Już po Europie?


Mamy dziś do czynienia z procesem, który trudno było przewidywać na początku lat 90

Mamy dziś do czynienia z procesem, który trudno było przewidywać na początku lat 90., gdy wydawało się, że ład światowy jest po upadku bloku wschodniego ukształtował się według porządku unilateralnego na wiele dziesięcioleci. Teraz jednak tworzy się całkiem nowy porządek, na co składa się kilka czynników. Po pierwsze – relatywny spadek znaczenia i siły USA w połączeniu ze spadkiem Europy w amerykańskiej hierarchii ważności. Po drugie – ogromny wzrost znaczenia Azji, w tym szczególnie Chin. Po trzecie – wojna z terroryzmem, praktycznie nie zakończona, wciąż się tląca, z niepewnym ciągiem dalszym, zwłaszcza po wycofaniu się wojsk USA z Afganistanu. Po czwarte – coraz wyraźniejszy rozdźwięk pomiędzy wspólnotową retoryką Unii Europejskiej a faktycznym mechanizmem wytyczania jej strategii, zdominowanym przez największych unijnych graczy. Na to wszystko nakłada się piąty czynnik: światowy kryzys, który zaczął się w 2008 roku i właściwie trwa cały czas. Moment, który uznano na jego zakończenie, był – jak dziś wszystko wskazuje – jedynie wygaszeniem. Wygląda też na to, że jego przyczyny były bardziej złożone niż sądzono i nie sprowadzały się jedynie do manipulacji instrumentami finansowymi. Znaczącą rolę odegrały także systemowe wady niektórych najbardziej zaawansowanych gospodarek świata i Europy.

Kryzys kolejnych państw strefy euro pokazał to, o czym bardzo łatwo zapominano: wspólna waluta była od początku projektem politycznym, a nie ekonomicznym. Jak wskazuje wielu ekonomistów, absurdem jest już choćby ustalanie uśrednionej, wspólnej stropy procentowej dla siedemnastu państw, których gospodarki i poziom ekonomicznego rozwoju bardzo się od siebie różnią. To truizm, który powinien być całkowicie oczywisty, ale zalicza się do tej kategorii prawd, które w unijnej biurokracji są tabu. Rynek jest jednak nieubłagany i weryfikuje polityczne fantasmagorie.

Trudno dzisiaj wykluczyć, że właśnie rynek wymusi zakończenie lub ograniczenie tej części europejskiego projektu. Trudniej stwierdzić, czy będzie to miało konsekwencje dla Unii jako organizmu politycznego.

I tutaj mamy z pewnością do czynienia z kryzysem. Problemem dla eurobiurokracji, a także wielu europejskich polityków, zaangażowanych z budowę Unii, jest, że nie są w stanie określić jej docelowego kształtu ani zatrzymać się na określonym etapie i uznać, że konstrukcja jest skończona. W takim zaś razie potrzebna jest zawsze jednocząca idea. Tej jednak Unia nie jest w stanie od dawna wykreować, zwłaszcza że w imię politycznej poprawności zrezygnowano z odwołań do prawdziwej europejskiej tożsamości. Wskutek tego trwają próby powołania do życia sztucznej, uporczywie pompowanej idei, mającej stanowić podstawę unijnego projektu. Dziś ma nią być walka z emisją CO2 i rzekomym ociepleniem klimatu. Walka ta jest traktowana w kręgach unijnej biurokracji jak religijny dogmat. Upór, z jakim eurokraci, a także wielu europejskich polityków, stara się forsować kolejne cele redukcji emisji dwutlenku węgla, jest zadziwiający, zwłaszcza że pozostaje w kompletnym oderwaniu od liczb i faktów. Część krajów, które tę ideologię chętnie wspierają, realizuje, rzecz jasna, w ten sposób własne interesy.

Trudno jednak opierać wielki polityczny projekt na idei kosztownej walki o klimat. Dlatego Unia jako polityczny konstrukt również przeżywa kryzys. Jego przyczyny są ogromnie złożone i powodują nie tylko problemy wewnątrz UE, ale także sprawiają, że znaczenie Unii w globalnej polityce staje się mniejsze. Z najważniejszych czynników można wymienić – poza kwestiami ekonomicznymi – problemy z imigracją i integracją imigrantów, dramatycznie niski  przyrost naturalny rdzennych Europejczyków, opóźnienie innowacyjne, coraz słabszą jakość edukacji, malejące wydatki na obronność, a więc spadek znaczenia Europy jako partnera militarnego dla USA oraz jako globalnej siły. Można też zadać pytanie, jak długo mniejsze państwa – zwłaszcza te o krótszym stażu w Unii – będą tolerowały hegemonię Niemiec, Francji, częściowo Wielkiej Brytanii. Nie znaczy to oczywiście, że Europa w ogóle przestaje się liczyć, ale jej tendencja spadkowa w światowej hierarchii jest wyraźna.

Dziś trudno właściwie wskazać jakiś poważny atut Europy. Być może pozostaje nim po prostu jej potencjał: liczba mieszkańców, a więc też wielkość rynku, siła kultury i historii kontynentu. Potencjał ma jednak to do siebie, że musi zostać wykorzystany, aby zyskał faktyczne znaczenie. Dziś wykorzystywany nie jest. Problemem jest również to, że nie udało się stworzyć prawdziwie jednolitej unijnej polityki zagranicznej (trudno za taką uznać powstanie Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych i powołanie Wysokiego Przedstawiciela). To jednak wydaje się strukturalnie niemożliwe – jest zbyt wiele rozbieżnych interesów. Gdyby taka polityka powstała, musiałaby polegać na narzuceniu słabszym partnerom priorytetów przez silniejszych, a więc w sensie faktycznym nie byłaby polityką wspólną.

Z tego też powodu trudno sobie wyobrazić w obecnej sytuacji skoordynowaną politykę europejską wobec USA. Wśród państw UE są takie, które interesy łączą raczej ze wschodem i są to akurat najsilniejsze kraje Unii. Są i takie – w tym Wielka Brytania – które tradycyjnie są bardziej proatlantyckie. Niektóre – jak Hiszpania – od tego kursu odeszły, ale mogą do niego w zmienionych okolicznościach wewnętrznych i zewnętrznych powrócić. Trzeba też zauważyć, że zmieniła się polityka samego Waszyngtonu wobec Europy. Dla Baracka Obamy Europa jest miejscem mało interesującym i raczej mało ważnym. Dowodem na to, paradoksalnie, była jego ostatnia europejska podróż, będąca raczej spełnieniem uciążliwego dyplomatycznego obowiązku niż mająca na celu kreowanie autentycznej polityki.

Przy tym wszystkim Europa osłabia się od wewnątrz. Przez lata obowiązywało bardzo liberalne podejście do imigracji, zwłaszcza tej z obcego kulturowo obszaru islamu. Pozwalano niemal na wszystko, integracja pozostawała pustym hasłem. Zarazem zachodnioeuropejska obsesja na punkcie państwa „neutralnego światopoglądowo”, połączona z dyktatem politycznej poprawności, przyczyniała się do wygaszenia własnej tożsamości kulturowej. Silna tożsamość muzułmanów trafiała zatem na dobre warunki. Europejscy politycy, a zwłaszcza lewica, nie byli w stanie pojąć, że nie ma tu mowy o delikatnym dialogu dwóch kultur. Europejczycy redukują własną tożsamość, mając naprzeciw siebie imigrantów o tożsamości niezwykle silnej, mających tendencję do „rozpychania” się w goszczących ich krajach.

Dziś wydaje się, że niektórzy europejscy przywódcy, tacy jak Nicholas Sarkozy czy Angela Merkel, zaczynają patrzeć krytycznie na eksperyment multikulturowości. Nie wiadomo jednak, czy nie jest za późno, aby odwrócić skutki całych lat zaniedbań.

Wyświetl PDF