Racjonalność projektu II Rzeczypospolitej


"Czy podjety przez elity po 1918 r

Punkty widzenia

 

Wiadomo, że pole widzenia zależy od miejsca obserwacji. Im wyżej się ulokujemy, tym więcej zobaczymy, chociaż za rozszerzenie pola widzenia zapłacimy zniknięciem z pola obserwacji wielu istotnych szczegółów. Nie inaczej rzecz się przedstawia, gdy próbujemy wędrować po czasie. Patrząc na sprawy bieżące widzimy wszystkie ich szczegóły (przynajmniej mamy szanse je widzieć). Nie zawsze jednak wiemy, co jest ważne i co będzie trwałe. Intuicja może mylić, a szum medialny nie zawsze narzuca właściwą miarę w ocenie zjawisk. Gorzej, że – inaczej niż przy obserwacji topograficznej, gdzie po prostu szuka się wysoko położonych miejsc o dobrej widoczności - trudno tu znaleźć coś analogicznego. Teoretycznie potrzebny dystans pojawi się po latach. Ile ich jednak musi upłynąć? Bywa, że już kilka – kilkanaście lat wystarczy, by zmieniła się sytuacja ogólna – czy wszakże, w połączeniu z bagażem doświadczeń, musi to oznaczać zmianę optyki na lepszą? Nie wydaje się. Musiałoby naprawdę bardzo wiele czasu upłynąć, by wygasły emocje, ujawniły się wszystkie związki przyczynowo-skutkowe, pozostanie wszakże – może nawet narzuci się jako główny problem – pytanie, kim będzie opowiadający, a także co będzie interesowało jego słuchaczy.

Kilka przykładów. Gdyby pytać o Polskę przed rokiem 1914 i oczekiwać racjonalnych odpowiedzi, to te ostatnie nie mogłyby nie uwzględniać twardych realiów określonych przez liczby ilustrujące potencjał militarny państw zainteresowanych w utrzymywaniu sprawy polskiej w niebycie, abstrahować od bilansu poczynań niepodległościowych XIX stulecia, a także sporów w obrębie opinii polskiej, drastycznie podzielonej we wszystkich istotnych kwestiach. Byłby to obraz z polskiego punktu widzenia bardzo pesymistyczny. Trudno byłoby się łudzić co do oceny szans nie tylko przywrócenia - choćby w kadłubowej postaci - państwowości, ale nawet podjęcia kolejnej próby w tym względzie. Ba, samo przetrwanie polskości w dłuższej perspektywie czasowej mogło budzić wątpliwości w obliczu polityki asymilacyjnej, prowadzonej przez zaborców. Statystyki narodowościowe nie pozwalały na złudzenia.

Konflikt globalny, jaki wybuchł w sierpniu 1914 roku zmienił w tym zakresie wszystko. Sposób, w jaki polskie elity wyzyskały szansę, musi budzić podziw: oceniane przez pryzmat skutków, ich poczynania z lat 1914-21 mogłyby służyć jako przykład strategii bliskiej optymalnej. To, że prowadzone były w wielu ośrodkach, w warunkach ostrej rywalizacji, z ograniczonymi możliwościami koordynowania działań (chociaż warto zdawać sobie sprawę z podejmowania tego rodzaju współpracy) jest tym bardziej godne podziwu. Korzystając z otwierających się szans, jednocześnie starano się sobie nie przeszkadzać – działając tak, by nie rujnować zdobyczy, które udało się uzyskać konkurencji. W rezultacie z dosłownie niczego w ciągu kilku lat powstało państwo o aspiracjach lokalnego mocarstwa. Trudno przeczyć, że dokonało się to wszystko w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach zewnętrznych, które trwały krótko - wszakże i w coraz bardziej niekorzystnej koniunkturze politycznej państwo radziło sobie jakoś i dopiero kataklizm kolejnej wojny światowej położył mu kres.

Problem nieuchronności katastrofy stanowi zagadnienie kluczowe, do którego wypadnie wrócić. Abstrahując od tej kwestii, gdyby dokonywać bilansu z perspektywy drugiej połowy lat trzydziestych, jego wymowa byłaby wcale optymistyczna, zupełnie przeciwnie niż ta sprzed lat zaledwie dwudziestu kilku. Państwo wyciszyło propagandę prowadzoną przeciw swoim granicom, osiągnęło odprężenie w stosunkach z głównymi sąsiadami, jego aspiracje w rosnącym stopniu rzutowały na jego postrzeganie przez partnerów[1]. Problemy narodowościowe, bieda, niepopularność autorytarnej dyktatury – to wszystko ograniczało możliwości tego państwa. Wszakże demograficzna młodość społeczeństwa była nie tylko źródłem problemów; kultura polska zachowywała żywotność oraz asymilacyjna atrakcyjność, a i kierunek ewolucji systemu politycznego po śmierci Piłsudskiego nie był przesądzony. Istniała możliwość – nie najbardziej prawdopodobna, ale jednak – powrotu stosunków na tory konstytucyjnej praworządności, czemu sprzyjała tendencja do utrzymywania politycznej łączności z Zachodem. Ogólnie rzecz biorąc, problemy wewnętrzne tego państwa przedstawiały się poważnie, ale nie beznadziejnie i dopiero przerwanie eksperymentu niepodległości przyniosło katastrofę.

Jako że tematyka artykułu zachęca do spekulacji, trudno w tym miejscu nie przypomnieć żartobliwej próby w tym zakresie, dokonanej dziesięć lat temu przez Rafała Ziemkiewicza. Przyjmując, że znaczna część błędów popełnionych w polityce ekonomicznej oraz wojskowej była do uniknięcia, założył, że pod innym kierownictwem Polska mogłaby przetrwać najazd niemiecki w 1939 r. Umiejętnie i skutecznie zorganizowany wysiłek obronny (taki, jaki udał się Finlandii) a w konsekwencji wysokie straty agresora, obalenie Hitlera i cofnięcie się od działań Stalina – to oczywiście czysta fantazja, drastyczne rozminięcie się marzeń z rzeczywistością. Mając wszakże na uwadze wszystkie skutki tragicznego Września, nie jest absurdem założenie, że bez tej katastrofy nasze dzieje potoczyłyby się inaczej. Zupełnie możliwe, że pozytywne tendencje, zauważalne w drugiej połowie lat trzydziestych mogłyby się wzmocnić, a bardziej niż uprawnione są domysły co do możliwych pozytywnych skutków aktywności tej wielkiej rzeszy utalentowanych ludzi, która w wyniku otwartej w 1939 r. serii kataklizmów straciła życie, bądź nie mogła wykazać swoich talentów. Nie ulega też raczej wątpliwości, że nasza elita dzisiaj wyglądałaby inaczej i tworzyliby ją inni ludzie[2].

Konsekwencje II wojny światowej narzucają oczywiście inną optykę, o wiele mniej korzystną i jest to trwałe zjawisko. W wyniku półwiecza bytowania w warunkach ekstremalnych, bądź „tylko” skutkujących cywilizacyjnym regresem, Polska została zdegradowana do roli państwa drugorzędnego - o nikłej dynamice społecznej, bardzo ograniczonym potencjale rozwojowym i niewielkiej atrakcyjności (także w wymiarze kulturalnym). Jakkolwiek po roku 1989 zanikły bariery, tamujące cywilizacyjny rozwój, znaczna część naszych partnerów mogła korzystać z jego dobrodziejstw już od dawna. Trudno się dziwić pojawieniu się w takiej sytuacji tendencji do postrzegania kulturowego dziedzictwa raczej w kategoriach obciążenia, niż wartości. Byłoby dziwne, gdyby było inaczej. Ale to wyłaniające się „nowe” niespecjalnie zachwyca. Jeszcze przed wojną moraliści często utyskiwali, że w naszych warunkach polityczne polemiki przypominają raczej bójki wiejskich parobków, niż pojedynki na szpady. I było w tym wiele prawdy, tylko… co powiedzieliby oni dzisiaj, gdyby mieli okazję rozejrzeć się wokół? Erupcję prostactwa, by nie powiedzieć gorzej, trudniej dziś usprawiedliwić. Paradoksalnie dokonuje się ona w obrębie społeczeństwa niepomiernie lepiej wykształconego niż przedwojenne, a przede wszystkim statystycznie o wiele od niego starszego. Jeśli przed wojną przejawy agresji łączyły się z dynamizmem społeczeństwa demograficznie młodego, to dzisiaj – gdy tempo jego starzenia się szybko rośnie – mogą one co najwyżej sprzyjać nastrojom dekadencji i upadku.

Cala ta sytuacja rzutuje na skalę aspiracji społecznych. Pragnienie budowy państwa suwerennego nie tylko w sferze deklaratywnej, wsparte wiarą w możliwość realizacji tak zdefiniowanego celu działań zbiorowych, nie porusza wyobraźni społecznej. Jest to ten element atmosfery umysłowej, gdzie chyba najtrudniej szukać łączności między czasami nam współczesnymi a epoką zamkniętą w roku 1939. Trudno nie uznać za znamienne, że powstały po II wojnie światowej, w atmosferze klęski, antyniepodleglościowy pamflet Aleksandra Bocheńskiego, "Dzieje głupoty w Polsce"[3], miał w sumie cztery wydania - w tym jedno po roku 1989. Był to znak czasu, co odnieść można i do krzewienia się pesymistycznych ocen zarówno dziejów Polski, jak i jej obecnej (a także przyszłej) kondycji. Pytanie, czy rozpowszechnione zbiorowe kompleksy tworzą lepszy, solidniejszy grunt dla bieżącej, kierującej się racjonalnymi przesłankami aktywności niż narodowa megalomania uznać można za retoryczne. Z pewnością nie, raczej gorszy. Oczywiście najlepiej jest stąpać twardo po ziemi, chociaż nie zawsze łatwo dostrzec, gdzie owa „ziemia” się znajduje. O ile jednak zbiorowe złudzenia mogą pomóc uruchomić społeczną energię, to pesymizm, połączony z przekonaniem, że nic się na pewno nie uda, jak dotąd niczego nigdzie nie zbudował.

Traumatyczne doświadczenia były przecież faktem i pamięć o nich nie może dziwić; podobnie jak trudno nie uznać za usprawiedliwione dążeń do uniknięcia kolejnych narodowych katastrof.

Fascynujące pytanie, które się pojawia i od którego uciec nie możemy, brzmi: czy ciągle mamy do czynienia z długofalowymi skutkami upadku państwa w XVIII stuleciu? Jaka jest rzeczywista skala owych skutków? Jak dalece musimy zredukować skalę zbiorowych aspiracji? Innymi słowy, czy po straconym XIX stuleciu nie było i nie ma korzystniejszego scenariusza dla jego odbudowy niż ustabilizowanie się państwowości uwikłanej w krępujący możliwości rozwojowe układ zależności? Czy próba wyjścia poza te zależności zawsze musi prowadzić do katastrofy - oceniana z takiej perspektywy II Rzeczypospolita jawiłaby się jako swego rodzaju pomyłka historii, skorygowana po 20 latach  – czy przeciwnie, jej katastrofa była swego rodzaju przypadkiem, rezultatem pechowego zbiegu okoliczności, związanego nie tyle z rosyjsko-niemieckim sąsiedztwem, ile tym, że sąsiedzi Polski byli rządzeni przed agresywnych dyktatorów, co było dramatem zarówno dla ich otoczenia, jak i dla nich samych.

W interpretacji Aleksandra Bocheńskiego zapowiedź katastrofy kryło już podjęcie przez elity po 1918 r. programu budowy regionalnego mocarstwa – współcześnie (2009) zbliżony pogląd wyraził minister Radosław Sikorski. Nawołując do „zdjęcia korony cierniowej” i zastanowienia się, „na ile polskie porażki wynikały z naszych błędów i zaniechań , wskazywał na anachroniczne oraz niebezpieczne dziedzictwo tradycji jagiellońskiej, jak i słabość struktur państwa stanowiącego słabo zintegrowany „kłębek sprzeczności” o „mozaikowej” strukturze społecznej, ze współistniejącymi obok siebie enklawami nowoczesności oraz elementami „przednowoczesnymi”[4]. W kontekście rocznicy tragicznego września, do której to przytoczona wypowiedź była komentarzem, można oczywiście wskazywać, że zaatakowane państwo nie prowadziło „jagiellońskiej” polityki, podobnie nie miały związku z agresją ułomności jego wewnętrznej struktury. Trudno nie widzieć, że wiele państw o podobnie (albo bardziej) „mozaikowej” strukturze egzystuje do dziś, a i korekta nadmiernych ambicji, ujawnianych przez przywódców poszczególnych państw niekoniecznie musi przybierać postać krwawej łaźni, której rezultaty utrwalają potem dziesięciolecia zbiorowego „czyśćca”. Problem jednak nie w ważeniu racji, ponieważ nie chodzi o spór akademicki. Enuncjacje polityków mogą wyrażać poglądy ich samych, zarazem jednak stanowią odbicie społecznych nastrojów i pragnień. Trzecia Rzeczypospolita nie chce wkraczać na ścieżkę ryzyka, dmuchając na zimne – ta odrodzona w 1918 r. czyniła to bez tego rodzaju oporów, obawiając się co najwyżej utraty czasu. "Jeżeli mądra polityka zewnętrzna nam na to pozwoli - pisał w 1919 r. w liście do jednego ze swoich współpracowników Roman Dmowski - to na tej podstawie możemy wyrosnąć na jeden z największych narodów w Europie. Mając obszar prawie równy obszarowi Niemiec, mając więcej węgla niż jakikolwiek kraj na kontynencie, mając naftę, mając pod bokiem rynek rosyjski (...), mając wreszcie szybki przyrost naturalny ludności, za lat kilkadziesiąt możemy się zrównać liczbą ludności z Niemcami. A wtedy nie będziemy się bali nikogo - prócz Pana Boga" [5]. Wrzesień 1939 r.  – sięgając tu do sformułowania Barbary Tuchman – dzieli nas od tamtej epoki jak pas wypalonej ziemi. Myślimy inaczej, odarci ze złudzeń i przede wszystkim statystycznie o wiele starsi.

 

Spekulacje nad rozwiązaniami alternatywnymi.

 

Ryzyko realizacji programu regionalnego quasimocarstwa, z dzisiejszej perspektywy oczywiste, było dostrzegane przez współczesnych. W Polsce bywało z tym różnie, ale poza Polską widziano je ostro.  „Niegdyś – pisał we wrześniu 1921 r. włoski polityk liberalny, Francesco Nitti – granice Polski sięgały od Bałtyku na północy do Karpat i Dniestru na południu, na wschodzie aż do Smoleńska, a na zachodzie, od strony Niemiec, do Brandenburgii i Pomorza. Dzisiejsi patrioci marzą o olbrzymiej Polsce, o Polsce dawnej tradycyjnej i chcą zapuścić się w rozległe stepy Ukrainy i zawładnąć nowymi krajami. Łatwo przewidzieć, że wcześniej czy później, po przezwyciężeniu zwyrodnienia bolszewickiego, Rosja wróci do sił, Niemcy na przekór wszelkim próbom rozkawałkowania ich i rozbicia ich jedności, za trzydzieści czy czterdzieści lat staną się najgroźniejszą masą etniczną kontynentu europejskiego. Co wtedy stanie się z Polską, dążącą do rozdzielenia dwu narodów, które, tak pod względem liczebności jak i na innych polach, przedstawiają i przedstawiać będą największe dwie potęgi jutrzejszej Europy?”[6]. Jak i wielu innych polityków liberalnych tego czasu, Francesco Nitki Polski nie lubił – jego książka, przetłumaczona rychło (1923) na język polski wywołała w naszym kraju oburzenie. Okazało się przecież, że na katastrofę odrodzonej Rzeczypospolitej nie trzeba było czekać nawet zapowiadanych trzydziestu-czterdziestu lat. Jakkolwiek sugerowanie Polsce agresywnych zamiarów było wielka przesadą – włoski polityk nie ukrywał zresztą, że naszego kraju nie lubi - nie były one potrzebne, by doprowadzić do uformowania się zabójczej dla Polski koalicji, później zaś podjęcia przez nią działań.

Jakkolwiek nie ma powodów do idealizowania polityki zagranicznej oraz wewnętrznej odrodzonej Rzeczypospolitej, nie bardzo można wskazać, co powinna uczynić, by uniknąć katastrofy. Jeśli próbować tworzyć alternatywne scenariusze działań, uwzględniające jednak realia, wachlarz możliwych rozwiązań nie oferuje wiele[7]. Trudno w szczególności wskazać strategię bardziej obiecującą (lub choćby bezpieczną). I to nawet przy założeniu (niemożliwym przecież do przyjęcia), że dalszy bieg wydarzeń był tak dalece do przewidzenia, że podejmujący decyzje powinni zrobić wszystko, by go zmienić.

Odnosi się to w szczególności do spekulacji na temat możliwości prowadzenia przez Józefa Becka innej polityki, niż ta, którą prowadził. Widząc ostro jej ułomności, trzeba zdawać sobie sprawę, ze przecież… wydarzenia nie mogły pójść jeszcze gorzej. Jeśli – przykładowo - wiosną 1939 r. odrzucilibyśmy brytyjskie gwarancje, jako niewystarczająca, a pogłębiające gniew Hitlera, to najbardziej prawdopodobnym rezultatem takiej decyzji byłoby pogłębienie izolacji Polski i to, że napaść niemiecka nie doprowadziłaby do wybuchu wojny światowej. Jest prawdopodobne, że wybuchłaby ona później, i bez względu na spekulacje co do możliwej w niej roli sprawy polskiej brak podstaw do przypuszczeń, że wyglądałaby lepiej niż realnie. Lekceważenie politycznych konsekwencji niemieckiej agresji w postaci wypowiedzenia wojny Hitlerowi przez aliantów zachodnich jest efektem ciśnienia interpretacji odziedziczonych po PRL. Wedle nich (niestety dotyczy to także współczesnych ujęć podręcznikowych) akcentuje się militarną niewydolność sojuszu, natomiast to, ze oznaczał on początek II wojny światowej jest jak gdyby ignorowane.

A gdyby prowadzić inna politykę co najmniej od jesieni 1938 r., a może nawet od 1934 roku – rozwijając układ o niestosowaniu przemocy z Niemcami w ścisły sojusz polityczno-militarny? Spekulując na temat możliwości kryjących się w takim sojuszu trudno przecież zapominać o tym, jak niewielki – w skali zbliżającej się globalnej konfrontacji – był potencjał Drugiej Rzeczypospolitej. To limitowało zarówno miejsce Polski w sojuszu, jak i szanse wywarcia przez nią znaczącego wpływu. Mówiąc inaczej, prawdopodobieństwo wspólnej polsko-niemieckiej defilady w Moskwie było chyba mniejsze, niż trwałe uplasowanie Polski w gronie państw współodpowiedzialnych za wojnę, ze wszystkimi konsekwencjami takiej sytuacji. To zaś oznacza, że ogólny bilans mógłby wypaść jeszcze bardziej ponuro od tego, z którym się borykamy do dziś. Mówiąc w skrócie, mielibyśmy Jałtę bez ziem zachodnich, plus bagaż uzasadnionych oskarżeń o współudział w zagładzie ludności żydowskiej.

Biorąc pod uwagę łączny potencjał Niemiec i ZSRR, jak i charakter obu totalitarnych, dążących do panowania nad światem systemów, niepodległa Polska nie miała szansy przetrwania. Nawet przy założeniu, że udałoby się uniknąć popełnionych błędów. Takim błędem - fatalnym - polityki Piłsudskiego/Becka było uwikłanie się w rywalizację z Czechosłowacją, fatalne dla starań o zorganizowanie silnego niezależnego podmiotu politycznego – trwałej współpracy państw położonych między Niemcami a Rosją. Szanse na zorganizowanie tego rodzaju współdziałania były jednak i tak iluzoryczne, wobec przeciwdziałania zainteresowanych mocarstw i obaw państw regionu przed wejściem z nimi w otwarty konflikt. Miały one powody do obaw, jako że możliwości potencjalnej koalicji, nawet gdyby doszła ona do skutku, nie równoważyłyby zagrożenia. Jakkolwiek nie usprawiedliwia to polityki Warszawy oraz Pragi, nie ma powodów by sądzić – jak uczynił to w swojej relacji pamiętnikarskiej Jędrzej Giertych[8], że w 1938 r. moglibyśmy wspólnie pokonać Hitlera…

Zarówno statystyki gospodarcze, dokumentujące, ze przebieg kryzysu był w Polsce cięższy niż w innych krajach o podobnej strukturze gospodarczej, jak i obrazy niekompetencji i braku zrozumienia sytuacji, zawarte w pamiętnikach urzędników Min. Skarbu, jak i współpracowników Piłsudskiego, uprawniają do spekulacji na temat możliwości bardziej aktywnych działań, zmniejszających straty. Nie można wykluczyć, że przy innej polityce monetarnej dochód narodowy mógł być wyższy, a co za tym idzie wyższe byłyby dochody skarbu, z budżetem wojskowym. Abstrahując jednak od tego, że inna polityka nie była możliwa przy Piłsudskim, hipotetyczne korzyści (zakładając, że możliwe do osiągnięcia) nie zmieniałyby naszych szans w 1939 r. Moglibyśmy co najwyżej nieco dłużej się bronić (i ponieść stosownie wyższe straty). Dotyczy to także rozważań nad możliwymi konsekwencjami innej polityki personalnej w wojsku oraz większej wyobraźni w użyciu przeznaczonych na cele militarne środków.

W tej mierze, w jakiej rozważania nad alternatywna polityką sprowadzają się do spekulacji na temat konsekwencji uniknięcia przewrotu majowego, można uznać je za jałowe. Przewrót był skutkiem niewydolności demokracji parlamentarnej w takim jej kształcie, w jakim ustanowiła go ustawa zasadnicza z roku 1921. Bardzo być może - sam zresztą tak uważam – system nie funkcjonował aż tak źle, jak uważał Piłsudski i wspierająca go część opinii publicznej, wszakże przetrwanie ustroju opierającego się na opinii społecznej w ostatecznym rozrachunku jest funkcją społecznych nastrojów. Te zaś nie były dlań łaskawe – frustracje zaznaczały się we wszystkich środowiskach, ze wszystkimi konsekwencjami dla istniejącego stanu rzeczy.

Problem – rzeka to polityka narodowościowa. Chciałoby się, uwzględniając późniejsze resentymenty – żeby była ona inna. Ale przecież nie wynikała ona z jakiś sadystycznych skłonności narodu panującego, czy braku wyobraźni jego przywódców, ale co najmniej w równej mierze stanowiła efekt sytuacji, w której znaczna część polskich obywateli weszła w obręb tego państwa wbrew swojej woli. 

Nie sądzę, żeby do katastrofy państwa w r. 1939 przyczyniły się błędy poczynione na etapie jego tworzenia. Rewindykacja ziem zaboru pruskiego oraz Śląska wytworzyła silny antagonizm polsko-niemiecki, który wszakże zaznaczyłby się i przy mniejszej skali roszczeń. Biorąc pod uwagę stan nastrojów w Niemczech można wątpić, czy nawet granica oparta o linie z 1914 r.  mogłaby stanowić podstawę późniejszych harmonijnych stosunków[9]. Na Wschodzie sytuacja była dynamiczna; dalej idące plany nakładały się na konieczność reagowania na rozmaite problemy bieżące. Warto w tym kontekście przypomnieć, że polsko-ukraińska wojna o Lwów wybuchła zanim jeszcze po stronie polskiej uformował się ośrodek zdolny wziąć odpowiedzialność za bieg wydarzeń. Tam, gdzie nie było możliwości sterowania, rozważania na temat alternatywnych scenariuszy stają się jałowe.

Dotyczy to i konfrontacji 1920 r. Jej rezultat odpowiadał możliwościom militarnym obu stron i nie ma sensu zastanawiać się nad możliwym innym przebiegiem operacji militarnych, a także współdziałania polsko-ukraińskiego. Można sobie wprawdzie wyobrazić, że po letnim przesileniu Polska, podobnie jak w roku poprzednim, uchyli się od rokowań pokojowych, wszakże, wbrew legendzie, stosunek sił Polski i Rosji sowieckiej nie rokował zbyt dobrze perspektywom konfliktu przedłużonego na kolejny, 1921 rok - wcześniej zaś nie było szans ani na efektywną współpracę polityczno-wojskową z "białą" Rosją, ani na zorganizowanie spójnej antyrosyjskiej koalicji narodowości wchodzących w skład rosyjskiego imperium.

A może błędem była budowa państwa opartego politycznie o zachodnich aliantów? Cóż jednak poradzić na to, że to właśnie oni wygrali Wielką Wojnę? Alternatywną wizją polskiej państwowości był z pewnością projekt budowy państwa w oparciu o Akt 5 listopada, ogłoszony w 1916 r. przez cesarzy niemieckiego oraz austro-węgierskiego. Przy innym wyniku wojny wielce prawdopodobne byłoby utworzenie Polski jako niewielkiego państewka opartego na etnograficznym „kadłubie”, okrojonym co najmniej o ziemie zaboru pruskiego, politycznie zależnego od Niemiec. Jakkolwiek w stosunku do stanu sprzed 1914 roku jego pojawienie się stanowiłoby postęp, jego mieszkańcy musieliby się liczyć z pojawieniem się barier, które przed 1914 rokiem nie stanowiły problemu. Dotyczyło to przede wszystkim perspektyw rozwoju infrastruktury przemysłowej – wątpliwych w obliczu otwarcia rynku na konkurencję przedsiębiorstw w Rzeszy, przede wszystkim jednak ze względu na skutki polityki rekwizycji, prowadzonej na terenie Królestwa Polskiego przez władze okupacyjne.. Niemożność przeciwstawienia się im przez władze proklamowanego polskiego państwa[10] kompromitowała je w szerszym odbiorze społecznym, podsycając rozczarowanie oraz frustracje w obrębie środowisk politycznych orientujących się na Niemcy i Austro-Węgry.

Podobnie jak inne nowe państwa (największym spośród nich byłoby państwo ukraińskie) kadłubowa Polska tworzyłaby surowcowo-rolnicze zaplecze Rzeszy Niemieckiej. Wątpliwe, czy mogłoby ono liczyć przynajmniej na stabilność takiej sytuacji w obliczu problemów, jakie niósł burzliwy wiek XX. Abstrahując od zewnętrznych zagrożeń Mitteleuropy (gdzie spekulacje są najbardziej ryzykowne) cierpiałaby ona z pewnością za sprawa napięć oraz konfliktów wewnętrznych. Liczebność mniejszości narodowych byłaby o wiele większa niż w realiach powersalskich. Wszystkie te problemy przypomniałyby o sobie przy okazji kolejnego, globalnego wstrząsu. Jeśli – z publicystyczną przesadą – potraktować tak skonstruowane państwo jako prekursora Trzeciej Rzeczypospolitej, to nie ma podstaw do przypuszczeń, że przetrwałoby ono bez większych wstrząsów do dzisiaj; pamiętając zaś o jego kadłubowym charakterze brak podstaw do przypuszczeń, że problemy trapiące PRL a także doskwierające nam dzisiaj zaznaczyłyby się słabiej. Ale to już „gdybanie”…

 

Co było możliwe…

 

Orientacja na aliantów zachodnich pozbawiona była większości sygnalizowanych ułomności projektu realizowanego w ramach Aktu 5 listopada. Odradzające się państwo mogło być większe, co przekładało się na jego możliwości przetrwania oraz atrakcyjność. Jakkolwiek program budowy regionalnego quasimocarstwa nie miał poparcia ze strony aliantów, którzy postrzegali go jako idący zbyt daleko[11], nie podjęli oni próby przeciwstawienia się polskim działaniom – a determinacja, z którą były podejmowane, budziła zarówno glosy krytyczne, jak i szacunek.

Wspólną cechą poczynań zarówno endecji, jak i środowisk orientujących się na Piłsudskiego było dążenie do budowy państwa polskiego jako tworu dużego i silnego, zdolnego do odgrywania aktywnej roli na arenie międzynarodowej[12]. Realizując je, korzystano z niewyobrażalnej przed jesienią 1918 r. swobody ruchów, stworzonej przez upadek monarchii habsburskiej oraz klęskę Niemiec (przypomnijmy, że wcześniej wypadła z gry Rosja). Wybór ich kierunku był wypadkową zamierzeń oraz ocen sytuacji dokonywanych na bieżąco. To, co było zasięgu rzeczywistych możliwości, a także co zostało rzeczywiście osiągnięte, traktować trzeba jako rodzaj ostatecznego sprawdzianu realności konkurencyjnych koncepcji. Jest oczywiste, że horyzont polityczny nie obejmuje bardzo odległego horyzontu czasowego, odwołując się do tego, co można przewidzieć i co się racjonalnie dale wytłumaczyć. Liczono na utrzymywanie się wstrętu do bolszewizmu, na trwałość resentymentów antyniemieckich, na przedłużanie się patowej sytuacji w Rosji, pustoszonej przez wojnę domową, a także na trwałe kontynuowanie współpracy przez zwycięskie państwa sojusznicze, przede wszystkim Wielka Brytanię i Francję. Większość tych założeń okazała się wprawdzie nadmiernie optymistyczna, co jednak wcale nie znaczy, by można było wskazać możliwości alternatywnych, „lepszych” działań.



[1]              Piotr Łossowski, Polska w Europie i świecie 1918-1939, Warszawa 1990, s. 86-97.

[2]              Żadnych marzeń, w: Rafał Ziemkiewicz, Cała kupa wielkich braci, Lublin 2002.

[3]              A.Bocheński, Dzieje głupoty w Polsce. Pamflety dziejopisarskie, Warszawa 1947, s. 17.

[4]     http://wyborcza.pl/1,76842,6978098,Min__Sikorski_dla__Gazety___1_wrzesnia___lekcja_historii.html#ixzz1cs1rppi3). Patrz też: Anna Wolff-Powęska, Wspólnota ponad krzywdami, „Rzeczpospolita” z 14-16 sierpnia 2009.

[5]              Cyt. za: R.Wapiński, Narodowa Demokracja 1893‑1939. Ze studiów nad dziejami myśli nacjonalistycznej, Wrocław 1980, s. 176.

[6]              F. Nitti, Europa bez pokoju, Warszawa 1923, s. 77.

[7]             Problem odrębny, to oczywiście dopuszczalność tego rodzaju spekulacji. Alexander Demandt, autor przetłumaczonej niedawno na język polski pasjonującej książki, poświęconej „historii niebyłej”, zasadniczo odrzucał taka możliwość. „W naukach historycznych – pisał – gardzi się domniemaniami na temat niedoszłych wydarzeń. Rozważanie nie zrealizowanych możliwości, wysuwanie hipotez alternatywnych do tego, co wydarzyło się rzeczywiście, wydaje się zbędną grą myśli, niepoważnym spekulowaniem. Dociekanie, jak jeszcze mogłyby potoczyć się wypadki – to nie temat dla historyka. Tak jak nie zajmuje się on pisaniem powieści, roztaczaniem utopijnych wizji, formułowaniem prognoz, tak i rezygnuje z rozważań nad ewentualnościami. Prowadzą one bowiem w dziedzinę nieudowadnialnego, nie dają żadnych rezultatów, są nienaukowe, ba, więcej: nigdy nie spełnią kryterium naukowości, i jako takie powinny pozostać domeną poetów i marzycieli. Do zawodowych cnót historyka należy sumienność, trzeźwość i rzeczowość” (A Demandt, Historia niebyła, Warszawa 1999, s.9). Po co jednak w takim razie napisał swą książkę?

[8]              Patrz: J.Giertych, Stronnictwo Narodowe a kryzys dziejowy 1938, Londyn 1987 r..

[9]              Patrz: Paul Johnson, Historia świata (od roku 1917), Londyn 1989, s. 116-150.

[10]            Patrz: Włodzimierz Suleja, Tymczasowa Rada Stanu, Warszawa 1998, s.141-151.

[11]            Kay Lundgreen-Nielsen, The Polish Problem at the Paris Peace Conference. A study of the policies of the Great Powers and the Poles, 1918  1919, Odense 1979, p. 90-91. Por.: Paul Latawski, Roman Dmowski, the Polish Question, and Western Opinion, 1915-1918: The Case of Britain [w:] The reconstruction of Poland 1914-1923, London 1992, p. 8-10. Por.: Piotr Wandycz, Dmowski's Policy at the Paris Peace Conference: Success or Failure, [in:] The reconstruction of Poland 1914-1923, London 1992, p.129. 

[12]            Uważano – a pogląd ten był w polskiej opinii publicznej reprezentowany szerzej -  że pomiędzy Niemcami a Rosją słabe państwo polskie nie przetrwa, w każdym razie nie jako samodzielny podmiot (Marek Kornat, Polityka równowagi 1934-1939. Polska miedzy Wschodem a Zachodem, Kraków 2007, s. 61).



Krzysztof Kawalec - Historyk, pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Opublikował m.in. "Narodowa Demokracja wobec faszyzmu 1922-1939. Ze studiów nad dziejami myśli politycznej obozu narodowego" (1989), "Wizje ustroju państwa w polskiej myśli politycznej lat 1918-1939. Ze studiów nad dziejami polskiej myśli politycznej" (1995), "Roman Dmowski" (1996), "Spadkobiercy niepokornych. Dzieje polskiej myśli politycznej 1918-1939". Współautor wydanych przez OMP prac zbiorowych "Antykomunizm po komunizmie" (2000), "Patriotyzm Polaków" (2006) "Drogi do nowoczesności" (2006), "Wolność i jej granice" (2007), "Geopolityka i zasady" (2010), "Władza w polskiej tradycji politycznej" (2010), "Temat polemiki: Polska. Najważniejsze polskie spory polityczno-ideowe" (2012), "Szkoły polskiej demokracji. Wybory i polityka" (2014), "Między realizmem a apostazją narodową. Koncepcje prorosyjskie w polskiej myśli politycznej" (2015).

Wyświetl PDF