Europa przegrywa własną przyszłość


Tekst powstał w ramach projektu Centrum pro studium demokracie a kultury z Brna i Ośrodka Myśli Politycznej „Wartości w polityce i społeczeństwie. Podstawowe pojęcia polityki w polskiej i czeskiej perspektywie”, realizowanego dzięki wsparciu Forum Czesko-Polskiego.

 

Europa przechodzi poważny kryzys: ekonomiczny, polityczny i tożsamościowy. Strefa euro balansuje nad przepaścią, gospodarka się kurczy, rosną napięcia między poszczególnymi państwami członkowskimi. Efektywność "kapitalizmu z ludzką twarzą", który wyróżniał zawsze Unię Europejską, jest poddawana w wątpliwość. A na to wszystko nakłada się spór o gospodarczą niezawisłość państw Starego Kontynentu.

Debata na temat suwerenności ekonomicznej trwa w Unii Europejskiej od wielu lat, lecz w ostatnich miesiącach przybrała na sile. Prawo do kształtowania własnego budżetu czy polityki podatkowej jest coraz bardziej ograniczane. Interwencja państwa, nawet w przypadku obrony ważnych gałęzi przemysłu, jest możliwa jedynie w wyjątkowych wypadkach – czego boleśnie doświadczyła Polska, gdy próbowała ratować swoje nadbałtyckie stocznie. Komisja Europejska w coraz większej mierze decyduje o tym, jaką politykę mają prowadzić państwa UE w walce z globalnym ociepleniem czy w zakresie ochrony konsumenta.

 

Negocjacje w atmosferze szantażu

 

Dla krajów Europy Wschodniej, który przystąpiły do UE w 2004 i w 2007 roku, ta debata jest szczególnie ważna, także z historycznego punktu widzenia. Znajdowały się one bowiem przez kilkadziesiąt lat pod jarzmem hegemona, który traktował je jak prowincje kolonialne, dostarczające tanich surowców i towarów. Świadomość, iż ekonomiczne stosunki ze Związkiem Sowieckiem nie mają nic wspólnego z gospodarczą wolnością i swobodnym handlem, wytworzyła w umysłach wschodnich Europejczyków pewien ideał ekonomicznej niezależności, o której marzyli i do której aspirowali.

Z jednej więc strony z radością przyjęli wstąpienie ich krajów do Unii Europejskiej, jako obszaru, w którym szanuje się interesy należących  do niego podmiotów i promuje się wolną przedsiębiorczość. Z drugiej jednak zderzyli się po jakimś czasie z rozczarowującą rzeczywistością tysięcy dyrektyw, regulacji, limitów i nakazów, które bardziej przypominały biurokratyczny mikrokosmos dawnego bloku sowieckiego, aniżeli kapitalistyczny ład w wydaniu anglosaskim. Okazało się, że gospodarcza suwerenność, nawet w ramach tak zacnej organizacji jaką jest Unia Europejska, ma ostro zakreślone granice.

Lecz dyskusja na temat ekonomicznych prerogatyw państw narodowych toczy się także na zachodzie Starego Kontynentu. W dobie kryzysu państwa korzystające z międzynarodowej pomocy są zmuszane do radykalnych reform, które sprowadzają się do drastycznych cięć budżetowych. Zdają sprawozdanie z postępów i muszą tłumaczyć się z opóźnień przed przedstawicielami Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Opór lub opieszałość w realizowaniu narzuconych zadań może skutkować wstrzymaniem wypłaty kolejnej transzy ratunkowej pożyczki. Negocjacje „ostatniej szansy” często odbywają się w atmosferze szantażu, co stało się udziałem m.in. Grecji i Irlandii. W przypadku tego pierwszego kraju interwencje międzynarodowych instytucji były na tyle głębokie, iż niektórzy komentatorzy zaczęli się zastanawiać, czy Grecja jest jeszcze krajem niepodległym i na ile Grecy kierują swoim własnym losem.

Zarówno w „starej”, jak i w „nowej” Europie debata na temat suwerenności wywołuje zrozumiałe napięcie, choć jej korzenie są różne. Rośnie grono eurosceptyków, dla których ingerencje Komisji Europejskiej czy niektórych stolic w sprawy wewnętrzne państwa członkowskiego są jednym z ogniw niebezpiecznego procesu, który ostatecznie doprowadzi do powstania federalnego superpaństwa. Z jednym prezydentem, jednym parlamentem i jednym ministrem finansów, który – we współpracy z Europejskim Bankiem Centralnym – będzie de facto sterował całą europejską gospodarką.

W różnych krajach wątpliwości dotyczące roli Unii Europejskiej przybierają rozmaite formy. Grecy oburzają się na dominującą pozycję Niemiec i protestują przeciwko likwidacji trzynastych pensji. Polacy z kolei obawiają się katastrofalnych skutków kolejnych pakietów klimatycznych, wprowadzanych na poziomie unijnym. Oczywiście druga strona również ma swoje racje: rządy państw południa Europy same doprowadziły do gigantycznego zadłużenia i muszą teraz odpokutować za swoje grzechy oraz scedować dużą część swojej suwerenności, jeśli nie chcą pociągnąć w przepaść całej strefy euro. A państwa Wschodu nie powinny przecież narzekać na naciski ze strony Brukseli, skoro od kilku lat korzystają z jej hojnych darów. Ten argument jest wysuwany zawsze, gdy dochodzi do dyskusji na temat następnej perspektywy budżetowej UE – tak jest i tym razem, gdy Brytyjczycy, Niemcy i Holendrzy domagają się ograniczenia wspólnotowego budżetu.

 

Fobie i wzajemne pretensje

 

Wszystkie te zjawiska popychają polityków w całej Europie w stronę gospodarczego nacjonalizmu. Sprzeciwianie się brukselskim instytucjom i nadmiernym regulacjom stało się w ostatnim czasie ważnym czynnikiem w polityce wewnętrznej wielu krajów UE. Najlepszym przykładem była tutaj kampania prezydencka we Francji, gdzie troje najważniejszych kandydatów prześcigało się w mniej lub bardziej antyunijnych sloganach. Niektóre były wyrażane wprost: Marine Le Pen żądała m.in. wyjścia Francji ze strefy euro. Inne były ubierane w szaty „obrony interesów narodowych”, jak np. propozycja rewizji traktatu z Schengen, wysunięta przez Nicolasa Sarkozy'ego. Z kolei socjalista François Hollande domagał się renegocjowania paktu fiskalnego, co rozzłościło kanclerz Angelę Merkel i wielu innych europejskich przywódców.

Także decyzję polskiego rządu w sprawie najnowszego pakietu klimatycznego, forsowanego przez duńską komisarz Connie Hedegaard, można traktować w tych kategoriach: była ona logiczna z ekonomicznego punktu widzenia, gdyż pakiet stanowił zagrożenie dla przyszłości polskiego przemysłu. Ale była także zagrywką polityczną – premier Tusk zdawał sobie sprawę, że weto spodoba się większości wyborców.

Coraz bardziej zadrażnione są także stosunki między państwami. Sprzeciw wobec jednej regulacji, wywołuje zazwyczaj kontrę kraju, który na tej regulacji korzysta. Spór wokół zaostrzenia przepisów dotyczących transakcji finansowych uwidocznił podziały między Londynem a Paryżem. Z kolei postulat Nicolasa Sarkozy'ego w sprawie Schengen nie mógł się spodobać nad Wisłą. Antyniemieckie fobie zostały rozpalone na nowo w Grecji, gdzie zdjęcia Angeli Merkel zamieszczane przez tabloidy przedstawiają ją niemal wyłącznie w stroju esesmana. Między premierami Włoch i Hiszpanii doszło do konfliktu, gdy Mario Monti zarzucił kolegom z Półwyspu Iberyjskiego, iż to oni, swoją niefrasobliwą polityką, doprowadzili do wzrostu oprocentowania obligacji wszystkich krajów basenu Morza Śródziemnego na rynkach finansowych.

Widać więc wyraźne, że w wyniku kryzysu unijna solidarność, której tkanką były właśnie najróżniejsze regulacje wiążące wszystkich członków UE, została poważnie nadwątlona. W okresie gospodarczej bessy państwa jeszcze intensywniej zabiegają o własne interesy, nie bacząc na wcześniejsze zobowiązania. Niekiedy starają się zamaskować narodowe postulaty, mówiąc o „interesach europejskich” – tak jak w przypadku innej propozycji Nicolasa Sarkozy'ego, by ograniczyć udział firm spoza UE w przetargach publicznych. Przyniosłoby to oczywiście korzyści samej Francji, która w wielu branżach dysponuje ogromnym gospodarczym potencjałem. Wycięcie konkurencji z Chin, Indii, Japonii czy Brazylii odbyłoby się zatem w interesie nie tyle Europy, co Francji. 

Trudno powiedzieć, czy największe europejskie potęgi będą w stanie przeforsować wszystkie swoje pomysły, które w założeniu mają służyć „całej Unii”. Nawet losy paktu fiskalnego, ukochanego dziecka Angeli Merkel, nie są do końca pewne. Zapewne dlatego niektórzy europejscy politycy zaczęli już przebąkiwać o konieczności napisania nowej konstytucji Europy, która miałaby być doskonalszą wersją traktatu lizbońskiego i najpewniej zawierałaby wszystkie najistotniejsze paragrafy paktu fiskalnego. Nicolas Sarkozy już postanowił wprowadzić podatek od transakcji finansowych nad Sekwaną, nie czekając na kompromis ze strony innych państw członkowskich UE. Niemcy zaś starają się wzmocnić pakt fiskalny, proponując stworzenie kolejnych organów, które miałyby nadzorować jego realizację – przede wszystkim w krajach południa Europy.

Najsilniejsze państwa próbują więc wyrwać część władzy Brukseli nad własną gospodarką, jednocześnie narzucając swoje priorytety krajom mniejszym i sponiewieranym przez kryzys, a przez to bezbronnym.

 

Triumf etatyzmu

 

Z powodu kryzysu cierpi także kapitalizm. Na Zachodzie wielu wyborców obwinia system za monstrualne zadłużenie, wysokie bezrobocie, brak perspektyw dla młodych ludzi. Symbolem zdegenerowanego kapitalizmu stał się bankier, który najpierw oszukał swoich klientów, potem uniknął bankructwa dzięki pomocy państwa, a potem wypłacił sobie sutą pensję. Nic dziwnego, że w ostatnich latach europejscy decydenci, nie tylko z lewicy, przypuścili na kapitalizm werbalny atak. Właściwie można by tę retoryczną ofensywę uznać za prewencyjną próbę odcięcia się od błędów i wypaczeń – wszak dla ekonomistów jest faktem nie podlegającym dyskusji, iż to politycy właśnie swoimi nieprzemyślanymi krokami (z przedwczesnym ustanowieniem strefy euro włącznie) odpowiadają w dużym stopniu za dzisiejsze kłopoty UE. Jednak to, co wydaje się jasne dla każdego ekonomisty, nie musi być oczywiste dla wyborców, którzy z lubością kierują swoją wściekłość przeciwko prezesom i menedżerom, zarabiającym krocie i spędzającym wakacje na Malediwach. Co ciekawe, jednym z najbardziej nieprzejednanych przeciwników „anglosaskiego” kapitalizmu, z minimalną rolą państwa, stał się wspominany tutaj kilkakrotnie Nicolas Sarkozy. Polityk prawicowy, niegdyś uznawany za gospodarczego liberała, zakochanego w amerykańskim systemie wartości. Rychło okazało się jednak, że Sarkozy idealnie wpisuje się w etatystyczną tradycję francuskiej myśli gospodarczej.

 

Krąg niemocy

 

Postawa Sarkozy'ego, a także wielu innych polityków europejskich, jest na dłuższą metę groźna zarówno dla wolnego rynku, jak i dla samej Unii Europejskiej. Albowiem gospodarcza swoboda była zawsze spoiwem łączącym wszystkie państwa członkowskie i ich systemy prawne. Odejście od kapitalizmu i rozszerzanie kompetencji państwa pobudza nacjonalizmy, które często przeradzają się w niezdrowe, szowinistyczne nastroje – czego efekty widzimy m.in. w Holandii, w której prześladowani są pracujący tam Polacy.

Debata na temat gospodarczej roli państwa została w Europie mocno zniekształcona. Dziś rozprawia się głównie o tym, co mogą i co powinny zrobić państwa, by skutecznie walczyć z kryzysem. Jakie zadania mają realizować rządy, jak konstruować budżety, gdzie szukać oszczędności. Laik, który zainteresowałby się unijną polityką i zaczął śledzić informacje w mediach, odniósłby dziś wrażenie, że europejskiej gospodarki nie tworzą przedsiębiorcy i ich firmy, lecz Komisja Europejska, EBC oraz rządy państw członkowskich. To m.in. dlatego Unia ma kłopot za zarysowaniem strategii wzrostu – a przecież wzrost jest dla Europy jedyną szansą na wyjście z kryzysu. Lecz wzrostu nie da się zadekretować, nie sposób wytworzyć go sztucznie, przy pomocy kilku posunięć ministra finansów czy szefa resortu gospodarki. Wzrost tworzą kapitaliści, a ci są we współczesnej Europie na indeksie. Tutaj zamyka się krąg niemocy: myślenie o przyszłości strefy euro czy całej Unii bez myślenia o przyszłości kapitalizmu zawsze będzie jałowe, a nawet przeciwskuteczne.

Najpoważniejszym problemem Europy jest dzisiaj jej słabnącą konkurencyjność. Dotychczas szybki postęp technologiczny oraz wysoka jakość produktów i usług rekompensowały wysokie koszty ich wytworzenia. Jednak także to się zmienia. Unia, ze swoimi skostniałym rynkiem pracy, coraz gorszą edukacją, społeczeństwem rozpieszczonym przez rozdęty system przywilejów socjalnych, dostała zadyszki, podczas gdy dynamicznie rozwijające się Chiny, Indie, Brazylia czy Turcja wciskają się na rynki, które dotąd były zarezerwowane dla Starego Kontynentu, Stanów Zjednoczonych i Japonii. Europa najpierw założyła gorset wspólnej waluty, który ją sparaliżował, a dziś traci energię i cenny czas na redagowanie kolejnych traktatów, na niekończące się reformy instytucjonalne, a w dodatku dusi własny przemysł absurdalnymi dyrektywami w dziedzinie ochrony środowiska.

 

Idee, nie traktaty

 

Przez kilka dekad Europa szczyciła się swoim systemem społeczno-gospodarczym, który miał być lepszy i bardziej przyjazny zwykłym obywatelom niż nieokiełznany kapitalizm rodem z Ameryki. Dziś płaci wysoką cenę za swoje dobre samopoczucie.

Młodzi ludzie protestujący na ulicach Madrytu, Aten czy Lizbony narzekają na „bezduszny system” i domagają się pomocy od państwa. Przyzwyczaili się do tego, iż to państwo rozwiązuje większość problemów za nich. Nie wierzą w kapitalizm i we własny potencjał. Po części jest to zrozumiałe, albowiem Europa nie stwarza im odpowiednich warunków rozwoju. Dla większości Europejczyków kapitalizm to wielkie koncerny, „narodowi czempioni”, podpisujące między sobą lukratywne, miliardowe kontrakty. Dla Amerykanów zaś kapitalizm to składanie komputerów w przydomowym garażu, tworzenie aplikacji na tablety i wymyślanie coraz nowszych sosów do hotdogów. Dla Amerykanów kapitalizm jest blisko, za rogiem, tu i teraz; dla Europejczyków jest tylko „systemem”, czymś odległym i nierzeczywistym, czymś budzącym jednocześnie zawiść i pogardę.

Po kryzysie – który kiedyś przecież się skończy – Europa będzie musiała zdefiniować się na nowo. Jeśli nie chce stać się w przyszłości jedynie historyczną i kulturową ciekawostką, ulubionym miejscem wakacyjnych wypraw milionów Chińczyków, powinna sobie przypomnieć, iż rozwój odbywa się nie poprzez traktaty i regulacje, lecz poprzez idee. Tylko śmiałe pomysły i ambitne wyzwania mogą ją wyrwać z marazmu i uchronić przed nieodwracalnym uwiądem.

 

Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze”.



Marek Magierowski - Od stycznia 2013 r. publicysta tygodnika „Do Rzeczy”. Wcześniej pracował m.in. w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”, w latach 2006-2011 był zastępcą redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”. Pisze głównie o krajach Unii Europejskiej, o gospodarce, o zmianach cywilizacyjnych, a także o kwestiach związanych z bezpieczeństwem międzynarodowym. Od czasu do czasu komentuje także polską politykę. Oprócz tygodnika „Do Rzeczy”, jego teksty można znaleźć w „Rzeczpospolitej”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Przewodniku Katolickim”, miesięczniku „W drodze” oraz na portalu „Nowa politologia”. Mieszka pod Warszawą, z żoną Anną i dwojgiem dzieci.

Wyświetl PDF