Europa wymknęła się spod kontroli


Obecny kryzys powinien był obnażyć nieformalne mechanizmy decyzyjne Unii Europejskiej, jednak nie stał się on punktem zwrotnym w tej kwestii.

Bez względu na to, czy burze w świecie finansów mają miejsce, czy nie sam proces decyzyjny nie zmienia się. Propozycje składa się i podejmuje decyzje w ograniczonym kręgu ważnych postaci chociaż wcale nie tylko w Berlinie i Paryżu i nie tylko w odległych korytarzach gmachu Berlaymont w Brukseli.

Współcześni europejscy mandaryni są mocno rozproszeni. Czasem pojawiają się nieoczekiwanie w przedziwny sposób i stają się czołowymi aktorami europejskiej sceny niemal z dnia na dzień. Zastanawiam się, ilu polskich dziennikarzy zajmujących się sprawami międzynarodowymi byłoby w stanie pół roku temu podać nazwisko prezesa Bundesbanku. Teraz wszyscy wiedzą kim jest Jens Weidmann i jak zasadnicze dla przyszłości strefy euro są jego opinie. Nie jest on ani czynnym ani byłym politykiem, do niedawna był właściwie nieznany poza granicami Niemiec. Jest po prostu prawdziwym pruskim urzędnikiem uparcie trzymającym się pewnych bardzo konserwatywnych poglądów na temat roli Europejskiego Banku Centralnego (ECB) w zwalczaniu kryzysu. Dlaczego więc stał się tak wpływowy? Dlatego, że debata zmieniła kierunek.

 

Jeszcze jeden traktat, poproszę

Od momentu stworzenia Wspólnoty Węgla i Stali Europa szukała nowych dróg rozwoju społecznego i gospodarczego, które pozwoliłyby scementować jedność kontynentu i uczyniły proces integracji nieodwracalnym. Wspólny rynek nie wystarczał, musiały zostać stworzone nowe instytucje. Instytucje wydawały się nie wystarczać, wprowadźmy zatem wspólną walutę. Gdy okazało się, że wspólna waluta nie jest tak doskonałym projektem, jak twierdzili jego pomysłodawcy przy narodzinach euro przywódcy głównych krajów Unii zaczęli głosić i wprowadzać w życie coraz śmielsze wizje Europy. Raz był to Prezydent UE wybierany w powszechnych wyborach, kiedy indziej unia bankowa, czy nowy urząd komisarza dysponującego prawem weta w stosunku do budżetów krajów członkowskich.

Równocześnie europejskie prawo traktatowe, już wcześniej rozdęte, rosło w postępie geometrycznym tworząc labirynt przepisów, które z jednej strony przyczyniały się do liberalizacji życia gospodarczego na kontynencie, ale z drugiej były przyczyną jego paraliżu. Każdy nowy traktat, każdy kolejny pakt miał być ostatnim, definitywnym, wszechogarniającym panaceum, które uleczy wszystkie ekonomiczne i społeczne bolączki Europy.

Dlatego Angela Merkel, Nicolas Sarkozy i wielu innych polityków walczyło z zadziwiającą determinacją o wejście w życie Traktatu Lizbońskiego grożąc palcem niesfornym Irlandczykom, dając burę eurosceptycznemu prezydentowi Czech Václavowi Klausowi i ponaglając prezydenta Lecha Kaczyńskiego, by bez ociągania ratyfikowali dokument. Chcieli uniknąć kolejnej żenującej sytuacji po tym, jak Francuzi i Holendrzy wyrzucili do kosza Traktat Konstytucyjny, niesławnego poprzednika Traktatu Lizbońskiego.

W opinii nowej arystokracji UE Traktat Lizboński był skałą, na której powinno się zbudować dobrobyt wszystkich obywateli Europy i z której na nowo odkryta siła Europy emanowałaby na cały świat. Traktat Lizboński był złotą bramą prowadzącą do „Stanów Zjednoczonych Europy”, marzeniem, które od dziesięcioleci nie mogło się ziścić. Marzeniem wszystkich federalistów, którzy Unię Europejską postrzegali przede wszystkim jako narzędzie odrzucenia globalnej hegemonii Stanów Zjednoczonych.

Dla wielu euroentuzjastów - zarówno wśród polityków, jak i ekspertów z niezliczonych think tanków – występowanie z nowymi ideami i przepisami stało się sposobem na życie. Każdy był tak zajęty „reformowaniem architektury Unii Europejskiej” i tak zaślepiony „sukcesem euro”, że nikt nie zauważył złośliwego nowotworu miarowo wzrastającego i zjadającego organizm UE kawałek po kawałku.

Traktat Lizboński był pustą skorupą. Nie mógł unieść ciężaru kryzysu, nie stał się tak upragnionym narzędziem, które umożliwiłoby Europie wywieranie większego wpływu na świecie. Politycy, którzy zostali namaszczeni na uosobienia wielkości Europy, pokornie przyjęli role marionetek. Władza Hermana Van Rompuya najwyraźniej ogranicza się do wyznaczania godziny konferencji prasowej po każdym szczycie europejskim. Baronessa Ashton ma w sprawach międzynarodowych do powiedzenia znacznie mniej niż minister spraw zagranicznych Kataru.

 

Dżin wyleciał z butelki

W grudniu ubiegłego roku eurokraci mówili nam: Europa potrzebuje politycznego impulsu i politycznej odwagi. Próbowali przekonać opinię publiczną, że jedyne skuteczne rozwiązania kryzysu zadłużeniowego leżą w sferze polityki. To politycy zatem muszą podjąć śmiałe kroki, by zapobiec stoczeniu się Europy w przepaść. To politycy mają mandat, by kontynuować nieuniknione reformy i wyprowadzić narody Europy z finansowego bagna. Wkrótce jednak politycy zdali sobie sprawę, że rozwiązanie nie może mieć tylko politycznego charakteru. Nie jest łatwo wyobrazić sobie jak trudna do przełknięcia dla polityka jest taka gorzka pigułka. To nie oni mieli wprowadzać w życie rozwiązanie.

A skoro nie jesteś już postrzegany jako ostateczny zbawca wszechświata, stajesz się, no cóż, zbędny, zbyteczny. Mam na myśli oczywiście tych ciężko pracujących gentlemanów jedzących małże w Brukseli, którzy powinni się poczuć dziś zagrożeni.

Europejczycy mogą bowiem dojść teraz do odkrywczego i niebezpiecznego wniosku: skoro mamy Mario Draghiego, to na co nam jeszcze Barroso? Jeżeli za najważniejsze sznurki w strefie euro ostatecznie pociągają Draghi, Weidmann i Angela Merkel, dlaczego ciągle słuchamy przyprawiających o mdłości bredni Van Rompuya? Oczywiście politycy będą nadal wywierać wpływ, ale bilans władzy zaczyna powoli wypadać coraz korzystniej dla ECB i jest to dla unijnych polityków delikatne zagadnienie. Politycy są ciągle ważni, ale nie są już niezbędni.

Co więcej, koordynacja ich walki z kryzysem wypada dotąd dość blado. Koordynacja między krajami UE sprowadza się dotąd do skoordynowanej odpowiedzi na niedole Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Brzmi ona: rządom w Atenach, Madrycie oraz Lizbonie należy narzucić więcej cięć w wydatkach i jest wspaniale koordynowana w ramach duetu Angela Merkel i jej minister finansów Wolfgang Schäuble a potem przekazywana reszcie grupy. Jeżeli ktoś jest bystry, jak hiszpański premier Rajoy czy jego szalenie czarujący włoski odpowiednik Monti, może otrzymać pewne koncesje: na wolniejsze tempo reform, a nawet na lekkie podniesienie oczekiwanego poziomu deficytu budżetowego. W każdym wypadku koordynacja jest tylko fatamorganą – każdy ją widzi, ale każdy wie, że w rzeczywistości jej nie ma.

Jeśli chodzi o zmiany strukturalne europejskiej architektury fiskalnej koordynacja prawie nie istnieje. Bez względu na to, czy chodzi o opodatkowanie transakcji finansowych, nadzór nad sektorem bankowym, czy nową perspektywę budżetową UE, koordynacja zamienia się w brudną walkę, w której nie bierze się jeńców.

Czy interesy polityczne poszczególnych krajów członkowskich stają się ważniejsze od ekonomicznego wymiaru walki z kryzysem? Tak i nie. Natarczywie zachwalana koordynacja jest tylko maską. Za nią toczy się bezlitosna bitwa między krajami członkowskimi, przeciąganie liny, które w istocie ma na celu utrzymanie kontroli nad krajowym systemem finansowym i bankowym. Dlatego też debata o europejskim nadzorze bankowym będzie miała podstawowe znaczenie dla przyszłości Europy. Paradoksalnie, kraj który ją zapoczątkował, Niemcy, wydaje się mieć teraz wątpliwości. Schäuble nie chce, by nowy regulator rozpoczął działalność od 1 stycznia 2013 r. i nie chce, by nadzorował on wszystkie banki europejskie, ale tylko te największe. Podejrzewam, że Niemcy nie zrozumieli jeszcze jak niebezpiecznego i nieprzewidywalnego dżina właśnie wypuścili z butelki.

Europa nie jest w stanie przerwać zaklętego kręgu bezsilności. Komisja Europejska, ECB i niemiecki rząd chcieliby zobaczyć realne skutki zmian na południu Europy zanim podejmą decyzję o jego dalszym finansowaniu. Jednak efekty nie będą widoczne jeszcze przez kilka lat, a Hiszpania, Włochy, Portugalia i Grecja potrzebują pieniędzy natychmiast. Obietnica zakupu ich obligacji przez ECB jest dobrym znakiem. Pytanie jednak brzmi, czy zmaterializuje się ona zanim euro zniknie na dobre.

W przyszłości Hiszpania, Portugalia i Włochy dzięki dzisiejszym reformom będą miały zdrowsze finanse publiczne, jak to się  stało w z Niemcami, gdy Agenda 2010 Gerharda Schrödera została skutecznie wprowadzona w życie. Jednak do tego czasu te peryferyjne gospodarki mogą znaleźć się daleko za innymi krajami pod względem standardu życiowego i konkurencyjności.

 

Twarzą w twarz z polityczną pustką

Niektórzy badacze sugerują, że w dłuższej perspektywie taka sytuacja może doprowadzić do powtórki z lat 50-tych i 60-tych XX w., kiedy setki tysięcy Włochów, Hiszpanów i Greków wyemigrowało do Niemiec, Francji i Szwajcarii w poszukiwaniu pracy i stabilności. Tylko w ciągu ostatnich pięciu lat 350 tysięcy ludzi opuściło Portugalię udając się w tak odległe miejsca, jak na przykład Angola, dawna kolonia portugalska.

Trudno przewidzieć jaki wpływ dzisiejsze oszczędności będą miały na służbę zdrowia i edukację w Hiszpanii, jakie owoce przyniosą Irlandii i Grecji wyższe podatki i wreszcie jakie będą ich długofalowe skutki dla systemów politycznych poszczególnych krajów. Dość naturalne jest, że ludzie, w których uderzył kryzys szukają schronienia u państwa. I naturalne jest, że rząd szeroko otwiera swe ramiona mówiąc im: zatroszczymy się o was.

Najprawdopodobniej większość Europejczyków jest przekonana, że to banki zapoczątkowały kryzys rozdając kredyty wszystkim klientom bez względu na ich sytuację finansową. Wiele mówi, iż rzadko wini się rządy, które zaciągały kredyty we wszystkich bankach jak leci.

Dlatego o wiele łatwiej przekonać obywateli, że wzrost interwencji państwa nie jest naruszeniem zasad wolnego rynku, gdyż kapitalizm nie zawsze działa. A czy jest lepsze uosobienie bezlitosnego kapitalizmu, niż bezlitosny bank?

Jednak sama nagonka na banki to za mało. Rząd również znajduje się w opałach, bo paradoksalnie zamiast zaopiekować się zwykłymi ludźmi odbiera im teraz pieniądze. Gdy – i o ile – kryzys się skończy zarówno gospodarka kontrolowana przez państwo, jak i gospodarka wolnorynkowa będą zdyskredytowane. Staniemy wtedy twarzą w twarz z niebezpieczną pustką i politycy będą musieli sobie poradzić z tym utrapieniem.

 

Tekst powstał w ramach projektu Stworzenie forum współpracy polskich i czeskich ekspertów z obywatelskich instytucji tworzenia polityki europejskiej, współfinansowanego przez Departament Dyplomacji Publicznej i Kulturalnej Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu „Forum polsko-czeskie: wspieranie rozwoju stosunków polsko-czeskich – 2012”.

 



Marek Magierowski - Od stycznia 2013 r. publicysta tygodnika „Do Rzeczy”. Wcześniej pracował m.in. w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”, w latach 2006-2011 był zastępcą redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”. Pisze głównie o krajach Unii Europejskiej, o gospodarce, o zmianach cywilizacyjnych, a także o kwestiach związanych z bezpieczeństwem międzynarodowym. Od czasu do czasu komentuje także polską politykę. Oprócz tygodnika „Do Rzeczy”, jego teksty można znaleźć w „Rzeczpospolitej”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Przewodniku Katolickim”, miesięczniku „W drodze” oraz na portalu „Nowa politologia”. Mieszka pod Warszawą, z żoną Anną i dwojgiem dzieci.

Wyświetl PDF