Paweł Skibiński
Realizm polityczny a powstanie warszawskie Analiza trzech aspektów: decyzji o wybuchu powstania, o jego kontynuacji i postawy społeczeństwa wobec niego
Jeśli wierzyć wybitnemu brytyjskiemu filozofowi polityki – Rogerowi Scrutonowi, realizm polityczny to: „skłonność do postrzegania rzeczy takimi, jakimi są, a nie takimi, jakimi być powinny oraz świadomość, że podstawowym celem wszystkich podmiotów politycznych jest władza i poprawa swej pozycji”[1]. Definicja ta składa się z dwu elementów – epistemologicznego nastawienia, które można przeciwstawić idealizmowi, a także swoistego nastawienia do zagadnień moralnych. Polski politolog streszcza je w następujący sposób: „realiści eksponują egoizm ludzi i narodów, który sprawia, że własny interes uczestników polityki, przetrwanie i pomnażanie własnej potęgi, stanowi jedyny istotny czynnik”[2]. Na potrzeby niniejszego tekstu wprowadzimy jednak pewne korekty do zacytowanej powyżej definicji. Po pierwsze - oba te składniki nie wydają się być koniecznie ściśle ze sobą powiązane, bowiem próba postrzegania rzeczy „takimi, jakimi są”, nie wydaje się prowadzić koniecznie do wniosku, że jedyną motywacją działania ludzi i zbiorowych „uczestników polityki” jest, a tym bardziej, że powinien być, egoistycznie pojmowany interes własny. Po drugie – obie zacytowane przeze mnie na wstępie publikacje sprowadzają realizm polityczny jedynie do sfery stosunków międzynarodowych. Wydaje się jednak, że przy analizie tak bezprecedensowego i ważnego wydarzenia, jakim było powstanie warszawskie, realistyczna postawa poznawcza wydaje się znakomicie stosować także do analizy sfery polityki wewnętrznej – w tym klasycznego pytania o sensowność decyzji wybuchu powstania, która dzieliła całe pokolenia Polaków. Definicja ta abstrahuje także od wytworzonej przez dziesiątki lat tradycji intelektualnej w naszym kraju. Sprawa realistycznego spojrzenia na powstanie zostaje zazwyczaj zarysowana jako negacja doświadczenia powstańczego – synonimu braku racjonalności rozumowania politycznego przywódców oraz braku odpowiedzialności. Zostaje ona przeciwstawiona tradycji romantycznej, która usprawiedliwiała i gloryfikowała powstanie. Tak np. ten dylemat zrelacjonował w swym eseju otwierającym tom Spór o Powstanie Dariusz Gawin[3]. W tym kontekście konieczne jest więc zaproponowanie korekty do Scrutonowskiej definicji. Można by było zdefiniować realizm polityczny, jako rodzaj trzeźwej i racjonalnej kalkulacji politycznej, która jednak nie musi być obojętna na czynniki moralne lub wręcz negować ich istnienie. Sugestia bowiem, że postawa moralna w polityce jest „nierealistyczna”, by nie powiedzieć nieodpowiedzialna, jest zbytnim i nieuprawnionym intelektualnie uproszczeniem. Takie rozumowanie opiera się bowiem na nie dającym się racjonalnie dowieść założeniu, że nie istnieje obiektywny porządek moralny, a także, że nie istnieje w związku z tym jakakolwiek nadprzyrodzona warstwa rzeczywistości, albo przynajmniej jest ona całkowicie niepoznawalna. Podobnie wydaje się, że utrwalona w polskim myśleniu na temat powstania, w owym tytułowym dla tomu opracowanego przez Gawina „sporze o Powstanie”, dychotomia postaw romantycznej i realistycznej, aprobatywnej dla powstania i negującej jego sensowność, nie do końca opisuje rzeczywistość. Zwracał uwagę na to Krzysztof Kawalec w tekście[4] na temat złożonego, i wcale nie jednoznacznie negatywnego, stosunku narodowych demokratów do insurekcjonizmu. Także niżej podpisany, opisując stosunek kard. Stefana Wyszyńskiego do tradycji powstańczych, głównie na podstawie jego wypowiedzi na temat powstania warszawskiego, wskazywał, że refleksja prymasa wyłamuje się poza tak uproszczony schemat interpretacyjny[5]. Patronem wielu zwolenników realizmu politycznego jest konserwatywny republikański prezydent USA – Ronald Reagan. Tymczasem to właśnie on podkreślał znaczenie moralne powstania i mówił: „Słusznie składamy hołd tym, którzy poświęcili wszystko niepodległości i wolności. Każdy z nas, kto dzieli ich umiłowanie wolności, jest wielkim dłużnikiem bohaterskiej ludności Warszawy”[6]. Te przykłady pokazują więc, że paradoksalnie właśnie sprawa powstania warszawskiego wymaga ponownego spojrzenia z perspektywy realizmu politycznego, rozumianego z wszystkimi wskazanymi powyżej zastrzeżeniami. Skupimy się w swych rozważaniach na studium trzech aspektów tego ogromnego zagadnienia – oceny decyzji o wszczęciu działań powstańczych 1 sierpnia 1944 r., decyzji o kontynuacji walk przez ponad dwa miesiące, a także aprobatywnej i heroicznej nawet postawy społeczeństwa wobec powstania.
*** Powtórzmy więc podstawowe przesłanki analizy sytuacji w chwili podejmowania decyzji o wybuchu powstania w Warszawie przez Komendę Główną Armii Krajowej i Delegata Rządu na Kraj. Na ten temat powiedziano już niemal wszystko, niemniej bez choćby pobieżnego przeglądu przesłanek, jakimi mogło się kierować dowództwo Armii Krajowej i kierownictwo polityczne polskiego państwa podziemnego, wydaje się, że odniesienie powstania do kategorii proponowanych przez realizm polityczny wydaje się niemożliwe. Celem wystąpienia zbrojnego w Warszawie było zaakcentowanie istnienia na terenie kraju legalnych władz polskich, które w porozumieniu z rządem na wychodźstwie dotychczas działały w konspiracji i polepszenie skrajnie trudnej sytuacji negocjacyjnej władz polskich w relacjach z Sowietami i aliantami zachodnimi. Decyzja o wybuchu powstania musiała uwzględniać następujące podstawowe przesłanki zarówno wynikające z sytuacji międzynarodowej, jak i sytuacji wewnętrznej kraju. Po pierwsze – Niemcy rzeczywiście słabły. Na froncie wschodnim ponosiły klęskę za klęską, a ofensywa sowiecka wydawała się niepowstrzymana w swym parciu na zachód. Na niemieckim zapleczu doszło też do próby zamachu na Hitlera (tzw. pucz von Stauffenberga), który wprowadził – jak się okazało – przejściową dezorganizację w szeregi niemieckiej armii. Jednak pod koniec lipca walki frontowe trwały i nie dotarły nawet na przedpola Warszawy[7]. Zbliżanie się Armii Czerwonej i Sowietów, stanowiło gwarancję pełnego uzależnienia Polski od Stalina i podległych mu polskich komunistów. Stanowiło także śmiertelne zagrożenie dla osób zaangażowanych w funkcjonowanie polskiego państwa podziemnego i konspiracyjnej armii. Wiedziano o tym doskonale po doświadczeniach Akcji „Burza” z Wilna i Lwowa, zajętych przez Sowietów, gdzie „wyzwolicielska” armia zachowywała się, jak drugi okupant. Sowieci przystąpili też do organizacji uzależnionych od siebie „polskich” władz – Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego w Lublinie. Dotychczasowe doświadczenia pokazywały, że na Sowietów nie można liczyć, ponieważ są całkowicie nielojalni wobec Polaków, którzy nie są od nich w pełni uzależnieni. W świetle tych wypadków – a także wobec braku oficjalnych stosunków polsko-sowieckich, zerwanych na skutek sprawy katyńskiej – jasne było, że wszelkie normalne współdziałanie taktyczne między AK i Armią Czerwoną jest niemożliwe i należało oceniać sytuację frontową na podstawie jedynie działań wywiadu. Oznaczało to brak jakichkolwiek gwarancji co do przyszłego zachowania „sojusznika naszych sojuszników”, od którego z pewnością zależały losy powstania. Ostatnim elementem było zagadnienie lojalności zachodnich aliantów – USA i Wielkiej Brytanii oraz możliwości udzielenia przez nich pomocy walczącym powstańcom. Wiadomo, że warunkiem było osiągnięcie przez aliantów linii Renu – co umożliwiało podjęcie stałej pomocy lotniczej dla polskiego podziemia. Na przełomie lipca i sierpnia 1944 r. alianci nie znajdowali się jednak tak daleko na wschód. W dodatku dotychczasowe doświadczenia we współpracy politycznej i wojskowej z aliantami nie były jednoznacznie pozytywne – wystarczy wspomnieć dwuznaczną postawę Brytyjczyków i Amerykanów w sprawie Katynia, czy też całkowity brak reakcji na wydarzenia, jakie rozgrywały się w lipcu 1944 r. w Polsce wschodniej (Wileńszczyzna, Lubelszczyzna, Lwów, Wołyń) podczas Akcji „Burza”. Dowódcy AK byli całkowicie świadomi, że alianci wielokrotnie ponawiali sugestie, że uzależniają oni pełną pomoc dla Polski od uregulowania stosunków rządu londyńskiego ze Stalinem, co było w praktyce niemożliwe – nie z winy strony polskiej. Daleko idące obietnice pomocy – m. in. ze strony brytyjskiego wywiadu wojskowego – nie wydawały się więc łatwe do spełnienia, zarówno ze względów politycznych, jak technicznych. Oczywiście zachowanie bierności rodziło ryzyko uprawdopodobnienia sowieckich zarzutów kolaboracji przez podziemie niepodległościowe z Niemcami, lansowanych przez komunistów już od dłuższego czasu, gdy podziemie AK-owskie i NSZ-owskie, ze względu na ryzyko dla ludności cywilnej narażonej na bezwzględny odwet ze strony Niemców poprzestało na akcjach sabotażowych i samoobronie i odmówiło udziału w aktywnej partyzantce, za którą opowiadała się komunistyczna PPR i GL. Istniało także ryzyko niewykorzystania ostatniego atutu wojskowo-politycznego, jaki w ręku władz polskich stanowiła olbrzymia, wielotysięczna armia podziemna. Ta ochotnicza w gruncie rzeczy i bardzo rozbudowana organizacja stanowiła najlepszy dowód lojalności Polaków wobec legalnego rządu na wychodźstwie i przywiązania społeczeństwa do niepodległości Polski. Jeśli chodzi o środki wojskowe, na jakie mogło liczyć dowództwo AK, to oddziały konspiracyjne znajdujące się w okręgu warszawskim AK były dość liczne: jak podają historycy liczyły one ok. 30 000 ludzi w oddziałach liniowych i dalszych 16 000 w odwodzie. Ich uzbrojenie było więcej niż niewystarczające – z czego dowództwo AK musiało zdawało sobie sprawę. Najprawdopodobniej jedynie co szósty, może nawet co siódmy żołnierz podziemia miał do dyspozycji karabin, pistolet lub pistolet maszynowy[8]. Nie dysponowano artylerią, wozami pancernymi, ani nadzieją na bezpośrednie wsparcie lotnicze. Trudno oprzeć się skojarzeniu z powstańczą piosenką z 1863 r., której słowa jak ulał pasują do sytuacji AK: „Obok Orła znak Pogoni, poszli nasi w bój bez broni”. Jednostki AK były w większości niedoświadczone w boju – za wyjątkiem oddziałów Kierownictwa Dywersji (ok. 5 000 ludzi), nie miały też doświadczenia w walkach w mieście. Można było jednak liczyć, że są to oddziały o bardzo wysokim morale. Przeciwko nim Niemcy mogli rzucić do boju, nawet bez kierowania do walki jednostek frontowych, około 16 000 ludzi, świetnie uzbrojonych i zajmujących strategiczne i umocnione punkty oporu. Obok tego znajdowały się w Warszawie lub jej pobliżu jednostki skierowane na front, w tym jednostki Dywizji Pancerno-Spadochronowej „Herman Goering”. Dotychczasowe doświadczenia bojowe AK – i innych oddziałów konspiracyjnych – nakazywały też ostrożność, gdy chodzi o możliwości zdobywania umocnionych punktów oporu wroga (posterunki żandarmerii, stacje kolejowe, czy składy amunicji) bez broni ciężkiej. Jedyną praktyczną możliwością było zdobycie ich z zaskoczenia. Plan powstania zakładał jednoczesne uderzenie na 180 takich umocnionych punktów strategicznych w mieście. Czynnikiem istotnym było nastawienie psychiczne armii podziemnej i społeczeństwa. Oddziały wojska podziemnego – szczególnie zaś Armii Krajowej – przygotowywane były do masowego powstania antyniemieckiego, wywołanego w chwili wkraczania aliantów i oczekiwały jego wybuchu jako naturalnej konsekwencji zbliżania się końca działań wojennych. Dla młodych przeważnie żołnierzy oraz dla ogółu społeczeństwa powstanie miało być okazją do czynnego odwetu na okupantach, którzy przecież odpowiadali za bezprzykładne zbrodnie i wieloletni terror fizyczny i psychiczny wobec ogółu ludności polskiej. Miało też być okazją do zamanifestowania pragnienia wolności i przywiązania do suwerenności. Polem walki miało być miasto pełne cywili, ogromna aglomeracja, w której znajdowało się kilkaset tysięcy ludzi – w tym starców, kobiet i dzieci. W mieście przebywała też znaczna liczba członków polskich elit – polityków, duchownych, artystów i profesorów uniwersyteckich. Obok rodowitych warszawiaków znajdowali się tam poznaniacy, zmuszeni do emigracji z wcielonego do III Rzeszy Wartelandu oraz uciekinierzy ze Wschodu, uchodzący przed zbliżającym się frontem i wojskami sowieckimi. Kierownictwo polskiego państwa podziemnego nie przygotowywało żadnych planów ewakuacyjnych dla tych grup, ważnych społecznie, podczas gdy np. kierownictwo polityczne narodowo-radykalnej Organizacji Polskiej, świadome niebezpieczeństwa miało plan ewakuacji – nawiasem mówiąc wraz z oddziałami wojskowymi niescalonej z AK części Narodowych Sił Zbrojnych – także swoich zwolenników spośród profesury i polityków. Warszawa była też prawdziwą skarbnicą dóbr kultury, archiwaliów etc., mimo wszystkich strat i zniszczeń, jakie nastąpiły we wrześniu 1939 r. i mimo rabunkowej polityki okupanta. Podjęcie walk w mieście łączyło się z poważnymi stratami ludzkimi, materialnymi i kulturowymi. Oczywiście nie wszystkie dane wykorzystywane przez historyków przy dokonywaniu bilansu powstania można uznać za realne przesłanki do rozmowy o podjęciu decyzji w sprawie jego wybuchu. Niektórych elementów znanych nam ex post, które w decydujący sposób zaważyły na losach powstania, dowódcy AK i politycy polscy przewidzieć nie mogli. Pierwszym z nich była skala ustępliwości – zwłaszcza Amerykanów – wobec Sowietów. Wiemy, że nie bez znaczenia w tej mierze było zagadnienie sowieckiej infiltracji nawet w najbliższym otoczeniu prezydenta Roosevelta, które stało się znane historykom dopiero pół wieku po zakończeniu wojny. Konspiracyjni wojskowi i politycy nie byli też zapewne w stanie przewidzieć skali bestialstwa hitlerowskiego wobec ludności polskiej – tj. np. wydania przez Hitlera rozkazu o eksterminacji całej cywilnej ludności Warszawy. Trudna do przewidzenia – bo także nieracjonalna w klasycznym rozumieniu tego słowa – była decyzja Stalina o wstrzymaniu działań ofensywnych na froncie polskim, pozostawienie w rękach Niemców ważnego komunikacyjnie i politycznie ośrodka, jakim była Warszawa i skierowanie głównych sił uderzeniowych na front bałkański, co wstrzymało przecież ofensywę przeciwko Niemcom na pół roku i prawdopodobnie kosztowało ostatecznie Sowietów oddanie aliantom połowy Niemiec. Wszystkie te okoliczności pozwalają odpowiedzieć na pytanie o to, czy – nawet nie biorąc pod uwagę kilku ostatnio wspomnianych czynników – podjęcie decyzji o wszczęciu walk mieściło się w kategoriach realizmu politycznego. Otóż w moim przekonaniu na tak postawione pytanie nie może być odpowiedzi twierdzącej. Ani rachunek sił, ani warunki polityczne nie sprzyjały wybuchowi powstania w Warszawie na przełomie lipca i sierpnia 1944 r., a sam fakt podjęcia obciążonej ogromnym ryzykiem walki nie gwarantował osiągnięcia celu, jakim było zawarcie jakkolwiek sensownego porozumienia z Sowietami, które nie oznaczałoby komunizacji kraju i utraty Wilna i Lwowa na rzecz wschodniego sąsiada, natomiast pociągał za sobą z pewnością ogromne straty, tym większe im dłużej trwałyby walki. Wiemy, że decyzja była podejmowana w dramatycznych okolicznościach, przy sprzeciwie znacznej części Komendy Głównej AK, która uznawała moment, jeśli nie sam pomysł za zupełnie nietrafiony. Podobne było stanowisko naczelnego wodza – gen. Kazimierza Sosnkowskiego – który opowiadał się za poniechaniem planów powstańczych. O tym, że odmienna ocena sytuacji – w kategoriach politycznych była możliwa, świadczy choćby stanowisko Organizacji Polskiej i Narodowych Sił Zbrojnych (niescalonych), które stawiały na wyprowadzenie oddziałów zbrojnych NSZ z Warszawy, i były przeciwne wykrwawianiu się Polaków w daremnym zrywie. Starając się „brać rzeczy takimi, jakimi są”, trudno jest zrozumieć także niektóre decyzje towarzyszące decyzji głównej – np. rozpoczęcie walk o godz. 17.00, gdy wszelkie wieloletnie przygotowania do akcji powstańczej były prowadzone przy założeniu prowadzenia walk nocnych. Zmiana nastąpiła w ostatniej niemal chwili pod pretekstem większej swobody działań, ze względu na wzmożony ruch ludności cywilnej[9]. Argumentacja nie uwzględniała trudności wynikających z konieczności ataku w biały dzień, bez wsparcia broni ciężkiej. Podobnie wyjątkowo krótki termin mobilizacji, który uniemożliwiał pełną mobilizację oraz uzbrojenie wojsk powstańczych – przy całej świadomości szczupłości swoich sił – nie wystawiają najlepszego świadectwa poczuciu rzeczywistości konspiracyjnych decydentów. Kategorii realizmu politycznego nie da się pogodzić z atmosferą pośpiechu, jaka towarzyszyła podejmowaniu decyzji przez przywódców wojskowych i politycznych polskiego państwa podziemnego. Jeszcze do 14 lipca w ogóle nie myślano o podjęciu walk w mieście, zapasy broni i amunicji wysłano na Wschód dla dozbrojenia oddziałów AK, biorących udział w Akcji „Burza”. Historycy zwracają uwagę na szczególną nerwowość osób odpowiedzialnych za podjęcie decyzji o wybuchu powstania – zwłaszcza gen. Tadeusza „Bora” Komorowskiego, gen. Tadeusza „Grzegorza” Pełczyńskiego czy gen. Leopolda „Niedźwiadka” Okulickiego. Wiele argumentów, które pojawiały się w trakcie podejmowania tej decyzji, świadczyć może o wyczerpaniu nerwowym tych osób, utracie zdolności oceny sytuacji i skutków podejmowanych decyzji, bądź o skrajnej nieodpowiedzialności. Okulicki i Pełczyński mieli ulegać stanom mistycznym, posługiwać się argumentacją raczej poetycką niż racjonalną. Słowa Okulickiego i Delegata Rządu na Kraj Jana Jankowskiego, komentujące niedozbrojenie oddziałów AK, o tym, że „broń zdobywa się na wrogu”, obrzucanie wahających się inwektywami, podjęcie decyzji w chwili, gdy nieobecni byli wszyscy krytycy decyzji powstańczej, całkowita zmiana decyzji w ciągu 7 godzin (między 10.00 a 17.00 31 lipca), oparcie się na niesprawdzonych informacjach płk. Antoniego „Montera” Chruściela, niewysłuchanie przed podjęciem decyzji płk. Kazimierza „Antoniego” Iranka-Osmeckiego, szefa wywiadu AK etc. pokazywało, że o jakimkolwiek realizmie politycznym w sprawie tak istotnej dla losów narodu i państwa polskiego mowy być nie mogło. Szczególnie niepokojąca w analizie decyzji KG AK jest także argumentacja moralizatorska, która nie jest poparta jakąkolwiek analizą sytuacji międzynarodowej – np. zdaniem gen. Okulickiego powstanie miało sprawić, że „alianci zachodni nie będą mogli zatykać sobie uszu (...) i w końcu będą zmuszeni do zmiany tej nieludzkiej polityki, która skazuje połowę Europy na nową niewolę”[10]. Bardziej racjonalnie brzmiały już słowa Jankowskiego o tym, że stoimy „wobec gigantycznego oszustwa, które ma przekonać i zagranicę i nasze własne społeczeństwo, że Polska dobrowolnie zakłada sobie obrożę na szyję, a wolę ludności reprezentuje sowiecka agentura. My nie możemy zachować się biernie wobec takiej gry”[11]. Zwraca też uwagę, że w trakcie podejmowania decyzji nie ma mowy o losie ludności cywilnej miasta, która nawet w ciągu kilkudniowych walk (planowano, że powstanie potrwa około 5 dni) musiała ponieść znaczne straty. Nie ma też jakiejkolwiek próby ograniczenia strat własnych – np. poprzez selekcję punktów wyznaczonych do ataku. Decyzję o wybuchu powstania podejmowano w ekstremalnie trudnych warunkach. W sytuacji, gdy Polacy mieli do czynienia z dwoma najbardziej brutalnymi okupantami w dziejach, na których czele stali nieobliczalni w swym okrucieństwie szaleńcy, potrafiący bez opamiętania szafować krwią nie tylko przeciwników, ale także własnych obywateli; gdy wiadomo było, że wiarygodność sojuszników jest co najmniej wątpliwa – ryzyko wszelkich rozstrzygnięć było niezwykle wysokie. Towarzyszyłoby ono niewątpliwie także rezygnacji z walki o stolicę. Jednak nakazywałoby to najwyższą ostrożność, której – w moim przekonaniu - nie zachowano. Wydaje się, że najwięcej realizmu zachowywali przywódcy skrajnego podziemia narodowego, którzy starali się wyprowadzić z Warszawy jak największą liczbę swych aktywistów, z myślą, że mogą być oni Polsce jeszcze potrzebni. To samo można powiedzieć o powstańcach, których długie szeregi grobów z brzozowymi krzyżami znajdziemy na warszawskich Powązkach Wojskowych. Zbigniew Stypułkowski – w czasie wojny związany z tzw. secesją ze Stronnictwa Narodowego, w lipcu 1944 r. patronujący politycznie scaleniu oddziałów NSZ z AK, później sądzony w procesie „16” przywódców polskiego państwa podziemnego w Moskwie – pisał o wnioskach płynących z okoliczności podjęcia decyzji o wybuchu powstania: „Dowódców wojskowych obowiązuje zawsze gotowość do boju i ofiar z życia własnego i swoich żołnierzy, ale właśnie dlatego decyzja o boju i konieczności ofiar nie może należeć do nich”[12]. Wydaje się, że jest to opinia zbyt pochlebna dla oceny jakości decyzji „Bora”, „Grzegorza”, „Niedźwiadka”, którzy ryzykowali życiem nie własnym, ale rzesz ludności cywilnej Warszawy, członków narodu, którego AK miała bronić przed okupantami. Nosi ona wszelkie znamiona nadto łatwego szafowania cudzą krwią raczej niż własną. Nie zarzucam przywódcom powstania braku osobistej odwagi – tej zapewne im nie brakowało, ale to, że brakowało im właśnie realizmu, a może cnoty roztropności, nazywanej czasem „odwagą cywilną”, by przeciwstawić się zarówno historycznej euforii, jak i niemniej histerycznemu defetyzmowi, które popychały do samobójczej walki. Jeden z badaczy powstania – Janusz Marszalec – mówił o „uprawnionym ryzyku wojennym” i „zimnej kalkulacji politycznej”[13], jakie dominowały przy podejmowaniu decyzji o wybuchu powstania. Niestety wydaje mi się, że ani ryzyko dotyczące 700 000 bezbronnych cywilów nie jest uprawnione, ani nie może być mowy o zimnej kalkulacji przywódców.
*** Następną budzącą kontrowersje kwestią – w moim przekonaniu równie istotną, jak zagadnienie racjonalności decyzji o wszczęciu walk powstańczych – jest podjęcie decyzji o ich kontynuacji przez ponad dwa miesiące. Wygaszenie walk w stolicy – zwłaszcza na początku powstania – było technicznie możliwe. 3 sierpnia ppłk. Antoni „Andrzej” Żurowski zdecydował się na zaniechanie działań powstańczych na Pradze, wobec braku sukcesów i miażdżącej przewagi Niemców, a także z poczucia odpowiedzialności za los ludności cywilnej (sic!)[14]. W wyniku przerwania tych działań i wcześniejszego wejścia Sowietów Praga ucierpiało stosunkowo niewiele, a ludność prawobrzeżnej Warszawy nie poniosła hekatomby i nie została wysiedlona. Po lewej stronie Wisły na taki krok jednak się nie zdecydowano. Należy przeanalizować, czy przemawiały za kontynuacją walki, zwłaszcza tak długą, perspektywy militarne, bądź polityczne. Wydaje się, że nie – 1 sierpnia Niemcy odparli pierwszy atak powstańców, który nie był dla nich generalnie zaskoczeniem. Nie udało się osiągnąć żadnych celów strategicznych – nie opanowano lotniska, mostów na Wiśle, dworców kolejowych, środków łączności ani głównych arterii komunikacyjnych. Nie udało się też zapewnić łączności między izolowanymi centrami oporu powstańców. Nie opanowano również większości gmachów publicznych. Już 2 sierpnia w KG AK oceniano powstanie jako klęskę militarną, a powodzenie militarne było przecież warunkiem wstępnym powodzenia politycznego. Oczywiście poważnym problemem było przyznanie przez Niemców praw kombatanckich żołnierzom Armii Krajowej, ale zostało to przez nich zagwarantowane już 18 sierpnia. Od początku walk było też jasne, że jedyna poważna zmiana militarna jest możliwa tylko w wyniku ataku sowieckiego na stolicę. Tymczasem Sowieci zachowywali zupełną bierność. Wobec zaś brutalności Niemców każdy dzień sprzyjał wyniszczaniu tysięcy ludności cywilnej i setek żołnierzy. Ku wcześniejszej kapitulacji skłaniał się gen. Sosnkowski i większość dowódców Polskich Sił Zbrojnych. O zerwaniu rozmów kapitulacyjnych zadecydowały nadzieje na pomoc lotniczą, z całą pewnością przesadne oraz znowu histeryczna postawa dowódców powstania – przede wszystkim płk. Chruściela „Montera” oraz np. ppłk. Mieczysława „Żywiciela” Niedzielskiego. Nie wydaje się, by przedłużanie agonii miasta miało jakikolwiek realny cel polityczny. Gen. Pełczyński w 1965 r. uzasadniał decyzję o kontynuowaniu walki: „Byliśmy zdeterminowani walczyć do końca (...). Liczyłem na to, że Rosjanie ruszą albo pod naciskiem aliantów zachodnich, albo w ich własnym interesie (...). Sytuacja nie była tak beznadziejna, abyśmy nie mogli liczyć na żadną pomoc. Ale my nie mogliśmy się narazić na zarzuty, że poddaliśmy się przedwcześnie”[15]. Z zaskakującym stoicyzmem generał przechodził do porządku dziennego nad losem ludności cywilnej, z każdym dniem powstania coraz bardziej umęczonej. Wydaje się, że w kalkulacji KG AK realne dobro narodu chwilami gdzieś znikało przy opacznie pojętym honorze żołnierskim. Wydaje się więc, że nie można w kategoriach realizmu politycznego usprawiedliwić decyzji ani o podjęciu walki, ani o jej przedłużaniu do końca września. W tej sytuacji trudno zgodzić się z proponowanym przez klasycznych realistów politycznych przeciwstawieniem abstrahującego od moralnej strony polityki realizmu politycznego i idealizmu, zastępującego analizę sił i środków oraz celów poszczególnych podmiotów odwoływaniem się do porządku moralnego. W tym konkretnym wypadku dał o sobie znać ten aspekt mentalności przywódców polskiej konspiracji, który wydaje się być równie idealistyczny, jak wątpliwy z moralnego punktu widzenia.
*** Dotychczas zajmowaliśmy się głównie zagadnieniem realizmu w podejmowaniu decyzji politycznych przez władze powstańcze. Jednak moim zdaniem zarysowana przeze mnie na wstępie kategoria ograniczonego realizmu politycznego może służyć także dla opisu wyborów zwykłych członków wspólnoty politycznej, wykonawców podejmowanych decyzji politycznych. Je także może cechować realizm – opierający się na racjonalnej analizie sytuacji, bądź jego brak. Scruton uważa, że realizm polityczny zakłada poprawę pozycji „podmiotu politycznego”. Na tę poprawę składa się też suma decyzji obywatelskich, którą można opisać terminami: opinia publiczna, kapitał społeczny etc. W sierpniu i wrześniu 1944 r. przed zwykłym żołnierzem czy cywilnym mieszkańcem Warszawy stanął problem ustosunkowania się do powstania i okazania posłuszeństwa decyzjom władz podziemnych. Była to decyzja podjęta na początku walk, ale następnie powtarzana w codziennej gehennie płonącego i obracającego się w ruinę wielkiego miasta, w warunkach hekatomby krwi i beznadziejnej walki z przeważającymi siłami wroga. Stypułkowski, który sam krytykował powstanie wraz z całym podziemiem narodowym – scalonym z AK i tym niezależnym od tej organizacji – pisze na ten temat znamienne słowa: „W jednej chwili umilkły wszelkie dyskusje i protesty. Dowódca Sił Zbrojnych w Kraju mógł śmiało stwierdzić, iż Warszawa skupiła się, jak jeden mąż, by spełnić historyczne zadanie, które przed nią postawiono”[16]. Wyraziło się to w niespotykanej wprost ofiarności żołnierzy i – co może jeszcze dziwniejsze – także cywili, najczęściej całkowicie zaskoczonych wybuchem walk; w znacznej mierze spontanicznej samoorganizacji społeczeństwa, które tworzyło samorzutnie struktury administracyjne i samorządowe, wspierało ochotnikami oddziały wojskowe, wznosiło barykady, wydawało prasę – w niespotykanej rozmaitości tytułów, organizowało wreszcie bujne życie kulturalne. Zachowywało ono ogromną karność i zdyscyplinowanie, biorąc pod uwagę ekstremalne warunki, w jakich przyszło mu wegetować podczas działań powstańczych. Bunt wobec władz cywilnych i wojskowych, zachowania patologiczne i kryminalne stanowiły zaskakująco wąski margines życia społecznego powstańczej Warszawy. „Na rzecz umiłowanej przez siebie wolności warszawiacy oddali życie tylu istnień ludzkich, ile ich nie ma w obrachunku strat Wielkiej Brytanii w ciągu całej drugiej wojny światowej” - pisał cytowany już Stypułkowski[17]. Alternatywą dla tego heroicznego poświęcenia była jakaś forma uchylenia się od walki lub zdrady. W wielu wypadkach uchylenie się było niemożliwe. Należało wykazać się lojalnością wobec legalnych władz – wobec Ojczyzny, bądź przejść na stronę jednego z bezwzględnych wobec Polaków okupantów. Tego rodzaju akt nie ma wiele wspólnego z definicją realizmu politycznego. Nie chodzi bowiem o poprawę pozycji „swojego” podmiotu politycznego, lecz o nieuzasadnioną zmianę lojalności, której skutkiem jest osłabienie, a w przypadku sytuacji tak krańcowych, jak powstanie, nawet unicestwienie tegoż podmiotu politycznego. Polacy w powstaniu – w swej ogromnej większości – złożyli wyraz lojalności i heroizmu wobec własnej Ojczyzny, wobec władz wychodźczych i konspiracyjnych, które symbolizowały wolność kraju. Był to akt, który miał swoje niezaprzeczalne długofalowe skutki polityczne. Wpłynął na zbiorową pamięć, na kulturę narodową, na świadomość społeczną, rzeczywiście stanowił zaporę przed sowietyzacją Polski. Dzięki heroizmowi warszawiaków został zmagazynowany pewien kapitał społeczny, który w jakimś sensie spożytkowano dopiero w okresie „Solidarności”. Zdawał sobie z tego sprawę Stypułkowski, gdy pisał: „Patriotyzm, który nie zna granic ofiary, jaką na ołtarzu Ojczyzny gotowi są złożyć jej synowie, jest wielkim kapitałem. Zazdrościć go nam będzie w niedalekiej przyszłości niejeden jeszcze silniejszy i bogatszy naród”[18]. Był to kapitał realny, jeśli tylko uznamy, że sfera wartości i sfera moralna mają znaczenie w życiu społecznym, że w ogóle istnieją. Jeśli nie uznajemy, że realizm polityczny to prosty kult siły w polityce. Właśnie te wartości płynące z nieskrępowanego życia publicznego, z aktywności samoorganizującego się społeczeństwa, z potwierdzenia przez Polaków przywiązania do własnych praw i wolności, stanowią dziś największe dodatnie pozycje w naszym historycznym rozrachunku z powstaniem. Realista polityczny nie może ich także wziąć pod uwagę. Nie chcę przez to powiedzieć, że komunistyczna propaganda PRL-owska budująca dychotomię: „dzielni żołnierze”, „nieodpowiedzialne dowództwo”, miała rację. Kreśliła bowiem ten podział w celu odwrócenia uwagi od zbrodni sowieckich i legitymizowania władzy partii komunistycznej w naszym kraju. Dziś współodpowiedzialność Związku Sowieckiego za warszawską hekatombę i brak legitymacji dla władzy komunistów w naszym kraju jest oczywistością. Można więc z pewnością już zdobyć się na niezależny sąd w tej materii – płynący z rzetelnej analizy sytuacji ówczesnej, interpretowanej w kategoriach dobra wspólnoty narodowej – bez względu na pozorną zbieżność opinii z komunistycznymi propagandzistami.
*** Jeden z najwybitniejszych polskich kaznodziejów pierwszej połowy XX wieku – arcybiskup lwowski obrządku ormiańskiego, a przy tym aktywny polityk orientacji narodowej, Józef Teodorowicz, w styczniu 1913 r. – w 60. rocznicę wybuchu powstania styczniowego – wygłosił kazanie, które w zaskakujący sposób może nam posłużyć za podsumowanie rozważań nad realizmem politycznym w kontekście powstania warszawskiego. Warto może na początek zacytować przestrogę arcybiskupa: „Nie sądźmy (...), iżeśmy rozumniejsi, iżeśmy mądrzejsi, iżeśmy trzeźwiejsi od przodków naszych, dlatego, że umiemy ich sądzić”[19]. Dalej pisał Teodorowicz: „Albo grzeszymy nadmiarem idealizmu, albo toniemy w wyrachowanym samolubstwie. (...) Jak zaś naszemu porywowi niedostaje obciążenia go przez rozum i wyrachowanie, tak znowu w kupiectwie naszym łatwo zatracamy wszelkie poczucie idealne i zmysł nadprzyrodzony”[20]. Z perspektywy „poprawy pozycji podmiotu politycznego” jasnym jest, że ani jedna sytuacja, ani druga nie są pożądane. Brak rzetelnej oceny sytuacji lub brak odpowiedzialności i rozwagi prowadzi do trudnych do oszacowania strat. Ciasny społeczny egoizm, brak skłonności do poświęcenia dla wspólnoty, uniemożliwia w praktyce wprowadzenie w czyn jakichkolwiek planów politycznych, które zakładają podmiotowość własnego społeczeństwa, a nie traktowanie go jak bierny przedmiot manipulacji. W kazaniu zwierzchnika obrządku ormiańskiego znajdujemy także komentarz do sytuacji międzynarodowej, do postawy aliantów i do skutków powstania: „Duch dyplomacji jest wobec Polski zawsze ten sam i w niczym się nie odmienił. Pozbawiona wszelkiego zmysłu dla wyrozumienia niesprawiedliwości dziejowej, zimna dla nas i nieczuła, gotowa jest jednak zawsze lekkomyślnie i dla własnej tylko korzyści, obietnicami dla nas szafować. Na tym jednym jej zależy, ażeby nas nakłonić do ofiar (...) Jakże nieskoro jest jej potem poczynionych obietnic dotrzymać, a nawet nie poczuje się do żadnej odpowiedzialności za udzielone przez siebie rady albo obudzone nadzieje. Każdej chwili umyje po piłatowsku ręce od naszej sprawy, skoro naiwni i oszukani przypomnimy jej zobowiązania”[21]. I dalej: „Tam ciało pogrzebano narodu – tu zaś Europa grzebała własnego ducha. Gwałt popełniony na Polsce, staje się początkiem gwałtów, które będą usprawiedliwiane w imię zasady: siła przed prawem”[22]. Realizm polityczny odsłania w analizie powstania warszawskiego zarówno wszystkie swe zalety i ,niedostatki. Z jednej strony słusznie podkreśla on konieczność rzetelnej i racjonalnej oceny sytuacji, z drugiej zwraca uwagę na skłonność podmiotów politycznych do egoizmu. Jednak klasyczny realizm polityczny skłonny jest wyciągać z tego wniosek, że w związku z tym w polityce nie gra roli rzeczywistość moralna czy nadprzyrodzona. Rozgrzesza z łatwością polityków z podejmowania decyzji etycznie wątpliwych lub wprost złych i prowadzi wprost do kultu siły w polityce, który jest czymś już zupełnie odmiennym od zrozumienia znaczenia siły, które stoi u podstaw postawy polegającej na „postrzeganiu rzeczy takimi, jakimi są, a nie takimi, jakimi być powinny”. Jest to oczywiście nie do przyjęcia przy uznaniu chrześcijańskiej etyki religijnej, która nie wydaje się a priori nierealistyczną. Chrześcijańska etyka zdaje sobie bowiem w pełni sprawę zarówno z ludzkiej ułomności, jak i z istnienia powinności moralnych, których niedopełnianie prędzej czy później obraca się także przeciwko temu, kto gwałci porządek moralny. Nie ma powodu, by uznać, że polityka jest odmienną sferą rzeczywistości, w której nie mają te kryteria zastosowania. Z tego punktu widzenia ponownie należy opowiedzieć się nie za klasyczną formą realizmu politycznego, ograniczoną do strony analitycznej i odrzucającą założenia moralne, ale za jego wersją chrześcijańską. W cytowanym kazaniu z 1913 r. lwowski hierarcha wskazuje na wnioski, które płyną z powyższych rozważań dla polityki polskiej. Powiada on, że polski naród jest „za ubogi na to, by w swoje rocznice smutne, czy weselne czcić tylko pamięć swoich bohaterów. Wspomnienia umarłych mogą się obrócić na naukę żywych, mogiły przeszłości drogowskazami stać się mają na przyszłość”[23]. Jakie więc wskazania mogą płynąć z analizy powstania warszawskiego w kategoriach realizmu politycznego? W moim przekonaniu powstanie może być szkołą patriotyzmu politycznego i poświęcenia dla Ojczyzny dla każdego następnego pokolenia Polaków, także nam współczesnych. Natomiast studium decyzji o podjęciu działań zbrojnych powinno być obowiązkowym ćwiczeniem w polskich akademiach wojskowych i politycznych, jako przykład, z jednej strony, w jak trudnych warunkach przychodzi podejmować nieraz wojskowym i politykom decyzje oraz jak zachowywać się w takich wypadkach nie należy.
Tekst ukazał się w wydanej przez OMP pracy zbiorowej „Patriotyzm i zdrada”.
[1] R. Scruton, Słownik myśli politycznej, Poznań 2002, s. 334. [2] M. Kwitliński, Imperializm, [w:] Słownik społeczny, red. B. Szlachta, Kraków 2004, s. 406. [3] D. Gawin, Wstęp, [w:] Spór o Powstanie. Powstanie Warszawskie w powojennej publicystyce polskiej 1945-1981, Warszawa 2004, s. 9-46. [4] K. Kawalec, Narodowa demokracja wobec tradycji powstań narodowych, [w:] Póki my żyjemy... Tradycje insurekcyjne w myśli polskiej, red. J. Kloczkowski, Warszawa 2004, s. 85-102. [5] P. Skibiński, Inurekcyjny patriotyzm politycznego realisty?, [w:] Patriotyzm Polaków. Studia z historii idei, Kraków 2006, red. J. Kloczkowski, s. 254-265. [6] R. Reagan, Proklamacja 5228 w 40. rocznicę Powstania Warszawskiego, [w:] Pamięć i odpowiedzialność, red. P. Kowal i P. Ukielski, [Warszawa 2004]. [7] Decyzja Komendy Głównej AK została podjęta na wieść (niepotwierdzoną i jak się miało okazać fałszywą) o pojawieniu się czołówek pancernych Armii Czerwonej pod Radzyminem. [8] Władysław Bartoszewski w klasycznym opracowaniu Dni walczącej stolicy, Warszawa 1989 (wyd. 1, Londyn 1984), s. 307-308, podaje, że powstańcy mieli 1000 karabinów, 400 pistoletów maszynowych, 1750 pistoletów, a także 25 000 granatów, 7 ckm-ów oraz 20 rkm-ów. Dane te przyjmuje Jan M. Ciechanowski w najnowszej wersji swego opracowania (por. J. M. Ciechanowski, Powstanie warszawskie, Pułtusk 2004, s. 13). Inne dane podaje np. Paweł Wieczorkiewicz – 192 karabiny maszynowe, 657 pistoletów maszynowych, 2629 karabinów, 3846 pistoletów (P. Wieczorkiewicz, Historia polityczna Polski 1935-1945, Warszawa 2006, s. 420). Znaczna część z tej broni miała nie trafić do powstańców, ze względu na to, że składy znalazły się na terenie niemieckim. Liczby te nie zmieniają istoty problemu. [9] Por. J. M. Ciechanowski, Powstanie Warszawskie..., s. 295. [10] Cyt. za: K. Iranek-Osmecki, Powołanie i przeznaczenie. Wspomnienia oficera Komendy Głównej AK, Warszawa 2004, s. 408. [11] Cyt. za: J. Nowak-Jeziorański, Kurier z Warszawy, Warszawa 1982, s. 323. [12] Z. Stypułkowski, Zaproszenie do Moskwy, Warszawa 1991, s. 204. [13] W bój bez broni. O Powstaniu Warszawskim z prof. Janem M. Ciechanowskim, dr. Januszem Marszalcem, red. Tomaszem Łubieńskim rozmawiają Jarosław Krawczyk, Bogusław Kubisz i Piotr M. Majewski, „Mówią Wieki”, numer specjalny 1/2006, s. 4-5. [14] Por. A. Żurowski, W walce z dwoma wrogami, Warszawa 1991. Zwraca na to uwagę np. P. Wieczorkiewicz, dz. cyt., s. 434. [15] J. K. Zawodny, Uczestnicy i świadkowie Powstania Warszawskiego, Warszawa 2004, s. 162. [16] Z. Stypułkowski, dz. cyt.., s. 202. [17] Tamże, s. 203. [18] Tamże s. 204. [19] Abp J. Teodorowicz, Kazania o Bogu i Ojczyźnie, Warszawa 1999, s. 12. [20] Tamże, s. 18. [21] Tamże, s. 28. [22] Tamże, s. 33. [23] Tamże, s. 9. |