Prawa przeciw prawu


Pierwodruk tekstu ukazał się w języku czeskim (pod tytułem Práva versus právo) w piśmie breńskiego think-tanku „Kontexty” (4/2012), jako część projektu realizowanego przez Ośrodek Myśli Politycznej i CDK.

 

Unię Europejską w jej obecnym kształcie uznać można za nieomal spełnienie prawniczo-administracyjnej utopii. Prawniczej, co nie znaczy – prawnej. Receptą na każdą bolączkę staje się kolejna – zwykle nieodróżniana od prawa – regulacja, a prawnicy przekształcają się w lekarzy naszej schorowanej rzeczywistości oraz ostateczną instancję czyli suwerena postdemokratycznego ustroju.

Mnożą się kolejne generacje zderzających się ze sobą praw człowieka, a europejscy ustawodawcy tak o nas dbają, że w paragrafy ująć usiłują każdą dziedzinę ludzkiego życia. Prawo regulować ma pożycie intymne i rodzinne, całość relacji między pracodawcą a pracobiorcą, wszystkie nasze zachowania, wypowiedzi i postawy. Staje się tożsame z polityką o coraz bardziej totalitarnych ambicjach i przekształca w narzędzie inżynierii społecznej, która konstruować ma Europejczyka czyli nowego człowieka.

Aby to osiągnąć, prawo musi dokonać destrukcji tradycyjnych form bytowania mieszkańców naszego kontynentu, a także wszelkich silniejszych tożsamości określających ich status, takich jak naród, religia, a nawet rodzina i płeć; dekonstruuje klasyczną kulturę europejską i jej zasady.

Prawo zastąpić ma więc obyczaj, etykę oraz rynek i stać jedynym systemem regulacji zachowań człowieka. Jednocześnie, siłą rzeczy, odrywa się od idei sprawiedliwości i powszechnych intuicji etycznych. W szatkach swobodnie definiowanego pragmatyzmu staje się domeną zupełnie arbitralnych poczynań, odwołujących się do wywodzonych ad hoc kolejnych praw człowieka, których główną troską ma być dbałość o dowolnie kreowane mniejszości. Prawo takie staje się narzędziem nowej lewicowo-liberalnej ideologii, która wprawdzie nie posiada żadnego oficjalnego kanonu, ale jej zasady łatwo implikować zarówno z teorii jak i praktyki dominującego dziś w Europie polityczno-kulturowego nurtu.

Tak pojmowane prawo ma ambicję zastąpienia, a w każdym razie daleko idącej redukcji polityki, a więc sfery samostanowienia realnych, narodowych wspólnot, co oznacza także likwidację demokracji w znanym nam kształcie. Zamiast tego tworzone są fikcje w rodzaju demokracji europejskiej czy dialogicznego uzgadniania racji, co, paradoksalnie, prowadzi do dominacji potężnych grup wpływu, których żerowiskiem staje się dziś UE. W ten sposób realizowane są interesy: tak materialne jak i ideologiczne, które splatając się ze sobą, tworzą obecny kształt Europy.

Gdyż, jak zwykle, utopijne projekty realizowane są w formie swojej karykatury, za parawanem której władzę przejmują najsilniejsi. Reakcja kontynentalnych potęg, głównie Niemiec, spowodowała, że akurat ich polityka wyznacza dziś kierunek działania Unii. Realna polityka splata się jednak z lewicowo-liberalną ideologią, która odciska na niej swoje piętno.

 

Naród i państwo na cenzurowanym

 

Można uznać, że proces ten nabrał rozmachu od Traktatu z Maastricht, czyli powstania UE z początkiem lat 90. minionego wieku. Nowe koncepcje prawa pojawiły się już jednak wcześniej i rozwijały wraz z tworzeniem się europejskiej wspólnoty. Jej projekt jest odpowiedzią na II Wojnę Światową, a szerzej, na europejski kryzys 1914-1945, który nieomal doprowadził do samobójstwa naszego kontynentu. W tym kontekście idea powołania głębszej wspólnoty europejskiej, która byłaby w stanie przezwyciężyć tradycyjne animozje, była ze wszech miar rozumna. Współtworzyły ją jednak fobie, które z czasem niezwykle zaciążą nad kształtem przyszłej unii i staną istotnym elementem nowej ideologii. Wyrosły z diagnozy, która odpowiedzialnością za europejski, zwieńczony II Wojną Światową, kryzys, obarczała nacjonalizm, a narodowy socjalizm utożsamiany z faszyzmem uznawała za jego prawą kontynuację. Pierwsza teza jest tylko częściowo prawdziwa, druga, która w sposób nieuprawniony rozszerza zakres pojęcia faszyzmu, ma charakter ideologiczny i więcej mistyfikuje niż wyjaśnia. Zrobiła jednak zawrotną karierę i nadal stanowi jedno z kanonicznych ujęć w interpretacji narodowego socjalizmu. W lewicowej ideologii staje się uzasadnieniem walki z dorobkiem kulturowym Europy, którego hitleryzm ma być mniej lub bardziej legalnym spadkobiercą.

Można zgodzić się, że, do pewnego stopnia, wyrastał on z europejskiej tradycji, która zawiera rozliczne zderzające się ze sobą prądy ideowe, a na jej marginesie zawsze funkcjonował kontestujący ją nurt rewolucyjny. To z niego zrodził się narodowy socjalizm, słusznie nazwany przez jednego z jego wyznawców, a potem krytyków, Hermana Ruschninga, „rewolucją nihilizmu”. Wymierzony był w fundamenty kultury zachodniej, cały jej klasyczny racjonalizm i chrześcijaństwo. Metaforycznie uznać można, że głównymi wrogami Hitlera i jego ekipy były dwa źródła naszej tradycji: Ateny i Jerozolima. Nienawiść nazistów budził także, utożsamiany z „duchem żydowskim”, kapitalizm. Natomiast w walce o władzę hitleryzm, tak zresztą jak leninizm, nie związany żadnymi zasadami, żadnym pierwotnym prawem ani naturą, okazywał się niezwykle pragmatyczny i swobodnie żonglował rozmaitymi ideami.

W lewicowym żargonie i erystyce określenie faszystowski czy jeszcze bardziej mętne i arbitralne: „faszyzujący”, stały się obiegowymi epitetami wymierzonymi w rozmaite postawy i poglądy, które nie tylko nie miały z faszyzmem żadnego związku, ale posiadają zasłużone miejsce w europejskiej tradycji jak np. etyka heroiczna, kategoria wzniosłości itp.

Doświadczenie nazizmu prowokowało podejrzliwość wobec silnego państwa posługującego się prawem dla narzucenia ładu etycznego. Trauma wojny wyzwalała obawy wobec większości i sugerowała szczególną opiekę nad, z natury rzeczy, słabszymi, mniejszościami.

W rzeczywistości były to raczej odruchy wynikające z poważnego traktowania nazistowskiej propagandy. Hitleryzm zinstrumentalizował kategorie państwa oraz prawa i można dowodzić, że wystąpił przeciw ich fundamentalnym ideom. Naziści byli tylko dobrze zorganizowaną mniejszością, która ma zawsze przewagę nad niezorganizowaną większością i potrafi narzucić jej swoją wolę. Nie znaczy to, że obawy przed tyranią silnego państwa i despotyzmem większości są bezpodstawne. Trzeba jednak widzieć je na tle innych zagrożeń.

Doświadczenie hitleryzmu w Europie spowodowało nałożenie prawnych ograniczeń na demokratyczną wolę większości. Służyły temu Trybunały Konstytucyjne, które nadzorować miały demokrację, aby nie popełniła samobójstwa, tak jak stało się to w wypadku Republiki Weimarskiej. Z czasem zaczęły one wychodzić poza przepisaną sobie rolę i interpretować nie tylko literę, ale i „ducha” konstytucji, co powodowało, że ich uprawnienia dalece wykroczyły poza przewidziane przez ich twórców. Podobny proces obserwować możemy w Stanach Zjednoczonych, gdzie cała władza sądownicza, zwłaszcza Sąd Najwyższy, ciągle usiłują rozszerzać swoje uprawnienia kosztem politycznej reprezentacji i polityki jako takiej. Prawo, które traci silny grunt ogólnie przyjętych norm, określanych jako prawo naturalne, równocześnie pozbywa się wyrastających z nich ograniczeń. Jego autorytet ulega atrofii, na co odpowiedzią jest ciągłe rozszerzanie sfer jego działania i przypisywanie mu kolejnych kompetencji.

 

Zagrożenia prawniczego pozytywizmu

 

Doświadczenie II Wojny Światowej kazało zakwestionować dogmaty panującego wcześniej na kontynencie pozytywizmu prawniczego. Jego główna teza głosiła, że prawo to wola suwerena, a systemy moralne i prawne działają w zupełnie odmiennych porządkach. Przyjmując tak pojętą jurysprudencję nie sposób było osądzić hitlerowskich zbrodniarzy działających zgodnie z prawem III Rzeszy, a także poddać go zasadniczej krytyce.

Co więcej, proces w Norymberdze, wydawałoby się, naruszał świętą zasadę prawa: „lex retro non agit” (prawo nie działa wstecz). Na te wątpliwości odpowiedział niemiecki filozof prawa, Gustaw Radbruch, wprowadzając kategorię „ustawowego bezprawia”. Nie oznacza ono po prostu niesprawiedliwego prawa, ale takie, które tworzone jest przy świadomym zakwestionowaniu idei sprawiedliwości.

II Wojna Światowa doprowadzić musiała do odrzucenia twardego pozytywizmu prawniczego, który funkcjonował wcześniej, od Johna Austina po Hansa Kelsena. Nowe jego wersje w wydaniu Herberta Harta czy Josepha Raza odchodziły od pozytywistycznych dogmatów, nie akcentowały dominującego znaczenia woli suwerena, a także radykalnej odmienności systemów prawa i moralności. To Hart stwierdził, że jeśli społeczeństwo nie chce być klubem samobójców, to jego system normatywny musi uwzględniać minimum prawa natury.

Można uznać, że tradycyjny pozytywizm prawniczy był typową dla owych czasów próbą budowy naukowego, a więc zamkniętego i samowystarczalnego systemu regulacji, który odrzucał prawo naturalne jako relikt przednaukowego, religijno-mitycznego pojmowania świata. Po pustoszących doświadczeniach nazizmu, niektórzy sprzyjający wcześniej pozytywizmowi teoretycy, jak Radbruch, zrozumieli, że do jakieś formy prawa naturalnego należy powrócić. Generalnie jednak królowało przeświadczenie, że obroną przed despotyzmem władzy jest uniezależnienie od niej wymiaru sprawiedliwości, czego elementem były Trybunały Konstytucyjne, a także uniwersalne normy zawarte w prawach człowieka i w oparciu o nie kreowanie ponadnarodowego prawa.

W dużej mierze zanikła świadomość, że zarówno normy konstytucji jak i, zwłaszcza, ponadnarodowe, gwarantowane w prawach człowieka, zasady muszą mieć jakiś fundament, i z jakieś koncepcji człowieka i świata wyrastać. Można odnieść wrażenie, że mało kto się tym wówczas przejmował, a wszystko zdominował duch pragmatyzmu.

 

Prawa człowieka i ich ewolucja

 

Nie przypadkowo prawa człowieka nazywane są dziś „świecką religią nowożytności”. I, jak to bywa z ersatzami religii, wikłają się w sprzecznościach.

Prawa człowieka można implikować z prawa naturalnego. Są one wówczas elementem szerszego ładu i pochodną idei sprawiedliwości. Ich eksponowanie było efektem pojawienia się liberalizmu, który przekierował polityczno-prawną myśl na jednostkowy podmiot ludzki, a porządek polityczny wywodził z umowy społecznej, czyli hipotetycznej zgody wszystkich na stworzenie określonego systemu władzy.

Ta zmiana miała zasadniczy charakter. Z prawa przedmiotowego, które wskazywało reguły funkcjonowania świata, a więc i osadzonego w nim człowieka oraz uznawało karę za właściwą reakcję na ich złamanie, punkt ciężkości przesunięty został na prawo podmiotowe, akcentujące uprawnienia ludzkiego indywiduum. Generalnie jednak klasycy liberalizmu nie kwestionowali ładu świata, czyli prawa naturalnego.

Po raz pierwszy określenie „prawa człowieka” pojawiło się w „Kodeksie Prawnym Stanu Wirginia” w 1776 r. Prawa takie przysługiwać mają każdemu człowiekowi z racji urodzenia i stoją ponad polityką. John Locke, który pisał o nich w Dwóch traktatach o rządzie (1690), nazywał je „uprawnieniami naturalnymi” i wskazywał, że mają chronić życie, zdrowie, wolność i własność. W konstytucji amerykańskiej dodane do nich jest prawo „dążenia do szczęścia”. W zasadzie do połowy XX wieku panowała powszechna zgoda, co do ich zakresu.

W 1945 r., ciągle jeszcze w cieniu II Wojny Światowej, organizacja, która powstała jako próba odpowiedzi na jej tragedię, czyli ONZ, akcentuje ich potrzebę w swoim dokumencie założycielskim czyli „Karcie Narodów Zjednoczonych”. Trzy lata później uchwala Powszechną Deklarację Praw Człowieka. Składają się one z 30 artykułów. 20 pierwszych uznać można za rozpisane na konkretne regulacje naturalne uprawnienia człowieka. Artykuł 21 jest rodzajem manifestu demokratycznego, który utożsamia prawa obywatelskie z systemem demokratycznym. Dziewięć następnych to zestaw szerokich roszczeń odnośnie ekonomii, polityki i kultury.

Nowe generacje praw człowieka pojawiły się w efekcie ewolucji, którą przeszedł dominujący nurt zachodniej myśli politycznej, w tym również sam liberalizm. Wzrost nastrojów lewicowych prowadził do uznania klasycznych praw człowieka za „abstrakcyjne”, a nawet chroniące porządek „kapitalistycznego wyzysku”. Rzecznicy takich poglądów twierdzili, że nie można korzystać z prawdziwej wolności a nawet z życia, bez zaspokojenia elementarnych ekonomiczno-społecznych potrzeb. Abstrahując od zasadności takiego podejścia trzeba zwrócić uwagę na zasadniczą, jakościową różnicę klasycznych praw człowieka i ich „nowych generacji”: roszczeń ekonomicznych oraz uprawnień kolektywnych.

Pierwszymi, którzy rozszerzyli prawa człowieka o prawa społeczne, byli jakobini. W 1793 r. wprowadzili swoją wersję „Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela” (pierwsza pochodzi z 1789 r.), gwarantując m.in.: prawo do pracy i opieki przy niezdolności do jej podjęcia. Działo się to w momencie apogeum terroru rewolucyjnego.

W 1961 r. państwa członkowskie Rady Europy wprowadziły Europejską Kartę Socjalną. W 1966 Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło dwa międzynarodowe pakty praw: Międzynarodowy Pakt Praw Gospodarczych, Społecznych i Kulturalnych oraz Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych, które weszły w życie w 1976 r. Dodatkowo zatwierdziło ono ogromną liczbę konwencji w tej mierze.

Współcześnie proponowane są kolejne ich generacje, choćby w Europejskiej Karcie Praw Podstawowych, integralnej części Traktatu Konstytucyjnego UE, która po jego odrzuceniu została dołączona – jako nieobligatoryjna acz podpisana przez prawie wszystkie państwa – do Traktatu Lizbońskiego, faktycznie wprowadzającego propozycje niedoszłej konstytucji.

Mnożą się kolejne „prawa”: reprodukcyjne, ekologiczne, dzieci, a nawet zwierząt.

 

Roszczenia jako prawa

 

Tradycyjne prawa człowieka miały bronić go przed despotyzmem władzy i nakładały na nią ograniczenia. Mają więc charakter negatywny i stosunkowo łatwy do określenia. Można uznać je za normy uniwersalne. Życie, wolność, pewien poziom gwarancji własności tego, co uzyskaliśmy zgodnie z prawem, są niezbędne dla funkcjonowania i rozwoju człowieka niezależnie od cywilizacji w jakiej żyje.

Są to zasady warunkowe. Ktoś, kto je narusza i szerzej, kto narusza reguły prawa, może być pozbawiony własności, wolności a w szczególnych wypadkach, życia. Również w sytuacji wyjątkowej, wspólnota polityczna ma prawa je ograniczać.

Prawa obywatelskie mają inny charakter. Te uznane w artykule 21 „Powszechnej Deklaracji” przyjmują za normę system demokratyczny, gdyż zapisują prawo do uczestnictwa w regularnych, powszechnych i tajnych wyborach. Można uznać, że w naszym kręgu kulturowym jest to funkcjonująca, a więc uzasadniona reguła polityczna. Zakłada ona jednak ileś wstępnych warunków, bez których może stać się swoją parodią i prowadzić do radykalnie odmiennych od zamierzonych efektów. Wybory w krajach bez obywatelskiej tożsamości stawały się okazją do narzucenia ogółowi woli określonej grupy (narodu, plemienia), a także, pod pretekstem wprowadzania formalnej demokracji, która w danym systemie społecznym funkcjonuje ułomnie, rozbijane bywały tradycyjnie działające tam struktury społeczne.

Roszczenia społeczne z natury rzeczy muszą być arbitralne. Jaki poziom życia jest właściwy? Co to znaczy opieka medyczna, albo bezpłatna edukacja? A co oznacza „prawo do pracy” i jak państwo ma ją wszystkim zapewnić?

Te tak zwane prawa są partykularne, a próba ich uniwersalizacji jest utopijna. Co innego jest godziwym poziomem życia w Sudanie, a co innego w Szwajcarii. Nie dlatego, że Sudańczycy są gorszym gatunkiem człowieka, ale dlatego, że akumulowany przez wieki poziom życia Szwajcarów wytworzył u nich inne oczekiwania i możliwości ich realizacji.

Można wprawdzie przyjąć, że niezawiniony głód jest skandalem moralno-politycznym i świat powinien zrobić wszystko, aby go wyeliminować, ale nie ma na to żadnej recepty. Pomoc zewnętrzna musi przechodzić przez miejscowe instytucje w jakimś stopniu odpowiedzialne za stan kraju, w którym głód panuje. Pomoc taka może więc służyć utrwaleniu fatalnej polityki, która plagę spowodowała. Znamy z XX wieku ileś przykładów międzynarodowej pomocy, która wzmacniała zbrodnicze reżimy. Kontrola krajowej dystrybucji przez ofiarodawców oznaczałaby podporządkowanie im kraju. Międzynarodowe instytucje funkcjonują źle etc.

Roszczenia socjalne odnoszą się do stanu ograniczonej ilości dóbr, w jakim człowiek funkcjonuje i prowokują pytanie o regułę redystrybucji. Czy więcej środków pójdzie na opiekę medyczną, a może na oświatę, albo wymiar sprawiedliwości czy armię? Władzy można narzucić określone ograniczenia, ale żaden akt prawny nie obdarzy jej środkami materialnymi. Za tzw. „bezpłatne” świadczenia ktoś musi zapłacić, innymi słowy: trzeba na początku ściągnąć środki od obywateli, aby je potem redystrybuować. Zawsze wiąże się to z pytaniami: do jakiego stopnia państwo może dysponować prywatną własnością i ingerować w życie obywateli, aby prowadzić skuteczną politykę redystrybucyjną? Zastanawiając się nad stopniem jej stosowania należy także zważyć nieuniknione, negatywne konsekwencje, jakie musi ona wywołać, m.in. rozbudowę biurokratycznych instytucji, które mają tendencję do uniezależniania się i pochłaniają coraz większe środki.

Wszystko to, zwłaszcza w systemie demokratycznym, mieści się w domenie polityki czyli troski o wspólne dobro. Wspólnota uzgadnia optymalne metody samoorganizacji w zmieniających się warunkach. Prawne ingerencje w politykę prowadzą do jej ograniczenia a więc do ubezwłasnowolnienia obywateli, za których ktoś raz na zawsze chce podjąć decyzję jak planować ich życie.

W obronie autonomii osoby ludzkiej można – a prawdopodobnie trzeba – narzucić trwałe i uniwersalne ograniczenia każdej (również demokratycznej) władzy. Obronę godności ludzkiej do pewnego stopnia należy wyłączyć z obszaru polityki. Jest to jednakże ujęcie modelowe i doskonale wiemy, że w szczególnych wypadkach (stan wyjątkowy) również takie zasady muszą ulec ograniczeniu. Generalnie jednak są one w miarę oczywiste.

Roszczenia socjalne są zaprzeczeniem takiej oczywistości. Prawa ekonomiczno-społeczne to próba narzucenia socjaldemokratycznego modelu państwa, co kłóci się choćby z deklarowanymi gdzie indziej przez jego rzeczników przekonaniami demokratycznymi. To zamach na podstawowe uprawnienia obywateli, ograniczenie ich wolności politycznej i próba rozstrzygnięcia za nich podstawowych kwestii w tej sferze.

 

Klient, członek kolektywu

 

W wypadku tzw. praw socjalnych zmienia się także zasadniczo podejście do osoby ludzkiej. Klasyczne prawa człowieka traktowały ją jako podmiot, której godność wymaga zabezpieczenia przed interwencją władzy. Prawa socjalne sprowadzają ją do roli niedojrzałego klienta, którym należy się opiekować. To zresztą stały problem państw opiekuńczych, które kreują postawy bierności i roszczeniowości. Podmywają tradycyjne więzi zbiorowości, które w skali społecznej zamierają jeśli nie mają również materialnych uzasadnień. Dawniej obowiązek opieki nad niezdolnymi do pracy spoczywał na rodzinie, ewentualnie wspólnocie religijnej czy sąsiedzkiej. Wraz z przejęciem tych zobowiązań przez państwo, te elementarne instytucje społeczne tracą jedną ze swoich istotnych racji bytu, co nie może pozostać bez wpływu na ich stan.

Po to, aby państwo mogło wypełniać socjalne obowiązki, musi ulec zasadniczej rozbudowie i stworzyć szeroki aparat kontroli, który ma umożliwić weryfikację statusu obywateli. Musi sprawdzać ich realny stan posiadania, a także możliwości zarobkowe. Ten, domagający się ciągle nowych uprawnień, nadzór oznacza, że państwo bierze obywateli pod kuratelę. Relacja opiekun – osoba, którą się opiekujemy, nie jest symetryczna. W takim układzie władza musi przyjąć postawę paternalistyczną.

Wskazanie tych zależności nie oznacza, że powinniśmy zrezygnować z wszystkich elementów państwa opiekuńczego. Trzeba jednak zdać sobie sprawę z jego kosztów i konsekwencji. Prawdopodobnie, sporą część takich funkcji mogą przejąć na siebie niepaństwowe instytucje. I, przede wszystkim, nawet uznając za zasadne część roszczeń socjalnych, musimy uświadomić sobie, że należą one do sfery polityki, a nie stanowią naturalnych uprawnień.

Tymczasem, współcześnie dominujące ośrodki opinii publicznej, niestety skutecznie, usiłują narzucić jeszcze bardziej wątpliwą generację praw człowieka, jakimi mają być uprawnienia kolektywne.

W rzeczywistości prawa zbiorowości albo można wywieść z podstawowych praw człowieka, albo zaczną one wchodzić z nimi w konflikt a czasami wręcz w sprzeczność.

Odmienny charakter ma prawo narodu do samostanowienia. Zamieszkująca dane terytorium wspólnota ma prawo stworzyć własne państwo. Nawet jednak w tym wypadku dostrzegamy potencjalne konflikty pomiędzy różnymi grupami aspirującymi do tych samych ziem. Co więcej, to najbardziej naturalne z praw kolektywnych jest ostatnio coraz bardziej podważane przez inne roszczenia tej samej fali, zwłaszcza te, które na coraz większą skalę eksponują uprawnienia mniejszości. Klasyczne prawa człowieka do pewnego stopnia tonowały te napięcia traktując osobę ludzką jako podmiot, który jest tożsamy w swojej naturze bez względu na płeć, rasę czy kulturę w jakiej się kształtuje. Z tego powodu ma on być w sprawach fundamentalnych traktowany identycznie. Uprawnienia kolektywne odchodzą od tych zasad i na wstępie generują zarzewie potencjalnych napięć.

Wyrastają z założenia, że osoba ludzka jest zdeterminowana przynależnością do kolektywu, który, tym samym, zaczyna pełnić rolę podmiotu. Zgodnie z tym podejściem człowiek ma być traktowany przede wszystkim jako reprezentant określonej grupy: płciowej, seksualnej czy rasowej. Sprzeczność w stosunku do klasycznych praw człowieka jest w tym wypadku uderzająca.

Działania na rzecz poszkodowanych mniejszości (czasami mniejszości owe to rzecz umowna, gdyż w roli tej feministki usiłują obsadzić ogół kobiet) nazywane są „dyskryminacją pozytywną”. Już ten termin budzić musi wątpliwości z perspektywy uprawnień naturalnych. Chodzi przecież o nierówne traktowanie, czyli przywileje dla określonej grupy za samą do nich przynależność. Możemy zaakceptować je jako czasowe polityczne rozwiązania, które niwelować mają utrwalone nierówności, pamiętając równocześnie o ich fundamentalnej niesprawiedliwości. Mówić w takim wypadku o „prawach” jest szczególnym nadużyciem. A, podobno, mają to być prawa uniwersalne.

Równość wobec prawa, która wyrasta z klasycznych praw człowieka, nie nakłada na władzę żadnych dodatkowych zobowiązań. Uprawnienia kolektywne wymagają szczególnych, na wielką skalę zakrojonych, działań czyli inżynierii społecznej, która ma przezwyciężyć dotychczasową pozycję grup upośledzonych (mniejsza o to w tym miejscu, na ile owa ocena jest zasadna i na ile owe grupowa identyfikacja jest realna). W tym wypadku, tak jak w wypadku roszczeń socjalnych, język „praw człowieka” staje się oczywistym ideologicznym nadużyciem.

Równie oczywisty jest jego ideologiczny charakter w wypadku kolejnych „praw”: reprodukcyjnych, ekologicznych czy praw dziecka.

 

Przeciw rodzinie

 

Prawa dziecka pomieszczone m.in. w Europejskiej Karcie Praw Podstawowych można potraktować jako studium do pojmowania prawa dziś. „Mogą [dzieci] swobodnie wyrażać swoje poglądy. Poglądy te są brane pod uwagę w sprawach, które ich dotyczą, stosownie do ich wieku i stopnia dojrzałości”. Cóż znaczy to zalecenie i jaki ma ono związek z prawem? Dlaczego coś równie naiwnego a zarazem mętnego znalazło się w dokumencie nazwanym tak pompatycznie i zobowiązująco? Ten na pozór nonsensowny zapis (kto i na jakiej podstawie ocenia „stopień dojrzałości” i „bierze pod uwagę”) dobrze oddaje tendencję do odgórnej regulacji całości rzeczywistości ludzkiej, a także do narzucenia jako prawa ideologicznej opinii. Dodatkowo, ta charakterystyczna, bezosobowa forma, typowa dla ideologicznie zabarwionych dokumentów, pozostawia władzy ogromne możliwości arbitralnego działania.

Uznanie, że dzieci powinny mieć prawo zabierania głosu w swoich sprawach i że głos ten, w zależności od jego dojrzałości, powinien być brany pod uwagę, wydaje się stanowiskiem zgodnym ze zdrowym rozsądkiem, które, mniej lub bardziej, przyjmowane jest w większości rodzin. Presja, aby stało się ono prawem stanowionym, zmienia jego charakter.

Nie jest to zmiana niewinna. Nawet jeśli, jak w wypadku Europejskiej Karty, pojawia się zastrzeżenie, że zapisy owe obowiązują: „zgodnie z ustawami krajowymi regulującymi korzystanie z tego prawa”. Można by zapytać: po co w takim razie pojawiają się, gdy we wszystkich systemach prawnych sprawy te są jakoś regulowane? W rzeczywistości jednak otwierają one furtkę dla narzucenia określonej normy całej Europie. Metoda ta praktykowana jest w UE już od jej powstania.

Zapis w Karcie wprowadza hipotetycznego arbitra pomiędzy rodziców a dzieci. Prawo dzieci do wyrażania opinii i obowiązek brania ich pod uwagę, nakłada zobowiązanie przede wszystkim na ich naturalnych opiekunów. Władza dostaje więc upoważnienie do wkraczania w relacje między rodzicami a dziećmi, co oznacza naruszenie istoty stosunków rodzinnych i ich pierwotnego charakteru. W podobnym kierunku zmierzają wszelkie prawne próby „walki z przemocą w rodzinie”. Gdyż nie chodzi w tym wypadku o patologię. W jej wypadku, czyli wobec naruszenia podstawowych norm, prawo musi interweniować w każdej instytucji, także w rodzinie. Zapis w Europejskiej Karcie (czy inne prawa przeciw przemocy w rodzinie) odchodzi jednak od tego podejścia i jest przykładem utopijnego podejścia do prawa, które chcąc uregulować wszystko, niszczyć zaczyna wszelkie inne instytucje społeczne, zwłaszcza te, które jako najbardziej pierwotne stanowić winny naturalne dla niego ograniczenie. Autorytet rodziców zostaje zastąpiony autorytetem prawa. Jest to kolejny, ideologiczny krok na drodze do umniejszania roli podstawowej instytucji jaką jest rodzina we współczesnym świecie.

Ten stan rzeczy przynosi określone konsekwencje. Jedną z nich jest dużo łatwiej stosowana dziś przez sądy praktyka odbierania dzieci rodzicom. Oto znaczący przykład. Wydarzył się w Polsce, ale odbija procesy szersze.

Niecałe trzy lata temu w wiejskiej rodzinie, która wychowywała już troje swoich dzieci, sąd odebrał nowonarodzoną córkę. Motywował to tym, że rodzice nie potrafią należycie zadbać o kolejne dziecko, któremu będzie lepiej w rodzinie zastępczej. Decyzja sądu utrzymana została po pierwszym procesie i dopiero fala oburzenia, która przetoczyła się przez Polskę spowodowała, że po dwóch miesiącach dziecko wróciło do swoich rodziców.

Przy okazji porodu, bez pytania o zgodę, matka dziecka została wysterylizowana. Dowiedziała się o tym z karty, którą otrzymała wychodząc ze szpitala. Decyzję odebrania dziecka sąd podjął na wniosek kuratora, który stwierdził, że w domu jest bałagan, matka jest niezaradna i, prawdopodobnie, upośledzona umysłowo, a ojciec ma już 63 lata, zajmuje się gospodarstwem i niewiele jej pomaga. Inni obserwatorzy, w tym samorząd lokalny i przedstawiciele miejscowych instytucji (dyrekcja szkoły, proboszcz) twierdzili co innego, a zwłaszcza akcentowali dbałość rodziców o dzieci i wzajemne silne więzi emocjonalne. Nikt nie utrzymywał, że rodzina, której odebrano dziecko, jest patologiczna. Sąd rozważał czy w domu jest „należyty” porządek i czy opieka nad dzieckiem będzie „właściwa”. Uznał, że przysługują mu kompetencje do decydowania z kim dziecku będzie lepiej. Zawyrokował, że trójka dzieci w tej rodzinie wystarczy, a małej Róży lepiej będzie w rodzinie o wyższym standardzie materialnym. Można uznać, że odwołał się do jedynego wymiernego dla siebie kryterium.

Czy trzeba szukać innych dowodów na patologię funkcjonowania współczesnego wymiaru sprawiedliwości i czy w ogóle trzeba sprawę komentować? Okazuje się, że trzeba.

W dyskusji, która wywiązała się wokół niej pojawiło się zdumiewająco dużo opinii wzywających, aby potraktować ją pragmatycznie, tzn. zastanowić się, czy decyzja sądu nie jest korzystna dla małej Róży. Były to opinie ludzi wykształconych, stanowiących klasę wyższą. Nie ma sensu podejmować polemiki z tego typu sądami, które prowadzą do uznania, że każde dziecko zawsze należy oddawać bogatszym. Ważne jest, aby odnotować ile spustoszenia poczyniło już odejście od prawa naturalnego, czyli normy oczywistej i zakwestionowanie pierwotnej funkcji rodziny. Jest to druga strona inżynierii społecznej, która usiłuje ostatecznie uporządkować społeczną rzeczywistość. Naturalne normy i instytucje coś musi zastąpić. Tym czymś będzie zawsze omnipotencja władzy. W tym wypadku sędziów, którzy nie widzą niczego niestosownego w przyjmowaniu boskich uprawnień.

Znamienne, że kampania w obronie wiejskiej rodziny, która ostatecznie obroniła dla niej dziecko, nie była organizowana przez najgłośniejsze dziś w Polsce ośrodki opinii publicznej. Społeczeństwu udało się przeciwstawić arbitralności sądu w dużej mierze ze względu na „nienowoczesność” Polski, a więc na stosunkowo silne w niej przywiązanie do rodziny i rolę Kościoła katolickiego. W innym wypadku sędziowie prawdopodobnie potrafiliby obronić swoją pozycję quasiboskiego arbitra.

 

Ideologiczny młot

 

Nie tylko zresztą sędziowie aspirują do takiej roli. Lekarze, którzy bez pytania wysterylizowali matkę dziecka, uznali, że kolejna ciąża może być dla niej groźna, a nie będąc pewni czy zrozumie wagę zagrożenia, decyzję podjęli samodzielnie. Sąd nie dopatrzył się w tym naruszenia prawa, chociaż jego złamanie nastąpiło w sposób oczywisty, a publiczna dyskusja w dużej mierze skupiła się na zagadnieniu: czy był sens pytać matki w sprawie tak jednoznacznej? Z jednej strony występował przecież profesjonalizm autorytetów medycznych, z drugiej – niespecjalnie rozgarnięta matka.

Przy tej okazji odsłonił się więc nieco inny aspekt dominującej współczesny Zachód kulturowo-ideologicznej tendencji. Utopijne wyobrażenie, iż można zaplanować rzeczywistość społeczną musi zakładać istnienie specjalistów, którzy posiadają algorytmy dla rozwiązania ludzkich problemów, a więc winni dysponować uprawnieniami dla ich zastosowania.

Niepisane normy moralności i obyczaju utrwalające się przez wiele pokoleń z natury rzeczy są plastyczne i potrafią reagować na zmienne warunki rzeczywistości. Prawo naturalne wskazuje tylko zasady, do których odwołujemy się, kiedy konstruujemy czy raczej odkrywamy, siłą rzeczy szerokie, reguły prawa stanowionego.

Utopijno-ideologiczne myślenie usiłuje zaplanować drobiazgowo świat. Musi ono zastąpić prawo naturalne i wynikające z niego porządki moralne czy już dużo bardziej partykularne reguły obyczajowe i kulturowe konwencje.

Nic więc dziwnego, że obrońcą decyzji sterylizacji matki była głośna feministka, profesor etyki. Nie przeszkadzało jej ewidentne naruszenie godności ofiary. Katoliczka, wielokrotna matka, nie pasowała do feministycznego ideału kobiecości, a więc okaleczenie jej przez lekarzy, pozbawienie godności i wolności, feministka uznawała za działanie w kierunku „uwolnienia” kobiety od „przymusu” rodzenia. Zgodnie z feministyczną ideologią kobiety wybierające powołanie matki są przecież ofiarą presji społecznej. W celu wyzwolenia ich od niej, jak widać, mogą być akceptowane daleko idące działania.

Pojęcie godności, którym również szermuje się w ideologicznej nowomowie, oderwane od swojego klasycznego, zakorzenionego w prawie naturalnym sensu, przestaje cokolwiek znaczyć i staje się dowolnie konstruowaną ideologiczną formułką.

W tym konkretnym wypadku widzimy jak w świecie pozbawionym twardych punktów odniesienia, jakie stanowi prawo naturalne i uznanie pierwotnej roli instytucji takiej jak rodzina, łatwo zbaczać można w kierunku działań przypominających eugenikę.

Liczba odbieranych rodzinom dzieci jest w Polsce spora. Prawo, które miało w tej kwestii bronić najsłabszych czyli dzieci, obraca się z reguły przeciw środowiskom słabszym, biedniejszym, nie umiejącym się bronić, tym, którzy „nie potrafią należycie zadbać”, jak oceniają to ze swoich wszechwiedzących pozycji sędziowie. Wbrew pozorom jest to reguła lewicowych eksperymentów, których deklaratywnym celem jest obrona biedniejszych i słabszych.

Również obroną słabszych motywowane są prawa dotyczące „mobbingu” czy „molestingu” – to znaczące, że w języku polskim funkcjonują one w swoich groteskowych kalkach z języka angielskiego. To pierwsze bronić mają pracownika przed nadużyciami ze strony pracodawców czy zwierzchników. Uznać można, że działania takie jeśli przekraczają określoną granicę penalizowane są przez tradycyjne prawa zakazujące poniżania i obrażania. Rozbudowanie ich i powtarzanie w szczegółowej, odniesionej do konkretnej relacji społecznej, wersji jest wyrazem utopijno-ideologicznej tendencji do drobiazgowej regulacji wszelkich dziedzin życia. Nie jesteśmy w stanie w ten sposób wyeliminować bardziej perfidnych form przemocy, ale z pewnością działamy na rzecz destrukcji broniącego przed nią obyczaju, rozregulowujemy swoiste dla przedsiębiorstw metody organizacji pracy i psujemy prawo.

Jeszcze bardziej jaskrawo zjawiska te ujawniają się w wypadku norm wymierzonych w molesting, czyli niewłaściwe, seksualnie motywowane zachowania. Tradycyjnie były one regulowane głównie przez konwencje obyczajowe, a dopiero ich radykalne naruszenie można było uznać za uwzględnioną w kodeksie karnym obrazę – nie chodzi o zwykłą przemoc seksualną, która była poważnym przestępstwem. Próba prawniczego ujęcia całości tej najbardziej złożonej materii relacji międzyludzkich niszczy jej spontaniczność i kreuje nowy typ przemocy, gdyż łatwo staje się narzędziem szantażu. Kwestionuje także jedną z fundamentalnych zasad prawa: domniemanie niewinności.

Przepisy te są wyrazem utopijnej koncepcji wyrugowania z ludzkiego świata, przy pomocy prawa, jakichkolwiek form, utożsamianej z dominacją, przemocy. Jak zwykle tego typu działania prowadzą do odwrotnych od zamierzonych konsekwencji: nie zmniejszają ilość przemocy natomiast skutecznie rozregulowują wykształcone przez pokolenia formy jej łagodzenia oraz generują jej nowe formy a także pogłębiają trapiącą współczesne społeczeństwa anomię.

Prawo winno interweniować w sytuacjach szczególnych i w wypadku konfliktów, dla uregulowania których nie wystarczy moralność i obyczaj. Utopijnie rozumiane prawo usiłuje wykorzenić każde zło, a więc, siłą rzeczy, musi przyjmować ideologiczny kształt. Skoro tradycyjny świat pełen jest przemocy i niewłaściwych ludzkich zachowań, to należy go odrzucić, albo, co najmniej, zasadniczo przekształcić i przekształcić do niepoznania kluczowe dla niego instytucje.

Oto przykład takiego projektu, konwencja „w sprawie zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej” (tzw. CAHVIO), którą 11 maja 2011 roku przyjęła Rada Europy. Dowiadujemy się z niej, że płeć jest konstruktem społecznym a państwa mają promować zmiany w społecznych i kulturowych wzorcach zachowań kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji i wszelkich innych praktyk opartych na stereotypowych rolach kobiet i mężczyzn.

W tym wypadku uznanie prawa za narzędzie rewolucji jest zadeklarowane wprost. Do takiej jego funkcji odwołują się także wszelkie normy wywodzone z reguł tak zwanej poprawności politycznej. Jej zasady budują korpus nowej ideologii, która ma być narzucane odgórnie jako obowiązująca norma.

 

Ekologiczne interesy

 

Również prawa ekologiczne wyrastają z utopijnej tęsknoty przeniesienia całości ludzkich spraw na grunt jednoznacznych norm stanowionych i prawnego ich, raz na zawsze, rozstrzygnięcia. Odwołują się znowu do, wydawałoby się, kwestii oczywistych. Wszyscy chcielibyśmy żyć w czystym, nie zdegradowanym środowisku. Okazuje się jednak, że nawet zbadanie jego stanu, nie mówiąc już o zaradzeniu jego realnym zagrożeniom, przysparza rozlicznych kłopotów.

Od parudziesięciu lat jesteśmy bombardowani alarmistycznymi raportami i apelami na temat stanu naszego środowiska. Chyba pierwszy taki raport zatytułowany „Granice wzrostu”, stworzony przez grupę ekspercką Klub Rzymski w 1972 roku przewidywał, że wszystkie ważne surowce na ziemi wyczerpią się do 1995 roku. Wprawdzie członkowie Klubu twierdzą, że nie stało się tak z powodu wzięcia pod uwagę ich prognoz, ale trudno traktować to poważnie.

W latach 80. byliśmy zapewniani i na ogół wierzyliśmy, że dziura ozonowa spowodowana używaniem przez nas freonów doprowadzi do zniszczenia atmosfery i katastrofy ekologicznej. W konsekwencji tych przekonań podpisana została w 1985 roku Konwencja Wiedeńska w sprawie Ochrony Warstwy Ozonowej. Zachód przestał używać freonów do produkcji lodówek, które wysłane zostały do Chin. Z dzisiejszej perspektywy można mieć solidne wątpliwości, co do trafności owych alarmistycznych raportów, nie ma natomiast wątpliwości, że parę koncernów, które zainwestowały w walkę z dziurą ozonową, zarobiło wielkie pieniądze na przyjęciu nowych rozwiązań technologicznych.

Dziś żyjemy w epoce walki z globalnym ociepleniem. Wszystkie dane a zwłaszcza zdrowy rozsądek, który pozwała je analizować, wskazują, że wpływ człowieka na zjawiska klimatyczne ma znaczenie minimalne. Wystarczy choćby zestawić niekwestionowane fakty: CO2 stanowi tylko kilka procent gazów cieplarnianych, a człowiek emituje jedynie kilka procent całości dwutlenku węgla do atmosfery. Nie mówiąc o tym, że wielu naukowców kwestionuje w ogóle decydujący wpływ gazów cieplarnianych na temperaturę na ziemi. Udowodniono ileś fałszerstw, którymi posługiwali się bojownicy przeciw CO2. Sławny wykres w kształcie „hokejowego kija”, który miał wskazywać skokowe i nie spotykane wcześniej podniesienie się emisji tego gazu w ostatnich czasach, okazał się manipulacją, nie brał bowiem pod uwagę czasów wcześniejszych, gdy bez udziału człowieka ilość dwutlenku węgla w atmosferze była znacznie wyższa niż obecnie.

Mimo wszystkich tych i dziesiątków innych wątpliwości, UE przyjęła drastyczne rozwiązania w sprawie ograniczenia emisji CO2, które uderzą głównie w nowo przyjęte do niej kraje (zwłaszcza Polskę), a dadzą sporo zarobić firmom starej Europy i zwiększą konkurencyjność jej krajów na wewnętrznym rynku.

Ekologia to, naturalnie, nie tylko korzyści dla przewidujących korporacji i wspaniałe pozycje oraz apanaże dla jednostek i grup, które się w nią angażują. To także współczesna ideologia o niezwykłej intensywności zaangażowania wiernych, która raz jeszcze dowodzi, że tam gdzie umiera religia królować zaczynają przesądy. Jak każda ideologia to świetny wehikuł do walki o władzę, a także instrument do robienia interesów, co możliwe jest wyłącznie przy fanatycznym zaangażowaniu rzeszy wiernych. Inicjuje je i rozpala cały przemysł ideologiczny, który staje trampoliną kariery licznych osób i środowisk, co nie wyklucza wcale szczerości ich postaw. Najchętniej przecież wierzymy w idee, które przynoszą nam określoną korzyść. Ten stan rzeczy brać pod uwagę muszą również racjonalni i uczciwi politycy, których łatwo kompromitować pod hasłem antyekologicznej postawy i oskarżeń o działanie na pasku wielkiego biznesu. Wiedza o tym jak wielki biznes wykorzystuje ekologiczny amok jakoś nie dociera do świadomości publicznej.

 

Problem ponadnarodowych organizacji

 

Ekologiczne kampanie wskazują zagrożenia związane z funkcjonowaniem ponadnarodowych instytucji. Powoływane w szczytnych celach, organizowane w wielu wypadkach przez bezinteresownych ideowców, szybko alienują się i działać zaczynają na rzecz polityczno-materialnego interesu tworzących je grup. Wielkie kampanie np. ekologiczne są dla nich idealną metodą rozbudowywania swoich sfer wpływów i uzyskiwania nowych środków. Walka z emisją CO2 dostarcza tego aż nadto przykładów. Pod szczytnymi hasłami trwa bezlitosna walka z przeciwnikami, rozmaite lobby załatwiają swoje interesy itp.

Problem dotyczy nie tylko poszczególnych kampanii, ale samej istoty działania tego typu instytucji.

Funkcjonowanie ONZ-tu dostarcza wielu dowodów na wyrodzenie się tej organizacji, która zasadniczo odbiegła od idei stanowiących jej rację bytu. Przekazanie kierownictwa Komisji Praw Człowieka ONZ Libii pod wodzą Muammara Kadafiego, krwawego despoty wspierającego światowy terroryzm i prześladującego opozycję w kraju, było tego tylko najbardziej spektakularną demonstracją. Innym przykładem jest funkcjonowanie UNESCO (Organizacji ONZ do spraw Oświaty, Nauki i Kultury), która nie tylko gros uzyskiwanych środków zużywa na wewnętrzne potrzeby, ale wielokrotnie pod hasłem obrony Krajów III Świata usiłowała wprowadzić rodzaj globalnej cenzury.

Te szybkie procesy degeneracji międzynarodowych organizacji prawdopodobnie wiążą się z brakiem nadzoru nad nimi opinii publicznej, która w odniesieniu do państwowych instytucji lepiej lub gorzej funkcjonuje jednak. Najprawdopodobniej, coś tak niekonkretnego jak „światowa opinia publiczna” dużo łatwiej ulega manipulacji ze strony silnych lobby niż bardziej świadoma swojej racji bytu (i interesów) opinia publiczna konkretnego kraju. Co nie znaczy, że również opinia taka, nawet w państwach, które cieszą się wolnością, nie jest obecnie manipulowana. Żyjemy w epoce rozchwiania się norm, co sprzedawane jest nam jako owoc moralnego i cywilizacyjnego postępu. Dużo prościej jednak arbitralnie manipulować opinią jeśli nie ma ona fundamentu świadomej swoich interesów zbiorowości.

W sytuacji, gdy nie ma twardych zasad umożliwiających ocenę postaw i zachowań, ani nie ma wspólnoty, która potrafiłaby weryfikować działania grup i jednostek, łatwiej o szeroko rozumianą korupcję znajdującą dodatkowo ideologiczne uzasadnienie. Chodzi przecież o szczytne cele w skali globalnej. Działania ludzi pozbawionych kontroli zewnętrznej zawsze bardziej narażone były na pokusy, co pokazywały rozmaite ekscesy kolonializmu, chyba najlepiej artystycznie ujęte w „Jądrze ciemności” Josepha Conrada. Dziś, na szczęście, tego typu możliwości jakie otwierały się przed Kurtzem nie istnieją, ale podobieństwo postawy nowych panów naszych losów do fikcyjnej postaci Conrada jest zadziwiająca.

Przedstawiciele międzynarodowych instytucji z natury rzeczy wchodzą w konflikt z władzami państw suwerennych. Oczywiście, inny stosunek mają do takich, które potrafią organizacje te wykorzystać do realizacji swoich interesów. Najlepszym przykładem tego zjawiska jest już czas jakiś funkcjonowanie UE. Instytucje unijne dziś działają przeciw suwerenności państw słabszych często w interesie dominującego niemiecko-francusko duetu.

 

Zapomnieć o prawie naturalnym

Organizacje międzynarodowe i międzynarodowe prawo postrzegane są i propagowane jako kolejny stopień postępu. Miały one przekroczyć narodowe egoizmy i powodowane nimi, nierzadko kończące się wojnami, konflikty jakie wiązały się z epoką dominacji państw narodowych oraz zaprowadzić nas do królestwa „wiecznego pokoju”.

Ta współczesna utopia wynikała zarówno z jednostronnego rozpoznania źródeł zła dwudziestego wieku tzn. totalitaryzmów i wojen, jak i ideologicznej oceny czasów nam współczesnych. Przyjęcie, że tylko wspólnota europejska zapewniła prawie siedemdziesięcioletni pokój na kontynencie jest typowym interpretacyjnym nadużyciem, które pozwala dowolnie wybrany element rzeczywistości uznać za przyczynę jej stanu rzeczy. Wprawdzie należy zgodzić się, że proces integracji europejskiej ułatwiał przezwyciężanie zadawnionych wrogości, ale złożyło się na to również wiele innych czynników, a z pewnością UE w obecnym kształcie nie tylko nie jest do tego potrzebna, ale dodatkowo prowokuje kolejne konflikty narodowe i budzi, wydawało się, uśpione napięcia.

Ekscesy nacjonalizmów były tylko jedną z przyczyn konfliktów międzynarodowych i miały niewielki wpływ na pojawienie się totalitaryzmów. Tak skrajne formy nacjonalizmów jak i totalitaryzmy są dziełem nowoczesności, zwłaszcza tej jej ewolucji, które prowadziła do zakwestionowania prawa naturalnego. Jego formalna akceptacja nie broni przed degeneracją porządku politycznego i rozlicznymi przejawami niesprawiedliwości. Odrzucenie go jednak pozostawia nas bezbronnymi wobec zakwestionowania elementarnego ładu etycznego.

Jeśli etykę i jej podstawową kategorię jaką jest sprawiedliwość uznamy za pochodną historii i warunków kulturowych czyli za zmienny wyraz specyfiki lokalnej, to nie wiadomo jak bronić możemy uniwersalnych praw człowieka ani na czym oprzeć osąd nawet najbardziej zbrodniczego reżimu. Jeśli natomiast zakładamy przyrodzoną, tożsamą bez względu na odmienności kulturowe, godność człowieka, to przyjmujemy tym samym, co najmniej, pewne minimum antropologiczne odwołujące się do natury człowieka.

Rozmaite ujęcia prawa natury mieszczą się między dwoma biegunami: jeden traktuje je jako zaprojektowany przez stworzyciela ład świata, w którym uczestniczy również człowiek, drugi sprowadza do elementarnych zasad ludzkiej rozumności. W każdym z nich występuje jednak uniwersalny, niezależny od woli człowieka, ale rozpoznawalny przez niego, fundament sprawiedliwości, w oparciu o którą może on, nie tyle stworzyć, co odkryć obowiązującą nas etykę. To z niej wyrastać dopiero winno prawo stanowione.

Jeśli zakwestionujemy jakiekolwiek prawo naturalne, jak miało to miejsce w pozytywizmie, stajemy się igraszką woli dominujących grup, o czym świadczyły nasze dwudziestowieczne doświadczenia. To nie państwo narodowe było źródłem ekscesów nacjonalizmu, ale odrzucenie przeze nie prawa naturalnego, a więc uniwersalnej zasady sprawiedliwości, która uniemożliwia redukcję człowieka do elementu większej całości ani lekceważenia jego przyrodzonej godności.

 

Nowa utopia

 

Ideologiczne interpretacje zła dwudziestego wieku zamykały oczy na to, że totalitaryzm był rezultatem rozdzielenia prawa od moralności i zakwestionowania jego naturalnego fundamentu. Źródło zła dostrzegały w funkcjonowaniu silnych państw narodowych. W efekcie, jako remedium na nie uznano uniezależnienie prawa od struktur państwa i to zarówno przez rozbudowę ponadnarodowych norm jak i przez próbę powołania międzynarodowych organizacji, które mogłyby je nadzorować.

W ten sposób odpowiedzią na utopijną próbę „unaukowienia” prawa, jaką był pozytywizm, stała się utopia inna. Jej współczesna wersja polega na przyjęciu, że prawo ma ostatecznie uporządkować ludzki świat. Jednym z aspektów tej utopii stały się prawa człowieka, traktowane jako projekt nowego modelu ustrojowego. Aby spełnić to zadanie są one dowolnie przebudowywane i rozszerzane, co prowadził do oderwania się od fundamentu prawa naturalnego, otwiera pole dla arbitralnej, ideologicznej kreacji i prowadzi do zupełnego rozejścia się ich z wyjściowymi ideami, na których były oparte.

Prawa człowieka o ile mają mieć wymiar uniwersalny, muszą być zredukowane do oczywistego minimum. To z czym mamy do czynienia dziś jest tego zaprzeczeniem. Zamiast więc fundamentu prawa stanowionego mamy niezborną, często sprzeczną wewnętrznie, ideologiczną łataninę. Do takiego efektu musi doprowadzić potraktowanie ich jako formy uporządkowania rzeczywistości społecznej. W tej wersji muszą one ingerować w specyfikę narodową.

Prawo natury, ani wyprowadzanie z niego, klasyczne prawa człowieka, nie wykluczają odmienności kulturowych stanowiących rozmaite warianty racjonalności. Uniwersalna tożsamość ludzkiej natury i wynikająca z niej przyrodzona godność człowieka, nie kwestionuje rozmaitych sposobów organizacji ludzkiego świata. Rozmaite kultury wraz ze swoimi tradycjami kreują odmienne formy ludzkich porządków i, jeśli tylko trzymają się zasad sprawiedliwości, nie ma powodu, aby je kwestionować. Założenie niedoskonałości człowieka, a więc i jego cywilizacji, powoduje, że powinniśmy przyjąć ewentualność alternatywnego rozwiązywania wielu ludzkich spraw. Wynika z tego możliwość odmiennego kształtowania rozmaitych instytucji. Rozumne prawo musi zakładać, że nie jest w stanie przewidzieć wszystkich wypadków, ani okoliczności.

Myślenie utopijne natomiast przyjmuje możliwość ostatecznego rozwiązania wszelkich problemów, a więc uznaje jednorodne odpowiedzi na wszystkie podstawowe pytania i projektuje jeden model ostatecznego urządzenia świata. Paradoks chce, że dominująca dziś lewicowo-liberalna ideologia propagując równouprawnienie rozmaitych indywidualnych modeli egzystencji i odrzucając jakiekolwiek naturalne możliwości ich wartościowania, równocześnie buduje jedyny dopuszczalny model funkcjonowania zbiorowości regulowany przez prawo z iście totalitarnymi ambicjami. „Wyzwalany” w sferze obyczajowej człowiek zamykany jest w coraz ciaśniejszej klatce biurokratycznych przepisów, które racjonalne są tylko według ich projektodawców.  

Deklaratywnie opowiadając się za wielością, współczesna utopia usiłuje narzucić doskonały a więc jeden model organizacji społeczeństwa. Uderza w realnie istniejące a więc siłą rzeczy partykularne kultury. Szczególnie wymowne jest tak w wypadku obecnego projektu UE a zwłaszcza funkcjonującego w niej stosunku do prawa.

 

Jeden model

 

Od początku hasło „harmonizacji prawa” budzić powinno zasadnicze wątpliwości. Stany Zjednoczone są jednym państwem, a jego obywatele mają silne poczucie tożsamości narodowej. Dzieje się tak pomimo różnic praw w poszczególnych stanach, które, pomimo tendencji do ujednolicenia, nadal pozostają odmienne nawet w zasadniczych kwestiach takich jak kara śmierci. Założenie ujednolicenia prawnego UE pozostaje przykładem inżynierii społecznej, kierowanej ideologicznym impulsem.

Uderzająca jest rozbieżność uzasadnień owych działań w stosunku do ich realnych efektów. Najbardziej jaskrawe jest to w odniesieniu do gospodarki. Powtarzana wielokrotnie w UE konieczność budowy jednolitych regulacji w celu usprawnienia działania rynku jawi się jako ewidentny oksymoron, a to, że nie jest on powszechnie zdemaskowany i ośmieszony zawdzięczamy wyłącznie przewadze rzeczników obecnego kształtu unii.

Istotą wolnego rynku jest jego spontaniczność. Naturalnie, musi być on ujęty w szeroko rozumiane normy prawne, ale urzędniczy nadzór nad nim i drobiazgowa kontrola z jaką mamy do czynienia w UE dzisiaj jest zaprzeczeniem modelu rynkowego. Jeszcze raz warto przywołać USA, które pomimo tego, że stanowią jedno państwo bez porównania mniej nadzorują swoją gospodarkę na czym wychodzą zdecydowanie lepiej.

Ta sprzeczność między deklarowanymi celami a realnymi działaniami nie jest powodowana zwykłą hipokryzją, albo nie tylko nią. Jak wszyscy ideologowie, rzecznicy nowego kształtu Europy (i świata, ale na razie największe możliwości odnajdujący w UE) wierzą w zbawczy charakter swoich działań i swoje szczególne kompetencje, które winny dać im specjalne uprawnienia i pozycję dla realizacji doskonałego modelu ludzkiej rzeczywistości. Tak jak Chruszczow deklarujący, że w 1980 roku ZSRR prześcignie gospodarczo USA, tak projektodawcy Strategii Lizbońskiej wierzyli, że mocą ich dekretów tempo wzrostu PKB krajów UE prześcignie Amerykę w 2010 roku. Zgodnie z ideologicznym modelem za brak sukcesów w tej mierze winią oni blokujące postęp relikty starego świata. Jedną z głównych takich pozostałości jest państwo narodowe i przywiązanie jego obywateli do swojej tożsamości czyli kulturowej odrębności.

Stąd próba prawnego narzucenia im jednolitego modelu zgodnego z dominującą dziś w Europie ideologią. Ta kampania ma dwa wymiary. Jeden to ograniczenie suwerenności państw i zredukowanie politycznych uprawnień ich obywateli. Drugi: to, pod hasłem postępu, krucjata przeciw tradycyjnym kulturom narodowym, które w myśl nowych prawodawców Europy, powinny sprowadzać się do folkloru. Naturalnie, jasną świadomość celu swoich działań ma z nich niewielu. Większość działa wycinkowo, odnajdując swoje miejsce w obecnym trendzie i bez głębszych nad nim refleksji akceptuje jego konsekwencje.

 

Prawo przeciw polityce

 

Polityka jest sztuką działania, której podstawą jest świadomość zmienności wyzwań z jakimi musi borykać się zbiorowość ludzka. Dlatego jest sztuką właśnie, która nie może być ujęta w jednoznaczne recepty. Prawo stanowione ma inny charakter. Powinno tworzyć możliwie szeroką ramę, którą wypełnia ludzka wolność. Ideologicznie rozumiane prawo europejskie coraz bardziej zawęża sferę polityki. Tym samym odbiera społeczeństwom podmiotowość.

Próba narzucenia polityki równości, która walczyć ma z dyskryminacją: płciową, seksualną, narodowościową, kulturową czy jaką tam jeszcze, to kolejne akty ingerowania w wewnętrzne porządki coraz mniej suwerennych państw.

Ciągle mamy do czynienia z tym samym nadużyciem. Do usprawiedliwionej walki z dyskryminacją wystarczyłyby elementarne prawa człowieka, które zakazują traktowania go gorzej ze względu na rasę, płeć czy religię. Natomiast antydyskryminacyjna kampania UE jest rodzajem inżynierii społecznej, która wnika we wszelkie obszary życia społecznego i poddaje je biurokratyczno-prawnej kontroli. Jej celem jest przemodelowanie postaw i obyczajów; ostateczną instancją we wszystkich kwestiach czyni więc sądy i sędziów. Projekty zapisów w rodzaju: „zakazu dyskryminacji w dostępie do towarów i usług, edukacji, opieki zdrowotnej czy socjalnej” są skrajnie arbitralne i przeczą tradycyjnemu sensowi prawa. Dają natomiast niezwykłe uprawnienia w ręce arbitra jakim stają się sędziowie. Podobny charakter ma projekt parytetów płci w politycznych ciałach przedstawicielskich czy zarządach, również prywatnych, przedsiębiorstw.

Lewicowa ideologia niosła ze sobą nieufność do jakiejkolwiek formy władzy. Wyrastała przecież z przeświadczenia o potencjalnej, moralno-poznawczej doskonałości człowieka, a zło sytuowała w warunkach społecznych czy cywilizacji, którą nie wiadomo czemu na swoją zgubę wyprodukował on dla siebie. Może najbardziej wymowne pod tym względem jest zdanie inicjujące „Umowę społeczną” Jean Jacquesa Rousseau: „Człowiek rodzi się wolny, a wszędzie tkwi w okowach”.

Komunizm miał doprowadzić do zaniku państwa i władzy w jej wszelkich formach. Jego realizacja stała się nieznaną w dziejach ludzkości tyranią. Lewicowo-liberalna interpretacja tego nieszczęścia kazała doszukiwać się w nim konsekwencji „dogmatycznego myślenia” jakie, podobno, z tradycji zachodniej odziedziczył marksizm. Zamiast refleksji nad rewolucyjnym nihilizmem, który odrzucił prawo naturalne, rozbił fundamenty stwarzanej przez tysiąclecia cywilizacji i umożliwił dowolne eksperymenty na człowieku, znowu mamy do czynienia z tropieniem zła dominacji jakie ma kryć się w patriarchalnym modelu naszej kultury. Znowu w imię wolności niszczony jest fundament najbardziej naturalnych ludzkich instytucji i arbitralnie tworzony nowy porządek, którego nadzorcy uzyskują nieomal nieograniczone uprawnienia w stosunku do reszty gatunku ludzkiego.

Lewicowo-liberalnym prawodawcom wydaje się, że pętając i ograniczając państwo narodowe, obezwładniają tkwiącego w nim demona władzy. W rzeczywistości, zamiast uwalniać jego mieszkańców, odbierają im uprawnienia przekazując je w ręce nowej oligarchii, która staje się władzą o tyle potężniejszą, że niekontrolowaną.

 

Przeciw demokracji

 

Zagrożenia związane z demokratyczno-republikańską formą narodowego państwa są rozpoznane. Tyrania większości, o której pisał de Tocqueville, objawia się przede wszystkim w ekstrapolacji demokratycznych postaw na instytucje z natury rzeczy hierarchiczne jak na przykład rodzina czy kościół a więc w destrukcji tradycyjnego porządku cnót i wartości. Paradoks chce, że żyjemy dziś w świecie, w którym bunt mas odniósł zwycięstwo i, zgodnie z proroctwami Ortegi y Gasseta, elity naszego świata wcielają najpełniej mentalność tłumu. W rzeczywistości tej zdrowy rozsądek przechowuje się bardziej w mentalności „zwykłego” człowieka, który w praktyce swojego życia dużo bliżej styka się z jego uwarunkowaniami.

Na szczęście zresztą demokracja współczesna wchłonęła również elementy tradycji republikańskiej czyli poczucie, że kształtowani jesteśmy przez wspólnotę, która nie ogranicza się do tu i teraz, ale jest łańcuchem dziedziczących od siebie pokoleń. Tak więc wspólnota narodowa cechuje się niespotykanym dziś w innych ciałach poczuciem zakorzenienia i trwałości przekraczającym kontraktualny model współczesnych instytucji. To ten jej aspekt, tak jak w wypadku rodziny, tworzy napięcie między nią a dominującymi dziś trendami ideologicznymi. Gdyż republikańska demokracja ma także charakter naturalny (naród jest najszerszą wspólnotą z jaka ludzie potrafią się zidentyfikować) i jako taka mniej podatna jest na konstruktywistyczne zabiegi kreatorów nowego świata.

Znamienne, że „społeczeństwem obywatelskim” dziś nazywa się sieć organizacji pozarządowych często żyjących z konfliktu z demokratycznymi władzami. Tradycyjnie o społeczeństwie obywatelskim mówiono w odniesieniu do jego integracji przejawiającej się we współpracy i tworzeniu stowarzyszeń wypełniających przestrzeń między naturalnymi instytucjami a domeną państwa. Były to rozmaite formy samoorganizacji, związki samopomocy czy opieki powstające oddolnie, generalnie w środowiskach znających się osób. Dziś są to zbiurokratyzowane organizacje powołane najczęściej aby nadzorować wypełnianie ideologicznych powinności przez państwo. Zwykle więc tworzone są przeciw niemu, choć wykorzystują jego środki. Gdyż okazuje się, że cały ów sektor NGO (pozarządowych stowarzyszeń) staje się doskonałym przemysłem i trampoliną karier oraz źródłem zysków jeśli, oczywiście, podąża zgodnie z ideologicznym nurtem UE. To on zajmuje się w ogromnej mierze promocją kreowanych ad hoc mniejszości.

Obsesyjny wręcz nacisk kładziony na ich prawa musi obrócić się przeciw demokracji, która polega na tym – aby przytoczyć klasyka – że rządzi większość.

Współcześni wrogowie demokracji głoszą jej pogłębienie w rzeczywistości kwestionując zasadę tego ustroju. To odwrócenie znaczeń jest regułą w naszej zideologizowanej rzeczywistości.

Jeśli bowiem zgodzić się możemy, że prawa większości mają swoje ograniczenia, zawarte choćby w prawie naturalnym czy wywiedzionych z niego klasycznych prawach człowieka, to nadmierne eksponowanie praw mniejszości oraz rozbudowa praw człowieka do rodzaju nowego ustroju detalicznie regulującego życie społeczne, sprowadza demokrację do nieznaczącej formy.

 

Ideologiczna amorfia

 

Z podobnym procesem „demokratyzacji” mamy do czynienia w wypadku prawa. Zgodnie z tym postulatem do jego stanowienia i aplikacji mamy dopuścić „reprezentantów społeczeństwa obywatelskiego” czyli najróżniejsze grupy i ośrodki tworzone zwykle na rzecz obrony określonych grupowych interesów.

Jedną z koncepcji demokratyzacji prawa jest projekt Jurgena Habermasa wpisania go w system komunikacji i traktowania jako dialogu. Idea ta wyrasta z trafnej konstatacji, że celowo-racjonalne mechanizmy organizacji społeczeństwa wyalienowały się i podporządkowały go sobie („skolonizowały”). Systemy racjonalne nie tyle służą dziś ludzkiemu światu, co instrumentalizują go i uprzedmiotawiają. Prawo przestaje być instytucją, a coraz bardziej staje się medium, środkiem do osiągania określonych celów.

Receptą na to ma być odmienny rodzaj racjonalności, racjonalność komunikacyjna. Czyli wspólne na zasadzie interakcji tworzenie ludzkiego świata.

Charakterystyczne, że tak w wypadku Habermasa jak i pokrewnych mu lewicowych krytyków obecnego status quo, rozpoznaniu ciemnej strony racjonalnej pychy, która prowadzi do mechanistycznego podejścia do świata (i człowieka, który jest jego częścią) oraz jego instrumentalizacji, nie towarzyszy namysł nad ewentualnym błędem, który doprowadził do tego stanu. Nie spotykamy wśród nich refleksji nad granicami ludzkiej racjonalności i potrzebą niewzruszonych zasad, na których musi się ona opierać i tworzyć fundament ludzkich systemów. Innymi słowy, nie ma zastanowienia się nad konsekwencjami porzucenia prawa natury, które stawiałoby granice naszym eksperymentom, a odpowiedź poszukiwana jest w ucieczce w kierunku jeszcze dalej idących aktów transgresji i kolejnych projektów konstruktywistycznych.

Projekt prawa jako rozmowy, nieustannego uzgadniania spornych kwestii realizowany jest współcześnie w UE. Sęk w tym, że ów dialog zdominowany jest przez najsilniejszych, którzy są w stanie wywierać na tyle duży wpływ na opinię publiczną, aby narzucić jej korzystne dla siebie rozwiązania. Współcześnie najsilniejsza jest nie tyle władza polityczna suwerennych państw, a więc nie emanacja większości, która w jakim sensie, w systemie demokratycznym, musi liczyć się z postawami i wolą obywateli, ale potężne grupy wpływu: wielki biznes, media, silne korporacje w tym kasta prawnicza.

Żyjemy w świecie wyobrażeń, które często mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Jednym z nich jest wywiedziona z Monteskiusza idea trójpodziału władz. We współczesnej demokracji realnie nie ma podziału między władzą wykonawczą a ustawodawczą – większość parlamentarna wyłania przynależny do tej samej partii rząd, który stanowi ośrodek ustawodawczy – a współczesny wymiar sprawiedliwości nie ma związku z tym jak pojmował go autor „Ducha praw”. Uważał on, że jego funkcjonariuszami winni być pochodzący z doraźnych wyborów ławnicy i przyjmował, że powierzenie „strasznej władzy sądzenia” jakiejś korporacji prowadzić może do najgorszej tyranii. Elementy tego stanu rzeczy zaczynamy postrzegać już dziś.

Wprawdzie w świecie zachodnim już od dawna sędziowie stanowią zawodową korporację w przeszłości związani byli jednak systemem twardych norm społecznych, których zakwestionowanie było dla nich trudne do wyobrażenia. Nawet w krajach prawa zwyczajowego, gdzie nie byli ograniczeni kodeksem a ich uprawnienia wydawały się większe, działali nie tylko w oparciu o oczywiste dla wszystkich normy prawa naturalnego, ale także w kontekście moralności i obowiązujących konwencji obyczajowych, które stanowiły kulturowy dorobek zbiorowości. Dziś, po odrzuceniu prawa naturalnego i kontestowaniu, w imię ideologii postępu, tożsamości kulturowych, najbardziej związani są oni swoimi środowiskowymi przesądami. Co więcej, nieograniczeni niczym, usiłują rozszerzać ciągle swoją władzę. Państwo prawa rozumiane jest dziś jako państwo prawników.

W debacie publicznej często podnoszony jest kryzys etyki i wychowania, czyli generalnie kryzys naszego czasu. Przejawia się on w rozroście przestępczości zwłaszcza młodocianych w tym jej niezwykle brutalnych form, w rozpadzie rodziny i anomii społecznej. Odpowiedzią na to zwykle jest pogłębianie działań, które do kryzysu tego doprowadziły. Czyli wprowadzane są kolejne, coraz bardziej drobiazgowe prawa, które zastąpić mają wszelkie inne systemy norm społecznych i detalicznie zaplanować nasze życie. Oderwane od prawa naturalnego, a więc akceptowanych ogólnie idei sprawiedliwości, puchnące w sposób niekontrolowany kodyfikacje wkraczają we wszelkie sfery życia. Im ich więcej tym, w sposób nieunikniony, mniejszym autorytetem się cieszą.

Coraz bardziej zaczyna zacierać się różnica między prawem a jakąkolwiek inną regulacją. Szczególnie przyczyniło się do tego funkcjonowanie UE.

Prawo dziś przeczy jakimkolwiek zasadom, które kiedyś stanowiły jego ramę. Miało być ono ogólne, aby dopuszczać funkcjonowania innych porządków społecznych takich jak moralność, obyczaj, ale także polityka czy inne systemy organizacyjne. Dziś usiłuje ono je zastąpić i cechuje się absurdalną szczegółowością.

Ludzie muszą być prawa świadomi, co w wypadku dziesiątków tysięcy stron regulacji UE i permanentnej produkcji w tej dziedzinie w poszczególnych krajach Europy brzmi jak żart. Prawo musi być jasne, o czym nie może być mowy w wypadku jego hipertrofii i ideologicznego charakteru. Nie może być także sprzeczne, czego nie sposób uniknąć w sytuacji obecnej.

Te zdroworozsądkowe zasady, które przytoczyłem sformułowane zostały przez Lona Fullera w „Moralności prawa” w połowie lat 60 i traktowane wtedy jako oczywistości. Wystarczyło pół wieku, aby można było umieścić je w muzeum niepojętej przeszłości.

W archaicznych kulturach moralność i prawo nie były rozdzielane. Prawo oznaczało ład świata. Zawierał on fundamentalne zakazy i nakazy, normy moralne, ale także obyczaje czy estetyczne reguły. Pojawienie się prawa stanowionego oznaczało wyodrębnianie się porządku politycznego z moralności i sfery obyczaju. Nadal mocno w nich osadzone oznaczać zaczęło ramową strukturę, która utrzymywała spoistość dużych jednostek organizacyjnych czyli państw. Współcześnie można odnieść wrażenie, że następuje proces odwrotny. Prawo, które ciągle rozszerza swój zakres, zatraca swoją swoistość, staje się coraz bardziej arbitralne wypierając wszelkie inne systemy regulacji społecznej, moralność, etykę, obyczaj. W ten sposób redukuje rolę tradycyjnych instytucji, np. rodziny, nie potrafiąc zastąpić ich autorytetu.

Dodatkowo w obecnej formie podmywa ono fundamenty narodowego państwa, a więc obecnego modelu republiki, jedynego, który broni obywateli przed arbitralnymi działaniami najsilniejszych graczy globalnej i lokalnej rzeczywistości.



Bronisław Wildstein - Pisarz, publicysta, dziennikarz telewizyjny, działacz antykomunistyczny w PRL. Książki: Jak woda (1989), Brat (1992), O zdradzie i śmierci (1992), Dekomunizacja, której nie było (2000), Profile wieku (2000), Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością (2003), Mistrz (2004), Długi cień PRL-u, czyli dekomunizacja której nie było (2005), Moje boje z III RP i nie tylko (2008), Dolina nicości (2008), Śmieszna dwuznaczność świata, który oszalał (2009]. Nagrody: 1990 - Nagroda Fundacji im. Kościelskich; 2004 - Nagroda im. Andrzeja Kijowskiego – za tom opowiadań Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością; 2009 - Laureat Nagrody im. Dariusza Fikusa za 2008 rok w kategorii "twórca w mediach"; 2009 - Laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza za 2009 rok za "Dolinę nicości". Współautor wydanych przez OMP prac zbiorowych "Totalitaryzm a zachodnia tradycja" i "Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej".

Wyświetl PDF