Polska polityka wschodnia: historyczne inspiracje i współczesne dylematy


Pojęcia polskiej polityki wschodniej nie sposób zrozumieć bez historii. Niektórzy krytycy tej polityki właśnie z historycznego jej zakorzenienia czynią poważny argument przeciwko jej adekwatności wobec wyzwań modernizacyjnych XXI wieku. Czy zatem tylko wyobraźnia, która tworzy tę politykę, wyrasta z dziedzictwa minionych wieków, czy może jednak historia rzeczywiście warunkuje również realne problemy współczesnych stosunków politycznych, gospodarczych, etnicznych, kulturowych i cywilizacyjnych, na które polska polityka wschodnia dostarcza pewnych prób odpowiedzi? Warto zacząć nasz przegląd od tej kwestii.

Określenie ‘wschód’ jest pochodną wyobraźni oczywiście. I ma swoją historię. W przypadku europejskiego „wschodu”, to pojęcie pojawia się dopiero w wieku XVIII, zastępując nową osią kulturowo-cywilizacyjnego porównania (konfrontacji i hierarchizacji zarazem): Zachód/Wschód – dawniejszą: Południe/Północ[1]. Samo pojęcie polityki wschodniej mogło się zatem pojawić dopiero wówczas.

Oczywiście stosunki między państwem Piastów i dziedziną Rurykowiczów rozwijały się intensywnie od końca X wieku. Ujawniły się także od razu dwie płaszczyzny konfliktu, które nakładając się na siebie wzajemnie, nadadzą szczególny dramatyzm tym stosunkom i przygotują, rzec można, historyczną scenę dla przyszłej polityki wschodniej. Pierwszą z owych płaszczyzn wypełnia spór terytorialny – rzecz zwykła między sąsiadami – który w tym wypadku zawiązuje się w roku 981, kiedy książę kijowski Włodzimierz zajmuje Grody Czerwieńskie. Lokalny spór o niewielki stosunkowo obszar rusko-polskiego pogranicza, rozszerzy się w konflikt o charakterze kulturowo-cywilizacyjnym w konsekwencji dokonanego siedem lat później wyboru religii dla Rusi: Włodzimierz przyjął chrzest z Bizancjum. Mieszko tymczasem już 22 lata wcześniej związał kraj Polan z łacińskim źródłem chrześcijaństwa, tworząc ze swojego państwa wschodni przyczółek łacińskiej wspólnoty – wspólnoty nie tylko wiary, ale i kultury oraz typu rozwoju cywilizacyjnego z nią związanego. Spór o granicę z Rusią przekształci się zatem w spór o zasięg religii (wyznania) i cywilizacji. Nie było to odczuwalne od razu, jednak już w XII wieku mamy po obu stronach tego konfliktu mocne świadectwa jego świadomości. „Gens illa Ruthenica, multitudine innumerabili ceu sideribus adaequata […] verae religionis instituta non servat […] Ruthenia quasi est alter orbis” – tak pisał biskup krakowski, Mateusz, około 1147 roku, do Bernarda z Clairvaux[2]. Pisał tak, by pokazać duchowemu inicjatorowi II wyprawy krzyżowej, że polscy książęta nie w Ziemi Świętej, ale tuż pod bokiem mają misję religijną do spełnienia – misję zwróconą ku „Rusi, która jest jakby innym światem”. Tego nie dało się powiedzieć ani o królestwie węgierskim, ani o księstwie czeskim, ani o Rzeszy Niemieckiej – one, czyli sąsiedzi Polski na południu i zachodzie, tworzyły z nią jeden świat: łaciński, niezależnie od konfliktów politycznych, jakie mogły ten świat dzielić.

Ten świat rozrastał się, przyłączały się do niego nowe wspólnoty, Polska jednak pozostawała na jego wschodniej granicy. Pozostawała jego peryferią albo awangardą, przedmurzem – jak kto woli. Tymczasem świat prawosławny kurczył się, aż po roku 1453 pozostała z niego tylko Moskwa – jako samodzielne państwo, mające ambicje utrzymać swoją suwerenność i poszerzyć na całą domenę dawnej Rusi. Moskwa stała się w ten sposób nie tylko centrum politycznego programu, ale także cywilizacyjno-religijnej tożsamości.

Między pretendującą do spadku po całej Rusi Moskwą a Polską wyrosła jednak już wcześniej, po rozpadzie jedności państwa pierwszych Rurykowiczów, po najeździe mongolskim, ogromna strefa „przejściowa”: ruska i prawosławna, ale nie moskiewska, politycznie zjednoczona w XIV wieku przez Litwę. Z chwilą zawarcia, a raczej wskutek utrwalenia unii polsko-litewskiej ten ogromny obszar otwarł się na wpływy cywilizacji łacińskiej, ścierającej się na nim, ale i wchodzącej w proces kulturowej dyfuzji z cywilizacją prawosławną. Program terytorialnej „rekonkwisty” ziem dawnej Rusi, realizowany przez Moskwę skutecznie – przeciw państwu polsko-litewskiemu – od XV wieku uwydatnił dramatyzm sporu terytorialnego: tak małego i błahego w 981 roku, tak fundamentalnego dla przyszłości Europy Wschodniej już od XV wieku właśnie. To był spór nie tylko o przynależność polityczną ziem litewsko-ruskich, ziem dzisiejszej Białorusi i Ukrainy, ale także o ich tożsamość religijną, a zatem cywilizacyjną, a wreszcie – o ich tożsamość etniczną: o to, czy będzie ona odrębna od tej, jaka wykluwała się wokół Moskwy.

Polskie elity czuły się w tym sporze kulturowo silne. Po pierwsze dlatego, że stała za nimi potęga rozkwitu europejskiej cywilizacji, której były „pasem transmisyjnym” na „ruski” wschód. Warto dodać, że naturalnie nie mogły mieć takiego poczucia pewności i siły wobec swoich zachodnich i południowych sąsiadów, wobec późniejszego „Zachodu”. To także ukryta w historii, ale istotna przyczyna, dla której może być mowa tylko o polskiej polityce WSCHODNIEJ, nie przyjęło się natomiast nigdy jakiekolwiek pojęcie polskiej polityki „zachodniej” czy „południowej”[3].

Była jednak i druga przyczyna owego poczucia pewności i związanej z nim gotowości do dźwignięcia brzemienia pewnej misji – na wschodzie. Tą przyczyną był rozwój specyficznej formy ustrojowej, kultury politycznej opartej na ideale obywatelskiej wolności i partycypacji, kultury politycznej Rzeczypospolitej. Jej elity, zwłaszcza po udanym „eksperymencie” z Litwą, wierzyły w siłę oddziaływania tego modelu. Tymczasem Moskwa rozwinęła inny, dla niektórych nawet radykalnie inny, wzorzec ustroju i kultury politycznej: oparty na idei imperium. Zderzenie tych dwóch modeli, już nie tylko religii i kultur, ale także wzorów politycznych właśnie, ich konfrontacja na ogromnym obszarze spornego Międzymorza, wyznaczy trzecią płaszczyznę konfliktu, na której możemy odnajdywać ukryte sensy pojęcia przyszłej polskiej polityki wschodniej.

Świadomość przegranej w tym konflikcie przyszła do Rzeczypospolitej w XVIII wieku – wraz z pojęciem zagrożonej od wschodu niepodległości. Rosja zwyciężyła w walce o dominację nad Europą Wschodnią – zwyciężyła wtedy, kiedy stała się mocarstwem geopolitycznie eurazjatyckim, opartym na swoim wschodzie o Ocean Spokojny. Rosja zarazem ogłosiła się formalnie Imperium i dokonała cywilizacyjnego zwrotu ku Europie. Już nie występując przeciw Europie i jej cywilizacji, ale powołując się na nią, także mogła sięgać po kontrolę nad całą niemal wschodnią połową naszego kontynentu. Część polskich elit uświadomiła sobie w pierwszej połowie XVIII wieku, że owa kontrola, a przynajmniej utrwalona wówczas preponderancja, oznacza zagrożenie dla samego bytu politycznego Rzeczypospolitej, która swą większą – odziedziczoną po Wielkim Księstwie Litewskim – częścią współtworzyła pojęcie i rzeczywistość kulturową i polityczną tego właśnie obszaru: Europy Wschodniej.

Odkrył się w ten sposób jeszcze jeden wymiar polityki wschodniej: streszcza go pytanie, czy Polska/Rzeczpospolita może istnieć/być bezpieczna jako suwerenne państwo, kiedy nad Europą Wschodnią bezapelacyjnie dominuje rosyjskie imperium? Wraz z tym pytaniem pojawia się refleksja nad tym, komu jeszcze owa dominacja może zagrażać i czy (jak?) możliwy byłby sojusz wszystkich zagrożonych, wokół jakich wartości, pod jakimi sztandarami taki sojusz mógłby się skupić? W takiej właśnie sytuacji poszerza się geograficzny horyzont polskiej polityki wschodniej. Obejmuje on stopniowo nie tylko obszar spornych od wieków z Moskwą/Petersburgiem ziem litewsko-ruskich, ale zaczyna ogarniać także cały obszar, na którym rozwija się wówczas ekspansja imperium rosyjskiego: od Finlandii po Zakaukazie i Azję Środkową. Przede wszystkim jednak w tym czasie ustala się centralne miejsce Ukrainy/Małorosji/Kozaczyzny na tym widnokręgu. Stąd przychodzi, jako kontynuacja idei mazepińskiej, koncepcja antyimperialnego sojuszu „okrain” imperium, sformułowana po raz pierwszy przez hetmana Filipa Orlika. W polskiej myśli politycznej odnawia się także w tym czasie idea prawa narodów do niepodległości, formułowana w dziełach m.in. ks. Wincentego Skrzetuskiego, Hieronima Strojnowskiego, Adama Rzewuskiego. Idea, która stanie się osnową polskiej polityki wschodniej w jej antyimperialnym wymiarze[4]. Obie te koncepcje połączy w jeden spójny program myśl (ale i działanie) już porozbiorowych, emigracyjnych ośrodków polskiej polityki: od broszury Józefa Pawlikowskiego Czy Polacy wybić się mogą na niepodległość, poprzez sformułowane przez Joachima Lelewela i rozwinięte przez Adama Mickiewicza hasło „za wolność waszą i naszą”, refleksję księcia Adama Jerzego Czartoryskiego z jego Eseju o dyplomacji i antyimperialną akcję Hôtel Lambert, aż po pierwsze projekty polityczne Józefa Piłsudskiego. W promieniu tych projektów znalazła się Ukraina, Litwa, Białoruś, „chłopskie” narody guberni nadbałtyckich (Łotwy i Estonii), Kozaczyzna Dońska, Tatarzy krymscy, zbuntowani przeciw Imperium „Górale” kaukascy, ludność muzułmańska Azji Środkowej nawet[5].

Można swoistą konstrukcję polityczno-ideową, w którą wpisywała się owa wizja polskiej polityki wschodniej, przedstawić w postaci pewnego schematu. Jej punkt wyjścia stanowi Polska i zadanie odbudowania oraz utrwalenia jej suwerenności. Centrum całej koncepcji, na którym rozgrywa się decydująca kulturowo-polityczna batalia o jej powodzenie, tworzą ziemie wschodnie Rzeczypospolitej, dziedzictwo Wielkiego Księstwa Litewskiego: ziemie litewsko-ruskie (litewsko-białorusko-ukraińskie). Warto dodać, iż wobec owego centrum zmieniają się w ciągu XIX wieku i kontynuują w pierwszej połowie XX stulecia ten kontredans dwa punkty widzenia: wedle jednego obszar ten stanowić powinien proste przedłużenie politycznej struktury odbudowanego państwa POLSKIEGO; w drugiej perspektywie pojawia się stopniowo uznanie dla odrębnej tożsamości – także politycznej – innych niż polska wspólnot „spadkowych” po Rzeczypospolitej: Litwinów, Białorusinów, Ukraińców. Jest wreszcie w owej strukturze „pas zewnętrzny”, jaki tworzą nierosyjskie narody imperium, poza obszarem dawnej Rzeczypospolitej. Ten pas – przemieniony w rzeczywistość polityczną dążeń odśrodkowych owych narodów – dojrzewającej świadomości ich odrębności, miałby ostatecznie „udusić” imperium.

Ale co z rdzeniem imperium – z samą Rosją, z narodem rosyjskim? Czy i ona ma zostać „zduszona”, uznana za wroga – pokonana i obezwładniona? I tu przewijały się w owej wizji dwa spojrzenia. W jednym Rosja była także adresatem antyimperialnego apelu, uznana za ofiarę imperium „Holstein-Gottorpów”, lub za „nieświadome” jego narzędzie („barbarię” Henryka Kamieńskiego), które można i trzeba oświecić – i odwrócić przeciw jego złowrogiemu panu w Petersburgu. Wedle innego, chyba jednak mocniej zapisanego w tradycji tej niepodległościowej polityki wschodniej, Rosja była wrogiem tout court. Mamy więc, w tak zwięzłym streszczeniu tej jednej tradycji polskiej polityki wschodniej, utrwalone dwa przynajmniej dylematy, które w jakiejś mierze pozostały ważne i dzisiaj. Pierwszy: dylemat stosunku wobec obszaru LBU (jak go najzwięźlej „ochrzci” kontynuator tej tradycji, Juliusz Mieroszewski) – traktowanego albo instrumentalnie, jako część lub przedpole polskiej państwowości – albo też traktowanego jako teren, na którym utrwalone być powinny suwerenne byty państwowe, samym swoim istnieniem realizujące istotę polskiej polityki wschodniej. I dylemat drugi: stosunku wobec Rosji i Rosjan – czy powinni oni być bez reszty utożsamieni z imperium – głównym wrogiem, czy też nie.

Zarysowana powyżej wizja polityki wschodniej nie była wszelako jedyna. Wyróżniało ją to, że Polska miała być jej suwerennym kreatorem i głównym egzekutorem, który do swego projektu znajduje partnerów/narzędzia na wschodzie. Doświadczenie XVIII wieku, doświadczenie rozpaczliwej słabości Rzeczypospolitej i w końcu rozbiorów, doświadczenie przyjmowane wraz z jednoczesną recepcją idei Oświecenia i zawartej w nim wizji modernizacji i postępu, którego centrum jest na Zachodzie, Polska zaś jest jego zacofaną peryferią – to razem składało się na przewartościowanie owego poczucia pewności, z którym w poprzednich trzech stuleciach elity polskie podchodziły do stosunków z obszarem Europy Wschodniej. Polskie siły nie wystarczyły nawet do tego, by ocalić samą Rzeczpospolitą. Pomóc mogło ich oparcie o potęgę Zachodu. Ten wariant polskiej polityki wschodniej, nierezygnującej z ambicji odegrania aktywnej roli w zmianie geopolitycznego i kulturowo-cywilizacyjnego oblicza Europy Wschodniej, ale wiążącej swoje nadzieje na realizację tych ambicji z ideą „sojuszu”, a właściwie z rolą klienta potężniejszego czynnika polityczno-cywilizacyjnego w Europie Zachodniej – pierwszy swój kształt przybrał w postaci Księstwa Warszawskiego: wschodniego przyczółka Napoleońskiego imperium Zachodu. Hugo Kołłątaj i Stanisław Staszic w swoich dziełach politycznych z owego okresu zapisali wiernie polityczny kształt tej koncepcji. Znów jednak odsłaniał się w praktyce dylemat, czy raczej wątpliwość: czy polskie elity mogą istotnie wykorzystać potęgę imperium Zachodu dla SWOJEJ koncepcji urządzenia europejskiego Wschodu, czy raczej same one, a zwłaszcza Polska i jej zasoby oraz prestiż, nie stają się narzędziem interesów i wartości nie własnych, ale owego imperium Zachodu? Ta wątpliwość po lekcji napoleońskiej pozostała, odnawiając się jeszcze kilkakrotnie w późniejszym czasie – aż po debaty o sens oparcia polityki wschodniej III RP na Stanach Zjednoczonych (tarcza, NATO) albo na Unii Europejskiej.

II RP powstała dzięki polityce oparcia na zwycięskich mocarstwach zachodnich. Mogła jednak trwać w tym układzie tylko jako państwo małe, trwale uzależnione od patronatu zachodnich mocarstw. Już w roku 1920 podjęła próbę realizacji samodzielnego wariantu swojej wschodniej polityki, która – wedle jej egzekutora, Józefa Piłsudskiego – miała przynieść Polsce stanowisko suwerenne na mapie Europy: poprzez zmianę wschodniej połowy tej mapy[6]. Próba była ambitna, lecz nieudana. Jej rezultatem stało się ograniczenie projektu wielkiej, samodzielnej, nawiązującej do dziedzictwa Rzeczypospolitej polityki wschodniej – do obszaru, na którym realizowano faktycznie projekt budowy polskiego państwa narodowego. Śladem dawnych, XIX-wiecznych projektów były koncepcje „prometejskie”, rzeczywistość polityczną w najważniejszym, centralnym obszarze dla owych projektów wytyczała polityka narodowościowa II RP wobec Ukraińców i Białorusinów, a także stosunki z niepodległą Litwą[7]. Nie warto pytać czy mogło być inaczej. Trzeba pamiętać, że tak było – bo to część historycznej rzeczywistości, przechowanej w formie zbiorowej pamięci. Ta się zmienia, ale ma swoją siłę ciążenia i w następnych pokoleniach.

Potem przyszło nowe doświadczenie: Związek Sowiecki zjednoczył na nowo ziemie dawnej Rzeczypospolitej pod swoją kontrolą, bez porównania mocniejszą niż ta, jakiej były one poddane w czasach carskiego imperium. Los poddanych sowieckiego systemu połączył Polaków i ich wschodnich sąsiadów, jednak Polacy, już jako nowoczesny naród, oddzieleni zostali od Ukraińców, Białorusinów i Litwinów formalną państwową granicą opartą na pryncypium etnicznym. II wojna stała się zarazem okazją do ostatecznej czystki etnicznej na dawnych ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej – po 1945 roku liczba Polaków na tym obszarze spadła do poziomu „mniejszości II kategorii”, a zbrodnie sowieckie, z symboliczną wymową Katynia na czele, oraz pamięć o rozprawie ukraińskich nacjonalistów z polską ludnością na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej dodały nowe, trudne problemy do ich historycznego katalogu w stosunkach Polski z jej wschodnimi sąsiadami. Po II wojnie światowej o żadnej polskiej polityce wschodniej w praktyce mowy być nie mogło. Sens nowej sytuacji wyłożył najdobitniej Maksym Litwinow już w 1943 roku: „Polacy będą się musieli nauczyć żyć w granicach etnograficznych jako mały naród, porzucając myśl, że byli wielką potęgą. Byli pysznym narodem, który nie miał dość zdolności i siły, by urzeczywistnić swój wybujały nacjonalizm”[8].

Przesunięte decyzją Stalina na zachód państwo polskie pod rządami ekipy narzuconej przez centrum komunistycznego imperium stało się przez kolejnych 45 lat szkołą owego „minimalizmu”. Jego głównym geopolitycznym uwarunkowaniem był swoisty szantaż, jaki służył obrońcom peerelowskiego status quo: wizja zagrożenia niemieckim rewizjonizmem od zachodu, która zmuszała do oparcia się Polski na sowieckim wschodzie – bez jakiejkolwiek myśli o jego zmianie. Paradoksalnie, to niemiecka Ostpolitik w nowym, zainicjowanym przez kanclerza Willy’ego Brandta wydaniu, które ograniczało skuteczność tego szantażu, usuwała istotną przeszkodę do rozwoju antysystemowej opozycji w PRL, ale także – w jej kręgu – do refleksji nad możliwościami polskiej polityki wschodniej. Jej wzór, dopasowany do nowych realiów po II wojnie, stworzyli oczywiście Jerzy Giedroyć i Juliusz Mieroszewski w „Kulturze”. Opierał się on, najzwięźlej to ujmując, na 3 filarach: 1. pełnej normalizacji i stabilizacji dobrych stosunków Polski z Niemcami; 2. wsparciu dla niepodległości bezpośrednich wschodnich sąsiadów Polski: Litwy, Białorusi i Ukrainy, uznaniu strategicznego znaczenia niepodległości tych krajów i porozumienia z nimi w ustalonych po 1945 roku granicach; 3. dążeniu do poprawy stosunków z Rosją – w takim zakresie, w jakim ta będzie w stanie pogodzić się z oderwaniem od niej krajów LBU. Najczęściej kojarzy się z „koncepcją Giedroycia-Mieroszewskiego” tylko drugi z wymienionych powyżej punktów. Niesłusznie, zakładała ona bowiem, że nie da się owego drugiego punktu urzeczywistnić – bez pierwszego, ani utrwalić – bez trzeciego.

Proces jednoczenia Europy i zarazem coraz bardziej oczywista przewaga czynnika gospodarczego nad militarnym w określaniu bezpieczeństwa i interesów państwowych wyznaczyły dwa nowe uwarunkowania dla określenia pola dyskusji nad polską polityką wschodnią, kiedy tylko stała się ona znowu możliwa – wraz z odzyskaniem przez Polskę po 1989 roku podmiotowości na arenie międzynarodowej. Owe uwarunkowania ukazywały w tamtym momencie oczywistą poprawę położenia Polski na geopolitycznej mapie (jednocząca się Europa, a Niemcy jako jej część), ale zarazem nie mniej oczywistą słabość polskich możliwości ekonomicznych, nie pozwalającą wpływać na sytuację wschodnich sąsiadów. Biorąc pod uwagę także dominujący ówcześnie pogląd o sile tendencji unifikacyjnych – na skalę globalną i regionalną (europejską) oraz o podważaniu przez nie tradycyjnie rozumianej suwerenności, zwłaszcza państw niedysponujących mocarstwowymi atutami dla jej obrony, wielu polityków i publicystów w Polsce początku lat 90. XX wieku wyrażało to przekonanie, które najradykalniej określił Stanisław Stomma na łamach „Tygodnika Powszechnego” (numer z 9 XII 1990): „W polityce zagranicznej skończył się czas korsarskiej niezależności. […] Musimy się więc pozbyć złudzeń robienia na własną rękę polityki w Europie Wschodniej”. Najlepiej nie ryzykować własnej, odrębnej polityki – bo i tak nas na nią nie stać, jesteśmy na nią za słabi – materialnie i mentalnie, ekonomicznie i politycznie. Podporządkujmy się realiom, które wyznaczają od nas silniejsi (Rosja, Niemcy, Unia Europejska, Stany Zjednoczone) – a wtedy zyskamy spokój, a nawet coś więcej: uznanie międzynarodowe jako spolegliwy i przewidywalny partner[9]. Ten sposób myślenia o ograniczonych możliwościach i interesach Polski podważał w istocie możliwość powrotu do idei aktywnej polityki wschodniej w jakiekolwiek formie: czy to na historycznym obszarze dawnej Rzeczypospolitej, wobec Litwy, Białorusi i Ukrainy, czy to – tym bardziej – na szerszą skalę, wobec całego zespołu państw postsowieckich w Europie i na jej południowo-wschodnich rubieżach i wobec samej Rosji wreszcie.

Przecież jednak rozpad ZSRR i pojawienie się tychże państw na mapie odtworzyło samą możliwość (szansę, pokusę?) powrotu do takiej polityki. Obok uznania roli wielkich czynników światowej polityki i uwarunkowań gospodarczych, pojawiały się w związku z rozpadem ZSRR, a wcześniej całego obozu komunistycznego w Europie, rozważania nad znaczeniem czynników niematerialnych w tym procesie – a wśród owych czynników roli polskiego „przykładu” („Solidarność” z przesłaniem jej I Zjazdu do robotników Europy Środkowej i Wschodniej, a wcześniej i później także Jana Pawła II i przykładu polskiego Kościoła w organizowaniu społecznego oporu). A więc może nie tylko gospodarka (choć jej znaczenia nikt nie neguje) i nie tylko wielkie mocarstwa mają możliwość wpływania na rozwój wypadków politycznych i przemiany duchowe w Europie Wschodniej? To pytanie wpisywało się w refleksji części elit polityczno-intelektualnych nowej Polski w poczucie szczególnego doświadczenia i zobowiązania, wynikającego z dziejów (wspólnej historii od czasów unii litewskiej, trudnej historii – od początku wzajemnych kontaktów), geografii (geopolityki sąsiedztwa) i tradycji rozumienia polskiej racji stanu – zobowiązania do prowadzenia aktywnej polityki wobec europejskiego Wschodu, do odważnej próby współkształtowania zmian w tym regionie. Najdobitniej wyrażali je – w krytyce postawy „minimalistycznej” – tacy choćby znakomici publicyści i znawcy przedmiotu, jak Bohdan Cywiński, Zdzisław Najder czy Jan Kieniewicz, a w formie instytucjonalnej – lubelski Instytut Europy Środkowo-Wschodniej, warszawskie Studium Europy Wschodniej, czy wrocławskie Kolegium Europy Wschodniej[10].

Jak jednak owa aktywna polityka wschodnia miała by wyglądać – o to toczyły się i toczą spory. Nie tylko teoretyczne, ale także spory w politycznej praktyce. Odwołując się do historii, nawet tak szkicowo zarysowanej jak powyżej, można ich sens lepiej zrozumieć, ale nie da się ich – rzecz jasna – w historii tylko zamknąć.

Historia Europy Wschodniej doznała gwałtownego „przyspieszenia” na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. Ukraina, Białoruś i Litwa – których obszar tworzył tradycyjnie centralny układ odniesienia dla polskiej polityki wschodniej – uzyskały polityczną podmiotowość. Podobnie jak kraje „zewnętrznego pasa” owej polityki: republiki zakaukaskie (choć osobnym, dramatycznym problemem, wyzwaniem dla antyimperialnych sentymentów i pamięci o haśle „za naszą i waszą…”, zderzonym z nową rzeczywistością islamskiego terroryzmu, stał się w tym regionie los Czeczenii). Sama Rosja po 1991 r. zdawała się zmierzać w kierunku zbliżenia z jednoczącą się Europą i jej standardami polityczno-ustrojowymi. Polska i Litwa są już członkami europejskiej wspólnoty, podobnie jak dwie jeszcze republiki nadbałtyckie, stanowiące do 1991 roku część ZSRR. Ukraina potwierdziła swą europejską orientację – bez widoków jednak na jej rychłe spełnienie. Podobnie Gruzja. Białoruś znalazła się w specyficznej izolacji. Czy jej przezwyciężenie, podobnie jak spełnienie prozachodnich aspiracji Ukrainy czy Gruzji, jest tylko kwestią czasu? Czy dynamika przemian modernizacyjnych zakończyła Historię, jak to zdawał się zapowiadać początek lat 90. i słynny tekst Francisa Fukuyamy? O potrzebie podtrzymania takiej wizji w politycznej rzeczywistości pisał jeszcze w 2002 roku Alieksiej Miller: „Zamiast rzeki o dwóch brzegach: ‘Rosja’ i ‘Zachód’, na której łodzie krajów Europy Wschodniej wybierają, do którego z owych brzegów przybić, trzeba zobaczyć rzekę czasu, po której cała Europa Wschodnia, w tym Rosja, posuwa się w jednym kierunku – ku Zachodowi”[11].

Przyjęcie takiej wizji nie pozostawiałoby, rzecz jasna, żadnego sensownego miejsca na polską politykę wschodnią. Raczej tylko na techniczną obsługę „zachodniej przystani” dla kolejnych, dobijających do niej krajów europejskiego Wschodu. Owa wizja, choć nie przestaje inspirować, rozmija się jednak wyraźnie z polityczną rzeczywistością. Nie ma „końca Historii” w Europie Wschodniej. Bliższe rzeczywistości wydawały się w drugiej połowie lat 90. wizje „zderzenia cywilizacji”, kiedy rozczarowana efektami zbliżenia z Zachodem Rosja zaczęła konstruować na nowo swoją odrębną tożsamość, a eurazjanizm stał się jedną z najżywiej dyskutowanych idei politycznych w tym kraju. Wracało wówczas z całą ostrością pytanie o granice owego cywilizacyjnego (i polityczno-ustrojowego) „uskoku” w Europie Wschodniej: po której stronie znajdzie się Ukraina, Białoruś? Czy zdeterminowany jest los krajów zakaukaskich? To były pytania, w których odnaleźć się mogła na nowo także najambitniej zakrojona polska polityka wschodnia: taka, której celem byłoby wpłynięcie na przebieg owej cywilizacyjnej (czy cywilizacyjno-politycznej) granicy na dawnych kresach RP.

Od języka cywilizacyjnej konfrontacji spory o przyszłość Europy Wschodniej przeszły jednak w ostatnich latach w stronę rozgrywki politycznej, w której głównym narzędziem są środki ekonomiczne, a konkretnie nośniki energii, eksportowane przez Rosję do krajów Europy Wschodniej i Środkowej, a przez nie – do Europy Zachodniej. Zimna wojna nie wróciła, ale wróciły obawy o możliwość wykorzystywania tych środków przez Rosję dla celów neoimperialnej polityki. Sama Rosja, w swej energetycznej doktrynie, wprost tego rodzaju możliwość zakłada, a nawet deklaruje[12]. Taka sytuacja na tło sporu o wybór geopolityczny (czy ewentualnie cywilizacyjny) Europy Wschodniej, nakłada bardzo konkretne pytanie o bezpieczeństwo energetyczne krajów tego regionu i nowych członków UE na jego granicy. To pytanie, w którym może być miejsce na – bynajmniej nie historyczną – ale całkowicie pragmatyczną politykę wschodnią Polski.

Nie wiemy, jak z Historią, ale polityka nie skończyła się na pewno. Prowadzi ją, coraz śmielej i energiczniej, Rosja. Czy może jej nie prowadzić Polska? Może, oczywiście. Tak, jak podpowiadał to werdykt Stanisława Stommy. Trzeba zdać się na silniejszą strukturę, zwłaszcza odkąd Polska jest jej częścią. Warto też zauważyć, że inne kraje „nowej” Europy, czyli dawnego obozu sowieckiego, nie mają aspiracji do prowadzenia własnej polityki wschodniej. Mają bilateralne stosunki z Rosją, z Ukrainą, Białorusią czy (minimalne) z Gruzją – ale nie mają żadnych ambicji ani też potrzeb, by łączyć je w jakąś szerszą konstrukcję. Taką konstrukcję może tworzyć Unia Europejska.

Wychodząc poza ten schemat, polityka polska wobec jej bezpośrednich i nieco dalszych europejskich sąsiadów na wschodzie, naraża się na zarzut powrotu do swojej tradycji „imperialnej” (idea jagiellońska, specjalne zainteresowanie „kresami”, spuścizna II RP), żałosnej, bo podszytej niemocą. Zarzut, który można jednak przynajmniej częściowo podważyć prostym argumentem, że jednak Polska pozostaje krajem stosunkowo największym, tak swoim potencjałem ludnościowym, jak i gospodarczym wśród nowoprzyjętych wschodnich członków UE, i jedynym, który ma jako swoich bezpośrednich sąsiadów i Rosję, i Ukrainę, i Białoruś, i Litwę. To nie jest tylko dziedzictwo Clio, ale i jej starszej siostry – Uranii. Polska, polskie elity mogą temu dziedzictwu zaprzeczyć, odwracając się od wschodu plecami, twarzą tylko do zachodu. I takie tendencje społeczne, związane z aspiracjami do wejścia do UE, a następnie z satysfakcją związaną z ich zrealizowaniem, obserwujemy. Nie dominują one jednak bez reszty – pewien element pamięci i o polskiej historycznej obecności na obszarze Europy Wschodniej, i o wynikających stąd zobowiązaniach (czy emocjach), i o niezależnych od tego, a wiążących Polskę ze wschodnimi sąsiadami interesach – ten element trwa w polskim społeczeństwie i daje o sobie znać w takich choćby momentach, jak pomarańczowa rewolucja na Ukrainie czy w masowym uczestnictwie młodych zwłaszcza ludzi w rozmaitych dniach solidarności z Białorusią.

Tworzą one pewien potencjał dla społecznej przynajmniej polityki wschodniej – dla oddolnych, niezależnych od państwa inicjatyw na rzecz kontaktów kulturalnych, społecznych i gospodarczych ze wschodnimi sąsiadami. Państwo może tego rodzaju inicjatywy wspierać (choćby poprzez łagodzenie reżimu wizowego, ograniczającego kontakty międzyludzkie) lub im przeszkadzać; może także je „wybierać”: nagłaśniać jedne, hamować inne. Może także nie robić nic, zdając się na politykę wspierania lub hamowania poszczególnych kierunków takich inicjatyw ze strony Unii Europejskiej i wyłącznie na swój współudział w kształtowaniu owej polityki.

Pojawia się oto bowiem drugi zarzut, obok historycznego anachronizmu, kierowany wobec samej idei prowadzenia polskiej polityki wschodniej. Ten mianowicie, iż może ona przekształcać się w projekt swoistej „alternatywy wobec programu integrowania Polski z Europą Zachodnią i przekształcania jej w ten sposób w peryferia Niemiec”[13]. A więc: jeśli uprawiamy politykę wschodnią to zarazem dystansujemy się od UE, a w każdym razie od jej rdzenia: niemieckiego, niemiecko-francuskiego czy – najszerzej – zachodniego.

Obrońcy „korsarskiej niezależności”, czyli – innymi słowy – istotnego atrybutu tradycyjnie rozumianej suwerenności, dla której ostatnim polem do popisu pozostał dla Polski obszar europejskiego wschodu, wskazują z kolei na brak jednolitej polityki Zachodu wobec Rosji i Europy Wschodniej. Jeśli Polska miałaby się dostosować, to do czyjej polityki – pytają? Jako receptę na poszerzenie sfery możliwości i zatem zabezpieczenia partykularnych polskich interesów (w tym bezpieczeństwa energetycznego) wskazują możliwość poszukiwania oparcia nie tylko w UE, ale poza nią – w Stanach Zjednoczonych, w ich polityce wobec Rosji, Ukrainy, Zakaukazia i Azji Środkowej[14]. Przeciw tego rodzaju tendencji protestował szczególnie często i konsekwentnie Zdzisław Najder, ostatnio także Roman Kuźniar. Pozostaje jednak rzeczywisty problem: po pierwsze, słabości wspólnej polityki UE wobec Rosji i Europy Wschodniej, po drugie – możliwości jej zdominowania przez najsilniejsze kraje Unii, takie jak Francja czy Niemcy, inaczej niż Polska postrzegające hierarchię interesów i zagrożeń związanych ze swoimi relacjami z Rosją i jej sąsiadami, takimi jak Ukraina, Białoruś czy Gruzja.

Receptą teoretycznie najlepszą na ten problem, byłoby umocnienie pozycji Polski w UE, zwiększenie skuteczności jej „lobbingu” na rzecz własnej interpretacji wspólnego, europejskiego interesu na wschodniej rubieży Unii. W praktyce otwarta pozostaje dyskusja, czy do tego celu, do wzmocnienia pozycji Polski w debacie nad europejską polityką wschodnią, lepiej prowadzi aktywność samodzielnej akcji Polski (lub akcji podejmowanych z udziałem czynnika amerykańskiego), forsująca niejako rękę „Europie”, czy też – odwrotnie – przyjęcie postawy spolegliwego wykonawcy raczej niż niepokornego inicjatora wspólnotowej polityki. Wraca w ten sposób, w nowym układzie geopolitycznym, stary dylemat: czy rola Polski na wschodzie kontynentu jest pochodną stopnia polskiej integracji z UE, czy też to pozycja Polski w Europie jest raczej pochodną odważnej polskiej aktywności wobec wschodu?

Tutaj, pod koniec tego przeglądu, warto postawić może raczej inne pytanie: czy jest możliwe wypracowanie w tej tak istotnej materii roztropnego kompromisu między owymi stanowiskami? Wydaje się, że warto takiego kompromisu szukać. Wskazywał jego warunki np. Bartłomiej Sienkiewicz: 1) wiarygodność Polski w UE, 2) zdolność do zawierania „sojuszy” dla polskiego spojrzenia na sprawy wschodnie w UE – np. z krajami skandynawskimi, 3) odwaga w formułowaniu celów polityki wschodniej dla Europy. Słusznie jednak ta lista została dopełniona propozycją punktu czwartego: zachowanie wiarygodności w stosunkach ze wschodnimi partnerami polskiej polityki[15].

Jacy są jednak owi partnerzy – i jakie cele wobec nich stawiać może Polska? Nasz kraj nie ma dziś sporów terytorialnych na wschodzie. Czy ma jakąś „misję”? Wobec kogo? Czy chodzi nam o oddziaływanie na Ukrainę, na Białoruś – by przysunęły się bliżej „Zachodu”? Czy o to, by Unia Europejska bardziej otworzyła się na europejski wschód, który nie jest już/jeszcze Rosją? Czy chcemy, mówiąc najkrócej, przesunąć granicę europejskiej wspólnoty na wschód? A może powinniśmy także rozważyć możliwość potraktowania Rosji jako kluczowego partnera – czy też adresata – „misji” polityki wschodniej? Nie tylko polskiej, bo na zmienianie Rosji samej Polsce sił na pewno nie starczy, ale misji europejskiej, opartej na zestawie wartości, które konstytuować mają europejską wspólnotę: demokracji, poszanowania praw człowieka, wolności mediów?

Polska polityka wschodnia, jeśli ma być nie teorią tylko, ale strategią rzeczywistej polityki, musi odwołać się do europejskiej wspólnoty, której Polska jest częścią. Ale aby ta wspólnota – wspólnota wartości – była rzeczywistością, a nie tylko teorią, powinna ją ożywiać odważna polityka „ekspansji” jej wartości na obszar, który z Europą związany jest historycznie od wieków, tworząc jej wschodnie pogranicze. Doświadczenie polskiej historii otwartej na owo pogranicze, doświadczenie zagrożeń – ale i możliwości – z tym związanych, nie powinno zostać zlekceważone jako pewien potencjał inspiracji dzisiejszej polityki europejskiej. W świetle tej inspiracji, której możliwości starałem się przedstawić powyżej w krótkim przeglądzie, lepiej być może zobaczymy także współczesne interesy polskiego państwa i jego obywateli – a przede wszystkim możliwości ich długofalowego zabezpieczenia: od wschodu.

Post Scriptum:

Nieoczekiwanie, w ostatnich kilku miesiącach dyskusja nad polską polityką wschodnią ożywiła się bardzo w związku z kierunkiem, jaki nadał jej rząd premiera Donalda Tuska, a przede wszystkim działania i wypowiedzi ministra Radosława Sikorskiego. Wyraźną tendencję tego zwrotu zaznaczył najdobitniej ten ostatni – w tekście opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej” w przeddzień wielkich uroczystości związanych z 70. rocznicą wybuchu II wojny światowej[16]. Był to artykuł-manifest napisany specjalnie na przywitanie jednego z gości spotkania na Westerplatte – premiera Władimira Putina. Sedno tego manifestu wyraża fragment, w którym minister Sikorski stwierdził, iż „właściwej odpowiedzi na dylematy geostrategiczne i tożsamościowe Polski nie oferują jagiellońskie ambicje mocarstwowe”. W tekście, w którym nie było najmniejszej wzmianki o Litwie, Ukrainie czy Białorusi, jako jedyny wschodni sąsiad Polski – naturalny partner jej polityki wschodniej – wymieniona została Federacja Rosyjska. Jedyną aluzją do aktywnej polityki polskiej wobec niewymienionych z nazwy krajów pozostała bezlitosna krytyka marzeń o „statusie ‘jagiellońskiego’ mocarstwa regionalnego”, którym przeciwstawione zostały jako dwa realne filary polskiego bezpieczeństwa: „integracja europejska i euroatlantycka” oraz „proces modernizacji naszego kraju, ukierunkowany na zbudowanie nowoczesnego i demokratycznego państwa narodowego”.

Oczywiście można powiedzieć, że to po prostu trzeźwa ocena sytuacji. Chyba jednak nie tylko. Jest to raczej specyficzna konstrukcja retoryczna, w której jako „chłopiec do bicia” ustawiona zostaje właśnie cała tradycja aktywnej polskiej polityki wschodniej, opartej na założeniu priorytetowego znaczenia niepodległości Ukrainy, a także Białorusi i Litwy, dla bezpieczeństwa Polski i budowania jej normalnych (to znaczy równoprawnych) stosunków z Rosją. Zredukowanie tej polityki do anachronicznych mrzonek o „państwowości jagiellońskiej” i przeciwstawienie jej zasadzie zakotwiczenia Polski w strukturach europejskich i atlantyckich pozwala łatwo odesłać ją na śmietnik historii.

Zanim zastanowimy się nad słusznością tego przeciwstawienia, warto stwierdzić, że cała zaprezentowana w artykule ministra Sikorskiego konstrukcja nie zrodziła się dopiero przy okazji 1 września 2009 roku. W istocie stanowi ona oś polityki realizowanej przez rząd PO-PSL od samego początku jego istnienia. Trzeba przypomnieć o manifestacyjnej wizycie premiera Tuska w Moskwie, zaraz na progu 2008 roku. Niektórzy komentatorzy zwracali wówczas uwagę na fakt, iż nikt z szanujących się polityków zachodnich nie odwiedzał w tym momencie Rosji – ze względu na trwające w niej wybory prezydenckie. Wizyta polskiego premiera, po okresie wyraźnego konfliktu polityczno-gospodarczego na linii Moskwa-Warszawa, mogła być w tych wyborach jednoznacznie wykorzystana jako dowód na skuteczność nieustępliwej polityki prezydenta Putina, który w duchu takiej nieustępliwości namaszczał swojego następcę, Dimitrija Miedwiediewa. Mało kto zwrócił jednak uwagę na inny aspekt tamtej wizyty – związany z relacjami w trójkącie Warszawa-Moskwa-Kijów. Minister Sikorski przyleciał wów­czas do Moskwy by przygotować wizytę swojego zwierzchnika – i stało się to (tak jakoś to wyszło rosyjskiej dyplomacji) w przeddzień zaplanowanych w Moskwie rozmów przywódców Rosji z premier Ukrainy, Julią Tymoszenko, której Gazprom przystawiał wówczas pistolet gazowy do głowy. Spotkanie rosyjsko-polskie, w przeddzień tych krytycznych negocjacji, było wyjątkowo czytelnym sygnałem dla Kijowa: Warszawa wybiera Moskwę. Kolejnych sygnałów świadomego dystansowania się nowego polskiego rządu od współpracy z Ukrainą, trudnej, ale wciąż strategicznie ważnej, było z każdym miesiącem coraz więcej. Do rangi symbolu urosnąć mogły miny i słowa ministra sportu w rządzie Donalda Tuska, które sugerowały, że Polska jest gotowa zorganizować mistrzostwa Europy w futbolu – imprezę najważniejszą nie tylko sportowo, ale przede wszystkim strategicznie dla stosunków we wschodniej części naszego kontynentu – bez Ukrainy (tak jakby to nie ukraińscy oligarchowie załatwili tę imprezę także dla nas…). Swoistym podsumowaniem tej tendencji było potraktowanie Ukrainy (ale również państw bałtyckich) na sztandarowych dla polityki PO uroczystościach 1 września na Westerplatte. Jedynym dostrzeganym przez gospodarzy gościem ze wschodu pozostał premier Putin. Premier Tymoszenko zdołała tę uwagę zwrócić na siebie i na Ukrainę wtedy dopiero, kiedy oświadczyła, że nie spotka się z Donaldem Tuskiem, bo musi lecieć do… Libii. Reakcja była adekwatna do miejsca, jakie Ukraina zajęła w polityce polskiego rządu.

Można tę tendencję i jej podsumowanie w tekście ministra Sikorskiego skwitować stwierdzeniem, że próby strategicznej współpracy z Ukrainą kończą się fiaskiem nie z naszej winy – i to wobec sytuacji nad Dnieprem, a nie nad Wisłą, nie mają one dalszych perspektyw. Wybory na Ukrainie w 2010 r. wygrał przecież Wiktor Janukowycz, symbolizujący orientację antyzachodnią w polityce Kijowa. Warto jednak zapytać, czy nawet w takiej sytuacji Ukraina (nawet Ukraina Janukowycza) pogodzi się łatwo z perspektywą pełnego podporządkowania Moskwie? I czy nam, w Polsce, może to być obojętne? W stworzonej przez ministra Sikorskiego konstrukcji retorycznej – to jest obojętne. Szkodliwe może być tylko zbytnie angażowanie Polski w „awantury” na wschodzie – czyli w każdą formę polityki, która może narazić nas na niezrozumiały w Brukseli (Paryżu, Berlinie) konflikt z Moskwą.

Minister Sikorski chce – i wyraża w tym chyba dobrze nastawienie całego rządu – byśmy odwrócili się wreszcie od negatywnych doświadczeń naszej historii. Należy do tych doświadczeń powtarzająca się sytuacja, w której Polska inaczej niż politycy mocarstw zachodnich oceniała intencje i praktyczne skutki polityki imperium rosyjskiego (a potem ZSRR – jego geopolitycznego spadkobiercy). Można to doświadczenie przezwyciężyć, jeśli zaczniemy mówić tym samym językiem, co nasi wielcy partnerzy w Unii Europejskiej. Do tego wzywa nas minister Sikorski i daje praktyczny przykład, jak to robić. W swoim artykule bowiem opisuje Rosję, dzisiejszą Rosję premiera Putina, jako kraj, który nigdy wcześniej w swej historii „nie hołdował tak wartościom demokracji i nie był tak inspirowany ich przesłaniem”[17], jak obecnie. Nie wiem, czy zgodziliby się z tym określeniem mordowani (setkami) w dzisiejszej Rosji obrońcy praw człowieka i dziennikarze, albo historycy kneblowani za próby dociekania prawdy o zbrodniach sowieckiego reżimu na innych niż rosyjski narodach. Wiem natomiast, że takie zaprezentowanie obecnej Rosji w programowym tekście zgadza się z dzisiejszym europejskim newspeakiem. W najważniejszych stolicach państw „starej”, kontynentalnej Unii – Berlinie, Paryżu, Rzymie, Madrycie – przeważa skłonność do nawiązania strategicznej współpracy z Rosją i gotowość do przymykania oczu na stan praw i wartości, które podobno mają jakieś znaczenie dla europejskiej wspólnoty. Tym bardziej nie są z tej perspektywy ważne przejawy czynnej, czasem otwarcie brutalnej, neoimperialnej polityki Moskwy – skoro jej ofiarą padają „kraje dalekie, o których mało wiemy”. Czy i my powinniśmy zacząć tak myśleć o Ukrainie, może jutro również o Litwie, Estonii, czy Łotwie? Czy wtedy znikniemy także z celownika tejże polityki?

Dążenie do modernizacji i do integracji Polski w strukturach europejskich i euroatlantyckich wspólnot nie wiąże się koniecznie z takim rozumowaniem. Może powinniśmy, jako pełnoprawni ich członkowie, upominać się o te wartości, na których były one ufundowane? Może nadal powinniśmy próbować organizować europejskie lobby na rzecz ich poszerzenia na wschód – co nie jest „jagiellońskim imperializmem” ani mrzonką, ale wymaga jednak stwierdzenia, że są one zagrożone. Są zagrożone nie przez nasze „strategiczne błędy” i „martyrologiczne” wspomnienia rzekomej polskiej misji, ale przez realną politykę obecnego ośrodka władzy w Moskwie: wobec samej Rosji, wobec jej sąsiadów, traktowanych jako strefa dominacji do odzyskania, wreszcie wobec całej Europy, strategicznie uzależnianej, krok po kroku, od ekspansji Gazpromu (ten problem jakoś zniknął zupełnie z pola uwagi ministra, który nie tak dawno zasłynął nader przesadnym porównaniem porozumienia rosyjsko-niemieckiego w sprawie „rury bałtyckiej” do paktu Ribbentrop-Mołotow). Owe wartości są zagrożone przez bierną akceptację tej polityki w niektórych stolicach Europy. Nawet jeśli teraz odwrócimy wzrok od tej rzeczywistości, będziemy jednak musieli w końcu otworzyć oczy na porozumienie Rosji z Unią Europejską, które będzie miało kształt nie post-politycznej harmonii interesów i pluralistycznej wymiany wartości, ale geopolitycznego układu między dwoma imperiami, w którym Polsce pozostanie rola (spornej?) peryferii.

 

 

* * *

 

Zasadnicza część tego artykułu ukazała się równolegle w zbiorze: Polityka wschodnia Polski. Uwarunkowania, koncepcje, realizacja, red. A. Gil, T. Kapuśniak, Instytut Europy Środkowo-Wschodniej, Lublin 2009.

 

Tekst z książki Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej (Kraków-Warszawa 2010), pracy zbiorowej pod redakcją Jacka Kloczkowskiego i Tomasza Żukowskiego, zawierającej artykuły rozwijające tezy wystąpień z cyklu konferencji eksperckich, organizowanych przez Ośrodek Myśli Politycznej dla Kancelarii Prezydenta RP w latach 2008-2009.

 



[1]     L. Wolff, Inventing Eastern Europe. The Map of Civilization on the Mind of the Enlightenment, Stanford 1994; H. Lemberg, Zur Entstehung des Osteuropabegriffs im 19. Jahrhundert. Vom ‘Norden’ zum ‘Osten’ Europas, „Jahrbücher für Geschichte Osteuropas”, 1985, Vol. 33, H. 1, s. 61-62; M. Baker, One Man Cannot an ‘Eastern Europe’ Make, but he Can Certainly Try: Charles Frederick Hennigsen and the Ideological Construction of Eastern Europe, „Ab Imperio” 2003, nr 3, s. 97-129.

[2]     M. Plezia, List biskupa Mateusza do św. Bernarda, [w:] Prace z dziejów Polski feudalnej ofiarowane Romanowi Grodeckiemu, Warszawa 1960, s. 126, 127.

[3]     „The Polish elite was secure in its identities when it faced North and East; insecure when it faced South and West” – D. Frick, Lazar Baranovych, 1680: The Union of Lech and Rus, [w:] Culture, Nation, and Identity. The Ukrainian-Russian Encounter, 1600-1945, red. A. Kappeler i in., Edmonton, Toronto 2003, s. 33-34.

[4]     H. Głębocki, U genezy idei sojuszu ‘okrain’ przeciwko Imperium (Hetmana Filipa Orlika plan przymierza polsko-kozackiego przeciwko Rosji, 1720 r.), [w:] tenże, Kresy Imperium. Szkice i materiały do dziejów polityki Rosji wobec jej peryferii (XVIII-XXI wiek), Kraków 2006, s. 17-39; A. Walicki, Idea narodu w polskiej myśli oświeceniowej, Warszawa 2000, s. 15-42.

[5]     A. Nowak, Jak rozbić rosyjskie imperium. Idee polskiej polityki wschodniej (1733-1921), Warszawa 1995; tenże, Historie politycznych tradycji. Piłsudski, Putin i inni, Kraków 2007; tenże, History and Geopolitics: A Contest for Eastern Europe, Warszawa 2008.

[6]     A. Nowak, Polska i trzy Rosje. Studium polityki wschodniej Józefa Piłsudskiego (do kwietnia 1920 r.), Kraków 2000.

[7]     T. Snyder, The Reconstruction of Nations. Poland, Ukraine, Lithuania, Belarus, 1569-1999, New Haven & London 2003, s. 52-72, 133-153; tenże, Sketches From a Secret War. A Polish Artist’s Mission to Liberate Soviet Ukraine, New Haven & London 2005.

[8]     Cyt. za: K. Kersten, Narodziny systemu władzy. Polska 1943-1948, Warszawa 1985, s. 30.

[9]     I. Prizel, Warsaw’s Eastpolitik: A New Encounter with Positivism, [w:] Polish Foreign Policy Reconsidered, red. I. Prizel i A. Michta, New York 1995, s. 96-127; odnowienie argumentów „minimalistów” przyniósł głośny artykuł Bartłomieja Sienkiewicza, Pochwała minimalizmu, „Tygodnik Powszechny”, 24 grudnia 2000.

[10]    Zob. całą serię artykułów B. Cywińskiego skupionych wokół tej tematyki na łamach „Rzeczypospolitej” (np. Przeciwko Jałcie bis, „RzP”, 8 lutego 2003), por. np. Z. Najder, Ukraina, Polska, Europa, „Polska w Europie” 2001, nr 38; tenże, Kontynuacja nieskuteczności. Polityka wschodnia RP po roku 1989, [w:] Okręt Koszykowa, red. J. Borkowicz, J. Cichocki, K. Pełczyńska-Nałęcz, Warszawa 2007, s. 64-82; J. Kieniewicz, Czy Europa Wschodnia jest możliwa?, „Arcana” 1999, nr 29 (5), s. 54-67.

[11]    A. Miller, Europa Wschodnia – potrzeba nowej wizji, „Arcana” 2002, nr 44 (2), s. 81.

[12]    Zob. m.in. Polska polityka wschodnia. Materiały konferencji zorganizowanej 3-4 XI 2006 r. we Wrocławiu, Wrocław 2008, s. 21-44; P. Naimski, Gaz a sprawa polska, „Arcana” 2006, nr 69 (3), s. 80-90.

[13]    A. Walicki, Rosja w upadku, „Arcana” 1999, nr 26 (2), s. 49.

[14]    Zob. M. Zaborowski, D. H. Dunn (red.), Poland. A New Power in Transatlantic Security, London 2003.

[15]    Polska polityka wschodnia…, dz. cyt., s. 65-68 (wypowiedź B. Sienkiewicza) i s. 86-87 (dopowiedzenie B. Berdychowskiej).

[16]    R. Sikorski, 1 września – lekcja historii, „Gazeta Wyborcza”, 29 VIII 2009.

[17]    Tamże.



Andrzej Nowak - Wykładowca w Instytucie Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor naczelny dwumiesięcznika „Arcana”, opublikował m.in. Między carem a rewolucją: studium politycznej wyobraźni i postaw Wielkiej Emigracji wobec Rosji 1831-1849 (1994), Jak rozbić rosyjskie imperium? Idee polskiej polityki wschodniej (1999), Polska i trzy Rosje: studium polityki wschodniej Józefa Piłsudskiego (2001), Powrót do Polski. Szkice o patriotyzmie po „końcu historii” (2005). Współautor prac zbiorowych wydanych przez OMP: "Przeklęte miejsce Europy? Dylematy polskiej geopolityki" (2009), "Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej" (2010).

Wyświetl PDF