Jak polskie elity oswoiły populizm


Tekst powstał w ramach projektu Centrum pro studium demokracie a kultury z Brna i Ośrodka Myśli Politycznej „Wartości w polityce i społeczeństwie. Podstawowe pojęcia polityki w polskiej i czeskiej perspektywie”, realizowanego dzięki wsparciu Forum Czesko-Polskiego.

 

Pojęcie populizmu nie ma dobrej prasy wśród naukowców i polityków, a jednak jest w obiegu intelektualnym tak często, że używamy go niemal odruchowo starając się zrozumieć politykę. Rzeczywiście, w praktyce publicznych dyskusji jego znaczenie jest tak rozciągane, że obejmuje właściwie wszystkie niecodzienne, czy niekonwencjonalne formy mobilizacji politycznej[1]. Co więcej, „populizm” jest tak mocno nacechowany emocjonalnie i aksjologicznie, że każda nieakceptowana przez kogoś forma uprawiania polityki bywa określana tym pojęciem. Gdy niemiecki badacz dochodzi do wniosku, że w krajach Europy Środkowej po 1989 partie populistyczne stanowiły zawsze powyżej 40 procent składu parlamentu, a na Słowacji, czy w Polsce powyżej 50 procent, to „populizm” jako narzędzie rozumienia rzeczywistości staje się bezużyteczne. Spora część publicystów i naukowców odrzuca je, a prawicowy polityk prędzej użyje inwektywy, niż nazwie konkurenta populistą, by nie dać się zapisać do chóru liberalnych przeżuwaczy tego pojęcia.

Warto jednak upierać się przy pozostawieniu „populizmu” w naszym języku mówienia o polityce, gdyż pojęcie to zwraca uwagę na pewien aspekt nowoczesnej demokracji opartej na reprezentacji, z którym nie jesteśmy oswojeni, którego nasze myślenie nie zinternalizowało. Demokracja przedstawicielska zakłada bowiem, że da się wskazać decydentów sprawujących realną władzę i w razie potrzeby da się ich pociągnąć do odpowiedzialności. Populizm pojawia się tam, gdzie narasta poczucie bezsilności wobec rządzących wynikające z ich wyobcowania lub skorumpowania, ale też nieprzejrzystego charakteru współczesnej demokracji. Tam bowiem, gdzie nie ma dominującego ośrodka podejmowania wiążących decyzji publicznych, gdzie są one podejmowane w procesie słabo sformalizowanych przetargów różnych organów i szczebli władzy, partii, grup interesów, ekspertów, trudno mówić o odpowiedzialności przed wyborcami. Trudno zachować wyborcom i wpływ na politykę i poczucie takiego wpływu[2]. Większość dzisiejszych demokracji boryka się z tym problemem.

W sytuacji kryzysu, często niezwiązanego z deficytem demokratycznej odpowiedzialności, „kulturowy lejtmotyw” nieufności w stosunku do rządzących elit może przekształcić się w pełnokrwisty polityczny populizm[3]. Zasadniczą cechą takiego ruchu jest więc jego antyestablishmentowy charakter wyrażający się w odrzucaniu status quo, reguł gry uznawanych dotąd za niekwestionowalne, w używaniu metod i przywoływaniu idei dotąd z góry wykluczanych ze sfery publicznej[4].

Populizm będąc reakcją na przesadną komplikację nowoczesnej demokracji, dąży do upraszczania zarówno rozumienia świata polityki, jak i rozwiązywania jego problemów. Nieodłączną cechą populizmu jest więc myślenie w kategoriach dychotomii: wyobcowane, skorumpowane elity kontra prosty człowiek; lud, obóz patriotów kontra sprzedajne elity itp. Jego konsekwencją jest natomiast emocjonalny, a często nawet agresywny charakter komunikacji politycznej narzucany przez populistów, gdyż podstawowy motor ich działania ma charakter negatywny. Populiści przede wszystkim mówią elitom „odejdźcie”.

Poza tymi cechami barwy populizmu zależą od jego otoczenia, rzeczywistości, na którą jest on reakcją. Nie ma jakiegoś ideologicznego jądra, przekonań i wartości, których zawsze broni, lecz zapożycza hasła i propozycje programowe od wszystkich dostępnych, lewicowych i prawicowych ideologii i partii.

W Polsce tak rozumiany populizm w postaci czystej jako istotna siła polityczna nie istnieje przynajmniej od czasów wzlotu i upadku Stana Tymińskiego na początku lat 90-tych XX w. Nie istnieją bowiem ruchy, które konsekwentnie, w zgodzie z wyżej przywołanymi zasadami, odrzucałyby demokrację przedstawicielską i proponowały zastąpienie jej jakąś formą więzi o charakterze plebiscytarnym między rządzącymi i rządzonymi[5]. Polscy, a chyba i szerzej, środkowoeuropejscy populiści nie mają ciągot w kierunku instytucjonalnych eksperymentów. Symbole środkowoeuropejskiego populizmu – Vladimír Mečiar i Franjo Tudjman – są równocześnie ojcami zupełnie standardowych liberalnych konstytucji opartych na zasadzie reprezentacji, które zresztą już po uchwaleniu woleli obchodzić niż zmieniać. Środkowoeuropejscy populiści nie przepadają raczej za obecnymi posłami, niż za parlamentaryzmem w ogóle, chcą ograniczenia władzy sądów konstytucyjnych, ale przecież nie ich likwidacji, czy ubezwłasnowolnienia, nie lubią realnych niekompetentnych urzędników, a nie biurokracji w ogóle, dążą do zmiany składu osobowego rządzącej elity, a nie odmiennej formuły relacji elity-wyborcy.

Tu chyba najwyraźniej widać różnicę między realnym polskim populizmem a typem idealnym takiego ruchu. Polscy populiści z dużym sceptycyzmem podchodzą do hasła „Vox populi, vox dei”, do przekonania, że lud w każdym momencie ma prawo zakwestionować zastany porządek, czy instytucje, do osłabiania mechanizmów odpowiadających za podział na elity i masy. W istocie nawet jeżeli polskie ruchy populistyczne nie były dziełem elit (a były nim z pewnością Liga Polskich Rodzin, czy Ruch Palikota), to szybko przekształcały się w mniej lub bardziej standardowe, zoligarchizowane partie polityczne (Samoobrona). Wyraźnie mówiły one wyborcom, że są jedynym narzędziem walki ze starymi elitami, jedynym kanałem kontestacji.

Taki specyficzny, niekonsekwentny polski populizm przeżywał w Polsce rozkwit w latach 2003-2004. Za sprawą afery Rywina stało się oczywiste, że powstała na początku lat 90-tych polska demokracja nieformalnych umów i instytucji jest pozbawiona legitymizacji. O konieczności jej gruntownej przebudowy i konieczności odejścia odpowiedzialnych za nią elit zaczęli mówić nie tylko przedstawiciele zmarginalizowanych prawicowych ugrupowań politycznych, ale i publicyści, a potem politycy z głównego nurtu.

W tym samym czasie polski rynek medialny podlegał gwałtownym przekształceniom sprzyjającym rozbiciu dominacji elit sprawujących nad nim kontrolę przez poprzednie dziesięciolecie. W 2003 r. zaczął ukazywać się pierwszy ogólnopolski tabloid z prawdziwego zdarzenia, który swoją pozycję budował na zaufaniu czytelników, nie na akceptacji elit. Nieco wcześniej zaczęła nadawać pierwsza całodobowa telewizja informacyjna, która na nowo zdefiniowała co jest w Polsce newsem i stała się forpocztą polskiej wideodemokracji.

Wszystkie te nowe głosy miały wydźwięk populistyczny. Wskazywały bowiem na wyobcowanie się „klasy politycznej”, silną homogenizację elit politycznych, biznesowych i dziennikarskich, brak ich odpowiedzialności względem obywateli, instytucjonalne wady polskiej demokracji, które umożliwiły taki rozwój wypadków. Choć proponowane rozwiązania polskich problemów początków nowego tysiąclecia często niepozbawione były finezji obcej populistom, to zasadniczy ton dyskusji politycznej nadawały niewątpliwie upraszczające i emocjonalne hasła w rodzaju „szarpnięcia cuglami”, „wywrócenia zielonego stolika”, czy „końca wersalu”.

Można więc chyba powiedzieć, że przed wyborami 2005 r. cała polska polityka stała się populistyczna. Partie nie tylko stosowały populistyczne metody mobilizacji, czy komunikacji (zwane tradycyjnie demagogią), ale istotą polskiej polityki stało się kwestionowanie ustalonego porządku lat 90-tych w imię odnowienia demokratycznych mechanizmów reprezentacji. Jak pisze bowiem Paul Taggart, populizm „ma moc zmieniania reguł gry, które obowiązują w polityce przedstawicielskiej, ponieważ podejrzliwie przygląda się tym regułom. Już samo jego istnienie wzbudza niejasne wątpliwości co do charakteru gry” i następuje zmiana trybu, w jakim toczy się dyskusja, artykułowane są problemy i mobilizowani wyborcy[6].

Wybory 2005 r. otwierają najdziwniejszą, trwającą do dziś, fazę polskiego niekonsekwentnego populizmu. Historia ruchów populistycznych dowodzi, że populiści u władzy najczęściej nie są już atrakcyjni dla wyborców i kończą jako zwykli politycy. Przestają być po prostu wyrazicielami protestu obywateli i jeżeli próbują realizować swoje postulaty, to muszą ścierać się z codzienną rzeczywistością, proponować konkretne pozytywne rozwiązania, które trudno wtłoczyć w dychotomiczny populistyczny schemat myślenia. Jeśli populistom u władzy udaje się, to podcinają gałąź, na której siedzą, gdyż mija poczucie ostrego kryzysu, a wraz z nim populistyczna mobilizacja. Jeżeli nie udaje się im, zostają odrzuceni jako kolejna grupa niekompetentnych polityków, którzy nie spełniają własnych obietnic.

W Polsce nie dokonało się ani jedno, ani drugie. Partii Jarosława Kaczyńskiego nie tylko nie udało się zmienić reguł rządzących polską polityką, ale też doprowadziła do wzrostu zadowolenia Polaków z własnej sytuacji życiowej (choć nie z rządzących). Mimo to Prawu i Sprawiedliwości udało się podtrzymać mobilizację własnego elektoratu, bardzo nieznacznie przegrać przedterminowe wybory 2007 r. i zachować pozycję głównej partii opozycyjnej. Rządząca od 2007 r. Platforma Obywatelska wygrała kolejne wybory i nieprzerwanie pozostaje liderem sondaży opinii publicznej mimo coraz to nowych katastrof politycznych i mimo iż rząd Donalda Tuska nie cieszy się już popularnością wśród Polaków.

Te zastanawiające z punktu widzenia politologa zjawiska były możliwe dzięki oswojeniu przez elity Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej specyficznego polskiego populizmu pierwszej dekady nowego tysiąclecia. Robert Barr pisze, że na mocy definicji ruchu populistycznego nie mogą stworzyć „insiderzy”, członkowie dotychczasowej elity politycznej, gdyż „nie są w stanie przedstawić wiarygodnego atrakcyjnego wizerunku antyestablishmentu”[7]. Politycy PO i PiS nie tylko zaprezentowali się w latach 2003-2005 jako wiarygodna alternatywa dla elit rządzących Polską od początku lat 90-tych, ale też byli w stanie utrzymać ten wizerunek. W przypadku PiS dokonało się to za sprawą polityki „walki z układem”, ale także koalicji z wyraźnie odrzucanymi przez establishment LPR i Samoobroną. W ten sposób partii Jarosława Kaczyńskiego udało się wykreować dychotomiczną rzeczywistość, w której rząd walczył z establishmentem i przez to sam nie stał się elitą. Najwyraźniej dla wyborców LPR i Samoobrony spory wewnątrz koalicji nie burzyły tej wizji zjednoczonego obozu przeciwników układu, skoro w wyborach 2007 r. oddali swoje głosy na PiS.

Platforma Obywatelska swoją wiarygodność budowała inaczej. Zważywszy, że jej elektorat składał się z ludzi, którzy w swoim przekonaniu odnieśli sukces życiowy lub uważali, że są od niego o krok, odwołała się do ich panicznego strachu o status, by nadużyć nieco określenia Charlesa Wrighta Millsa[8]. Skoro szaleńcy z PiS walczą z elitami, z ludźmi, którym po prostu w życiu powiodło się, to PO jest jedyną zaporą przed nadużyciami PiS-owskiej władzy. Nowi władcy z PiS są oderwaną od obywateli, zaślepioną przez ideologię uzurpatorską elitą, a PO broni zwykłych, spokojnie pracujących (z powodzeniem) ludzi. Platforma popierała więc lekarzy zaniepokojonych widowiskową walką PiS z korupcją w służbie zdrowia, naukowców i dziennikarzy odmawiających składania oświadczeń lustracyjnych, sędziów poruszonych krytyką ich działalności w latach 90-tych itd.

Co więcej, również po wygranych wyborach Platformie udało się utrzymać status jedynej wiarygodnej bariery dla „szaleńców z PiS”. Było to możliwe dzięki podtrzymywaniu przez obie partie jak najdalej posuniętej polaryzacji stanowisk i dychotomiczności debaty politycznej, co samo w sobie jest cechą populizmu.

Był on potrzebny elitom PO i PiS, bo jak w odniesieniu do analogicznej sytuacji na Węgrzech pisze Emilia Palonen: „polaryzacja rozwiązuje początkowy problem fragmentacji [partii], braku jedności tworząc granicę, która podtrzymuje istnienie dwóch wspólnot jako dwubiegunowej hegemonii. Wymaga ona ciągłego artykułowania na nowo a zatem stałego antagonizmu na granicy, gdyż nowe podziały, czy żądania, które inaczej by powstały, mogłyby zakłócić sytuację polaryzacji”[9].

Polskiemu populizmowi po 2005 r. nie jest więc potrzebny prawdziwy establishment, by być antyestablishmentowym. Ten podstawowy negatywny impuls populizmu zaspokaja opowiadanie się przeciwko drugiej stronie sporu politycznego. To fakt występowania przeciwko drugiej stronie definiuje bycie reprezentantem zwykłego obywatela i daje prawo do kontestowania przyjętych reguł gry. Obie partie będąc u władzy wykorzystywały więc prokuraturę i służby specjalne do walki z przeciwnikami politycznymi, obie nie stroniły od łamania procedur, by pokazać, jak troszczą się o zwykłego człowieka, obie będąc w opozycji chętnie, choć z umiarkowanym powodzeniem odwoływały się do radykalnych antyrządowych demonstracji.

Dychotomiczna forma debaty publicznej nie tylko pozwala przedstawiać siebie i przeciwnika jako monolity, ale daje możliwość ukrywania niejednoznaczności używanych pojęć i proponowanych rozwiązań. Pozwala ich używać do mobilizacji jednych wyborców bez antagonizowania innych. Tylko naprzeciw „szaleńców z PiS” aptekarz z małego miasteczka w Zachodniopomorskiem, warszawski prawnik i Jan Kulczyk są jedną grupą zwykłych ludzi, którym się udało; tylko w zestawieniu z „partią zdrady” bezrobotny stoczniowiec, głodujący historyk i prezes SKOK są po prostu patriotami.

Jeżeli rzeczywiście jest tak, jak piszą Smilov i Krastev, że warto używać pojęcia populizmu, bo lepiej niż jakiekolwiek inne potrafi uchwycić „naturę wyzwań z jakimi mierzy się liberalna demokracja”, naturę zmniejszającej się atrakcyjności rozwiązań liberalnych, to w przypadku polskiego niekonsekwentnego populizmu widać to jeszcze bardziej. Inaczej bowiem, niż twierdzą liberalni krytycy populizmu istotą polskiego populizmu nie jest „otwieranie liberalnych tabu” i dążenie do „polityki wykluczania” kolejnych mniejszościowych grup, ale ciągota do unieważnienia polityki w ogóle[10].

Populizm jest bowiem przede wszystkim ruchem kulturowym, dążeniem do odrzucenia establishmentu, polityka jest jego narzędziem, gdyż polityka jest ucieleśnieniem działania establishmentu z jego niezrozumiałymi rytuałami właściwej konsumpcji bezy, skomplikowanymi procedurami, prawem, które nie gwarantuje sprawiedliwości, niespełnionymi obietnicami itd. Populiści nie mogą tak po prostu wejść do polityki, prowadzić business as usual, bo stracą zaufanie tych, dla których polityka to świat establishmentu przeciwko któremu protestują.

Elity PiS i PO zrozumiały to i zaproponowały polaryzację – rzeczywistość bezustannie nadciągającej katastrofy, która wymaga ciągłej mobilizacji. Takim językiem nie da się długo rozmawiać o polityce. I rzeczywiście kosztem polaryzacji było przelanie się konfliktu na pole moralności. Dotyczy on już nie spraw politycznych – podatków, redystrybucji, polityki gospodarczej, ale moralności – patriotyzmu i zdrady, uczciwości i obłudy, dobra i zła. Stąd już tylko krok do politycznego użycia symboli religijnych i politycy PO i PiS ten krok zrobili.

                W takim kontekście polityczne wybory nie mają sensu, bowiem istotą konkurencji partii nie jest prezentowanie alternatyw w zakresie polityki publicznej, ale zarządzanie emocjami wyborców-członków wojujących wspólnot. Spolaryzowana „dyskusja” delegitymizuje w ogóle jakiekolwiek bardziej skomplikowane inicjatywy polityczne, bo wymagałyby one odejścia od języka emocji i moralności i odwołania się do powszechnie obowiązujących kryteriów oceny polityki. Tych jednak nie ma, bo przecież kontestacja reguł gry w imię walki o wartości moralne stała się istotą polityki.

                Zachodni badacze populizmu często zwracają uwagę na jego pozytywne dla demokracji skutki. Jak gorączka dla organizmu jest on sygnałem dla elit, że kwestionowana jest ich zdolność do reprezentowania obywateli. Jak gorączka wywołuje więc reakcję – ożywia debatę publiczną, przypomina elitom, że ciągle muszą udowadniać swą przydatność jako przedstawiciele obywateli i w ten sposób wzmacnia legitymizację całego systemu demokratycznego[11]. Jeśli populizm miał takie skutki w Polsce, to skończyły się one wraz z wyborami 2005 r. Politycy PiS i PO nauczyli się nie tylko żyć z gorączką, ale wykorzystywać wysoką temperaturę do podtrzymywania poparcia dla swoich działań i zaniechań, elity oswoiły antyestablishmentowy populizm.

 

Artur Wołek – politolog, pracownik naukowy Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, wykładowca Akademii Ignatianum w Krakowie. Zajmuje się polityką krajów Europy Środkowej, często komentuje polską politykę na dla dziennika „Rzeczpospolita” i telewizji TVN24.



[1] Y. Mény, Y. Surel, Zasadnicza dwuznaczność populizmu, [w:] Demokracja w obliczu populizmu, Y. Mény, Y. Surel (red.), Oficyna Naukowa, Warszawa 2007, s. 33.

[2] M. Canavan, Polityka dla ludzi. Populizm jako ideologia demokracji, [w:] Demokracja w obliczu populizmu… dz. cyt., s. 58; Y. Papadopoulos, Populizm, demokracja i współczesny model rządzenia, [w:] tamże, s. 97.

[3] P. Taggart, Populizm i patologie polityki przedstawicielskiej, [w:] tamże, s. 119.

[4] J. Szacki, Wstęp, [w:] tamże, s. 19-21.

[5] „Populizm bezwarunkowo odrzuca zasadę reprezentacji” – piszą Mény i Surel i traktują to jako cechę definicyjną, zob. Y. Mény, Y. Surel, dz. cyt., s. 48.

[6] P. Taggart, dz. cyt., s. 126.

[7] R. B. Barr, Populists, Outsiders, and Anti-Establishment Politics, „Party Politics” 2009, nr 1, s. 38.

[8] C. Wright Mills, White Collar: The American Middle Classes, Oxford University Press, Oxford, 2002, s. 254-257.

[9] E. Palonen, Political Polarisation and Populism in Contemporary Hungary, „Parliamentary Affairs” 2009, nr 2 (62), s. 328.

[10] D. Smilov, I. Krastev, The Rise of Populism in Eastern Europe: Policy Paper, w: Populist Politics and Liberal Democracy in Central And Eastern Europe, G. Mesežnikov, O. Gyárfášová, D. Smilov (red.), Institute for Public Affairs, Bratislava 2008, s. 7-10.

[11] Y. Meny, Y. Surel, dz. cyt., s. 45-47.



Artur Wołek - Politolog, jeden ze współtwórców i ekspertów Ośrodka Myśli Politycznej, wykładowca Akademii Ignatianum w Krakowie. Opublikował m.in. "Słabe państwo" (2012), "Demokracja nieformalna. Konstytucjonalizm i rzeczywiste reguły polityki w Europie Środkowej po 1989 r." (2004), "Zmiana ordynacji wyborczej?" (2004), "Reformatorzy i politycy. Gra o reformę ustrojową roku 1998 widziana oczami jej aktorów" (wspólnie z Jadwigą Emilewicz, trzy wydania). Współautor książek OMP: "Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykłe państwo Polaków?" (2009), "Drogi do nowoczesności. Idea modernizacji w polskiej myśli politycznej" (2006), "Bezpłodny sojusz? Polska i Czechy w Unii Europejskiej" (2011).

Wyświetl PDF