Radosław Paweł Żurawski vel Grajewski
Czy powstania listopadowe i styczniowe były potrzebne? Rozważania o potrzebie polskich powstań narodowych, ich szansach na odniesienie zamierzonego skutku, stratach, jakie dla możliwości rozwoju polskiego życia narodowego wynikały z ponoszonych klęsk, korzyściach, jakie mimo wszystko osiągnięto, ich wpływie na rozwój polskiej świadomości narodowej, na zachowanie tożsamości, kształtowanie czegoś, co zwykło się określać mianem charakteru narodowego, są prowadzone w każdym pokoleniu od chwili zaistnienia owych wydarzeń. Pytanie o to czy należało się bić, czy nie bić jest dla historyka mało profesjonalne, bowiem dotyczy wyborów alternatywnych, dziejów, które mogłyby się wydarzyć, gdyby w tym czy innym momencie historii podjęto inne decyzje, ale ponieważ ich nie podjęto, nie ma materii, którą dałoby się badać, bo ilość możliwych scenariuszy tego „co by było gdyby” jest tak znaczna, że wnioski płynące z podobnych rozważań zawsze muszą być obarczone zbyt dużą doza niepewności, aby można twardo przy nich obstawać. Z drugiej jednak strony to samo pytanie stanowi zawsze pokusę, której trudno się oprzeć, ma też walor nie tylko zabawy intelektualnej, ale poszukiwanie na nie odpowiedzi poszerza również naszą świadomość uwarunkowań, w których do wybuchu powstań jednak dochodziło, czynników, które oddziaływały na ówczesnych decydentów w tym właśnie, a nie innym kierunku, ich wyobrażeń o sytuacji, w której przyszło im działać i rozstrzygać kwestie fundamentalne dla ich losów osobistych i losów całego narodu. Poszukując zatem odpowiedzi na pytanie czy oba nasze największe powstania narodowe były potrzebne, proponuję sformułować kilka tez, wokół których mogłaby się rozwijać dalsza dyskusja, nawet, gdyby udzielenie ostatecznych odpowiedzi okazało się niemożliwe, co zresztą w tego typu debatach należy od początku brać pod uwagę. Po pierwsze należałoby się przyjrzeć tezie o nieuniknioności powstań – tj. zastanowić nad pytaniem o to, czy ich uniknięcie było w ogóle możliwe, a jeśli tak, to jakie mogłyby być przewidywane konsekwencje decyzji o zaniechaniu walki zbrojnej w danej chwili historycznej. Rozpatrując uwarunkowania, w których doszło do insurekcji musimy uznać, iż właściwie wszystkie nasze największe powstania narodowe, z kościuszkowskim włącznie, rozpoczynały się w momencie, w którym to nie spiskowcy przygotowujący wybuch uznali, że osiągnęli już stan gotowości organizacyjnej i doczekali się sprzyjających okoliczności politycznych, a zatem pora zaczynać, ale przeciwnie, decyzja o wybuchu za każdym razem została wymuszona perspektywą rychłej zmiany sytuacji na znacznie mniej sprzyjającą podjęciu ryzyka walki zbrojnej lub w ogóle odbierającą jej wszelkie szanse powodzenia. Insurekcję Kościuszkowską zapoczątkował wszak bunt wielkopolskiej brygady kawalerii narodowej gen. Antoniego Madalińskiego, która zagrożona, nakazaną przez Rosjan redukcją armii polskiej, postanowiła sprzeciwić się jej zbrojnie, rozpoczynając powstanie. Zaniechanie tego działania nie byłoby decyzją o zachowaniu status quo, ale przeciwnie, prowadziłoby do biernego poddania się nakazanej redukcji, z grożącą perspektywą wcielenia części żołnierzy polskich w szeregi armii rosyjskiej, a przez to do odebrania Rzeczypospolitej także niezbędnych materialnych podstaw do podejmowania w przyszłości walki zbrojnej. Oznaczałoby zatem zgodę na całkowite i ostateczne zwasalizowania tego skrawka kraju, który jeszcze pozostał po II rozbiorze i utratę wszelkiej możliwości stawiania oporu, gdyby zaborcom przyszła ochota dokonać jego ostatecznego podziału. Byłoby także kapitulacją moralną, pogodzeniem się bez manifestacji sprzeciwu ze stanem niewoli, dotkliwie ubliżającym narodowi, świeżo podźwigniętemu politycznie poprzez Konstytucję 3 Maja [1]. Tego aspektu moralnego, często pomijanego w rachubach i analizach politycznych, nie można lekceważyć, debatując o nieuniknioności powstań. Wybuchały one bowiem zawsze wtedy, kiedy kraj był do nich moralnie gotów. Przy czym gotowość materialna i organizacyjna – a raczej jej brak - okazywała się w takich sytuacjach czynnikiem drugorzędnym. Insurekcje nigdy się nie udawały, gdy zaplanowano je w łonie takich czy innych organizacji konspiracyjnych, chcących porwać za sobą współrodaków, którzy w danym momencie ochoty do walki nie przejawiali (partyzantka Zaliwskiego w 1833 r., powstanie krakowskie 1846 r. Wiosna Ludów w Królestwie Polskim). Podobnie rzecz się miała z oboma naszymi największymi powstaniami narodowymi w XIX w. Powstanie Listopadowe wybuchło z chwilą, gdy w oczach spiskowców, ale także polskiej opinii publicznej, realna stała się groźba interwencji rosyjskiej przeciw rewolucjom we Francji i w Belgii, z wykorzystaniem w tym celu armii polskiej, która pod rosyjskim dowództwem miała zostać wyprowadzona z Królestwa Polskiego, aby pomaszerować na zachód na wojnę podejmowaną w imieniu i w interesie cara. Rozkaz mobilizacyjny w tej sprawie Mikołaj I ogłosił 17 października 1830 r., ale już od sierpnia wydawał swemu bratu - wielkiemu Księciu Konstantemu – rzeczywistemu wielkorządcy Królestwa Polskiego, polecenia przygotowujące interwencję. Na ziemiach polskich miały zostać rozlokowane rezerwowe korpusy rosyjskie, a Królestwo miało zostać obciążone kosztami utrzymania przemieszczającej się przez nie i stacjonującej na jego terytorium armii rosyjskiej. Warszawa wiedziała o tych zamiarach. W ocenie Wacława Tokarza - wybitnego znawcy dziejów Powstania Listopadowego: „Sytuacja była wyraźna. Urzeczywistnienie tego planu prowadziło do organicznego wcielenia wojska naszego w skład armii rosyjskiej, do okupacji Królestwa przez wojsko rosyjskie, przekreślenia wyników polityki skarbowej Lubeckiego, reorganizacji władz centralnych w duchu większego ich uzależnienia od Rosji. Co pozostałoby Królestwu po takiej operacji, po takiej wojnie – łatwo było przewidzieć”[2]. Drugą okolicznością zmuszającą do podjęcia szybkich decyzji była groźba całkowitej dekonspiracji i rozbicia sprzysiężenia działającego w Szkole Podchorążych Piechoty, poprzez działania policji i aresztowania, które już trwały. Dalsze odkładanie chwili wybuchu insurekcji mogło w tych okolicznościach oznaczać faktyczną zgodę na bierne oczekiwanie, aż organizacja spiskowa zostanie sparaliżowana lub zniszczona aresztowaniami, w wyniku czego żadna akcja insurekcyjna nie będzie mogła być podjęta. Groźba taka mogła przy tym stać się rzeczywistością w perspektywie kilku dni. Nie było zatem zbyt wiele czasu do namysłu[3]. Zlikwidowanie możliwości zrewoltowania armii, oznaczałoby w istocie pogodzenie się z perspektywą użycia jej zgodnie z zamiarami rosyjskimi przeciwko Belgii i Francji. W tym momencie ponownie natrafiamy na ów często pomijany czynnik moralny wpływający na podejmowane decyzje. Otóż dla armii Królestwa Polskiego, w której nadal służyło wielu dawnych żołnierzy Napoleona I, wymarsz na wojnę z Belgami, których ideały polityczne podzielano, czy z Francuzami, z którymi wciąż odczuwano poświadczone w tylu niedawnych bitwach braterstwo broni, był kwestią z kategorii l’impossibilité morale, zwłaszcza, że miano by tego dokonać w towarzystwie Rosjan, uznawanych wszak za wrogów narodowej niepodległości. Co więcej, mówiąc o moralnym podłożu powstania, musimy wskazać na poprzedzające jego wybuch piętnastoletnie doświadczenie rządów rosyjskich w Królestwie Polskim, jakie stało się udziałem jego mieszkańców, z dzikimi okrucieństwami wielkiego księcia Konstantego, łamaniem swobód konstytucyjnych, wszechwładnie panującą cenzurą, rozbudowanym systemem tajnej policji, panoszącą się i duszącą atmosferą szpiegostwa, donosicielstwa, zakłamania w życiu publicznym i korupcji, które to obyczaje zniewolone społeczeństwo zostało zmuszone znosić w pokorze. W sposób nieuchronny sytuacja taka upowszechniała poczucie poniżenia, a to z kolei musiało prowadzić do pogłębiającej się wrogości do zaborcy i chęci odwetu, postrzeganego w tym wymiarze jako akt moralnego oczyszczenia – przywrócenia utraconej przez naród czci i honoru. „Powstanie, które pod względem politycznym wydaje się słusznie nieracjonalne i lekkomyślne, miało silne uwarunkowania psychologiczne i z tego punktu widzenia wydaje się znów nieuchronne” – stwierdza badacz filozofii politycznej Maurycego Mochnackiego – Bronisław Łagowski[4]. Sąd ten można by w pełni powtórzyć w odniesieniu do naszego kolejnego wielkiego zbrojnego zrywu narodowego. Podobne w swej istocie okoliczności towarzyszyły bowiem także wybuchowi Powstania Styczniowego. Pod względem sił materialnych – zasobów militarnych w dyspozycji insurgentów, było ono w bez porównania gorszej sytuacji niż Powstanie Listopadowe. Dość dobrze opisują ją słowa popularnej do dziś pieśni z owego okresu autorstwa Wincentego Pola znanej jako Sygnał, lub Pobudka z obozu Jeziorańskiego: „Obok Orła znak Pogoni, poszli nasi w bój bez broni”[5]. Zakładając, że nie byli oni całkowitymi szaleńcami, musimy zatem doszukiwać się racjonalnego powodu tak desperackiego kroku. Komitet Centralny Narodowy pierwotnie nie planował rozpoczęcia insurekcji w styczniu 1863 r. Szykowano się do niej najwcześniej na wiosnę. Zima z reguły nie jest najlepszą porą dla rozpoczynania powstania – zwłaszcza w realiach XIX wiecznej sztuki wojennej. Tymczasem ogłoszona przez margrabiego Aleksandra Wielopolskiego branka do wojska rosyjskiego pokrzyżowała plany spiskowych. Z Królestwa Polskiego miano wybrać ok. 12 tys. rekruta w tym z samej Warszawy ok. 2000, ale nie – jak zwykle - w drodze losowania, lecz zgodnie z wcześniej ułożonymi listami poborowych, na których znaleźli się przede wszystkim młodzi ludzie podejrzewani o działalność konspiracyjną. Służba wojskowa w ówczesnej armii rosyjskiej trwała 25 lat. Branka oznaczała więc dla objętych nią mężczyzn wyrok faktycznego dożywocia. Tylko nieliczni mieli szanse powrócić do kraju po odbyciu ćwierćwiekowej służby w odległych rejonach rosyjskiego imperium. Według obliczeń Wiesława Cabana, w okresie między obu powstaniami z ok. 200 tys. młodych ludzi wcielonych do armii rosyjskiej z ziem samego tylko Królestwa Polskiego, do kraju powróciło jedynie ok. 23 tys. Większość poborowych ginęła w obcych im wojnach, lub częściej umierała z powodu chorób i złych warunków służby. Dotyczyło to także 75 % spośród ok. 119 tys. tych, którzy trafili w szeregi rosyjskie już po Powstaniu Styczniowym w latach 1865-1873[6]. Do tych narodowych strat bezpowrotnych należałoby jeszcze doliczyć odpowiednie liczby dotyczące poborowych Polaków z tzw. Ziem Zabranych. Są to dane warte rozważenia w kontekście formułowanej często tezy, iż zaniechanie powstań mogłoby być sposobem na oszczędzanie polskiej krwi. Tak, czy inaczej, organizacja spiskowa u progu 1863 r. stanęła jak i w 1830 r. przed perspektywą rozbicia swych struktur lub podjęcia natychmiastowej akcji, która by temu przeszkodziła. Zdaniem Stefana Kieniewicza, teoretycznie istniały możliwości sabotowania działań administracji rosyjskiej, ukrywania spiskowców i przez to, na krótką metę obniżenia skuteczności branki, wymagałoby to jednak żelaznego zaufania ze strony ogółu spiskowych do Komitetu Centralnego. W praktyce, ze względu na czynnik ludzki, okazało się to niemożliwe[7]. Społeczeństwo Królestwa Polskiego, rozbudzone w swych patriotycznych emocjach manifestacjami narodowymi różnego rodzaju, trwającymi już od 1860 r., było wówczas w takim stanie moralnym, iż zaakceptowanie przez nie bez oporu nienawistnej branki do zaborczej armii wydawało się niepodobieństwem. Nastroje społeczne, jako rzeczywisty składnik realnej sytuacji politycznej, którego nie da się zmienić czy zlekceważyć, zawsze muszą być brane pod uwagę w rozważaniach o tym, co jest, a co nie jest polityką realną. Kształtowały one sytuację wszak w nie mniejszym stopniu niż obecność w Królestwie Polskim 100 tys. armii rosyjskiej. Ci, którzy zdołali uchylić się od poboru zbiegli na prowincje i po lasach zaczęli formować zbrojne grupy, oczekując na rozkazy, co dalej mają robić. Stan taki nie mógł trwać długo. Albo należało zaakceptować ich stopniowe wyłapanie, albo zaczynać insurekcję. Przeważyła opinia Stefana Bobrowskiego, wkrótce powstańczego naczelnika Warszawy, wygłoszona na zebraniu Komitetu Centralnego w dniu 3 stycznia 1863 r., w której ostrzegał on, iż plany dyslokacji i ukrywania zagrożonych branką nie zdołają ocalić ani popisowych, ani organizacji, a rząd zaborczy: „nie tylko, że wybierze żądaną ilość rekruta, ale zdwoi, lub potroi ją wzięciem tych wszystkich, którzy pomogą do stawiania oporu, i tych jeszcze, których drogą śledztwa wykryje, jako do konspiracji należących”[8]. Przewidywał, iż skutkiem decyzji o odłożeniu akcji będzie rozbicie organizacji lub zmuszenie jej do powstania w okolicznościach jeszcze mniej korzystnych niż w danej chwili. W tej sytuacji zgodzono się, że odpowiedzią na zapowiedzianą brankę powinno być natychmiastowe powstanie. Taka była geneza decyzji, w wyniku której w nocy 22 stycznia 1863 r. na wspomnianą wyżej stutysięczną armię zaborczą uderzyło trochę ponad 7 tys. słabo uzbrojonych powstańców[9]. Oczywiście zawsze możemy wyobrazić sobie inną decyzję niż ta, która została faktycznie podjęta – rezygnację z podjęcia próby powstańczej, poświęcenie spiskowych podchorążych z 1830 r., czy konspiratorów zagrożonych branką w 1863 r., zgodę na ich wyaresztowanie, czy zesłanie w sołdaty. W pierwszym wypadku ofiar byłoby zapewne kilkadziesiąt, może kilkaset, w drugim niechby nawet nieco ponad 12 tysięcy. Czy nie była to jednak cena, którą nie tylko warto, ale nawet trzeba było zapłacić za ocalenie tego poziomu bytu narodowego, którego istnienie ryzykowano podejmując walkę? Czy osobiste losy tych, których dokonując owego wyboru, należałoby poświęcić, jakkolwiek tragicznie by się w takiej sytuacji nie potoczyły, mogą stanowić argument równoważący cierpienia i zniszczenia, jakie stały się udziałem całego kraju? Czy nie należałoby ich traktować jako bolesnej, ale koniecznej ceny, na którą trzeba by się było zgodzić w zamian za utrzymanie tych, prawda, że niedoskonałych, ale jednakże nieporównanie lepszych warunków egzystencji narodowej, niż te, które stały się naszym udziałem po kolejnych klęskach? Ostatecznej odpowiedzi na tak postawione pytanie nie jesteśmy w stanie udzielić. Wolno nam jednak wątpić zarówno w realność istnienia wyboru takiej opcji zachowania, jak i w zasadność przypuszczenia, że dzięki tej ofierze uratowalibyśmy w dłuższej perspektywie nasze autonomiczne instytucje - na co zwracaliśmy już uwagę powyżej i do czego jeszcze wrócimy rozważając kwestię skutków obu naszych największych zrywów niepodległościowych w XIX w. Drugim problemem, który proponuję rozważyć jest pytanie o zasadność moralną powstań. Dylemat, z jakim mamy w tym momencie do czynienia sprowadza się do wyboru między dwoma przekonaniami. Pierwsze z nich zbudowane jest na wierze w imperatyw podejmowania walki o niepodległość, od której naród będący w niewoli nie może się uchylać pod groźbą stopniowej, ale nieuchronnej utraty poczucia własnej odrębności, wyzbycia się woli dążenia do odzyskania niepodległości, wreszcie stoczenia się w konformizm, oznaczający w praktyce porzucenie myśli o jej odzyskaniu, nawet, jeśli hipokryzja uniemożliwia publiczne tego przyznanie. Myśl o podejmowaniu walki zbrojnej o niepodległość nie może być zatem potępiona, bo to oznaczałoby swego rodzaju legalizację zbrodni rozbiorów przez sam naród, na którym została ona dokonana. Najdobitniej ideę tę sformułował Maurycy Mochnacki – wybitny uczestnik, ale także i pierwszy historyk Powstania Listopadowego. On to, jeszcze przed powstaniem - w epoce Sądu Sejmowego powołanego dla wydania wyroku na przywódców Towarzystwa Patriotycznego, którzy, w niesprecyzowanej, co prawda, perspektywie czasowej, planowali podjąć działania zmierzające do odzyskania utraconej państwowości i za to mieli być sądzeni, zwracał się do pełniących rolę sędziów członków Senatu Królestwa Polskiego tymi słowami: „Senatorowie! Wy zapewne odgadujecie, co to jest ojczyzna, (...) jest nią owa wielka myśl politycznej niepodległości i nadzieja, że się kiedyś, za przewodnictwem i pomocą Bożą, w jedną nierozdzielną sprężymy całość. (...) Te tylko wyobrażenia, senatorowie, są dzisiaj Polską. W cóż się, przebóg, obrócą, jeżeli je napiętnujecie kaźnią niesławy? Któż by po takim wyroku miłował ojczyznę, skoro byście samę myśl wyrwania jej z łupieskich szponów uznali za zbrodnią (sic) zakazaną prawem? (...). Senatorowie! Choćby nawet przyszło stracić tę Polskę, jaką dzisiaj macie, to ją lepiej stracić, niżeli byście mieli skazać na rusztowanie sam zamysł odbudowania całej i niepodległej"[10]. Warto zdać sobie sprawę z tego, o co w istocie chodziło w tym wezwaniu? Mochnacki obwieszczał w nim bowiem, iż Sąd Sejmowy toczył się nie tylko nad uznaniem winy oskarżonych, ale także nad samą ową ideą: czy dążenie do odbudowy niepodległego państwa polskiego, wskrzeszonego na nowo z połączenia ziem wszystkich zaborów, jest zbrodnią stanu. Senatorowie Królestwa Polskiego nie potrafili potwierdzić tej tezy. Wyroki, jakie zapadły na członków Towarzystwa Patriotycznego były dosyć łagodne – daleko w każdym razie odbiegające od oczekiwań w tym względzie cara Mikołaja I[11]. Taka sentencja sądu została zresztą błędnie przez opinię publiczną Królestwa Polskiego zrozumiana. Odebrano ją jako gotowość senatorów do poparcia idei zbrojnej walki o niepodległość, podczas gdy była ona jedynie wyrazem ich niezdolności do jej potępienia. To nieporozumienie legło później u podstaw przekonania spiskowych podchorążych, iż ich rolą jest jedynie rozpoczęcie powstania, do którego w ich mniemaniu, natychmiast przyłączą się owi „starsi w narodzie” – senatorowie i generałowie i poprowadzą je ku szczęśliwemu zakończeniu. A zatem ryzykowanie utraty niedoskonałego, ale jednak realnie istniejącego bytu politycznego Polski, który uzyskano w wyniku decyzji mocarstw zgromadzonych na kongresie wiedeńskim w latach 1814-1815, nie tylko – według Mochnackiego - nie było błędem, ale stawało się koniecznością. Nie można bowiem dążyć do stabilizacji przemocą narzuconych warunków egzystencji. W niewoli nie powinno być zniewolonemu narodowi wygodnie, aby się do niej nie przyzwyczaił i nie zaniechał myśli o niepodległości. Istniejące kongresowe Królestwo Polskie Mochancki uznawał za nieco tylko zamaskowaną formę niewoli, w której naród, mimo oficjalnie przyznanych mu swobód i konstytucji, faktycznie nie miał nic do powiedzenia i był zmuszony do egzystencji w fałszywej, upadlającej go sytuacji. Tymczasem elity polityczne Królestwa, kształtowane przez pokolenie ludzi, którzy przez dwadzieścia lat swojej młodości, przypadającej na epokę wojen rewolucyjnych i napoleońskich, wytułali się po całym świecie od Włoch poprzez Egipt, San Domingo, Hiszpanię po Moskwę, czyniąc to w wytężonych staraniach o odbudowę niepodległej Polski, były szczęśliwe, że wobec przemożnych przeciwności losu, udało im się wywalczyć chociaż to, co mieli. Dla nich kongresowe Królestwo Polskie, posiadające własną konstytucję, sejm, wojsko, polską administrację, polskie szkolnictwo, było poważnym osiągnięciem, wyrosłym z ich ran i cierpień. Czymś, co nabierało tym większej wartości, że pamiętali sytuację, w której w latach 1795-1807 żadne, nawet tak ułomne jak te, państwo polskie nie istniało. Tymczasem w noc 29 listopada 1830 r. wszystko to zostało zaryzykowane przez garstkę podchorążych w imię odbudowy całej i niepodległej Rzeczypospolitej. Dla pokolenia generałów ze szkoły Napoleona I przyłączenie się do insurekcji było psychologicznie decyzją bardzo trudną. W zasadzie ze świecą można by szukać tych spośród dawnych oficerów napoleońskich, którzy w Noc Listopadową wierzyli w zasadność powstania. Część z nich wszakże ów brak wiary przypłaciła życiem, ginąc z rąk rozgoryczonego, zrewoltowanego wojska, któremu, mimo próśb, nie chciała przewodzić. Bunt wywołany przez podległą im wojskową młodzież uznawali za nieodpowiedzialne szaleństwo i dziecinadę. Trudno im było uwierzyć, że 30 tysięczna armia polska ma jakiekolwiek szanse w wojnie z Rosją, tą samą przecież Rosją, na wojnę z którą oni sami tak ochotnie wyruszali 18 lat wcześniej w szeregach 600 tysięcznej Wielkiej Armii Napoleona, aby ostatecznie na własne oczy oglądać jej katastrofę. Jeśli jednak narodowi w niewoli ma nie być wygodnie, to takie ryzyko utraty istniejących warunków egzystencji narodowej, jakie podjęli podchorążowie, należało mimo wszystko, podjąć. Dla zwolenników patrzenia na nasze powstania narodowe z tej właśnie perspektywy, kolejne insurekcje – nawet przegrane – są stale potwierdzaną i odnawianą manifestacją prawa do niepodległości, przypomnieniem i dowodem na to, iż naród, mimo narzuconych mu kajdan żyje i nie godzi się na formy egzystencji, w które wtłoczono go przemocą. Są też one zasiewem czynu dla przyszłych pokoleń i jednocześnie zobowiązaniem dla nich. Ciągłość tradycji powstańczych ma w tej koncepcji istotne, pozytywne znaczenie. Wpływa realnie na wyobrażenia narodu o samym sobie, własnych zbiorowych zachowaniach w spodziewanych przyszłych sytuacjach, spaja jego jedność i buduje świadomość, tworzy jego ogólnonarodową historię odrębną od historii państw zaborczych, ale co istotne, wytwarza o nim opinię także wśród obcych, którzy biorą ją pod uwagę, rozstrzygając o takich czy innych krokach wobec niego. Przekonanie o dużym prawdopodobieństwie kolejnej insurekcji w Polsce kształtowało stosunek do niej wszystkich głównych mocarstw europejskich po 1830 r., aż do epoki bismarckowskiej[12], a potem z nową siłą ujawniło się w czasie I wojny światowej. Wreszcie, wybiegając już poza okres, którego dotyczą nasze rozważania, miało ono wpływ na decyzje o zachowaniu się Moskwy wobec wydarzeń w Polsce tak w roku 1956, jak i w latach 1980-81. Ciągłość tradycji powstańczych, budowana i zachowywana w XIX w., warta jest przypomnienia, jako istotny atut po stronie aktywów narodowych, który można było użyć w chwili rozstrzygającej o odzyskaniu niepodległości – tj. w okresie I wojny światowej i tuż po niej. Nigdy nie będziemy w stanie odpowiedzieć na pytanie, co by się stało, gdyby owych nawyków do konspirowania i powstańczych tradycji wtedy zabrakło. Czy uśpiony długą bezczynnością naród zdołałby się na czas zmobilizować do olbrzymiego przecież wysiłku organizacyjnego, politycznego, a przede wszystkim zbrojnego, aby ową niepodległość skutecznie wywalczyć w krótkiej czasowo koniunkturze politycznej, która została mu dana? Czy gdyby zamiast budować struktury niepodległego państwa i tworzyć wojsko, pozostał w swej masie bierny niczym gros ówczesnych Ukraińców, którzy mobilizowali się do czynu zbyt wolno, aby wywalczyć niepodległą Ukrainę, nie podzieliłby ich losu? Czy ceną za tę hipotetyczną polską bierność nie byłaby jakaś wersja hołodomoru, który pochłonąłby kilka milionów polskich chłopów, zanim nie zwyciężyłaby kolektywizacja w Polskiej Republice Sowieckiej. Mimo braku odpowiedzi na te pytania, warto je stawiać, aby zobaczyć w pełniejszym świetle niemożliwe do zweryfikowania, ale jednak rozważane wersje alternatywnej historii Polski bez powstań narodowych w XIX w. Wreszcie nasze niepodległościowe zrywy narodowe miałyby być, w omawianej koncepcji, sposobem na wykopanie przepaści między Polakami a zaborcami, odgrodzenia się od nich krwią, aby porozumienie z nimi i zgoda na stworzone Polsce warunki nie były możliwe, aby nie można było nie dostrzegać rzeczywistego położenia narodu, udawać, że nie jest się w niewoli. Niewola powinna rzucać się w oczy i „uwierać” każdego dnia na tyle dotkliwie, aby pogodzenie się z nią stało się wykluczone. Warto przy tym zauważyć, iż taka myśl towarzysząca podejmowaniu czynu zbrojnego przez naród w niewoli nie jest właściwa wyłącznie Polakom. Podobne motywy polityczno-moralne przyświecały akcji podjętej przez francuski Résistance latem i jesienią 1941 r., polegającej na organizowaniu serii zamachów na żołnierzy niemieckich i urzędników Vichy, których skutkiem były krwawe represje ze strony najeźdźców. Za każdego zabitego Niemca rozstrzeliwano wielokrotnie większą liczbę Francuzów, pochwyconych wcześniej przez władze okupacyjne jako zakładnicy, którzy mieli odpowiadać życiem za czyny swych rodaków. Do zaprzestania zamachów, jako zbyt kosztownych, a nie mogących w żaden sposób wpłynąć na siłę wojsk niemieckich stacjonujących we Francji, nawoływali zarówno marszałek Philippé Petain – stojący na czele państwa Vichy, jak i gen. Charles de Gaulle – przywódca Wolnych Francuzów – obaj bezskutecznie. Oczywiście z wojskowego punktu widzenia obaj mieli rację, ale bezsensowna militarnie akcja zamachów, moralnie miała istotne znaczenie. Krwawe represje niemieckie ukazały Francuzom ich własną faktyczną sytuację oraz rzeczywiste oblicze okupantów. Zamachy przyniosły odpowiedź na pytanie o to, co zrobić, aby przerwać atmosferę kolaboracji wszechwładnie dotąd panującą we Francji Vichy – represje niemieckie zmuszały do określenia się po czyjej jest się stronie[13]. Podobne motywy przyświecały decyzji prezydenta Edvarda Beneša o zorganizowaniu zamachu na namiestnika i kata Protektoratu Czech i Moraw Reinharda Heydricha. Jego śmierć w Pradze z rąk czechosłowackich spadochroniarzy w maju 1942 r., miała ożywić ruch oporu w biernie poddającym się okupacji Protektoracie. Tych nadziei, co prawda nie spełniła, spowodowała zaś masowe represje, w wyniku których śmierć poniosło kilkuset Czechów[14]. Wracając do dylematu, który analizujemy w tej części rozważań, musimy sformułować także przekonanie przeciwne dotąd omawianemu. Jest nim teza znakomitego badacza naszych dziejów i jednego z twórców krakowskiej szkoły historycznej Józefa Szujskiego – mówiąca o tym, iż tak jak w praktyce ustrojowej dawnej Rzeczypospolitej przeważała zasada wolności indywidualnej, wyrodzona w anarchizujące system polityczny liberum veto - prawo do zrywania sejmów przez pojedynczego posła, tak życie narodowe Polski pod zaborami zdominowane zostało przez porównywalną w swym złowieszczym działaniu inną zasadę, nazywaną przez Szujskiego liberum conspiro. Pod tym terminem rozumie on sytuację, w której każdy, kto szczerze i ofiarnie kocha Ojczyznę, czuje się tym samym powołany do konspirowania i wywoływania w jej imię powstania, ryzykując losem całego narodu i narażając bez przygotowania, bez obliczenia możliwości, nieodpowiedzialnie i tylko w imię pierwszego patriotycznego instynktu byt materialny i przyszłość całych pokoleń. Mała grupa spiskowców bierze zatem na siebie ogromną odpowiedzialność za losy ojczyzny, a nie licząc się z innymi opiniami, zmusza naród do ponoszenia kosztów własnych decyzji. Tym samym zasada liberum conspiro anarchizuje życie narodowe niczym dawne liberum veto. Jednocześnie rozważniejszym i stateczniejszym grupom społeczeństwa bardzo trudno jest się owej zasadzie publicznie przeciwstawić, nie ściągając przy tym na siebie oskarżeń o brak patriotyzmu. „Jak za dni Rzeczypospolitej wszelka ułuda i ponęta była po stronie żywiołu bezwzględnej wolności [– pisał Szujski – R.Ż.], jak była po tej stronie nawet prawność, tak w porozbiorowej epoce wszelka ułuda i ponęta być musiały po stronie tych żywiołów, które prędzej i bezpośrednio obiecywały niepodległość, był za nimi głos i instynkt natury, niecierpliwość ludzka, heroizm nieznoszenia jarzma. Jak za dni Rzeczypospolitej niezmiernie trudne było położenie tych, którzy dążyli do ładu, reformy, polityki oględnej a zdrowej, tak do dzisiaj boleśniejsza jeszcze i trudniejsza rola tych, którzy «chłodniejsi i rozważniejsi» licytować muszą in minus, którzy nie mogą obiecywać, czego dotrzymać nie są w stanie, którzy mając «ojczystą nawę» pod swoją odpowiedzialnością wiedzą, że nie wolno jej narażać na nieuchronne rozbicie”[15]. Przykłady, którymi można by wesprzeć tezę Szujskiego o nieodpowiedzialności i lekkomyślności towarzyszących zasadzie liberum conspiro odnajdujemy w obu naszych najważniejszych powstaniach narodowych. Są nimi działania podchorążych 29 listopada 1830 r., podjęte bez wyłonienia jakiegokolwiek rządu powstańczego, bez programu politycznego, bez żadnej głębszej myśli - byle zacząć, w naiwnej nadziei, że później „jakoś to będzie”. Rozpatrywana z tego punktu widzenia decyzja o rozpoczęciu Powstania Styczniowego – bez broni, bez wsparcia żadnego z mocarstw – wobec wielokroć silniejszego przeciwnika, podlegała podobnej ocenie. Dla pełniejszego obrazu naszych narodowych zachowań w XIX w. warto jednak przypomnieć, iż postawa określana w tym miejscu terminem liberum conspiro nie była w ówczesnej Europie czymś wyjątkowym, charakteryzującym jedynie Polaków, atrybutem wyłącznie naszej natury politycznej. Była to przecież epoka zdominowana przez liczne tajne związki wywodzące się ze środowisk wolnomularskich i grup karbonariuszy. Utrzymując tę konwencję oceny powstań narodowych i rewolucji, jakie zdarzały się wówczas na Starym Kontynencie, palmę pierwszeństwa w kategorii lekkomyślności, żywiołowości i częstotliwości podejmowania walki zbrojnej dla zrealizowania celów narodowych i społecznych trzeba by przyznać Włochom. Oszacowanie liczby konspiracji i zamachów wojskowych – słynnych pronunciamiento w XIX w. Hiszpanii wymaga sporego wysiłku badawczego. Ilość rewolucji i powstań w drobnych państewkach niemieckich była także wcale pokaźna. Wreszcie potężne i częstsze niż w Polsce rewolucje we Francji wyznaczały swego rodzaju rytm życia politycznego na całym kontynencie. Musimy zatem uznać, że w ten właśnie sposób toczyło się ono w ówczesnej Europie przynajmniej do 1871 r. Trzecią kwestią, której rozważenia nie sposób uniknąć, zastanawiając się nad zasadnością powstań, są szanse ich militarnego sukcesu. Na ten temat, zwłaszcza w odniesieniu do Powstania Listopadowego, powstała już całkiem spora literatura. Przyczyny jego klęski, powody tylu niewykorzystanych okazji dla odniesienia sukcesu, rozpatrywano, analizowano i oceniano już niemal od chwili jego upadku. Pierwszym jego historykiem, ale także krytykiem i wizjonerem wskazującym na alternatywne możliwości działania był, jak wspomnieliśmy, wierzący w możliwość odniesienia wówczas zwycięstwa w wojnie z Rosją Maurycy Mochnacki. Przekonuje o tym jego znakomite dzieło Powstanie Narodu Polskiego[16]. O owych utraconych szansach dyskutowała bez końca Wielka Emigracja, poszukując winnych klęski, która nie wydawała się naszym wygnańcom wcale nieunikniona – a przeciwnie – odbierana była jako wynik nieszczęśliwego zbiegu okoliczności[17]. „Jakież nas zwalczyły cuda? Duma, zdrada i obłuda i los wiecznie zły”[18] śpiewano w jednej ze słynnych piosenek tego okresu: „Stańmy bracia wraz!” znanej także jako „Maliniak” – Franciszka Kowalskiego, której słowa wskazują na to, iż dawni powstańcy najwyraźniej wcale nie czuli się pokonani przez oczywiście przemożnego przeciwnika – nie ma wszak tu o nim nawet wzmianki - i nie w nim widzieli głównego sprawcę przegranej, ale w grzechach, błędach i zaniedbaniach ze strony polskiej. O przebiegu działań zbrojnych w okresie Powstania Listopadowego szczegółowo pisało już wielu historyków. Nie powtarzając ich ustaleń, czytelników zainteresowanych tym problemem możemy odesłać do prac Wacława Tokarza, Jerzego Łojka, czy najświeższych monografii Tomasza Strzeżka[19]. W tym miejscu przypomnimy jedynie długą listę owych polskich błędów i zaniedbań militarnych, oraz „wiecznie złego losu”, które zaważyły fatalnie na przebiegu wojny. W kolejności chronologicznej rozgrywających się wydarzeń możemy mówić o ewentualności: - zniszczenia wojsk rosyjskich stacjonujących w Królestwie Polskim wraz z wielkim Księciem Konstantym i zgładzenia, lub uwięzienia tegoż; - natychmiastowego – tj. jeszcze w grudniu 1830 r. wtargnięcia wojsk powstańczych na Litwę, przeciągnięcia na stronę powstania korpusu litewskiego i przeniesienia wojny od razu na obszar ziem litewsko-ruskich; - rozbudowywania armii polskiej przez pierwsze dwa miesiące powstania ze znacznie większą determinacją, niż czynił to ówczesny dyktator powstania gen. Józef Chłopicki; - braku rany Chłopickiego pod Grochowem i subordynacji generałów Jana Krukowieckiego i Tomasza Łubieńskiego; - wykorzystania szans, jakie niosła ze sobą ofensywa wiosenna – tj. całkowitego rozbicia korpusu gen. Grigorija Rosena, zajęcia Siedlec i poprzez zniszczenie podstawy operacyjnej armii rosyjskiej, zmuszenia jej do opuszczenia Królestwa Polskiego lub do walnej bitwy w korzystnych dla Polaków warunkach, której wynik – jakkolwiek zawsze niepewny, w przypadku sukcesu polskiego, mógłby doprowadzić do całkowitej zmiany sytuacji wojennej i z pewnością oznaczałby przeniesienie działań zbrojnych za Bug; - skutecznej wyprawie na Gwardie zakończonej ich całkowitym pogromem, do czego zabrakło przecież tak niewiele; - energiczniejszych działań gen. Antoniego Giełguda na Litwie; - podjęcia przeciwdziałania przeprawie wojsk rosyjskich przez Wisłę; - pozostania korpusu gen. Hieronima Ramoriny w Warszawie i dłuższej jej obrony; Oczywiście udzielenie odpowiedzi na pytanie, jak potoczyłyby się losy powstania, gdyby w jednej ze wskazanych sytuacji podjęto inne decyzje i osiągnięto sukces, jest niemożliwe. Możemy co najwyżej przypuszczać, iż przedłużenie wojny na kolejną kampanię 1832 r. leżało w granicach realnych możliwości strony polskiej. Jak by jednak takie zmagania potoczyły się w kolejnych miesiącach, trudno jest spekulować. Rosja zachowywałaby nadal dość sił do toczenia wojny i zapewne nie łatwo wyrzekłaby się panowania nad Polską, gdyż taka decyzja oznaczałaby przekreślenie jej statusu mocarstwowego i znaczenia w Europie. Znacznie mniej możemy powiedzieć o szansach na zwycięstwo w powstaniu 1863 r. W samotnej walce, jaką toczyli słabo uzbrojeni i źle wyszkoleni żołnierze styczniowi, takich szans po prostu nie widać. Trudno wyobrazić sobie, aby przypominające pospolite ruszenie oddziały powstańcze, bez pomocy z zewnątrz, zdołały w prowadzonej wojnie partyzanckiej pokonać liczebnie nad nimi znacznie górującą, zdyscyplinowaną i dobrze uzbrojoną, regularną armię rosyjską. Jeśli mielibyśmy poszukiwać gdzieś nadziei na zwycięskie zakończenie Powstania Styczniowego, musiałaby ona wypływać z bezpośredniej militarnej interwencji któregoś z mocarstw europejskich na rzecz insurekcji w Polsce (Francji, Wielkiej Brytanii, Austrii – a najlepiej koalicji tych państw), które to oczekiwanie okazało się nierealne. Pytanie o międzynarodowe uwarunkowania naszych powstań jest kolejną, czwartą już kwestią, wartą rozważenia przy analizowaniu problemu sformułowanego w tytule artykułu. Skoro mamy rozmawiać o ich potrzebie, być może interesujące okaże się spojrzenie na nie z zewnątrz i wskazanie na to, do czego i komu one były potrzebne w konkretnej sytuacji politycznej, jak oddziaływały na relacje międzynarodowe, czego się po nich spodziewano i co warunkowało zainteresowanie nimi u innych uczestników gry - oprócz Polaków. Otóż jesienią 1830 r. Europa znajdowała się u progu wielkiej wojny. Rewolucja lipcowa w Paryżu wyłamała Francję z systemu wiedeńskiego, z grona państw Świętego Przymierza i postawiła w opozycji do mocarstw będących jednocześnie zaborcami Polski. W ślad za przykładem Francuzów, w sierpniu 1830 r. zbuntowali się Belgowie, zmuszając wojska holenderskie do opuszczenia swego kraju w miesiąc później i zrywając unię z Holandią. Jednocześnie w Wielkiej Brytanii do władzy doszedł liberalny gabinet lorda Charlesa Greya, przychylniej nastawiony do ruchów wolnościowych w Europie niż poprzednio rządzący torysi, ale przede wszystkim dążący do uniknięcia konfliktu na skalę europejską, którym groziła zapowiadana przez cara Mikołaja I interwencja rosyjska przeciwko rewolucji belgijskiej i manifestowane przez niego wrogie stanowisko wobec polipcowej Francji. Car wysłał do Wiednia i Berlina swego specjalnego ambasadora – hrabiego gen. Aleksieja Orłowa, w celu zmontowania koalicji mocarstw Świętego Przymierza dla przeprowadzenia planowanej interwencji. W obu stolicach niemieckich poseł natrafił jednak na brak zapału do zbrojnej krucjaty przeciwko liberalnej rewolucji w Brukseli. Gdyby do planowanej akcji rosyjskiej na Zachodzie jednak doszło, Francja nie mogłaby zostać obojętna wobec inwazji wojsk rosyjskich, a może także pruskich i austriackich przeciw Belgii. Ludwik Filip, chcąc zachować świeżo zdobyty tron, musiałby zapewne wystąpić zbrojnie w obronie Belgii, pod groźbą obalenia swej władzy przez paryską ulicę. Trudno przewidzieć, jak zachowałaby się wobec takiego rozwoju wydarzeń Wielka Brytania. Z jednej strony jej sytuacja wewnętrzna – napięcia społeczne związane z przeprowadzaną właśnie wielką reformą parlamentarną, liberalizującą panujący dotąd na Wyspach system wyborczy, skłaniałyby whigowski rząd do sympatyzowania ze zmierzającą w podobnym kierunku Francją, z drugiej jednak, obawa przed ekspansją zewnętrzną Francji i wejściem przez nią ponownie, jak za czasów napoleońskich, na drogę wiodącą do hegemonii na kontynencie, popychałyby gabinet brytyjski do poszukiwania skutecznych i silnych koalicjantów, takich jak Rosja, przy pomocy których można by było się owej spodziewanej francuskiej ekspansji przeciwstawić. Jednak nie możemy wykluczyć, iż nacisk opinii publicznej, domagającej się przecież przeprowadzenia porównywalnych reform w Wielkiej Brytanii, mógłby uniemożliwić rządowi Greya wystąpienie przeciw Francji i to w towarzystwie mającej na Wyspach fatalną prasę, despotycznej Rosji, nawet, gdyby ten doszedł ostatecznie do wniosku, iż jest ono uzasadnione. Możliwość przyjęcia przez Wielką Brytanię postawy wrogiej wobec Francji stałaby się natomiast bardzo realna, gdyby Francuzi rzeczywiście wkroczyli do Belgii w reakcji na interwencję mocarstw Świętego Przymierza i potraktowali tę akcję jako wstęp do inkorporacji częściowo przecież francuskojęzycznego kraju. W sytuacji międzynarodowej, jaka wytworzyła się jesienią 1830 r. dyplomacja brytyjska, chcąc uniknąć konfliktu na skalę europejską, musiała się opowiadać przeciw interwencji mocarstw Świętego Przymierza na rzecz Holandii, a zatem za uznaniem niepodległości Belgii i jednocześnie popierać odrębność tego nowo powstającego państwa od Francji, aby zabezpieczyć się przed ewentualną ekspansją ze strony Paryża. Wybuch powstania w Warszawie miał w tych okolicznościach poważny wpływ na sytuację europejską. Wyraźnie polepszał pozycję polityczną Paryża i Brukseli, redukował natomiast możliwości oddziaływania Petersburga na rozstrzygnięcia zapadające na Zachodzie Europy. Dopóki bowiem trwała insurekcja w Królestwie Polskim, groźba interwencji rosyjskiej przeciw Belgii była nierealna. Powstanie w Polsce stawało się zatem potrzebne tak Francji, jak i Belgii ale nie do tego stopnia, aby Paryż był skłonny udzielić mu bezpośredniego militarnego wsparcia. Wystarczyło, aby trwało odpowiednio długo dla szachowania Rosji, do czasu osiągnięcia korzystnego rozwiązania kwestii belgijskiej[20]. Również w pewnym wymiarze okazywało się ono przydatne dla zamiarów Wielkiej Brytanii. Dzięki niemu uniknięto interwencji rosyjskiej na Zachodzie, a zatem wojny europejskiej. Z drugiej strony, z perspektywy potrzeb Londynu, nie powinno ono było być aż tak silne, aby całkowicie wyeliminować czynnik rosyjski z gry międzynarodowej na Zachodzie Europy, gdyż siła i potencjał Rosji powinny pozostać na tyle poważne, aby wpływać moderująco na ambicje francuskie[21]. Kolejne mocarstwo europejskie - Austria, jako jeden z zaborców, była bezpośrednio zainteresowana sytuacją w Królestwie Polskim. Kierujący dyplomacją austriacką kanclerz Klemens von Metternich był z zasady przeciwny wszelkim rewolucjom, a zatem i powstaniu w Polsce. Z drugiej strony – co na dworze habsburskim przyjmowano z satysfakcją - osłabiało ono Rosję, z którą Wiedeń dopiero co przeżywał poważne napięcia we wzajemnych stosunkach, zaostrzających się w czasie konfliktu rosyjsko-tureckiego z lat 1828-29 aż do konstruowania po obu stronach planów wojennych. Ponadto odsuwało od Austrii niebezpieczeństwo zmuszenia jej do wspólnej z Rosją interwencji przeciw Belgii, a zatem do wojny europejskiej, do której ani cesarz Franciszek I ani Metternich nie wykazywali entuzjazmu. Ponieważ jednak ruchy rewolucyjne już w styczniu 1831 r. ogarnęły północne Włochy, powstanie w Polsce mogło dla Wiednia oznaczać także pozbawienie ewentualnego wsparcia rosyjskiego w rozstrzyganiu sprawy włoskiej, gdyby na jej tle miało dojść do konfliktu z Francją. Ten splot czynników kształtujących postawę Austrii wobec Powstania Listopadowego, trzeba by jeszcze uzupełnić względami na nastroje wewnątrz monarchii habsburskiej, zwłaszcza w Galicji, której zrewoltowania się obawiano i na sympatyzujących ze sprawą polską Węgrzech. Wszystko to sprawiało, iż Austria zajmowała wobec powstania pozycję znacznie mniej wrogą niż bezwzględnie mu przeciwne Prusy, ale musiałyby nastąpić zapewne nadzwyczajne okoliczności, aby spodziewać się od niej jakiejś istotnej pomocy dla sprawy polskiej[22]. Berlin natomiast, zwycięstwa insurekcji w Polsce tolerować nie mógł. Będąca jego rezultatem niepodległość Królestwa Polskiego i może jakiejś części przyłączonych do niego „ziem zabranych”, otwierałaby perspektywę utraty przez Prusy zrabowanych przez nie prowincji dawnej Polski, znacznie bardziej dla nich istotnych niż Galicja dla Austrii. To czyniło z Prus otwartego wroga powstania, który był gotów wspierać Rosję w usiłowaniu jego stłumienia, udzielając jej wszelkiej pomocy, poza bezpośrednią interwencją militarną na jej rzecz, zapewne jednakże niewykluczoną, gdyby okazywało się, że Rosja sama nie jest w stanie wygrać tej wojny[23]. Generalnie można by stwierdzić, iż jakkolwiek Powstanie Listopadowe okazało się całkiem istotnym czynnikiem wpływającym na przebieg gry międzynarodowej od jesieni 1830 r. przez cały kolejny rok, to jednak sprawa polska nigdy w ówczesnych relacjach międzypaństwowych nie nabrała charakteru podmiotowego. Przeciwnie, była zawsze traktowana przedmiotowo - jako element rozgrywki uwzględniany i wykorzystywany przy rozwiązywaniu innych istotniejszych kwestii. Do pewnego stopnia sprzyjające powstaniu Francja i Wielka Brytania, potrzebowały go dla realizacji własnych zamiarów politycznych, ale nie na tyle by udzielić mu skutecznego zbrojnego wsparcia. Cokolwiek się działo w Królestwie Polskim, nie było dla nich tak ważne, aby usprawiedliwiało decyzję o wydaniu wojny Rosji. Być może moglibyśmy liczyć z ich strony na silniejsze wsparcie dyplomatyczne, ale to mogłoby się zrealizować tylko i wyłącznie wtedy, gdyby nasza ofensywa wiosenna 1831 r. zakończyła się znacznie poważniejszymi sukcesami niż miało to miejsce w rzeczywistości. Austria zachowywała do polskiej insurekcji zmienny stosunek okresami tolerując nawet działania propowstańcze na swoim terytorium, to znów współpracując z wojskami rosyjskimi przeciw powstaniu, aby wreszcie, przy jego finale, skłaniać się do propozycji mediacji, które zakończyłyby konflikt w drodze jakiegoś kompromisowego porozumienia polsko-rosyjskiego, z uniknięciem rozstrzygnięcia orężnego. Rosja i Prusy pozostawały natomiast bezwzględnie wrogie powstaniu, odbierając je jako zagrożenie dla swych podstawowych interesów. Opisana sytuacja, z pewnymi odmianami, powtórzyła się w okresie Powstania Styczniowego[24]. Jego wybuch poprzedziło tak ważne na arenie międzynarodowej wydarzenie, jak zjednoczenie Włoch w latach 1859-1861. Był to dla polskiej opinii publicznej istotny bodziec moralny - przykład walki o cele narodowe, która zakończyła się sukcesem, pobudzającym i inspirującym nasze własne nadzieje. Jednocześnie jednak od zjazdu Napoleona III i Aleksandra II w Studgarcie w 1857 r. następowało zbliżenie rosyjsko-francuskie, eksploatowane przez cesarza Francuzów w jego rozgrywce z Austrią - właśnie w sprawie włoskiej. Poprawa relacji francusko-rosyjskich była z niepokojem obserwowana w Londynie, dla interesów którego taka koalicja mogłaby okazać się niebezpieczna. Wspólne działanie dwóch największych potęg kontynentalnych redukowałoby możliwości manewru dyplomacji brytyjskiej w różnych kwestiach, w tym także w rywalizacji z Rosją w Azji Środkowej i na Dalekim Wschodzie. Austria – świeżo pokonana przez Francję i jednoczące się Włochy w wojnie 1859 r. zachowywała nieufność wobec Paryża oraz uraz do Rosji z powodu jej wrogiego zachowania w czasie owej wojny, a także ze względu na sprzeczności interesów obu mocarstw na Bałkanach. Nadal rywalizowała również z Prusami o wpływy w Niemczech. W tych okolicznościach wzrastające wrzenie polityczne w zaborze rosyjskim, poprzedzające Powstanie Styczniowe, jak i sam jego wybuch pozostawały wewnętrzną sprawą rosyjską, którą dyplomacja europejska oficjalnie się nie interesowała. Sytuacja uległa zmianie dopiero po słynnej konwencji Alvenslebena z 8 lutego 1863 r., która czyniąc powstanie w Polsce przedmiotem porozumienia rosyjsko-pruskiego, stworzyła z niego sprawę międzynarodową, dając dyplomacji francuskiej pretekst do zabrania głosu w tej kwestii. Celem Paryża nie było jednak w pierwszym rzędzie rozstrzygnięcie sprawy polskiej, ale zdobycie na Prusach upragnionej przez Francję naturalnej granicy na Renie. Powstanie pełniło tu zatem rolę pretekstu do realizacji własnego programu politycznego, a stosunek do niego Francji był jeszcze dodatkowo stymulowany silnymi propolskimi sympatiami francuskiej opinii publicznej, które wpływały na politykę rządu. W tych warunkach głównym adresatem francuskich ataków dyplomatycznych nie stała się jednak kluczowa dla rozwiązania problemu polskiego Rosja, ale jej pomocnik – Prusy. W rozwijającej się akcji francuskiej Londyn dostrzegł szanse na zniszczenie niepokojącego go zbliżenia rosyjsko-francuskiego, stąd dyplomacja brytyjska zaczęła wspierać kroki podejmowane w Petersburgu przez dyplomację francuską w sprawie powstania w Polsce w uzasadnionej nadziei, że doprowadzi to wkrótce do napięć i w efekcie do zerwania przyjaźni Francji z Rosją. Im bardziej Francuzi angażowali się po stronie polskiej, tym szybciej stawali się antyrosyjscy, co musiało w efekcie przynieść załamanie w relacjach francusko-rosyjskich. Ten cel dyplomacja brytyjska zdołała osiągnąć. Warto także zdać sobie sprawę, że, jak pisze badacz tego problemu Henryk Wereszycki: „Niepodległość Polski była Anglii nie na rękę, jako wzmocnienie wpływu francuskiego na kontynencie. (...) Trzeba (...) stanowczo podkreślić, że rząd angielski w żadnym z momentów zmieniającej się sytuacji międzynarodowej w najmniejszym stopniu nie przyłożył ręki do takiego działania, które mogłoby niepodległość Polski przybliżyć”[25]. Nie wykluczało to oczywiście prywatnych, osobistych sympatii takich czy innych ministrów brytyjskich do sprawy polskiej. Do pewnych propolskich manifestacji rząd Zjednoczonego Królestwa popychała także brytyjska opinia publiczna – podobnie jak francuska sympatyzująca ze sprawa polską. Tymczasem Napoleon III snuł różne, mniej lub bardziej fantastyczne plany przebudowy politycznej mapy Europy, starając się do ich poparcia namówić Austrię. Miałaby ona w ich efekcie uzyskać pewne nabytki w Niemczech i księstwa naddunajskie, ale najpierw musiałaby zrezygnować z Galicji, która miałaby przypaść odbudowywanej Polsce i z Wenecji, na rzecz Włoch. Ten miraż niepewnych zysków, opłacanych zawczasu nieuchronnymi stratami, w połączeniu z perspektywą wojny z Rosją – koniecznej przecież dla realizacji owych zamierzeń, był dla Wiednia mało zachęcający. Osłabione klęskami zewnętrznymi i rozchwiane wewnętrznie państwo Habsburgów potrzebowało pokoju. W efekcie Austria pozostawała biernym, acz uważnym obserwatorem wydarzeń w zaborze rosyjskim, tolerowała do czasu pomoc świadczoną z Galicji dla powstania, pozostawiając Napoleonowi III inicjatywę w kwestii polskiej i przyłączając się nawet do podejmowanych przez Francję i Wielką Brytanię interwencji dyplomatycznych w Petersburgu, które jednakże okazywały się bezskuteczne. Gdyby Napoleon III zdecydował się na wojnę z Rosją o odbudowanie Polski, Wiedeń poważnie rozważał konieczność Poparcia w niej Francji, ale cesarz Francuzów był zbyt niekonsekwentny i zmienny, aby wobec licznych przeszkód wytrwać w swych planach politycznych[26]. Dla Prus, Powstanie Styczniowe, podobnie jak w czasie poprzedniej insurekcji, było zagrożeniem ich podstawowego interesu. Dawało jednakże Berlinowi okazję do nawiązania antypolskiej współpracy z Rosją i rozwijania na tej podstawie zbliżenia z Petersburgiem, którego poparcie w rywalizacji prusko-austriackiej w Niemczech okazało się wkrótce bardzo przydatne. Dobre relacje prusko-rosyjskie stawały się cenne nie tylko dla wzmocnienia pozycji Prus wobec Austrii, ale także i wobec Francji, choć bezpośrednie następstwa konwencji Anvenslebena ściągnęły na Prusy groźbę konfliktu z Paryżem i mocno wystraszyły polityków berlińskich. Ostatecznie jednak Powstanie Styczniowe w pewien sposób przydało się kanclerzowi Ottowi von Bismarck dla pozyskania przyjaźni rosyjskiej, która okazała się ważna tak w roku 1866 – podczas rozprawy z Austrią, jak i w 1870 podczas wojny z Francją[27]. Bilans powstań dla polskiego życia narodowego jest ostatnim punktem, który powinniśmy poddać analizie, dla umożliwienia pełniejszej oceny ich skutków, a zatem i zyskania głębszego poglądu na sformułowany w tytule artykułu temat. Jako, że o zyskach płynących z powstańczej tradycji powiedzieliśmy już wystarczająco dużo, zacznijmy od przypomnienia strat, jakie stały się naszym udziałem w wyniku poniesionych klęsk. Po pierwsze należałoby wymienić straty krwawe – bezpośrednie ofiary konfliktów zbrojnych, które oblicza się na kilkadziesiąt tysięcy zabitych - ok. 40 tys. w Powstaniu Listopadowym i ok. 22 tys. w Powstaniu Styczniowym – do tego należałoby doliczyć ok. 40 tys. zesłanych i wcielonych do armii rosyjskiej byłych powstańców listopadowych i ok. 35-40 – tys. skazanych na katorgę i osiedlenie powstańców styczniowych. Podobna liczebnie była emigracja po obu powstaniach – po ok. 10 tys. ludzi. Daje to w przybliżeniu ponad 160 tys. poległych, zamordowanych, zesłanych i wypchniętych z kraju na uchodźstwo[28]. Do listy strat trzeba jeszcze dodać zniesienie konstytucji, zlikwidowanie sejmu, armii i częściową po 1831 r., a pełną po 1864 r. rusyfikację administracji Królestwa Polskiego oraz zniszczenie utrzymujących się do 1830 r. pewnych autonomicznych instytucji w polskich prowincjach cesarstwa. Do tego bilansu należałoby także włączyć straty wynikające z grabieży i niszczenia dóbr narodowych, zlikwidowania uniwersytetów wileńskiego i warszawskiego po Powstaniu Listopadowym, Szkoły Głównej po Powstaniu Styczniowym, zniszczenie polskiego szkolnictwa na tzw. Ziemiach Zabranych po 1831 r. i pełną rusyfikację edukacji w całym zaborze rosyjskim po 1864 r. Były oczywiście również trudne do oszacowania straty materialne wynikające z działań wojennych. Nie sposób podać nawet przybliżonych danych dotyczących Powstania Listopadowego. Wiadomo, że ucierpiała w jego trakcie sama Warszawa, podczas wrześniowego szturmu wojsk rosyjskich na miasto[29], częściowo zniszczone zostały miejscowości, w których toczyły się walki – jak na przykład Ostrołęka[30]. Bardziej precyzyjne liczby możemy podać w odniesieniu do Powstania Styczniowego, w którym z dymem poszło 16 miasteczek i 85 wsi, o 10 % zmalało pogłowie koni, o 20-30 % spadła przejściowo produkcja przemysłowa Królestwa Polskiego – są to straty także niepełne, w których nie uwzględniono zniszczeń dokonanych na Ziemiach Zabranych[31]. Trudno także podać pełną skalę konfiskat własności prywatnej za udział w obu powstaniach. Jedynie w trzech guberniach ukraińskich (wołyńskiej, podolskiej i kijowskiej) w ramach represji po Powstaniu Listopadowym skonfiskowano 155 folwarków i ponad 35 tys. ha lasów[32], a po Powstaniu Styczniowym w tych samych guberniach rząd rosyjski przejął 144 polskie majątki ziemskie o łącznej powierzchni ok. 164 tys. hektarów[33]. W samej guberni kowieńskiej na Litwie, gdzie powstanie było znacznie silniejsze niż na Ukrainie, do lipca 1863 r. skonfiskowano ziemię 1515 średniej szlachty i 279 należących do niej chłopom[34]. Wreszcie trzeba by przypomnieć o represjach, jakie spadły na Kościół katolicki – do 1870 r. na ziemiach całej dawnej Rzeczypospolitej zaboru rosyjskiego w 15 diecezjach pozostało jedynie 3 biskupów, reszta została uwięziona lub wygnana, zniesiono Unię Brzeską, najpierw na Ziemiach Zabranych w 1839 r., a następnie w 1873 r. w Królestwie Polskim. Podane dane, ze względu na ich fragmentaryczność, trzeba traktować jedynie jako ilustrujące skalę represji, a nie prezentujące ich pełen obraz. Mimo to, warto przypomnieć to, na co zwracaliśmy już wcześniej uwagę, a mianowicie, iż w latach, gdy żadna walka powstańcza się nie toczyła, represyjna polityka zaborców wobec społeczeństwa polskiego była i tak prowadzona. Choć oczywiście w następstwie powstań, jej nasilenie wzmagało się niepomiernie. Prawda, że w insurekcjach ginęli i cierpieli ich uczestnicy wywodzący się w znacznym procencie ze świadomych narodowo warstw społeczeństwa i jego politycznych i narodowych elit, podczas gdy „pobór w sołdaty” dotykał na ogół przypadkowo wylosowanych ludzi. Zamachy na kulturę, język, własność polską czy Kościół katolicki były czynione w różnych zaborach z różnym natężeniem przez cały wiek XIX, także w tych częściach Polski, gdzie nie mogły być traktowane jako represje popowstaniowe – jak na przykład w zaborze pruskim w epoce Flotwella czy Bismarcka. Wreszcie, przywoławszy obraz wynikłych z obu powstań strat, których efektem było znaczne pogorszenie się warunków życia narodowego w niewoli, trzeba na koniec wspomnieć jeszcze o zyskach. Obok wymienianych już wcześniej pozytywów wynikających z powstań takich jak: stworzenie tradycji walk zbrojnych o niepodległość, podtrzymywanie myśli o odbudowie państwa i podsycanie wrogości do zaborców, kształtowanie się takiej a nie innej mentalności narodowej i spodziewanych zachowań zbiorowych, jednym z najistotniejszych, a z pewnością jednym z nielicznych bardzo konkretnych osiągnięć będących wynikiem powstań, jest uwłaszczenie chłopów na wszystkich ziemiach polskich zaboru rosyjskiego po 1864 r. – a zatem także na litewsko-ruskich, na innych zasadach niż w rdzennej Rosji i innych niż planowana przez Wielopolskiego reforma włościańska w Królestwie Polskim, sprowadzająca się zaledwie do oczynszowania. W wyniku tej reformy, wymuszonej na władzach rosyjskich poprzez polskie powstanie, właścicielami ziemi zostawali chłopi jako indywidualni gospodarze, podczas gdy w guberniach wielkorosyjskich właścicielem przejmowanych przez wieś gruntów stawał się mir, czyli gmina, a zatem żadna klasa chłopów - indywidualnych właścicieli - nie powstawała. W efekcie – ziemie dawnej Rzeczypospolitej utrzymały i pogłębiły odrębność cywilizacyjną i społeczną od imperium rosyjskiego, trudną do przecenienia. Powyższe rozważania, jak uprzedzaliśmy na samym ich początku, nie mogą przynieść jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o to, czy polskie powstania narodowe w XIX w. były potrzebne. Nie pretendując do rozstrzygnięcia dyskusji na ten temat, która toczy się w każdym pokoleniu Polaków już od 200 lat i zapewne nigdy się nie skończy, mamy jednak nadzieję, iż ta garść przemyśleń będących treścią prezentowanego artykułu, pomoże czytelnikom wyrobić sobie własną opinię o dyskutowanej sprawie, utwierdzi ich w dotychczas wyznawanych poglądach lub być może skłoni w jakimś stopniu do ich modyfikacji.
Prof. nadzw. dr hab. Radosław Żurawski vel Grajewski, Uniwersytet Łódzki
Tekst stanowi część projektu edukacyjno-badawczo-wydawniczego Historie do przemyślenia. Punkty zwrotne dziejów politycznych Polski. Był on realizowany dzięki wsparciu Muzeum Historii Polski w Warszawie, w ramach programu "Patriotyzm Jutra".
[1] T. Rawski, Dylematy wojska, [w:] Powstanie kościuszkowskie 1794 r. Dzieje militarne, t. 1, pod red. T. Rawskiego, Warszawa 1994, s. 69-80. [2] W. Tokarz, Sprzysiężenie Wysockiego i Noc Listopadowa, Warszawa 1980, s. 69. [3] Ibidem, s. 114-133. [4] B. Łagowski, Filozofia polityczna Maurycego Mochnackiego, Kraków 1981, s. 90. [5] W. Pol, Sygnał (Pieśń z obozu Jeziorańskiego), [w:] Byleś Polsko wolną była..., zbiór pieśni i piosenek polskich z melodiami śpiewanych od czasów najdawniejszych po lata ostatnie do użytku domowego podanych komentarzami historycznymi opatrzonych przez J. Czerwińskiego i W. Zatorskiego, Kraków 1988, s. 94. [6] W. Caban, Służba rekrutów z Królestwa Polskiego w armii carskiej w latach 1831-1873, Warszawa 2001, s. 228 [7] S. Kieniewicz, Warszawa w powstaniu styczniowym, Warszawa 1983, s. 132-133. [8] Cyt za: idem, Powstanie Styczniowe, Warszawa 1983, s. 346. [9] E. Kozłowski, Zarys historii militarnej Powstania Styczniowego, [w:] Powstanie Styczniowe 1863-1864. Wrzenie. Bój. Europa. Wizje, pod red. S. Kalembki, Warszawa 1990, s. 313-314. [10] M. Mochnacki, Głos obywatela z Poznańskiego do senatu Królestwa Polskiego z okazji Sądu Sejmowego, [w:] idem, Pisma krytyczne i polityczne, t. 2, Kraków 1996, s. 18-19. [11] Szerzej patrz: H. Dylągowa, Towarzystwo Patriotyczne i Sąd Sejmowy 1821-1829, Warszawa 1970. [12] W jak wielkim stopniu opinia o możliwym kolejnym powstaniu w Polsce funkcjonowała w rachubach dyplomacji europejskiej jeszcze w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX w. przekonuje świetna trylogia historyczna pióra H. Wereszyckiego, Sojusz trzech cesarzy, Geneza 1866-1872, Warszawa 1965; idem Walka o pokój europejski 1872-1878, Warszawa 1971; idem, Koniec sojuszu trzech cesarzy, Warszawa 1977.
[13] R. O. Paxton, Francja Vichy. Stara gwardia i nowy ład, 1940-1944, Wrocław 2011, s. 277-278; J. Baszkiewicz, Francja nowożytna. Szkice z historii wieków XVII-XX, Poznań 2002, s. 337-338. [14] F. Moravec, Špión, jemuž nevěřili, Praha 1990, s. 287-301; G. Deschner, Reinhard Heydrich namiestnik władzy totalitarnej, Warszawa 2000, s. 258-286. L. Kessler, Heydrich. Posłaniec śmierci, Warszawa 2000, s. 121-185. [15] J. Szujski, O Fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki. Z powodu artykułu P.L. Wolskiego pod tytułem Diagnoza, [w:] idem, O Fałszywej historii jako mistrzyni fałszywej polityki, Warszawa 1991, s. 343-344. [16] M. Mochnacki, Powstanie narodu polskiego w roku 1830 i 1831, t. 1-2, Warszawa 1984. [17] Antologie tekstów na ten temat opublikował H. Żaliński, Stracone szanse. Wielka Emigracja o powstaniu listopadowym, Warszawa 1981. [18] F. Kowalski, Maliniak, [w:] Byleś Polsko wolną była..., s. 68. [19] W. Tokarz, Wojna polsko-rosyjska 1830 i 1831, Warszawa 1993; J. Łojek, Szanse powstania listopadowego, Warszawa 1986; T. Strzeżek, Polska ofensywa wiosenna w 1831 r., Olsztyn 2002. [20] O postawie Francji i Belgii wobec Powstania Listopadowego patrz: J. Dutkiewicz, Francja a Polska w 1831 r., Łódź 1950; W. Zajewski, Belgia wobec powstania listopadowego, [w:] Powstanie Listopadowe 1830-1831. Dzieje wewnętrzne, militaria, Europa wobec powstania, pod red. tegoż, Warszawa 1990, s. 465-481. [21] O uwarunkowaniach polityki brytyjskiej wobec Powstania Listopadowego patrz: J. Dutkiewicz, Anglia a sprawa polska w latach 1830-1831, Łódź 1967. [22] Szerzej patrz: J. Dutkiewicz, Austria wobec powstania listopadowego, Kraków 1933, s. 25 i inne. [23] Szerzej patrz: H. Kocój, Prusy i Niemcy wobec powstania listopadowego, Kraków 2001. [24] O międzynarodowych uwarunkowaniach towarzyszących Powstaniu Styczniowemu patrz: J. Zdrada, Sprawa polska w okresie Powstania Styczniowego, [w:] Powstanie Styczniowe 1863-1864. Wrzenie. Bój. Europa. Wizje, pod red. S. Kalembki, Warszawa 1990, s. 446-505. [25] H. Wereszycki, Anglia a Polska w latach 1860-1865, Lwów 1934, s. 194. O stosunku Wielkiej Brytanii do Powstania Styczniowego patrz też: A. Gałkowski, Wielka Brytania a Powstanie Styczniowe, [w:] Powstanie Styczniowe 1863-1864. Wrzenie. Bój. Europa. Wizje, pod red. S. Kalembki, Warszawa 1990, s. 597-610 [26] Szerzej o postawie Austrii wobec Powstania Styczniowego patrz: H. Wereszycki, Austria a powstanie styczniowe, Lwów 1930. [27] J. Feldman, Bismarck a Polska, Warszawa 1980, s. 236-356. [28] Podane obliczenia wykonano za danymi przytaczanymi w następujących opracowaniach: W. Zajewski, Powstanie Listopadowe 1830-1831, Warszawa 1998, s. 242; S. Kieniewicz, A. Zahorski, W. Zajewski, Trzy powstania narodowe kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe, pod red. W. Zajewskiego, Warszawa 1992, s. 274-275 i 407. S. Kieniewicz, Powstanie Styczniowe..., s. 733-740; W. Caban, op. cit., s. 222. [29] Na Woli ogień strawił 221 budynków o wartości ponad 1 mln zł. Zniszczeniu uległy prawie wszystkie posesje za rogatkami wolskimi. Spłonęło 48 dworków na przedmieściach, drewniana zabudowa od Al. Jerozolimskich do ul. Grzybowskiej i nieco podobnych obiektów na innych ulicach – to dalece niepełny obraz strat. Patrz: T. Strzeżek, Warszawa 1831, 1998, s. 146-147. [30] M. Leszczyński, Ostrołęka 1831, Warszawa 2011, s. 222-223. [31] S. Kieniewicz, A. Zahorski, W. Zajewski, Trzy powstania narodowe..., s. 407. [32] D. Beauvois, Polacy na Ukrainie 1831-1863. Szlachta polska na Wołyniu Podolu i Kijowszczyźnie, Paryż 1988, s. 243-244. A. Sokołowski, Dzieje powstania listopadowego 1830-1831, Wiedeń 1907 [reprint Poznań 2002], s. 311, podaje inne dane: „W guberni Wileńskiej zabrał rząd rosyjski majątki 1315 osobom, w Wołyńskiej 529, w Podolskiej 472, w Grodzieńskiej 277, w Mińskiej 170, w Kijowskiej 123, w Mohylewskiej 2, w Witebskiej 1. Razem wywłaszczono 2889 obywateli”. Być może trzeba je jednak interpretować jako wywłaszczenia dokonane w całym okresie panowania Mikołaja I, a zatem także te, które były represjami za działalność konspiracyjną po 1831 r. [33] Idem, Walka o ziemię. Szlachta polska na Ukrainie prawobrzeżnej pomiędzy caratem a ludem ukraińskim 1863-1914, Sejny 1996, s. 34. [34] E. Aleksandravičius, A. Kulakauskas, Pod władzą carów. Litwa w XIX wieku, Kraków 2003, s. 162. Radosław Paweł Żurawski vel Grajewski - (ur. 1963) – profesor nauk humanistycznych, kierownik Katedry Historii Powszechnej Najnowszej Instytutu Historii Uniwersytetu Łódzkiego. Zajmuje się m.in. historią powszechną dyplomacji XIX w., ze szczególnym uwzględnieniem dziejów Imperium Brytyjskiego w pierwszej połowie XIX w., dziejami Wielkiej Emigracji po powstaniu listopadowym (zwłaszcza Hotelu Lambert), historią powszechna dyplomacji w okresie II wojny światowej, ze szczególnym uwzględnieniem stosunków brytyjsko-czechosłowackich, problematyką mitów, stereotypów i tradycji narodowych. Napisał m.in. monografie: Działalność księcia Adama Jerzego Czartoryskiego w Wielkiej Brytanii (1831-1832) (1999), Wielka Brytania w „dyplomacji” księcia Adama Jerzego Czartoryskiego wobec kryzysu wschodniego (1832-1841) (1999), Pojedynek za kulisami wielkiej dyplomacji. Księżna Dorothea Lieven wobec Polski i Polaków (2005), Brytyjsko-czechosłowackie stosunki dyplomatyczne (październik 1938-maj 1945) (2008), Ostatnie polskie miasto. Rzeczpospolita Krakowska w „dyplomacji” Hotelu Lambert wobec Wielkiej Brytanii (1831-1845) (2018), Ognisko permanentnej insurekcji. Powstanie 1846 r. i likwidacja Rzeczypospolitej Krakowskiej w „dyplomacji” Hotelu Lambert wobec mocarstw europejskich (1846-1847) (2018), Tradycje Konstytucji 3 maja w okresie powstania listopadowego 1830-1831 w świetle prasy powstańczej (2021). |