Łukasz Warzecha
Deficyt demokracji w Unii Europejskiej Być może najbardziej charakterystyczną cechą obecnej debaty na temat przyszłości Unii Europejskiej jest to, że część europejskich elit usiłuje przedstawiać własną wizję jako bezalternatywną. Każda kontrpropozycja jest natychmiast etykietowana w stygmatyzujący sposób, mający z góry wykluczyć ją z kręgu realnych możliwości. Jednym z najczęściej powtarzanych przez euroentuzjastów sloganów było zawsze „potrzebujemy więcej Europy, nie mniej”. Dziś, w czasie bezprecedensowego kryzysu wspólnoty – nie tylko ekonomicznego, ale także politycznego – powtarzają oni ten frazes równie bezrefleksyjnie, za to nawet częściej niż przedtem. Tymczasem sytuacja wyraźnie wymaga czegoś dokładnie odwrotnego: poszukiwania alternatywy dla dotychczasowego kierunku i sposobu myślenia o Unii. Twierdzenie dzisiaj, iż jedynym sposobem na zażegnanie kryzysu jest szybsze podążanie dotychczasowym szlakiem jest jak gaszenie pożaru benzyną. 18 września ministrowie spraw zagranicznych Niemiec – Guido Westerwelle – i Polski – Radosław Sikorski – opublikowali w „International Herald Tribune” artykuł[1] Nowa wizja Europy. Artykuł stanowi krótkie podsumowanie Raportu o przyszłości Unii Europejskiej[2], formalnie opracowanego przez szefów resortów spraw zagranicznych Niemiec, Polski, Austrii, Belgii, Danii, Francji, Hiszpanii, Holandii, Luksemburga, Portugalii i Włoch. Faktycznie jednak raport funkcjonuje w sferze publicznej jako „raport Westerwellego”, co dobitnie, choć zapewne niezamierzenie, pokazuje, minister którego kraju odgrywał przy jego tworzeniu najważniejszą rolę. W artykule, podpisanym przez Westerwellego i Sikorskiego, jest oczywiście rytualne nawoływanie o „więcej, a nie mniej Unii”. Przede wszystkim jednak warto zwrócić uwagę na ten niedługi tekst ze względu na to, jak komentowana jest w nim jedna z najistotniejszych dziś w Unii Europejskiej kwestii: sprawa deficytu demokratycznego. O deficycie demokratycznym mówią niemal wszyscy unijni politycy, posłowie czy urzędnicy wysokiego szczebla, sprowadza się to jednak wyłącznie do powtarzania zdartych frazesów. Jeżeli istnieją politycy – jak choćby znany brytyjski europoseł, członek grupy Europa Wolności i Demokracji Nigel Farage – którzy uparcie wskazują na niedemokratyczny charakter procedur decyzyjnych w organach UE, są przez mainstream nazywani populistami i wyśmiewani. Westerwelle i Sikorski oczywiście także wspominają o „deficycie demokratycznym”. Zarazem proponują we wspomnianym raporcie bardzo daleko idące rozwiązania, jak choćby wzmocnienie kompetencji organów Unii do kontrolowania budżetów państw członkowskich. Do tej pory takie możliwości dotyczyły jedynie sytuacji państw w bardzo złej sytuacji finansowej i uzależnionych od bieżącej pomocy, jak Grecja – a i tak wzbudzały olbrzymie kontrowersje i sprzeciwy. Obaj ministrowie w swoim tekście stwierdzają, że wprowadzenie takich rozwiązań musiałoby się łączyć z istnieniem dla nich powszechnego poparcia. W tym celu chcieliby przekazać większe kompetencje Parlamentowi Europejskiemu oraz stworzyć wspólne komitety PE i parlamentów narodowych. Pozornie brzmi to rozsądnie i logicznie, nie ma jednak wiele wspólnego z rzeczywistym poddaniem tak poważnych zmian pod demokratyczny osąd. Problemem jest bowiem zerwanie ciągłości pomiędzy podejmowanymi w UE decyzjami a demokratycznym wyborem obywateli. To oczywiście kwestia wykraczająca daleko poza sytuację w samej tylko Unii Europejskiej i dotycząca większości państw współczesnej demokracji liberalnej, gdzie wpływ wyborców, uzyskany poprzez dokonanie wyboru przy urnie, na późniejsze decyzje podejmowane przez władzę staje się coraz bardziej iluzoryczny. Jedynym sposobem przeprowadzenia rzeczywistej demokratycznej weryfikacji poważnych zmian, dotyczących granic suwerenności państw Unii Europejskiej – a o takich pisali Westerwelle i Sikorski – byłoby referendum. Jest to najoczywistszy i zarazem najprostszy sposób na uporanie się z zagadnieniem deficytu demokratycznego, przynajmniej w momencie podejmowania ważkich, kluczowych decyzji. Nie chodzi oczywiście o to, żeby powracać do systemu demokracji bezpośredniej, znanego z greckich polis czy przy pewnych modyfikacjach ze współczesnej Szwajcarii. To nie jest możliwe i ten problem trzeba starać się rozwiązać w inny sposób. Jego istotę bardzo łatwo zidentyfikować, przypominając chociażby, że dwie niezwykle ważne postaci w świecie unijnych instytucji – stały przewodniczący Rady Europejskiej oraz Wysoki Przedstawiciel UE – zostały wybrane w trybie całkowicie niedemokratycznym i nieprzejrzystym, poprzez uzgodnienia pomiędzy przedstawicielami państw członkowskich, nie oparte na żadnej jasnej i transparentnej procedurze. Istotę sprawy uchwycił w swojej słynnej filipice wspomniany tu już Nigel Farage, zwracając się oskarżycielsko do Hermana van Rompuya: „Who voted for you?!”[3] Jednak w przypadku jednorazowych i znaczących zmian, dotykających sfery suwerenności państw członkowskich, mechanizm bezpośredniego głosowania wydaje się całkowicie zrozumiały i uzasadniony. Dlaczego zatem nie wspominają o nim autorzy artykułu w „New York Timesie”? To proste: ponieważ referenda mogą przynieść niepożądane z ich punktu widzenia wyniki. Tak stało się, gdy projekt traktatu konstytucyjnego został poddany pod powszechne głosowanie we Francji i w Holandii w roku 2005, a następnie – pod zmienioną nazwą – w Irlandii w roku 2008. Znamienna była niebywała presja, jakiej następnie zostało poddane irlandzkie społeczeństwo, aby w kolejnym głosowaniu wypowiedzieć się już zgodnie z planem elit, co faktycznie nastąpiło w roku 2009. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że również dzisiaj w zasadniczych sprawach nastroje społeczne rozminęłyby się z oczekiwaniami elit. Elity uznają na przykład za dogmat konieczność ratowania wspólnej waluty, opakowując ją w całe tony słownej waty, co nie ma wiele wspólnego z rzeczywistymi motywacjami. Europejczycy są tymczasem wobec euro coraz bardziej sceptyczni. Ostatnie badanie Transatlantic Trends[4], prowadzone przez German Marshall Fund for the United States, amerykański think-tank, pokazało, że zdecydowana większość mieszkańców kontynentu jest wobec wspólnej waluty sceptyczna. 57% badanych uznało, że euro ma negatywny wpływ na gospodarkę ich krajów, podczas gdy przeciwnego zdania było jedynie 37%. Bardzo interesująca jest analiza wyników w poszczególnych krajach. W Wielkiej Brytanii, Szwecji czy Polsce opinia o euro w roku 2012 była zdecydowanie gorsza niż w roku 2011 (wzrost odsetka negatywnych opinii wynosił odpowiednio w poszczególnych wymienionych państwach: 77 do 89%, 67 do 84% i 52 do 71%). Tymczasem w najpotężniejszym kraju eurolandu, Niemczech, sceptycyzm wobec euro spadł z 49 do 45%. Badanych pytano także, czy – uważając, że euro ma zły wpływ na ekonomię – chcieliby mimo to pozostać przy wspólnej walucie czy wrócić do waluty narodowej. Tu najciekawszy jest rezultat z Niemiec, gdzie wyraźną przewagę uzyskali zwolennicy powrotu do marki: 26 do 19%. A przecież to Niemcy są państwem kluczowym dla ratowania strefy euro i największym retorycznym zwolennikiem działań naprawczych, choć oznacza to dla nich największe zaangażowanie finansowe w mechanizm stabilizacji. Gdyby zatem poddać pod referendum plany, snute przez europejskie elity, wyniki mogłyby te plany zniweczyć. Aby do tego nie dopuścić, należy nie uwzględniać w ogóle możliwości przeprowadzenia takiej demokratycznej weryfikacji, a żeby to uzasadnić – trzeba stworzyć atmosferę bezalternatywności dla preferowanych przez siebie rozwiązań. Skoro bowiem są one jedynymi dopuszczalnymi i możliwymi, to nie ma sensu ani powodu poddawać ich pod osąd obywateli. U korzeni takiego myślenia leżą nie tylko konkretne interesy, także finansowe, ale i głęboka pogarda dla rządzonych, bardzo charakterystyczna dla europejskich elit (są oczywiście wyjątki). Ów bezalternatywny rzekomo kierunek rozwoju sytuacji posiada oczywiście pewne warianty, ale jego ogólny kształt nie podlega dyskusji. Retorycznie składają się na niego takie pojęcia-klucze jak pogłębianie integracji czy ratowanie wspólnej waluty. Oczywiście w warstwie faktycznej wygląda to inaczej: następuje renacjonalizacja polityki unijnej, ale tylko dla niektórych; struktury UE są wykorzystywane w coraz większym stopniu dla realizacji interesów silnego centrum; postępuje podział na dobrze sobie radzącą Północ i coraz bardziej zadłużone Południe, a także na eurostrefę i resztę.
***
Spróbujmy zadać sobie pytanie, czy jesteśmy w stanie zidentyfikować główne źródło tych tendencji. Czy jest nim unijna biurokracja z Komisją Europejską na czele? Czy może raczej Rada Europejska z przedstawicielami rządów państw członkowskich? Może kombinacja obydwu tych czynników? A może jeszcze inny czynnik, zewnętrzny zarówno wobec niewybieranej biurokracji jak i wybieranych rządów w postaci ponadnarodowych instytucji finansowych, które bezwzględnie realizują własne interesy? W przypadku Komisji Europejskiej musimy wziąć pod uwagę, że unijna biurokracja jest autonomicznym organizmem, który sam stwarza uzasadnienia dla własnego istnienia, zgodnie z tzw. prawem Parkinsona i teorią biurokracji Roberta Mertona. W przypadku unijnych struktur biurokratycznych mamy jednak do czynienia nie tylko z niebywale rozbudowanym megaurzędem ze wszystkimi jego patologiami, lecz również z jednym z politycznych aktorów układanki. Racją jego istnienia jest napędzanie mechanizmu europejskiej integracji, stałe popychanie tego procesu do przodu, bo tylko to uzasadnia istnienie tak rozbudowanych struktur urzędniczych. Logika procesu każe ciągnąć go bez końca, bez ustalania jakiegoś końcowego, docelowego stanu, na którym można się będzie zatrzymać. Jest to cecha odróżniająca biurokrację Unii Europejskiej od pozostałych politycznych aktorów tej gry (państw), dla których może istnieć pewien stan optymalny, po osiągnięciu którego można by procesy integracji zatrzymać. Oczywiście odrębną sprawą jest, jakie stanowisko zajmują w tej sprawie poszczególne rządy. Zarazem trzeba wziąć pod uwagę, że dzisiejsza Komisja Europejska, funkcjonująca w ramach traktatu lizbońskiego, nie jest już tym samym co Komisja Europejska z czasu pierwszej kadencji José Barrosó. Jej autonomia była wówczas większa. Mogła być ona traktowana jako w pełni samodzielny czynnik politycznych rozgrywek, co wykorzystywała Polska, angażując Komisję w swój spór handlowy z Rosją i wykorzystując ją do przekierowania go na tory w pełni wspólnotowe. Obecnie sytuacja się zmieniła. Barrosó uzyskał drugą kadencję nie dlatego, że doceniono jego samodzielność, ale przeciwnie – dlatego, że został uznany za niegroźnego przede wszystkim przez Berlin i Paryż. Traktat lizboński wprowadził dwa nowe urzędy – stałego przewodniczącego Rady Europejskiej i wysokiego komisarza – których granice kompetencji zahaczają o kompetencje Komisji i jej przewodniczącego, co wpływa na osłabienie tych ostatnich. Oba te urzędy reprezentują bezpośrednio stanowisko państw członkowskich. Trudno dziś uznać, że propozycje, jakie przedstawia przy różnych okazjach José Barrosó, są w jakikolwiek sposób wizjonerskie lub oryginalne. W żadnej części nie podważają linii wyznaczanej przez przywódców najważniejszych krajów Unii; mogą się od nich najwyżej różnić w detalach. Wystąpienia Barrosó zawierają niezmiennie pewne słowa wytrychy, których znaczenie można dowolnie modyfikować, w zależności od potrzeb: „fairness”, „sustainable growth” itd. Europejska biurokracja, z Komisją Europejską na czele, jest zatem siłą, napędzającą procesy integracji także wbrew ewidentnym przesłankom, świadczącym o tym, iż należałoby je raczej przyhamować lub podejść do nich w inny, nowy sposób. Trudno ją jednak uznać za siłę sprawczą. Kolejnym aktorem jest Rada Europejska. Nie możemy tu oczywiście mówić o Radzie Europejskiej jako o spójnej i jednolitej całości. Coś takiego nie istnieje, podobnie jak nie istnieje autonomiczny i ponadpaństwowy „interes europejski”. Rada Europejska to w istocie kilkoro jej najważniejszych członków: przede wszystkim Niemcy, także Francja i Wielka Brytania. Inni członkowie, którzy przed kryzysem mogli mieć samodzielne znaczenie – Hiszpania czy Włochy – dzisiaj, wobec własnej słabości gospodarczej i finansowej, to znaczenie utracili. Najważniejsze spośród państw, reprezentowanych w Radzie Europejskiej – Niemcy – nie muszą w większości przypadków zmuszać innych do akceptacji własnych pomysłów. Mogą tę akceptację po prostu kupić. Bez niemieckich pieniędzy nie byłoby możliwe ani stworzenie unijnego mechanizmu stabilizacyjnego, ani sklejenie budżetu Unii Europejskiej. To z tego powodu we wrześniu 2012 r., gdy przewodniczący Komisji Europejskiej wygłaszał w Parlamencie Europejskim swoje przemówienie „State of the Union”, uwaga wszystkich była skierowana nie na Strasburg, ale na Karlsruhe, gdzie niemiecki trybunał konstytucyjny w praktyce decydował o tym, czy mechanizm stabilizacyjny powstanie, godząc się na przekazanie do niego niemieckich funduszy. Powstaje jednak pytanie, jak potężna jest w istocie dominacja Niemiec i jak długo może potrwać. W dążeniu do narzucenia innym – nie tylko krajom, będącym w stanie totalnej zapaści, jak Grecja, lecz również tym na krawędzi, jak Hiszpania, Portugalia, Włochy – twardych zasad finansowych, kanclerz Merkel wydaje się coraz bardziej osamotniona. Polityka ostrych oszczędności nie odpowiada do końca również najważniejszemu partnerowi Berlina – Paryżowi. Pod znakiem zapytania stoi także dzisiaj (grudzień 2012 r.) powołanie paneuropejskiej instytucji finansowej, nadzorującej banki poszczególnych państw. Tu sceptyczny jest również Berlin. Być może właśnie problemy, dotyczące sformułowania strategii dla strefy euro najlepiej pokazują rosnący rozziew między coraz bardziej pustym i beztreściowym językiem unijnej nowomowy, którą wypełnione było przemówienie „State of the Union”[5] José Barrosó, a realną sytuacją Unii Europejskiej. Lista samych najbardziej podstawowych problemów wydłuża się. Kwestia zakresu i poziomu nadzoru EBC nad bankami państw członkowskich, kwestia znalezienia podstaw prawnych dla przyjętych rozwiązań (aby można je było wprowadzić w życie bez negocjowania zmian traktatowych), kwestia roli w tym systemie krajów spoza strefy euro, propozycja wprowadzenia odrębnego budżetu dla państw ze strefy, pytanie, co począć w takiej sytuacji z pozostałymi dziesięcioma państwami, które także nie mają tutaj wspólnej strategii… A wszystko to przykryte frazesami, które już nic nie oznaczają. Tymczasem jednak w innych dziedzinach pewne elementy unijnej polityki dalej są realizowane jak gdyby w oderwaniu od sytuacji gospodarczej i wprost pod dyktando najsilniejszych. Tak jest choćby z wprowadzaniem kolejnych postanowień pakietu klimatyczno-energetycznego oraz dużo dalej idącymi zamierzeniami, wynikającymi z tzw. mapy drogowej zmian w sektorze energetycznym, wyznaczającej strategię do roku 2050. Ich postanowienia doskonale współgrają z planami przestawienia niemieckiej gospodarki na model niskoemisyjny. Będzie to wprawdzie utrudnione w związku z czysto polityczną, ryzykowną decyzją Berlina o rezygnacji z elektrowni jądrowych (podczas gdy wciąż ok. 40% energii Niemcy uzyskują z węgla), jednak wymuszenie na państwach członkowskich, w tym na Polsce, korzystania z odnawialnych źródeł energii (OŹE) zapewni niemieckiemu przemysłowi zbyt na technologie, obsługujące takie właśnie sposoby uzyskiwania energii. Niestety, dla naszego kraju oznacza to zarazem gigantyczne koszty. Według wyliczeń dr Bolesława Jankowskiego z firmy Energsys[6], Polski PKB byłby niższy w stosunku do sytuacji braku ograniczeń o 5% w roku 2020 i aż o 10-12% w latach 2030-2050 (założenia mapy drogowej). Kwestia redukcji emisji CO2 jest symptomatyczna dla stanu Unii Europejskiej dzisiaj i zapewne wyznacza jeden z możliwych kierunków jej politycznego rozwoju. Planowane zmiany są dla części ważnych aktorów neutralne (Francja, Wielka Brytania), dla najważniejszego z nich są korzystne (Niemcy), zaś dla Polski są wybitnie szkodliwe. Zarazem są idealnym ideologicznym spoiwem dla unijnej biurokracji, która traktuje walkę o obniżenie emisji dwutlenku węgla – irracjonalną i całkowicie bezskuteczną w skali globalnej – jako doskonały pretekst dla własnego istnienia. Podsumowując – Unia znajduje się dzisiaj w momencie na tyle przełomowym, zaś działające w niej siły są na tyle intensywne, że trudno prezentować jednoznaczną prognozę dalszego rozwoju sytuacji. Można zarysować następujące ramowe scenariusze. Scenariusz I. Postępuje podział UE na blok euro i blok krajów spoza unii walutowej. W jego wyniku po pewnym czasie de facto istnieć będą obok siebie dwie organizacje międzynarodowe, połączone jedynie formalnymi więzami. Skład grupy euro może się zresztą zmienić, jeżeli niektóre państwa zrezygnują ze wspólnej waluty. Pojawia się w tym momencie bardzo ważne dla nas pytanie, na jakich zasadach funkcjonowałyby wówczas w Unii państwa bez euro i czy w ogóle przynależność do UE byłaby jeszcze dla nas opłacalna w takich okolicznościach. Scenariusz II. Siły odśrodkowe okazują się na tyle silne, że Unia Europejska w perspektywie kilkunastu lub kilkudziesięciu lat całkowicie się rozpada, także formalnie. Ten proces może się rozpocząć od podziału, opisanego w I scenariuszu, a może też zostać zapoczątkowany przez odejście ze wspólnoty Wielkiej Brytanii. Wówczas mielibyśmy powrót do klasycznego koncertu mocarstw, w formie odartej z pozorów wspólnotowości (co ma miejsce dzisiaj). Scenariusz III. Unia przezwycięża w końcu kryzys gospodarczy (ewentualnie odrzucając obciążających ją członków, takich jak Grecja) i trwa dalej, zachowując instytucjonalne pozory wspólnotowości. W rzeczywistości w coraz większym stopniu organy wspólnotowe stanowią jedynie przekaźnik dla postulatów i interesów najpotężniejszych graczy, co w dłuższej perspektywie może się również skończyć jakąś formą buntu graczy słabszych, a być może podziałem lub rozpadem. Byłaby to z grubsza kontynuacja obecnego stanu rzeczy. Scenariusz IV. Niezależnie od formalnie przyjętych rozwiązań – oficjalny podział UE na strefę euro i grupę pozostałych państw z osobnymi budżetami i instytucjami czy też zachowanie pozorów jedności – aktorzy państwowi muszą coraz mocniej ustępować pola aktorom niepaństwowym: koncernom przemysłowym i przede wszystkim międzynarodowym korporacjom finansowym, które poprzez lobbing i naciski na unijną biurokrację, urządzają Unię zgodnie z własnymi potrzebami i interesami. W wyniku takiej sytuacji ogromnie pogłębia się deficyt demokratyczny. Ten scenariusz wydaje się o tyle prawdopodobny, że w jakimś stopniu realizuje się już obecnie. Trzeba tu zaznaczyć, że w żadnym wypadku nie wydaje się możliwy scenariusz, będący realizacją idealistycznych wyobrażeń na temat funkcjonowania Unii Europejskiej jako „wspólnego europejskiego domu”, w którym wszyscy działają na rzecz wspólnego dobra, a silniejsi są gotowi na własny koszt wspierać uboższych. Taki obraz i sposób działania UE – jeżeli w ogóle kiedykolwiek po 1989 roku był prawdziwy – bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Wobec takiej sytuacji i tak zarysowanych możliwych dróg rozwoju wypadków, pozostaje zastanowić się, jakie stanowisko mogą i powinny zająć środowiska konserwatywne w państwach naszego regionu. Nim spróbujemy odpowiedzieć na tak postawione pytanie, najpierw trzeba ustalić, jak w kontekście zmian zachodzących wewnątrz Unii Europejskiej należy rozumieć pojęcie „środowiska konserwatywne”. Nie chodzi tu oczywiście o europejską chadecję (reprezentowaną w Parlamencie Europejskim przez Europejską Partię Ludową), którą w sensie ideowym oraz praktycznym trudno dzisiaj uznawać za formację konserwatywną. Sądzę, że konserwatyści podzielają pewne podstawowe zasady, jakimi się kierują w swojej analizie obecnej sytuacji w Unii Europejskiej. Są to: · Niepodatność na pozbawioną treści retorykę, jaką posługują się europejscy biurokraci oraz wielu polityków, dzięki niej maskujący swoje faktyczne plany i motywacje. · Postrzeganie Unii Europejskiej jako pola gry interesów poszczególnych państw, nie zaś jako wypełnienia wizji końca historii. · Elastyczność intelektualna, pozwalająca szukać alternatywnych rozwiązań, bez skreślania Unii Europejskiej jako takiej. · Niezgoda na zbyt daleko idącą interwencję Brukseli w wewnętrzne sprawy państw członkowskich, zarówno w sferze obyczajowej i światopoglądowej, jak i gospodarczej. · Niezgoda na postrzeganie integracji jako procesu nigdy się nie kończącego i nie mającego określonego i zdefiniowanego stanu docelowego. Opisane wyżej zasady są, jak sądzę, wspólne dla środowisk konserwatywnych w całej Unii Europejskiej, natomiast wnioski, jakie wyciągają takie środowiska w Wielkiej Brytanii, Francji, Polsce, Czechach czy Hiszpanii będą oczywiście odmienne. Konserwatyści, jako dostrzegający grę interesów rozgrywającą się za kulisami unijnego teatru, będą mieć na uwadze przede wszystkim pomyślność własnych krajów. Możemy jednak mówić o wspólnych ramowych interesach państw, należących do niektórych regionalnych bloków, w tym o wspólnych ramowych interesach państw regionu Europy Środkowej, w tym Polski i Czech. Czy powinniśmy odnosić się krytycznie do kierunku, jaki przedstawia w swoich wystąpieniach minister Radosław Sikorski? Co możemy zyskać, a co stracić, gdybyśmy zgodzili się na prezentowaną przez niego wizję? Szef polskiego MSZ przynajmniej od roku 2009 konsekwentnie prezentuje nam obraz silnej Unii Europejskiej pod niekwestionowanym niemieckim przywództwem. Jest to oczywiście rodzaj transakcji: za względne bezpieczeństwo, przede wszystkim gospodarcze, mielibyśmy zapłacić naszymi aspiracjami i ambicjami. W takim postawieniu sprawy nie ma niczego zaskakującego. To jedna z modelowych sytuacji w stosunkach międzynarodowych. Gdy silny, znaczący aktor staje naprzeciw wielu słabszych partnerów, którzy nie są w stanie połączyć się i stworzyć dla niego przeciwwagi, ten aktor będzie dominował i realizował w tym układzie własne interesy kosztem pozostałych. Zadawanie pytania, dlaczego Niemcy miałyby tak właśnie postępować i urządzać Unię Europejską w zgodzie z własnymi interesami, nie ma sensu. To całkiem oczywiste i naturalne, podobnie jak w fizyce prawo powszechnego ciążenia: Niemcy tak właśnie będą postępować, bo mogą (i póki mogą). Taka jest po prostu logika stosunków międzynarodowych. Tak samo działałoby każde normalne państwo. Jednak rozumowanie, jakie prezentuje Sikorski i inni, podzielający jego poglądy, to rodzaj błędnego koła. Opiera się ono na założeniu, że musimy wejść we wspomniany układ „handlowy” z Niemcami, ponieważ tylko Niemcy mają środki, aby uratować Unię Europejską w kształcie przynajmniej przybliżonym do obecnego. Dlaczego jednak właściwie mielibyśmy tak zażarcie walczyć i płacić tak wysoką cenę za uratowanie UE w takiej właśnie postaci? Jedyną odpowiedzią na to pytanie jest stwierdzenie, że brak alternatywy. Uzasadnienia dla tego poglądu brak. Gdy natomiast pojawiają się alternatywne propozycje – które oczywiście są – elity nie podejmują z nimi dyskusji, zamiast tego kwitując je jako „populizm” i odmawiając im miejsca w przestrzeni publicznej. Jakie zatem działania mogą i powinny podjąć kręgi konserwatywne? Wyliczmy najważniejsze spośród nich. Po pierwsze – musimy dowodzić, że w przeciwieństwie do stwierdzeń wielu przedstawicieli elit (w tym szefa EBC Mario Draghiego), wspólna waluta nie jest projektem nieodwracalnym. Euro było od samego początku planem politycznym o wątłych podstawach ekonomicznych. Jeżeli – a wiele na to wskazuje – ten system się nie sprawdza, przynajmniej w obecnej postaci, należy zacząć planować jego ograniczenie, reformę lub skasowanie. Po drugie – integracja europejska nie tylko może, ale wręcz musi mieć swój jasno i jednoznacznie zdefiniowany cel i stan końcowy, poza który nie powinna się posuwać. W swojej obecnej postaci możliwe jest, że ta granica została już przekroczona. Po trzecie – należy jak najgłośniej wskazywać i przypominać, że Unia Europejska przekształcana i tworzona zgodnie z planem, sporządzonym przede wszystkim w jednej tylko stolicy, nie może dobrze funkcjonować. Będą ją rozrywać konflikty i frustracje. Po czwarte – powinniśmy przy każdej okazji przypominać i dopominać się o prawdziwe, a nie udawane rozwiązanie kwestii deficytu demokratycznego. Pozornych rozwiązań jest dziś wiele – od propozycji wprowadzenia powszechnych wyborów na przewodniczącego Komisji Europejskiej, poprzez propozycję wybierania posłów do Parlamentu Europejskiego w jednym paneuropejskim okręgu (oba rozwiązania w rzeczywistości dawałyby olbrzymią przewagę największym), aż po tworzenie złudzenia, że spotkania unijnych dostojników z obywatelami czy uruchomienie jakichś interaktywnych narzędzi na stronach internetowych instytucji europejskich cokolwiek zmienia. Prawda jest jednak taka, że podejmowanie decyzji na poziomie całej Unii jest już niemal całkowicie oderwane od faktycznej woli obywateli. To nie są zadania łatwe ani też nie ma szans, aby dały szybkie wyniki. Warto je jednak podjąć, ponieważ im bardziej przełomowy jest moment, tym łatwiej spowodować zwrot i zmianę kursu. Wiele wskazuje na to, że w takiej właśnie sytuacji teraz jesteśmy.
Tekst z wydanej przez OMP pracy zbiorowej: Kryzys Unii Europejskiej. [1]http://www.nytimes.com/2012/09/18/opinion/a-new-vision-of-europe.html?_r=2&adxnnl=1&adxnnlx=1347980610-XJ/WVg258nmQjw7lO/timQ& [2] http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120918RAPORT/Raport.pdf [3] Debata w Parlamencie Europejskim odbyta 24 lutego 2010 r. [4] http://trends.gmfus.org/files/2012/09/TT-2012-Key-Findings-Report.pdf [5] http://europa.eu/rapid/press-release_SPEECH-12-596_en.htm [6] Prezentacja dr Jankowskiego jest dostępna pod adresem http://www.kig.pl/files/Aktualnosci/2012-10-24%20Konferencja%20KIG-final.pdf. |