Łukasz Warzecha
Ameryka w odwrocie od Europy – perspektywa stosunków transatlantyckich Skonstruowanie miarodajnej prognozy kształtu stosunków pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską w perspektywie około dekady jest dzisiaj szczególnie trudne, ponieważ po obu stronach Atlantyku mamy do czynienia z dość poważnymi przewartościowaniami w priorytetach polityki zagranicznej lub przynajmniej, w przypadku UE, w jej instrumentarium. Żyjemy w okresie być może najdynamiczniejszej przemiany w stosunkach międzynarodowych po 1989 roku, lecz trwa ono wciąż zbyt krótko, aby ostatecznie stwierdzić, jaki będzie świat, który z tej przemiany się wyłoni. Kilka kwestii nie budzi wątpliwości: Europa traci na znaczeniu, Stany Zjednoczone przestają być niepodzielnym hegemonem, a zarazem są rządzone przez pierwszego nie białego prezydenta, Azja zyskuje na znaczeniu, Rosja coraz śmielej próbuje odbudowywać swoją dawną sferę wpływów, na Starym Kontynencie Niemcy walczą o znacznie mocniejszą pozycję polityczną. Tu skupimy się nad rozwojem wydarzeń po dwu stronach Atlantyku. Ostatni okres definiują w tym układzie dwa wydarzenia: w USA – dojście do władzy Baracka Obamy, w Europie – wejście w życie traktatu lizbońskiego, mającego zainicjować wspólną politykę zagraniczną UE. Od chwili, gdy Barack Obama zwyciężył w wyborach prezydenckich 2008 roku, wśród analityków i publicystów obecne są dwa sposoby myślenia o tym, co ta prezydentura oznacza dla stosunków transatlantyckich. Pierwszą z postaw można określić mianem idealistyczno-optymistycznej. Prezentują ją np. autorzy świeżo książki „The Obama Moment”[1]. Argumentują oni, że wybór nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych w połączeniu z przyjęciem w Unii traktatu lizbońskiego tworzy znakomitą okazję do odświeżenia i wzmocnienia stosunków transatlantyckich na zasadach partnerskiej współpracy[2]. Choć i oni obwarowują swoje tezy licznymi zastrzeżeniami i wskazują na wiele potencjalnych problemów we wzajemnych relacjach. Pogląd autora niniejszego tekstu jest znacznie bliższy postawie sceptyczno-realistycznej. Jeżeli istnieje jakiś „Obama moment”, to nie będzie to raczej czas odświeżania stosunków transatlantyckich, ale przeciwnie: chwila, w której rozpocznie się nieuchronne odchodzenie od stosunków transatlantyckich takich, jak je ukształtowały lata powojenne, czas zimnej wojny, a nawet lata 90 z relacją w stylu love-hate za czasów George’a W. Busha. Nie będzie mowy o „efektywnym multilateralizmie” ze Stanami Zjednoczonymi po jednej, a Unią Europejską po drugiej stronie. Administracja Obamy coraz wyraźniej pokazuje, iż nie uważa Unii jako całości za interesującego partnera. Sygnały o braku zainteresowania Obamy Europą pojawiały się już podczas jego kampanii wyborczej. Pierwszy rok nowego prezydenta w Białym Domu potwierdza tylko ówczesne wrażenia. Najświeższym przykładem było zlekceważenie przez prezydenta Obamę szczytu UE-USA, który pragnęła zorganizować hiszpańska prezydencja Unii. Wątpliwości nie pozostawił także tegoroczny State of the Union Address[3] – najważniejsze przemówienie, jakie wygłasza raz w roku amerykański prezydent przed połączonymi izbami Kongresu. Przemówienie z 27 stycznia 2010 roku było zarazem pierwszym State of the Union wygłoszonym przez Baracka Obamę, a zatem można je potraktować jako swego rodzaju deklarację programową. Otóż nie tylko nie pojawiły się w nim sformułowania „stosunki transatlantyckie” lub „Unia Europejska”, ale nawet ani razu nie padło słowo „Europa”. Jedyny europejski kraj, jaki został w nim wymieniony, to Niemcy, a i to zdawkowo i nie w kontekście jakiegoś strategicznego sojuszu, ale konkurencji ekonomicznej. Zresztą polityce zagranicznej w bardzo generalnym ujęciu poświęcił prezydent USA zaledwie około jednej dziesiątej przemówienia w jego końcowej części. Skoro w polityce Baracka Obamy Europa odgrywa marginalną rolę, to tym bardziej dotyczy to naszej, środkowo-wschodniej części kontynentu, która z punktu widzenia pragmatycznej administracji demokratów nie ma po prostu Ameryce nic do zaoferowania. Ideowa wspólnota, która łączyła administrację republikańską z krajami, które w 1989 roku wywalczyły sobie wolność, przestała istnieć. Taki sposób myślenia jest demokratom spod znaku Obamy całkowicie obcy. Dowodów nie trzeba szukać daleko. Wystarczająco wymowne były problemy ze skompletowaniem amerykańskiej delegacji na obchody rocznicy wybuchu II wojny światowej w Gdańsku w 2009 roku oraz decyzja, aby rezygnację z tarczy antyrakietowej ogłosić akurat 17 września. Nie był to zresztą jedyny akt lekceważenia pod adresem kraju z naszej części Europy. Podczas wizyty w Pradze w kwietniu 2009 roku (Obama pojechał do czeskiej stolicy jedynie dlatego, że Czechy pełniły akurat prezydencję w UE i jak dotąd była to jego jedyna wizyta w Europie Środkowej) amerykański prezydent odrzucił zaproszenia na kolację, które otrzymał od prezydenta Vaclava Klausa oraz ówczesnego premiera Mirka Topolanka i wybrał się z żoną do restauracji. Wsiadając na pokład Air Force One, miał stwierdzić, że jego pobyt w Pradze był „stratą czasu”. Trudno o lepsze podsumowanie stosunku prezydenta USA do Europy, a w szczególności Europy Środkowej.
II
Tradycyjny sojusz transatlantycki jako jeden z podstawowych filarów amerykańskiej polityki zagranicznej staje się z punktu widzenia Waszyngtonu coraz mniej interesujący, jako że geopolityczny punkt ciężkości przenosi się na obszary położone na wschód od nas: kraje rejonu Kaukazu z powodu ich surowcowego potencjału oraz strategicznego położenia, Afganistan i Pakistan – ze względu na ich wybuchowy potencjał, ewentualność stania się bazą dla terrorystów i również strategiczne położenie, oraz, z powodów gospodarczych i politycznych – Chiny. Europa nie jest już przez Amerykę uznawana ani za obszar zagrożony, ani potrzebujący nieustającej amerykańskiej obecności. Przykra dla nas, Europejczyków, prawda jest też taka, że w porównaniu z krajami takimi jak Korea Południowa, a zwłaszcza Chiny, Stary Kontynent wydaje się innowacyjnie, technologicznie i gospodarczo coraz bardziej nieruchawy. W sferach, gdzie Europa mogłaby zaoferować Ameryce coś interesującego z punktu widzenia Waszyngtonu – czyli przede wszystkim we współpracy wojskowej – Stary Kontynent okazuje się niewydolny. Możemy założyć, że takie podejście Waszyngtonu utrzyma się niezależnie od tego, jakiej proweniencji będzie sprawująca aktualnie władzę administracja. Otwarta pozostaje jednak kwestia rozłożenia akcentów, gwałtowności i głębokości tej zmiany. To może już w poważnym stopniu zależeć od tego, z jaką ekipą polityczną będziemy mieć do czynienia. Czy przy władzy będą demokraci czy republikanie oraz jaki prąd ideowy będzie miał największy wpływ na aktualną administrację – czy będą to demokratyczni idealiści (jak w czasach sekretarz Albright), czy demokratyczni pragmatycy (jak obecnie), republikańscy neokonserwatyści (jak na początku kadencji George’a W. Busha) czy też republikańscy realiści (jak w jej późniejszym okresie). Obecną administrację cechuje bardzo daleko posunięty pragmatyzm w wytyczaniu kierunku polityki zagranicznej. Czas na oceny jeszcze nadejdzie, ale być może jest to najbardziej pragmatycznie, a najmniej ideowo nastawiona administracja po 1989 roku. Ideowość zastępują w niej ideologiczne slogany – nie tylko w polityce wewnętrznej – takie jak choćby kwestia walki z globalnym ociepleniem. Pragmatyzm razi tych zwolenników Baracka Obamy, którzy oczekiwali od niego radykalnego postawienia na kwestię praw człowieka, choćby w stosunkach amerykańsko-chińskich. Wizyta prezydenta USA w Chinach (listopad 2009) pokazuje, że o takim podejściu nie może być mowy. Amerykańska strona zgodziła się m.in. na to, aby w spotkaniu z Barackiem Obamą wzięli udział wyłącznie starannie wybrani przez KPCh, zaufani młodzi ludzie, a po wspólnej konferencji prasowej z prezydentem Hu Jintao nie było możliwości zadawania pytań (w 1998 roku Bill Clinton występował z ówczesnym prezydentem Chin Jiang Zeminem na żywo w telewizji). Barack Obama bardzo starannie dbał, by w żadnym ze swoich przemówień nie wspominać zbyt radykalnie o chińskich problemach z prawami człowieka. Podkreślał, iż Chiny nie stanowią żadnego zagrożenia (George W. Bush określał ten kraj jako „strategicznego rywala” – strategic competitor). Najbardziej dla nas widocznym przejawem pragmatyzmu obecnej administracji jest stosunek Waszyngtonu do Rosji. Symbolem nowego otwarcia w stosunkach amerykańsko-rosyjskich pozostanie zapewne pamiętne stwierdzenie wiceprezydenta Joe Bidena, iż w relacjach z Moskwą potrzebny jest „reset”. Symbolem zaś poziomu kompetencji amerykańskich urzędników, którzy ów „reset” mieliby pilotować, pozostanie z kolei kompromitująca pomyłka, jaką zaliczyła w marcu 2009 roku sekretarz stanu Hillary Clinton. Wręczyła ona wówczas rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych Siergiejowi Ławrowowi plastikowy przycisk z napisem „RESET” i rosyjskim słowem „PEREGRUZKA”. Tyle że „reset” to po rosyjsku „perezagruzka”, „peregruzka” zaś to „przeciążenie”. Strategicznym (charakterystycznym dla idealistów) celem administracji Obamy pozostaje „globalne rozbrojenie jądrowe”, do którego nie może dojść bez podpisania z Moskwą nowego traktatu w tej sprawie. Rosja jest też potrzebna, aby zapewnić amerykańskim wojskom, działającym w ramach NATO (do czasu ich deklarowanego wycofania w 2011 roku) spokój w północno-zachodnim rejonie Afganistanu. Rosja pozostaje także oczywiście ważnym strategicznym graczem w tamtym rejonie, niezmiernie istotnym dla amerykańskich interesów. Wszystko to sprawia, że relacje z Rosją stają się dla Waszyngtonu szczególnie ważne w planie strategicznym. W konsekwencji zagadnienia pogwałcania praw człowieka lub stosowania różnych form nacisku wobec państw dawnego bloku wschodniego w celu odbudowania swojej strefy wpływów w polityce Waszyngtonu wobec Moskwy praktycznie nie istnieją, poza czysto retorycznymi, a i tak łagodnymi, okazjonalnymi napomknieniami. O drastycznym zmniejszeniu zainteresowania Europą, zwłaszcza naszą jej częścią, była już wyżej mowa. Jeżeli wziąć to pod uwagę, możemy wytyczyć pierwszy wariant rozwoju sytuacji po stronie Stanów Zjednoczonych. To wariant kontynuacji polityki Obamy przez niego samego w kolejnej kadencji i być może przez jego demokratycznego następcę w kadencji jeszcze następnej. W tym wariancie stosunki z Europą zostaną zredukowane do rangi najwyżej równej stosunkom z Chinami czy Rosją, a w niesprzyjających okolicznościach – nawet niższej, skoro Europa z punktu widzenia Waszyngtonu nie jest w stanie funkcjonować jak jeden organizm, a zatem ustalenie czegokolwiek w sprawach istotnych dla USA staje się trudne, z wyłączeniem być może sfery gospodarczej. Owszem, administracja amerykańska miała pewne oczekiwania wobec Unii Europejskiej. Dotyczyły one zwiększenia udziału europejskich partnerów w misji Afgańskiej lub przyjęcia do siebie więźniów zwalnianych z obozu w Guantanamo. Te oczekiwania nie zostały spełnione. W ostatnim czasie głośny był konflikt pomiędzy postulatami USA a stanowiskiem UE w kwestii przekazywania danych bankowych za pomocą sieci SWIFT. Parlament Europejski w lutym 2010 roku uznał żądania Amerykanów za zdecydowanie zbyt daleko idące, gdy chodzi o narażanie prywatności obywateli Unii, i odrzucił tymczasowe porozumienie w tej sprawie. Wcześniej sekretarz stanu Hillary Clinton usiłowała osobiście wpływać w tej kwestii na przewodniczącego PE Jerzego Buzka. Niektórzy europejscy politycy uznali to za godną potępienia interwencję w wewnętrzne sprawy Unii. Jak widać, w niektórych sferach relacje USA-UE zaczynają przypominać erę rządów Busha juniora, choć emocje są wciąż na niższym poziomie. Liczy się także potencjał ludnościowy i gospodarczy. Wprawdzie Unia Europejska to prawie pół miliarda ludności i PKB wynoszący ponad 12 bilionów euro, a Chiny to prawie 1,4 mld ludzi i ponad 4 biliony dolarów PKB w 2008 roku. Jednak nie zapominajmy, że politycznie Chiny są jednolitym organizmem, a Unia Europejska – nie. Niebagatelną rolę odgrywają również handlowe i finansowe powiązania pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi.
III
Pozostaje pytanie, do jakiego stopnia prezydentura Obamy może się okazać wyjątkowa, nawet na tle ewentualnych demokratycznych następców. Istnieją przesłanki, aby ją za taką uznać. Barack Obama działa bowiem, przynajmniej na razie, pod presją swojego wizerunku, stworzonego na użytek kampanii wyborczej, którego zasadniczym rysem jest chęć odróżnienia się w każdej kwestii od poprzednika. Daje to o sobie znać w fetyszystycznym nieomal traktowaniu możliwości „miękkiego” oddziaływania na potencjalnych przeciwników USA, co atakujący obecnego prezydenta konserwatywni politycy i analitycy uznają za zasadniczy błąd. Znaczną rolę odgrywa również jego brak doświadczenia w polityce międzynarodowej. Wiele wskazuje na to, że administracja Obamy musi się dopiero „nauczyć” Rosji czy Chin. Z drugiej strony istnieją przesłanki, aby sądzić, że wbrew deklaracjom, Obama musiał i będzie musiał podążać utartymi szlakami amerykańskiej polityki zagranicznej. Świadczyć może o tym choćby coraz ostrzejszy stosunek do Iranu, brak szybkich, radykalnych rozstrzygnięć w sprawie więzienia w Guantanamo czy przemówienie w Oslo z okazji wręczenia Pokojowej Nagrody Nobla[4]. Można było z niego wywnioskować, iż Stany Zjednoczone w dalszym ciągu uznają, że użycie siły wobec nieprzejednanych przeciwników, zagrażających interesom Ameryki, jest uzasadnione, a dyplomacja wobec nieprzejednanych reżimów musi być poparta mocnymi argumentami, przynajmniej w formie twardych i dotkliwych sankcji. W podobnym tonie Obama wypowiedział się na temat Iranu w State of the Union Address[5]. Załóżmy, że miejsce demokraty zajmuje w Białym Domu republikanin. Nie odwróci to opisanego na początku przewartościowania, może jednak sprawić, że akcenty zostaną rozłożone inaczej. Znacznie większą rolę mogłyby odegrać czynniki takie jak kwestia praw człowieka (w stosunku do Rosji czy Chin) czy symboliczne powiązania z niektórymi narodami, mającymi za sobą walkę o wolność (Europa Środkowa, Ukraina, Gruzja). Jeśli prześledzić deklaracje, dotyczące polityki zagranicznej, składane w czasie kampanii wyborczej przez Baracka Obamę i Johna McCaina, widać tę różnicę wyraźnie, choćby w kwestii stosunków z Moskwą. Wystarczy tylko przypomnieć, że McCain zapowiadał powołanie Ligi Demokracji, do której kraje takie Jak Rosja czy Chiny nie miałyby wstępu, a także chciał wykluczenia Rosji z G-8, postulując przyjęcie do grupy Brazylii i Indii jako państw prawdziwie demokratycznych[6]. Jakie byłyby skutki przyjęcia bardziej mccainowskiego kursu? Prawdopodobnie oznaczałyby powrót – choć w nie tak drastycznej postaci jak za rządów George’a Busha – do podziału na „starą” i „nową” Europę. Pamiętajmy jednak, że nawet w czasie, gdy w pierwszej administracji byłego prezydenta największą rolę odgrywali neokonserwatyści, przywiązujący dużą wagę do kwestii ideowych, specjalny stosunek Stanów Zjednoczonych do państw naszej części Europy był w dużej mierze jedynie kwestią retoryki. Na ile ta retoryka w nowej administracji republikańskiej przekładałaby się na konkretne kwestie (pomoc i współpracę wojskową i wywiadowczą, inwestycje), zależałoby w ogromnym stopniu od naszej, drugiej strony układu i umiejętności przekonania Amerykanów, że warto uznać nas za poważnego partnera. Nie potrafiliśmy tego uczynić podczas urzędowania ostatniej republikańskiej administracji. Mówimy tu jednak o stosunkach bilateralnych, względnie z naszą częścią Europy czy z tymi krajami pozostałej części kontynentu, które – jak Hiszpania za rządów José Marii Aznara – będą uważać dwustronne stosunki ze Stanami Zjednoczonymi za istotne. A co ze stosunkami z Unią Europejską jako całością?
IV
Tu wypada się zastanowić nad europejską stroną równania, w szczególności zaś nad tym, jakie zmiany wprowadził traktat lizboński. Zwolennicy traktatu argumentowali wielokrotnie, że jednym z jego najważniejszych skutków będzie uczynienie z UE jednolitego z zewnętrznego punktu widzenia organizmu – podmiotu polityki międzynarodowej, który jako spójna całość będzie mógł być równorzędnym partnerem m.in. dla Ameryki. Ten właśnie wątek – równorzędnego partnerstwa z Waszyngtonem – pojawiał się szczególnie często. Już dziś można z ogromnym prawdopodobieństwem założyć, że były to obietnice bez pokrycia. Krytycy takiego podejścia (m.in. dr Marek Cichocki) wskazywali od dawna, że spójna polityka zagraniczna Unii nie powstanie w cudowny sposób w wyniku samego stworzenia odpowiadających za nią instytucji. Państwa UE mają w kilku kluczowych punktach rozbieżne interesy i są wrażliwe na odmienne potencjalne problemy i niebezpieczeństwa. Sporna jest kwestia polityki energetycznej, stosunków z Rosją czy poszerzenia Unii, a więc wciągania w europejską orbitę państw takich jak Ukraina i Gruzja. Spory budzi przyjęcie Turcji. A są to problemy, które leżą również w sferze istotnych zagadnień polityki zagranicznej USA (np. Stany Zjednoczone chętnie widziałyby Turcję w UE; Francja i Niemcy są przeciwne). Nie ma widoków na to, aby owe rozbieżne interesy państw UE udało się w tych punktach pogodzić. Okazuje się również, że rozwiązania instytucjonalne, jakie stworzył traktat lizboński, budzą rozliczne wątpliwości. Nie jest jasne, na jakich zasadach funkcjonować będzie Służba Działań Zewnętrznych, w tym nie jest oczywiste, w jaki sposób finansowane będą jej poszczególne elementy[7]. Dodatkowo wybór Catherine Ashton na stanowisko wysokiego przedstawiciela rozwiał wszelkie nadzieje na obdarzonego autorytetem negocjatora, próbującego zbliżyć rozbieżne stanowiska. Przesłuchanie baronessy Ashton w Parlamencie Europejskim pokazało ją jako osobę, mającą znikome lub zgoła zerowe pojęcie o zasadniczych problemach unijnej polityki zagranicznej, zwłaszcza w sprawach, budzących niepokój, takich jak kwestia Nordstreamu. Z tych powodów w dającej się przewidzieć przyszłości UE pozostanie w zasadniczych kwestiach polityki zagranicznej podzielona. Dotyczy to również intensywności i znaczenia relacji transatlantyckich. Mimo bowiem tego, że Angela Merkel i Nicolas Sarkozy nie są przywódcami tak otwarcie antyamerykańskimi jak Gerhard Schröder czy Jacques Chirac, pozostają z rezerwą wobec zbyt bliskiego sojuszu transatlantyckiego czy może raczej nie uważają za priorytet potrzeby jego wzmacniania. Wynika to zresztą nie tyle z ich niechęci wobec Stanów Zjednoczonych, co raczej z długoterminowej definicji interesów ich państw, które ulokowane są raczej na wschodzie oraz w samej Europie. Podsumowując – powolne rozchodzenie się dróg Ameryki i Europy jest nieuniknione. Może ono przybrać postać dość gwałtownej separacji (przy zachowaniu retorycznej i formalnej bliskości m.in. za sprawą struktur NATO) lub stopniowego spadku zainteresowania częścią krajów Unii przy ponownym zbliżeniu do innych, przynajmniej w tych selektywnych sferach, gdzie istnieje wspólny interes np. w dziedzinie bezpieczeństwa. To będzie zależeć przede wszystkim od paradygmatu, jaki przyjmą kolejne amerykańskie administracje. Kluczowe pytanie brzmi: czy Unia jako całość może zapobiec takiemu rozwojowi wypadków? Odpowiedź brzmi „nie”, a zatem bezprzedmiotowe staje się zadanie kolejnego pytania: czy chce. Choć unijny potencjał gospodarczy pozostaje na razie bardzo duży, w nowej sytuacji Unia mogłaby utrzymać swoją pozycję najważniejszego partnera Stanów Zjednoczonych jedynie jako spójny organizm polityczny przynajmniej w sferze stosunków międzynarodowych. Jak już jednak wyżej napisano, nie wydaje się, aby traktat lizboński mógł prowadzić do takiej sytuacji, nawet gdy będzie można uznać, że zakończył się etap formowania jednolitej europejskiej dyplomacji. Rzecz bowiem nie w instrumentach, ale w grze interesów. Unia Europejska nigdy nie będzie występować wobec USA ani w stosunkach międzynarodowych w ogóle jako jeden organizm. Nie należałoby sobie tego także życzyć, byłby to bowiem stan nienaturalny. Do takiego wniosku trzeba dojść, jeżeli nie podziela się wiary w istnienie jakiegoś idealnego, samoistnego „interesu europejskiego”, ale uważa się, iż realny interes europejski jest po prostu częścią wspólną interesów państw członkowskich. Ta część wspólna jest zaś zdecydowanie zbyt mała, aby pozwolić na stworzenie spójnej i jednolitej polityki zagranicznej. Dochodzimy zatem do konkluzji, iż problem relacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską tak naprawdę nie istnieje, gdyż nie istnieje i istnieć nie będzie jednolita UE jako podmiot stosunków międzynarodowych. Jeśli nawet formalnie taki stan by zaistniał, nie miałby on wiele wspólnego z realną, prawdziwą polityką. Tu właśnie leży różnica pomiędzy czasem sprzed trwającego przewartościowania a obecnym. Jeszcze na początku minionej dekady Europa nie musiała mieć wspólnej polityki zagranicznej, aby zajmować w całości ważne miejsce w amerykańskich kalkulacjach. Dziś bez takiej polityki w nich nie zaistnieje, a polityki tej nie uda się zbudować. Europa jako całość, jako swego rodzaju średnia, musi się zatem pogodzić ze spadkiem w hierarchii ważności Waszyngtonu. Na jakim poziomie będą w tej hierarchii poszczególne państwa członkowskie – zależy w dużej mierze od nich samych.
Tekst rozwijający tezy wystąpienia na konferencji „Koniec stosunków transatlantyckich? Relacje USA-UE a polskie interesy” (Kraków, grudzień 2009) [1] „The Obama Moment. European and American perspectives”, edited by Alvaro de Vasconcelos and Marcin Zaborowski, The European Union Institute for Security Studies, Paris 2009 [2] „Barack Obama’s approach to foreign policy has nothing in common with that of George W. Bush. US foreign policy has changed radically under President Obama, and the radical departure from the confrontational style of conducting foreign policy that characterised the Bush era throws a window of opportunity wide open for the EU ambition of a world governed by effective multilateralism […] to see the light of day”. Ibidem, s. 11. [3] http://www.whitehouse.gov/the-press-office/remarks-president-state-union-address [4] http://www.whitehouse.gov/the-press-office/remarks-president-acceptance-nobel-peace-prize [5] „And as Iran's leaders continue to ignore their obligations, there should be no doubt: They, too, will face growing consequences. That is a promise”. [6] John McCain: „An Enduring Peace Built on Freedom”, Foreign Affairs, November/December 2007 [7] O tych problemach szerzej w: Olaf Osica, Rafał Trzaskowski (współpraca Joanna Popielawska): „Europejska Służba Działań Zewnętrznych”, Nowa Europa – Przegląd natoliński, numer specjalny 2 (3) 2009 |