tych stronnictw koncentrowałoby się na jednej z dwóch spraw zawsze najbardziej kompatybilnych. Na dobru Państwa, wrażliwe republikańsko, a wrażliwe społecznie, na dobru Obywateli.

                Co oczywiste nie mniej, dynamizm sytuacji i jej otwartość nie wyklucza biegu akcji w kierunku przeciwnym do naszkicowanego wyżej. Nie wyklucza i finału, który sprawę zmiany oddali na czas już bliżej nieokreślony. Jej bowiem przegrana w tej odsłonie wzmocni presję wrażenia nieprzekraczalności bariery, jaka do życia publicznego nie dopuszcza woli dobra i prawdy. Bariery więc, jaka ubezpieczy dalszą ewolucję przetwarzającą obie przedzielone nią zbiorowości, w dwie osobne klasy już społeczne. Takiemu rozstrzygnięciu dramaturgii akcji sprzyjać będą nie tylko prowokacje ze strony konserwatorów aktualnego stanu rzeczy. Takie więc, jak stawianie na ostrzu noża spraw ważnych tylko dla najbardziej wyrafinowanych i przesyconych koneserów przysmaków, jakimi dysponuje aktualny mainstream światowy w kwestii obyczajów, czy też dla amatorów thrillerów alarmujących o złowrogich następstwach chrześcijaństwa, a zwłaszcza katolicyzmu. I takie jak, po drugiej stronie, każda na podobne prowokacje riposta traktująca je nazbyt poważnie. Wydaje się jednak, że na rzecz takiego to rozstrzygnięcia działać będzie – jako siła główna – opór realiów, których ogół składa się na swoistą materię słabości.           

                Myślimy tu, z jednej strony o obawie przed zmianą, a więc głównym czynniku jaki zwykł dyscyplinować w ramach zależności klientalnych. Podobnie przecież dyscyplinuje obawa tych konsekwencji zmiany, które usprawniłyby pobór podatków, czego ofiarą padałby nie rekin, a płotka – ukrywająca dochody z, na przykład, wynajmu drugiego mieszkania. Z drugiej strony myślimy o braku wiary w zmianę samą, występującym zwłaszcza u osób, które losowi swemu poddają się biernie stąd, że nie przywykły brać go w ręce własne. Osoby te ujawniają wprawdzie spore zasoby sił, gdy idzie o trud przetrwania każdej sytuacji, którą los im przyniósł, a którą odczuwają jako złą. Ale nie czując się na siłach ją zmienić, godzą się z nią, by przez to w każdej próbie jej zmiany na lepsze wietrzyć groźbę świadczeń z tej okazji – kosztownych a własnych, na co, jak sądzą, ich nie stać. Toteż każdą próbę podobną łatwo im brać za awanturnictwo, w imię więc ochrony przed którym, równie łatwo oddają głos – na przykład – na głosiciela potrzeby ‘zgody narodowej’. I choć dobrze czują, że zrealizować on jej nie zdoła, to nie przeszkadza im to, no bo i im przecież raczej nie udaje się zbyt wiele. Tym też łatwiej dają się pokrzepiać aprobatą ich postawy – jako pokojowej, nowoczesnej i wyluzowanej – aprobatą, której ‘gwiazdozbiór’ spod szyldu nijakiego nie skąpi im, a która wszystkim integrującym się pod tym szyldem niesie złudzenie spełnienia.

                Nie sądzimy jednak, by opór materii słabości musiał w aktualnej odsłonie politycznej okazać się oporem nie do przebicia – dla sił zmiany. Co więcej, wydaje się pewne, że natura tej materii przesądzić może o jej samolikwidacji omal odruchowej – pod wpływem impulsu świadomości, że sama zmiana jest realna, a gra o nią warta świeczki, jaką zapalić każdy mógł będzie na miarę swych sił. Rzecz prosta nie nada takiego impulsu świadomości jedynie deklaracja zamiarów – tam, gdzie niezbędna jest prezentacja faktu. I grosza na zapałki nie wyda nikt, nim zobaczy świeczkę.

                Faktem więc, który mógłby okazać się źródłem podobnego impulsu, zapewne byłoby formalne powołanie do życia koalicji – jeszcze przedwyborczej – przez stronnictwa oba, to jest przez prawicę i lewicę, z których każde byłoby już wolne od właściwych mu obciążeń, jakie bądź je hamują na drodze do zmiany, lub też wejść mu na nią nie pozwalają. Siłę zaś takiego impulsu z pewnością pomnożyłaby pełna jawność akcji. Akcji, w której lewica i prawica – już nie odkładające na ‘po wyborach’ decyzji o koalicji rządowej, i nie gotujące zwyczajowego spektaklu walki o podział wyborczego łupu – zwracają się do wyborców z pochodniami ustaw, doktryn polityki i reform dobrze już uzgodnionych i opracowanych, a także z gotową listą osób przewidzianych na urzędy odpowiedzialne za ich realizację.

                Zapewne też mało kto – i spośród wszystkich, co są w kondycji lepszej, jak i z tych, co odczuwają jej niedobór – nie zdobędzie się na wysiłek potrzebny, by jego głos w przyszłych wyborach parlamentarnych pozwolił rozjaśnić polskie życie w tych wszystkich jego sferach, nad  którymi dziś gromadzą się cienie tak gęste. Gdy więc program koalicji – gwarantujący rządową protekcję wolności gospodarczej, oraz bezpieczeństwa socjalnego i publicznego – podejmie jako podstawowe: sprawy oświaty i nauki, obok spraw armii i udziału Polski w protekcji integracji europejskiej i pokoju światowego.

                Skoro więc sprawa zmiany stanowi węzłowy punkt dramaturgii odsłony politycznej, którą zainaugurował wynik ostatnich wyborów prezydenckich, to przebieg i wynik jej finału w niemałym stopniu zależy również od tempa jej akcji. Od tego więc, jak długo wypadnie czekać na utworzenie koalicji, i od tego, ile czasu zużyje ona na przygotowanie w taki właśnie sposób wiarygodnej manifestacji swych możliwości twórczych. Pewne zaś jest, że im szybciej stanie się to, to tym dłużej – przed wyborami parlamentarnymi – topnieć będą siły konserwacji. I tym też dłużej trwać będzie przybór energii – potrzebnej przecież nie tylko w samym finale odsłony, tak brzemiennej na dalszą przyszłość.



Janusz Ekes - Historyk, badacz idei politycznych i publicysta polityczny. Jako badacz i dydaktyk związany był z Instytutem Historycznym UW, Instytutem Historii PAN w Warszawie i Instytutem Historii Akademii Podlaskiej, obecnie jest kierownikiem Katedry Historii i Teorii Państwa Wydziału Nauk Politycznych WSB-NLU w Nowym Sączu. Wydał m.in. "Trójpodział władzy i Zgoda Wszystkich. Naczelne zasady ‘ustroju mieszanego’ w staropolskiej refleksji politycznej" (2001), "Natura – Wolność – Władza. Studium z dziejów myśli politycznej Renesansu" (2001) i "Złota demokracja" (1987, wznowienie OMP 2010). Współautor prac zbiorowych OMP - m.in. "Władza w polskiej tradycji politycznej" (2010). Współpracuje z Klubem Jagiellońskim, „Pressjami” i Ośrodkiem Myśli Politycznej.

Wyświetl PDF