Maciej Korkuć
Polska decyzja 1939 Tekst z pracy zbiorowej Historie trudnych alternatyw. Dylematy polityczne czasów zaborów i II RP (Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2012)
Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na pokój zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor. To przemówienie sejmowe ministra spraw zagranicznych Rzeczypospolitej Józefa Becka przeszło do historii jako najdobitniejszy wyraz naszej postawy w przededniu wojny 1939 r.[1] Traumatyczne przeżycia, jakie przyniosło Polsce pięćdziesięciolecie 1939-1989, czyniły z tych słów punkt odniesienia do różnych, z reguły gorzkich, dywagacji krążących wokół pytania: czy można było inaczej? Czy twarde non possumus, choć zgodne z poczuciem naszej dumy i godności narodowej, rzeczywiście było dobrym wyjściem dla Polski, skoro finalnie nie przyniosło nam zwycięstwa, bez którego zostaliśmy skazani na gehennę następnych lat i dekad? Spojrzenie na nieodległą historię z perspektywy komunistycznego zniewolenia, przez lata nie sprzyjało wnioskom opartym o rzeczową analizę stanu rzeczy AD 1939. Wprawdzie zwiększający się dystans czasowy coraz wyraźniej pokazywał proporcje i bilans tej historii, ale zakłócała ją konieczność nieustannej polemiki z propagandowymi jej wizjami narzucanymi przez władze PRL. Jednym z efektów tej polemiki była próba traktowania jako racjonalnej tezy, że lepszym wyjściem było związanie się z jednym z totalitarnych sąsiadów, którzy na nas napadli w 1939 r. Z którym? Propagandowa odpowiedź komunistów oczywiście głosiła jednoznacznie, że Polska zrobiła źle, bo nie związała się w 1939 roku sojuszem i przyjaźnią z „zawsze miłującym pokój” ZSRR. Krążąca między ludźmi teza biegunowo przeciwna w skrócie rzecz ujmując mówiła, że powinniśmy „iść z Niemcami na bolszewików”. Ta druga przed 1989 r. oczywiście nie mogła zaistnieć w PRL w dyskursie oficjalnym. W dyskusjach o 1939 roku głosy przekonanych obrońców takiej polityki RP, jaką ona była w rzeczywistości, mogły się jawić jako najmniej wyraziste. To w pewnym sensie zrozumiałe: przesłaniała je świadomość ostatecznej klęski, niewypełnionych zobowiązań sojuszników itd. Wszak 1939 r., a potem kolejne, przyniosły tragiczny upadek polskiej suwerennej państwowości. Z reguły trudno wychwalać politykę, która mimo wszystko nie uchroniła nas przed upadkiem. W opisie historycznym tamtego czasu z różnych przyczyn dominował krytycyzm – często nawet nie było tu miejsca na afirmację postępowania władz polskich. Dyskusję wypełniała licytacja o ilość popełnionych błędów, które doprowadziły do katastrofy. Wydaje się, że koniec PRL i jeszcze większe wydłużenie perspektywy czasowej powinno sprzyjać nowemu spojrzeniu na historię zamkniętego już XX wieku. Nowej optyce powinien służyć fakt odbudowy wolnej Polski po 1989 r. Dzisiaj już nie mamy emocjonalnej perspektywy kraju wciąż podporządkowanego Sowietom. Świeżości myślenia powinno sprzyjać również spojrzenie na całą 50-letnią epokę zniewolenia jako na czas przeszły dokonany. A brak propagandowych nacisków tym bardziej powinien wyzwolić nas z tej prostej dychotomii: przyjaźń z Sowietami czy, traktowany jako jej antyteza, sojusz z Niemcami. Najwyższy czas zadać pytanie, czy tak pojmowana alternatywa dawała nam szanse na scenariusz bardziej pozytywny? A może był możliwy scenariusz o wiele bardziej negatywny, jeszcze bardziej tragiczny? Dlaczego w dyskusjach z reguły pomijane są pytania o to, przed czym nas uchroniła taka a nie inna postawa Rządu RP i społeczeństwa? Być może warto sporządzić racjonalny bilans tego, co udało się uchronić mimo katastrofalnie niekorzystnego rozwoju wydarzeń międzynarodowych – dzięki temu, że konsekwentnie prowadziliśmy przed wojną politykę opartą o twardą obronę suwerenności i do 1939 r. w gruncie rzeczy trzymaliśmy się zasady „równego dystansu” do Moskwy i Berlina. I tego, że z równą konsekwencją jako państwo w czasie wojny widzieliśmy swe miejsce tylko i wyłącznie po stronie koalicji antyniemieckiej. Pytania o to, jak decyzje polityczne, gospodarcze czy militarne, odmienne od tych, które rzeczywiście zostały podjęte, wpłynąć by mogły na zmianę biegu wydarzeń, w sposób naturalny towarzyszą historykom opisującym fakty. Wszak są one elementem oceny wagi poszczególnych decyzji. Według mojej opinii stawianie pytań o historię alternatywną (czy – jak chcą niektórzy – kontrfaktyczną) ma sens, jednakże pod warunkiem, że w odpowiedziach będziemy się trzymać bardzo blisko faktów, nie poddając się pokusie kształtowania skończonych wizji, pokazujących co byłoby dalej i jeszcze dalej. Biorąc pod uwagę nieskończoną ilość czynników odgrywających rolę w historii, łatwo można popaść w formuły bliskie już raczej fantastyce niż nauce jako takiej. Jeden z najbardziej atrakcyjnych komentarzy do zbyt głęboko rozwijanej historii alternatywnej przedstawił Bronisław Wildstein w literackim tekście Kto zapomniał o Stalinie. Mógłby on być kanwą każdej dyskusji na temat historii alternatywnych[2]. Warto i trzeba jednak stawiać pytania o znaczenie poszczególnych decyzji. Twórczym i pożytecznym zadaniem wydaje się swoista analiza sytuacji Polski pod kątem stojących przed nią możliwości wyboru lub ich braku w danym momencie historii. W takiej sytuacji samorzutnie nasuwa się potrzeba, aby podjąć próbę nakreślenia ich konsekwencji w odniesieniu do różnych możliwych wariantów rozwoju wydarzeń. Wbrew pozorom w niniejszym opracowaniu nie zamierzam jednak prezentować mojej własnej wizji historii alternatywnej oderwanej od faktów. Raczej wolę stawiać pytania o konsekwencje wyborów innych niż te, których dokonano w Polsce, posługując się przykładami krajów, które podjęły inną decyzję, w kontekście Polsce bliskim czasowo i geograficznie. I analizować na ile można przełożyć ich sytuację na – jakby nie było – specyficzne uwarunkowania położenia Polski. Chcąc trzymać się blisko faktów, nie tyle zamierzam więc posiłkować się wydumanymi obrazami, ile posłużyć się przykładami. Warto pokazać te państwa, które wybierały odmienną drogę – oczywiście przy uwzględnieniu różnic i ich specyfiki geograficznej, politycznej, gospodarczej i militarnej. To, że w 1939 r. Brytyjczycy i Francuzi zawiedli, pozostawili nas samych sobie, było faktem. Część zwolenników tezy o konieczności sojuszu z jednym z totalitarnych sąsiadów, z historii faktycznej wywodzi jednoznaczne wnioski: rachuby na Zachód to było najgorsze bądź jedno z najgorszych rozwiązań, na które mogliśmy postawić. Dlaczego? Bo ci sojusznicy zawiedli. To wnioski płynące z owego „wyroku historii”. Ich zwolennicy nie szukali dla oceny sensowności tego sojuszu odpowiedzi na pytanie: jak wyglądałaby historia alternatywna, gdyby Francja uderzyła na Niemców we własnym interesie, pomagając Polsce tak, jak jej pomogła Rosja w roku 1914. Traktując zdradę Zachodu jako pewnik pozbawiony alternatywy, pokazywali co by było, gdyby Polska związała się z jednym z sąsiadów. Z ich punktu widzenia odpowiedź była jedna: uchronilibyśmy się od tragedii września 1939, nie zapłacilibyśmy tak dramatycznej ceny za udział w wojnie. Tak czy inaczej byłaby to cena mniejsza. Jednakże warto zapytać: skąd ta pewność? Dlatego proponuję, aby zastanowić się w obu przypadkach nad tym, czy są przesłanki dla poglądu, że na pewno owa cena byłaby mniejsza? A może stałoby się to przyczyną o wiele bardziej tragicznego rozwoju wydarzeń? A może roztropne decyzje 1939 r. uchroniły nas jednak przed dużo gorszymi kosztami wojny? Sądzę, że odpowiednie analogie pozwolą nam nieco głębiej spojrzeć na to, czym mógłby być (albo: czym na pewno nie byłby) sojusz z którymś z naszych totalitarnych sąsiadów – ZSRR lub Niemcami.
1. Sojusz z ZSRR: „wariant litewski” W okresie PRL stałym elementem wymierzonej w II Rzeczpospolitą propagandy i obowiązkowym akcentem w nauczaniu historii była teza o samobójczej polityce Polski, która „szukała wrogów blisko a przyjaciół daleko”. Streszczał to m.in. Władysław Gomułka w przemówieniu z okazji 15-lecia PRL w 1959 r. W jego propagandowej projekcji związek z ZSRR był przedstawiany jako „jedynie realny i skuteczny sojusz, który mógł uchronić Polskę przed klęską wrześniową”. Oczywiście Gomułka dodawał zarazem „wytłumaczenie” przyczyn braku takowego sojuszu. Oskarżenia kierował od razu nie tylko pod adresem „klas posiadających”, ale też niepodległościowej lewicy: „burżuazja i obszarnictwo, a także prawicowe kierownictwo ówczesnej PPS obawiały się społecznego wpływu, jaki na naród polski wywarłby sojusz ze Związkiem Radzieckim, wywarłaby wspólnie toczona walka z hitleryzmem”. I dodawał, że nad taki sojusz „niesanacyjne odłamy burżuazji polskiej przedkładały księżycowy sojusz z monachijczykami brytyjskimi i francuskimi. Po tej linii poszedł w końcu i rząd sanacyjny”[3]. Można powiedzieć: jaka teza – takie argumenty. A jednak tego rodzaju formuły były fundamentem ówczesnej propagandy oraz – siłą rzeczy – punktem odniesienia i źródłem argumentów dla żywych wówczas (i nie do końca wygasłych do dzisiaj) dyskusji między Polakami, z których część w jakimś zakresie traktowała zasadnicze fragmenty oficjalnych tez jako racjonalne. Spróbujmy na potrzeby niniejszych rozważań potraktować poważnie postulat bliskiego związania się z totalitarnym ZSRR. Można stwierdzić, że w jakimś sensie wariant sowiecki Polska „studiowała” od roku 1941. Efektem tej „przyjaźni” było wyparcie RP z areny międzynarodowej, rozbicie przygotowanych w podziemiu struktur państwowych i stworzenie w okresie powojennym satelickiego tworu w pełni uzależnionego od Sowietów – pod względem ustrojowym, gospodarczym i politycznym. I od razu ważne zastrzeżenie: nie było to wynikiem polskiej polityki, ale skutkiem jednoznacznej determinacji Stalina, który stopniowo zyskiwał narzędzia do narzucania swej woli innym. Ktoś mógłby jednak powiedzieć, że powojenny status „satelicki” był wynikiem specyficznych okoliczności będących wynikiem przebiegu II wojny światowej. Trudno nie dostrzec pewnych racji w takiej argumentacji, aczkolwiek nie tyle chodzi tu o szczegółowe formy zależności po 1945 r., ile o istotę państwa sowieckiego. Wszak totalitarny ZSRR z natury poszukiwał dróg uzależnienia swoich sąsiadów a nie metod pokojowego z nimi współistnienia. I ta imperialistyczna natura Sowietów z 1939 r. nie podlegała w latach II wojny światowej erozji. Wręcz przeciwnie, jedynie przepoczwarzyła się w formuły bardziej elastyczne, przechodząc od bezpośredniej aneksji (kraje bałtyckie, ziemie wschodnie RP, Besarabia, Karelia) do formuły łączenia aneksji bezpośrednich z zależnością „satelicką”, przy zachowaniu zewnętrznych pozorów samodzielności uzależnionych krajów. Ów system satelicki rzeczywiście był wynikiem specyficznych uwarunkowań, opartych o polityczną i propagandową strategię Stalina w drugiej połowie lat 40. Rzeczywiście, w latach 1939-40 nie widać w europejskiej polityce Stalina pomysłów na budowę państw-satelitów. Widać proste i konsekwentne rozszerzanie granic ZSRR. Gdyby więc powyższą argumentację uznać za niewystarczającą, można sięgnąć do przykładu bliższego omawianym wydarzeniom, nierozdzielonego burzliwymi dziejami śmiertelnych zmagań sowiecko-niemieckich w latach 1941-45. Już przed wybuchem wojny w kierowanych pod adresem Zachodu propozycjach sowieckiego brzmienia „paktu wschodniego” były zapowiedzi tego, co ZSRR później eufemistycznie określał jako „wspólna obrona”. Faktycznie oznaczała ona wstęp do agresji i rozszerzenia bolszewickiego imperium. Trzeba przyznać, że polskie reakcje na formułowane przez Kreml propozycje przemarszu Armii Czerwonej przez Wileńszczyznę pokazywały dobrą znajomość i wyczucie polityki sowieckiej. Tym bardziej słuszne było storpedowanie takich porozumień dokonywanych za naszymi plecami. W sensie praktycznym wartość bliższego sojuszu z Sowietami przestudiowały Łotwa i Estonia oraz Litwa w latach 1939-1940. Ten ostatni kraj jest o tyle ciekawym przykładem, że ograniczenie jego suwerenności było połączone z rozszerzeniem terytorialnym o przekazaną Litwinom okupowaną przez Sowiety Wileńszczyznę. Zostało to umiejętnie wykorzystane na arenie międzynarodowej jako rzekomy wyraz troski Moskwy o wzmocnienie i zabezpieczenie litewskiego partnera. Zawarty 10 października 1939 r. na 15 lat układ sowiecko-litewski pozornie brzmiał jak w pełni wartościowa umowa sojusznicza. Połączony był on z gwarancjami dla rozszerzonych granic i suwerenności Litwy. Układ mówił o przekazaniu Litwie zagarniętego przez Sowiety „Wilna i Kraju Wileńskiego” w ramach „rozwinięcia (…) przyjaznych stosunków opartych na uznaniu niezależności państwowej”. Zapowiadał „pomoc wzajemną między Sowieckim Związkiem a Litwą”. Rozwijał to artykuł II, stwierdzający, że ZSRR i Litwa „zobowiązują się okazywać sobie wszelką pomoc, w tej liczbie i wojskową, w razie napadu lub groźby napadu na Litwę, a także w razie napadu lub groźby napadu przez terytorium Litwy na Związek Sowiecki”[4]. Kolejnym rozwinięciem tego wątku był artykuł IV, określający, że ZSRR i Litwa „zobowiązują się wspólnie realizować obronę państwowych granic Litwy, dla którego to celu Związkowi Sowieckiemu przyznaje się prawo utrzymywania (…) na swój koszt ograniczonej i ściśle określonej ilości sowieckich lądowych i powietrznych sił zbrojnych”[5]. Oczywiście traktat był wymuszony a ZSRR czekał tylko na sposobność, aby sojusznicze gwarancje i wspólny układ obronny szybko przybrały postać „dobrowolnego” wcielenia Litwy do ZSRR. I to miało być wciąż dokonywane w ramach podkreślanej wyraźnie troski o dotrzymanie zobowiązań traktatu z 1939 r. Prawdziwe oblicze sowieckich „gwarancji” dla suwerenności i nienaruszalności granic ujawniło się ostatecznie w okresie niemieckich sukcesów wojennych na Zachodzie w 1940 r. Oczywiście aneksja Litwy na poziomie dyplomatycznych enuncjacji sowieckich miała być najpełniejszym wyrazem obrony jej niepodległości, czyli obrony zasad sformułowanych w umowie. 14 czerwca o godz. 23 Mołotow wręczył litewskiemu ministrowi spraw zagranicznych ultimatum, w którym domagał się ukarania winowajców rzekomo „prowokacyjnych działań przeciwko załodze Związku Sowieckiego na Litwie”, natychmiastowego utworzenia na Litwie „takiego rządu, który byłby zdecydowany, i potrafiłby zapewnić honorowe wprowadzenie w życie umowy o wzajemnej pomocy między Litwą i Związkiem Sowieckim i energicznie przeszkodził działalności nieprzyjaciół umowy” oraz zażądał „wolnego przejścia” dla rozlokowania kolejnych oddziałów sowieckich „w takiej ilości” aby „zapewnić wykonanie umowy o wzajemnej pomocy” (sic!)[6]. Tutaj także pojawiało się słowo „honor” – w formule budzącej zażenowanie, jakże inaczej pojmowanej niż to wyrażone zostało przez Polskę i Polaków. Stojący na czele armii litewskiej gen. Vitkauskas wydał rozkaz, aby wobec wkraczających na Litwę kolejnych sowieckich armii „zachować wszystkie przepisy grzeczności i przyjaznych stosunków” oraz aby w przypadku jakichkolwiek incydentów „dołożyć wszelkich wysiłków aby je zlikwidować na miejscu, nie naruszając honoru przyjaznej nam armii”[7]. Los Litwy, Łotwy i Estonii w sposób aż nadto wyrazisty pokazuje mechanizm swobodnego przejścia Sowietów od „przyjaźni” do bezpośredniej okupacji. W PRL wykuwane przez władze propagandowe schematy przedstawiania historii były oparte o ukrywanie faktów, cenzorskie zakazy poruszania tematów niewygodnych. Agresywną i imperialistyczną naturę ZSRR dość wyraźnie obnażyły pakt Ribbentrop-Mołotow, agresja 17 września 1939 r., kolejne działania Stalina w następnych latach. Im więcej tych faktów poznawaliśmy, tym bardziej założenie, iż realnym i lojalnym sojusznikiem Polski w 1939 r. mógłby być totalitarny ZSRR, jawiło się, delikatnie mówiąc, jako niedorzeczne. Dzisiaj o wiele łatwiej w dyskusjach prywatnych, ale też w tekstach publicystycznych spotkać można nadzwyczaj lekko formułowaną tezę przeciwną, mówiącą, że należało za cenę „drobnych ustępstw” wobec Hitlera wziąć partnerski udział we wspólnej wyprawie na Rosję. Warto takim ujęciom poświęcić więcej miejsca.
2. III Rzesza – potencjalny przyjaciel? Jest ciekawe, że o ile w przypadku ZSRR istota tego państwa (które przecież nie było „zwyczajnym państwem”) jest jednym z ważniejszych argumentów pokazujących absurdalność tego rodzaju „przyjaźni”, o tyle zwolennicy tezy o potrzebie związku z III Rzeszą właśnie ten element z reguły jakby pomijają. O wiele rzadziej skłonni są wychodzić od rzeczowego spojrzenia na naturę III Rzeszy i istotę polityki Hitlera. A przecież nie ma wątpliwości, że totalitarne Niemcy Hitlera także nie były „zwyczajnym państwem”. Dlaczego więc to, co w przypadku analizy domniemanych skutków przyjaźni z ZSRR jest zasadniczym punktem odniesienia – paradoksalnie jakby znika z pola widzenia tam, gdzie spotykamy się z poglądem o domniemanej atrakcyjności sojuszu z Niemcami? Tak więc mamy sytuację, w której ZSRR z reguły traktuje się zgodnie z ówczesnym „tu i teraz” a Niemcy – w sposób kompletnie oderwany od rzeczywistości[8]. I tu nie chodzi o „moralne zło”, immanentnie tkwiące zarówno w narodowo-socjalistycznym jak i komunistycznym projekcie państwowym. Chodzi przede wszystkim o to, że jedną z najbardziej zasadniczych cech totalitarnych Niemiec Hitlera były dążenia imperialistyczne i rewizjonistyczne zarazem oraz chęć stworzenia zupełnie nowych możliwości i okoliczności rozwoju dla narodu niemieckiego na przyszłość. To była idée fixe twórcy III Rzeszy. To było państwo poszukujące na wschodzie czegoś kompletnie innego niż przyjaciele czy silni partnerzy do współpracy. Dla naszych rozważań to rzeczowe pytanie jest niezbędnym kluczem do dalszych wniosków. U progu lat 40. naszym – w myśl takiej teorii – pożądanym „strategicznym partnerem” i zarazem adresatem naszych sojuszniczych umizgów miałyby być nie jakieś wyobrażone (czy wyidealizowane) Niemcy. Podobnie jak w przypadku ZSRR, miało to być państwo, które istniało w ówczesnym „tu i teraz”: „tysiącletnia” III Rzesza, wraz z całym sztafażem kreowanych przez Führera celów i imperialnych planów. Przecież to konieczny punkt wyjścia do prób poszukiwań odpowiedzi na pytanie zasadnicze: czy to, konkretne a nie wydumane, państwo niemieckie było zainteresowane tym, aby w jakiejkolwiek konfiguracji naszą niepodległość wspierać a nie niszczyć? Czy w ogóle było zainteresowane pokojowym współistnieniem z silną sojuszniczą Polską? Cofnijmy się do roku 1937. Piątego listopada tego roku, a więc jeszcze długo przed szczytem europejskich napięć, odbyła się w berlińskiej Kancelarii Rzeszy narada przywódców państwowych z najwyższymi przedstawicielami niemieckich sił zbrojnych. Opisywał ją między innymi polski specjalista od epoki międzywojennej, prof. Henryk Batowski. Naradzie przewodniczył osobiście Adolf Hitler. Udział brali w niej zarówno ministrowie wojny i spraw zagranicznych, jak i naczelni dowódcy poszczególnych rodzajów wojsk: Wehrmachtu, Kriegsmarine i Luftwaffe. Na zakończenie Hitler przedstawił swoje poglądy na dalszy bieg wydarzeń w skali międzynarodowej i potrzeby Niemiec w tym zakresie. Podkreślmy raz jeszcze: było jeszcze dość daleko do Monachium, nie wspominając nawet o perspektywie angielskich gwarancji dla polskich granic. Stosunki RP z Rzeszą były poprawne, a o wypowiedzeniu polsko-niemieckiego paktu o nieagresji nikt z obserwatorów sceny politycznej nawet nie myślał. Tym ciekawsze jest spojrzenie na te plany. Według opisu Batowskiego, Führer między innymi oświadczył, że: wobec stałego wzrostu liczby ludności i niedostatecznej jakoby powierzchni ziemi uprawnej Rzesza będzie musiała nie później niż w latach 1942-1943 zdobyć dalszą „przestrzeń życiową”. Niemcy zwrócą się ku wschodowi, licząc że partner włoski szachować będzie mocarstwa zachodnie.[9] To w gruncie rzeczy było rozwinięcie tez obecnych już w Mein Kampf. Hitler traktował tam jako nonsensowną chęć posiadania kolonii na odległych kontynentach (te wolał zostawić Wielkiej Brytanii). Bardziej wartościowe było tworzenie kolonii na kontynencie europejskim, na wschodzie: Zdobywanie nowych terytoriów dla osadnictwa wzrastającej liczby obywateli [Rzeszy – MK] przynosi ogromne korzyści, szczególnie jeżeli bierze się pod uwagę przyszłość a nie tylko chwilę obecną. Jedyną nadzieją na sukces tej polityki terytorialnej są w dzisiejszych czasach zdobycze w Europie, a nie na przykład w Kamerunie. Walka o naszą egzystencję jest naturalnym dążeniem. (…) Dlatego jedyna nadzieja Niemiec na przeprowadzenie zdrowej polityki terytorialnej leży w zdobywaniu nowych ziem w Europie.[10] Tylko na wschodzie kontynentu Hitler mógł widzieć – jak to określał – miejsce leżące „blisko swego państwa” i „służące osiedlaniu się Europejczyków na dużą skalę”[11]. Powracając do czasów sprzed I wojny, Hitler wskazywał na dostrzeganą już wtedy potrzebę zgodnego podziału światowych interesów pomiędzy Niemcy i Anglię. Jego zdaniem należało całkowicie zrezygnować z programu kolonialnego na innych kontynentach i pozostawić tam pełną swobodę Brytyjczykom. W ten sposób, w zgodzie z nimi, należało uzyskać możliwość swobodnej, samodzielnej ekspansji germańskiej (Germanenzug) na wschodzie kontynentu, a więc na terytorium sąsiedniej wówczas Rosji. Brytyjskie przyzwolenie na taki podział wpływów Hitler uważał za szczególnie ważne dla tak pojętego rozwoju Niemiec w przyszłości. „Ażeby osiągnąć porozumienie z Anglią żadne ofiary nie będą za duże. Oznaczałoby to rezygnację z kolonii i znaczenia na morzu oraz powstrzymanie się od rywalizacji z brytyjskim przemysłem” – pisał. Hitler uważał, że tragicznym błędem kajzerowskich Niemiec był właśnie brak porozumienia z Brytyjczykami, co doprowadziło do takiego a nie innego układu sił podczas I wojny światowej. Bo wówczas, na początku wieku, „politykę podboju terytorialnego w Europie można było prowadzić wyłącznie z Wielką Brytanią przeciwko Rosji”. Uważał, że i Brytyjczycy rozumieli, iż „Niemcy mając duży przyrost naturalny, będą musiały znaleźć jakieś rozwiązanie albo w Europie za pomocą Wielkiej Brytanii”, albo w konflikcie z nią gdzieś w koloniach na świecie. To pierwsze rozwiązanie Hitler wciąż uważał za optymalne, drugie – za nonsensowne. W latach 20. i 30. zwracał uwagę, iż podbudową takiej tezy jest doświadczenie historyczne pokazujące wielowiekowe, stopniowe rozszerzanie zasięgu żywiołu niemieckiego na wschodzie. „Mamy takie samo prawo do tego [tj. do ekspansji na wschodzie], jakie mieli nasi przodkowie” – wyrokował[12]. Po I wojnie zmieniły się granice i okoliczności polityczne, ale rozważania te wręcz zyskiwały na aktualności. Zmieniło się to, że po wojnie pierwszym sąsiadem Rzeszy na wschodzie była Polska, kraj odgradzający Niemcy od Rosji, utworzony na ziemiach odebranych również niemieckiemu imperium. Problem prawa Niemców do bliskiej przestrzeni życiowej na wschodzie stał się jeszcze bardziej palący: wszak Polska, wchłaniając Pomorze, część Śląska i Wielkopolskę, dodatkowo ograniczyła ową przestrzeń. Nie przypadkiem również niemiecki historyk Eberhard Jäckel w opisywanej listopadowej naradzie z 1937 r. widzi continuum z tym, co Hitler pisał w Mein Kampf. Z tym, że teraz teoretyczne rozważania nabierały już wymiaru w pełni praktycznego: Hitler bez ogródek oświadczał, że powierzchnia Niemiec musi zostać powiększona najpóźniej w pierwszej połowie lat 40. Nie bez powodu kierował te słowa do dowódców armii – wszak wojnę uważał za nieuniknioną[13]. Na tym spotkaniu Hitler wciąż działał ostrożnie. Wymienił póki co dwa terytoria, które w pierwszym rzędzie muszą stać się przedmiotem swoistej polityki „zbierania ziem niemieckich”: Czechy i Austrię. Nazwy „Polska” jeszcze nie wspomniał wprost – na to z różnych względów byłoby wciąż za wcześnie. Jednak przecież nietrudno widzieć, jaki kraj w pierwszym rzędzie rzeczywiście ograniczał na wschodzie potencjalną „niemiecką przestrzeń życiową”. Wszak aneksja Czech, a tym bardziej Austrii, oznaczałaby jedynie powiększenie Rzeszy o terytoria zamieszkane przez kolejne 10 milionów Niemców austriackich i czeskich, nie zaś stworzenie nowego miejsca osiedlenia dla dotychczasowych 70 milionów obywateli Niemiec[14]. Przecież nawet jakąkolwiek formę „pozbycia” się małego narodu Czechów trudno byłoby uznać za spełnienie warunków do zaspokojenia tak formułowanych potrzeb „przestrzeni życiowej”. Cytowany wyżej Henryk Batowski nieprzypadkowo traktował ten problem jako oczywistość: planowane opanowanie ziem czeskich i Austrii niewątpliwie miałoby z kolei ułatwić Niemcom zajęcie nowego stanowiska wobec Polski, gdyż Hitler mimo układu z r. 1934 nigdy nie akceptował ówczesnej granicy niemiecko-polskiej.[15] W znanych nam, udokumentowanych enuncjacjach z końca lat 30. odnajdujemy więc po prostu konsekwentną kontynuację wcześniej formułowanych poglądów Hitlera. A jak domniemana przyjaźń Warszawy z Berlinem miałaby się do niemieckich potrzeb „przestrzeni życiowej” na wschodzie? Przecież już z tego, co pisaliśmy, wynika prosty wniosek, iż istnienie silnej Polski było całkowicie sprzeczne z tak formułowaną przez Hitlera niemiecką racją stanu. Jakiekolwiek formy umacniania Polski w dalekiej perspektywie byłyby dokładnym przeciwieństwem tak definiowanych celów polityki niemieckiej na kontynencie. Silna Polska oznaczała brak bliskiej przestrzeni życiowej na wschodzie. A może ktoś naiwnie sądzi, że Hitler skłonny byłby budować „przestrzeń życiową” jakieś 500 km dalej, na wschód od naszych granic, zadowalając się prowadzącymi także do tamtych Niemców kolejnymi eksterytorialnymi autostradami, uzależnionymi od życzliwej zgody Polski? 23 maja 1939 r. na jednej z kolejnych narad z dowództwem Wehrmachtu Hitler mówił: Przestrzeń życiowa – dostosowana do potęgi danego państwa jest podstawą wszelkiej władzy (…) Miniony czas nie został przez nas zmarnowany. Wszystkie poczynione przez nas kroki konsekwentnie prowadziły do tego celu. (…) Podjęcie kolejnych kroków nie odbędzie się bez przelewu krwi. Przesunięcie granicy ma znaczenie wojskowe. Polak nie jest po prostu dodatkowym wrogiem. Polska zawsze będzie stała po stronie naszych przeciwników. (…) Odzyskanie Gdańska nie jest naszym głównym celem. Naszym celem jest rozszerzenie przestrzeni życiowej na wschodzie i zapewnienie wyżywienia naszemu Narodowi.[16] Dla Hitlera to „zagadnienie polskie” powinno być rozwiązane definitywnie, a nie tylko nagłośniony problem Gdańska. Mówił o tym 25 marca 1939 r. w rozmowie z dowódcą wojsk lądowych Brauchitschem: „Polska powinna być do tego stopnia rozbita, aby nie potrzeba się było z nią liczyć w następnych dziesięcioleciach jako z czynnikiem politycznym”[17]. Co w takim razie dałyby nam ustępstwa wobec Niemiec? Czym miałaby się różnić ta przyjaźń od tej ze Stalinem? Zarówno w przypadku żądań i „przyjacielskich” propozycji Moskwy, jak i Berlina, należało zadawać pytanie: co jest ich prawdziwym celem? Takie pytania Polacy i nie tylko Polacy stawiali. I co więcej, udzielali na nie – jak wiemy z perspektywy czasu – prawidłowych odpowiedzi, rozumiejąc, że nie chodzi o Pomorze i o Gdańsk. Przecież refleksja w sprawie realnych dalekosiężnych celów Hitlera i wątpliwości co do jedynie wstępnego, względnie propagandowego charakteru żądań w sprawie Gdańska i „korytarza” nie wymagała wówczas poznania wiedzy tajemnej. Ten problem dostrzegali i politycy, i dziennikarze, i zwykli ludzie. Ciekawym przykładem są rozważania brytyjskiego korespondenta z Berlina, Wiliama Schirera. Na przykład 10 sierpnia 1939 r. pisał on w swoim dzienniku: Czy Niemcy zachowują swe prawdziwe plany w ukryciu, na później? Każdy głupi wie, że Gdańsk ich wcale nie obchodzi. To jedynie pretekst. Stanowisko nazistów, które otwarcie głoszą kręgi partyjne, jest takie, że Niemcy nie mogą sobie pozwolić na posiadanie silnego militarnie państwa za wschodnią granicą, dlatego Polskę w jej obecnej postaci należy zlikwidować; zajęty musi być nie tylko Gdańsk (…) ale także korytarz, Poznań, Górny Śląsk. Polska ma być krajem kadłubowym, wasalem Niemiec.[18] Podobnie pisał o tym w swoich pamiętnikach Beck, w kontekście opisu ustaleń dokonanych na spotkaniu z prezydentem Mościckim i marszałkiem Rydzem-Śmigłym: „jeśli Niemcy podtrzymywać będą nacisk w sprawach dla nich tak drugorzędnych, jak Gdańsk i autostrada, to nie można mieć złudzeń, że grozi nam konflikt w wielkim stylu, a te obiekty są tylko pretekstem”[19]. Podobne stwierdzenia można znaleźć w polskich wspomnieniach zwyczajnych ludzi. Nauczyciel Albin Zalewski pisał: Już w marcu tego roku [1939 r.] niektórzy nauczyciele, oficerowie rezerwy, otrzymali powołanie do wojska, wszyscy zaś z napięciem śledziliśmy zakusy niemieckie na wolność i suwerenność naszego kraju. Wprawdzie żądania ograniczały się do Gdańska i wolnej autostrady, ale wiedzieliśmy na przykładzie Czechosłowacji, co się za tym kryje.[20] Fakty potwierdziły takie oceny. Po co więc dzisiaj udawać, że ówczesna Polska miała do czynienia z miłującym pokój Hitlerem, któremu tylko Gdańsk i łączność z Prusami Wschodnimi leżały na sercu? Czyż nie równie dobrze moglibyśmy wierzyć, że i Stalinowi w 1939 r. rzeczywiście chodziło o umocnienie pokoju i szczerze pragnął on jedynie niewinnego przejścia przez Wileńszczyznę do Prus Wschodnich przy pełnym poszanowaniu i dla ochrony suwerenności Polski? Do czego więc miałyby prowadzić ustępstwa w sprawie Gdańska i Pomorza, skoro ten, przed kim mielibyśmy ustępować, w sposób zasadniczy traktował kwestię polską jako część realizacji wielkiego projektu na wschodzie? Nonsensem byłoby twierdzenie, że plany Hitlera związane z „przestrzenią życiową” na wschodzie narodziły się dopiero po gwarancjach brytyjskich. Co więcej, właśnie brytyjskie gwarancje mogły się jawić jako jedyny czynnik, który w oczach Hitlera podnosił w sposób zasadniczy skalę ryzyka przy rozpoczęciu wojny. Hitler mógł się zawahać. Mógł. Nie musiał. 31 marca 1939 r. przedstawione zostało oświadczenie Neville’a Chamberlaina, stanowiące jednostronną gwarancję, że „na wypadek wszelkiej akcji, która wyraźnie zagrażałaby niezależności Polski, a w stosunku do której Polska uważałaby za żywotne stawić opór swymi siłami narodowymi, Rząd JKMości uważałby się za zobowiązany do niezwłocznego okazania Rządowi Polskiemu całego poparcia w jego mocy”. Dodał przy tym, iż został upoważniony do stwierdzenia, że podobne stanowisko zajmie rząd francuski[21]. A jednak po doświadczeniu tylu ustępstw ze strony Zachodu, Hitler postanowił ponownie postawić wszystko na kartę skuteczności małych, ale konsekwentnych kroków. Tyle odniósł sukcesów bez wojny, że i tym razem mogło się udać. To dlatego tak ważna stała się rozgrywka propagandowa, postawienie najpierw „umiarkowanych żądań”, odpowiednie uzasadnienie działań winą Polski, z którą rzekomo chciał Hitler żyć w przyjaźni. Stąd przygotowania do akcji prowokacyjnych, które miały pokazać, że atak jest jedynie reakcją na polską agresję. Chodziło o to, aby Zachód pozostał bierny. Całkowicie bierny. Wojna z Polską nie miała być początkiem światowego konfliktu, a jedynie kolejnym sukcesem polityki Hitlera, wciąż podtrzymującego miraż zachowania pokoju na Zachodzie. 28 kwietnia 1939 r. Adolf Hitler w wygłaszanym na forum Reichstagu przemówieniu podkreślił swoje wcześniejsze „pokojowe” propozycje w sprawie Gdańska i eksterytorialnej autostrady, za co gwarantował Polsce ostateczne uznanie granic i nowy pakt o nieagresji na 25 lat. Ogłosił, że odrzucenie tych propozycji przez Polskę w połączeniu z przyjęciem przez nią gwarancji angielskich zmusza go do wypowiedzenia układu o nieagresji z roku 1934. Chciałem dobrze – zdawał się mówić – ale Polska tego nie doceniła. Czy więc nie byłoby dla Polski lepsze przyjęcie tych propozycji Hitlera? Rozsądna odpowiedź na to pytanie musi być powiązana z dostrzeganym już wówczas problemem wiarygodności jakichkolwiek porozumień traktatowych z Niemcami. Przecież w 1939 r. Polska doskonale widziała jak Niemcy traktowały międzynarodowe porozumienia i zobowiązania, podpisywane jeszcze kilka miesięcy wcześniej w atmosferze propagandowej aury uchronienia pokoju. Charakterystyczne są w tym kontekście zapiski z prywatnego dziennika Helmuta Groscrutha, jednego z wysokich oficerów Abwehry, człowieka z otoczenia umiarkowanego przecież admirała Canarisa. W marcu 1939 r., a więc po przekreślającej Monachium aneksji Czech i Moraw, Groscruth notował: „Kto jeszcze będzie w stanie wierzyć nam, skoro pogwałciliśmy wszystkie zawarte przez nas układy oraz podeptaliśmy zasadę etniczną [w Czechosłowacji]”. On także w tym kontekście rozumiał, że „o wiele istotniejsze byłoby rozwiązanie kwestii polskiej”[22]. Podobnie 30 marca 1938 r. notował Galeazzo Ciano, włoski odpowiednik Ribbentropa, minister spraw zagranicznych w rządzie Mussoliniego: akcja niemiecka przeciwko Polsce może pociągnąć za sobą katastrofalne skutki. Po pierwsze dlatego, że Polska cieszy się wielką sympatią, po drugie, że Niemcy nie powinni przekraczać pewnych granic. Trudno jest dziś znaleźć kogoś, kto by ufał ich słowu. Byłoby to naprawdę niemożliwe, gdyż nie dotrzymali tyle razy składanego zapewnienia i obietnicy współpracowania z Polską.[23] To w takiej właśnie atmosferze Beck komentował niemieckie żądania w sławnym przemówieniu w Sejmie 5 maja 1939 r.: Ażeby sytuację należycie ocenić, trzeba sobie przede wszystkim postawić pytanie, o co właściwie chodzi? (…) Daliśmy Rzeszy Niemieckiej wszelkie możliwe ułatwienia w komunikacji kolejowej, pozwoliliśmy obywatelom tego państwa przejeżdżać bez trudności celnych czy paszportowych z Rzeszy do Prus Wschodnich. Zaproponowaliśmy rozważenie analogicznych ułatwień w kwestii samochodowej. (…) Nie mamy żadnego interesu szkodzić obywatelom Rzeszy w komunikacji z ich wschodnią prowincją. Nie mamy natomiast żadnego powodu umniejszać naszej suwerenności na naszym własnym terytorium. Dodawał, iż żądania niemieckie są jednostronne, a ich „oferta” dotyczy jedynie przyznania nam tego, co i tak jest „naszą de iure i de facto bezsporną własnością”[24]. Proste: gdyby Niemcom rzeczywiście chodziło o pokój, względnie o partnerską współpracę z Polską, to porozumienie byłoby możliwe. Jednak było inaczej. „Chwiejne stanowisko z naszej strony prowadziłoby nas w sposób nieunikniony na równię pochyłą, kończącą się utratą niezależności i rolą wasala Niemiec – pisał Beck w pamiętnikach o ówczesnych wspólnych wnioskach z rozmów z prezydentem i marszałkiem – […] jako podstawa naszej polityki przyjęta została stanowczość przy zachowaniu spokoju i wyraźnym określeniu granicy w każdej poszczególnej sprawie, granicy między prowokacją a naszym non possumus”[25]. No dobrze. Polacy wybrali pryncypia niepodległości i honor. Możemy mimo tych wszystkich uwag jednak cynicznie zapytać: po co nam honor, o którym Beck mówił 5 maja? Czy nie lepiej było ugiąć się, naiwnie uwierzyć deklaracjom Hitlera, przyjąć jego propozycje, nie oglądając się na Anglię i Francję? Spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie o realne konsekwencje takiego wyboru. Mamy dwa przestudiowane przez sąsiadów warianty owych rozwiązań „bez honoru”, osadzone w czasie bliskim omawianym wydarzeniom. Jeden to „wariant czechosłowacki”, przynajmniej w generaliach szeroko znany, nieco wcześniej przerobiony przez Czechów. Z ich doświadczenia, jak wspomniano, racjonalne wnioski wyciągał nie tylko Beck, ale też i opinia publiczna. Drugi – to „wariant rumuński”. Rozwiązanie mniej znane, przestudiowane równolegle przez innego naszego sąsiada – Rumunię. Dzieje tego kraju są zupełnie niesłusznie w Polsce traktowane jak historia z innej planety.
3. Ustępstwa wobec III Rzeszy – „wariant czechosłowacki” Przyjrzyjmy się pokrótce kolejności zdarzeń w polityce Hitlera wobec Czechosłowacji. Przypomnijmy, że i w tym przypadku działał sekwencyjnie. Nie żądał od razu wszystkiego. Najpierw rozegrał sprawę Sudetenlandu. Dopiero w drugiej kolejności dokonał pełnej likwidacji Czechosłowacji jako takiej. Plan był wcześniej przemyślany. Już 30 maja 1938 r. Hitler wobec swoich generałów zadeklarował, iż jego nieodwołalną decyzją jest rozbicie Czechosłowacji. Żądanie Sudetenlandu było tylko pretekstem, pierwszym etapem realizacji celu głównego, który miał uśpić czujność Zachodu. I uśpił. Kiedy we wrześniu 1938 r. w Monachium Wielka Brytania, Francja i Włochy poparły żądania niemieckie wobec Pragi, Hitler cynicznie zapewniał, że to wyczerpuje owe żądania. Co więcej: elementem układu monachijskiego były gwarancje wszystkich czterech mocarstw, w tym Niemiec, dla nowych granic okrojonej Czechosłowacji. Brytyjski premier Neville Chamberlain był autentycznie przekonany, że przywrócił pokój. Czesi nie zrobili nic. W październiku 1938 r. oddali Niemcom całe rozległe pogranicze wraz z liniami umocnień. Stali się bezbronni, ale też i nie mieli determinacji, by się bronić[26]. Władze Czechosłowacji zrobiły więc coś, co Polakom nie mieściłoby się w głowie: bez oporu po prostu oddały Niemcom to, czego ci żądali. Czy Hitler docenił taką postawę Pragi? Czy potraktował to jako wspaniałomyślny, pełen poświęcenia gest? Czy uznał, że w takim razie ułoży z okrojoną Czechosłowacją zasady pokojowego współistnienia? Bynajmniej. Przecież cele niemieckiego dyktatora były bardziej dalekosiężne, a układ monachijski stanowił tylko etap, element szerszej układanki. I już w jedenaście dni po zakończeniu procesu zajmowania nowych nabytków przez Wehrmacht, 21 października 1938 r., Hitler nakazał przygotowania do zajęcia reszty państwa. Tego, które liczyło, że ustępstwami wykupi sobie polisę na przyszłość. Honor dla nowych władz czeskich nie miał znaczenia wtedy – nie miał też i później. Kiedy Czesi weszli na drogę ustępstw – musieli brnąć nią dalej. Nowe władze tzw. II Republiki starały się na różne sposoby przypodobać Berlinowi. Potępiały dotychczasową orientację polityczną Czechosłowacji, deklarowały pełne oparcie polityki zagranicznej na decyzjach Osi Berlin-Rzym, w polityce wewnętrznej zaczęły wprowadzać antyżydowskie ograniczenia. Wszystko na nic. Już od października 1938 r. czechosłowacki minister spraw zagranicznych słyszał od Hitlera, że ten będzie tolerował państwo czechosłowackie tylko pod warunkiem pełnego stosowania się do poleceń Berlina. Kiedy zwasalizowani Czesi wciąż odwoływali się w rozmowach z Berlinem do niemieckich gwarancji, Hitler w sposób aż nadto jednoznaczny dawał im do zrozumienia, że traktuje ich jako państwo „mniej niż drugorzędne”. Nie pomogły nawet żenujące akcje przekazania Niemcom 400 milionów koron w złocie i dewizach, rzekomo w ramach pokrycia banknotów z terytoriów, które Rzesza właśnie anektowała. Czeskie deklaracje gorliwości w wypełnianiu życzeń Niemców, były już tylko żałosną przygrywką do agonii ich państwa[27]. Finał był równie upokarzający jak cała polityka ustępstw i prób wyjednania życzliwości brunatnego władcy. 15 marca 1939 r., kiedy niemieckie wojska już przekraczały „gwarantowane” przez Berlin granice Czecho-Słowacji, jej prezydent, Emil Hácha, w Berlinie przez dwie godziny pokornie czekał pod drzwiami Hitlera aż zostanie przez niego przyjęty. Jego uniżone zachowanie spotkało się z wybuchami gniewu Führera, a jego urzędnicy przedłożyli prezydentowi do podpisu już wcześniej przygotowany akt zrzeczenia się niepodległości. Hácha znowu bez oporu, grzecznie zaakceptował wszystko, dzwoniąc do Pragi z poleceniem, by armia nie stawiała Niemcom oporu. W nagrodę po powrocie na dworcu w Pradze witała go kompania honorowa gospodarzy – kompania Wehrmachtu[28]. O wiele bardziej zasadne byłoby stawianie pytań dotyczących nas samych, gdybyśmy byli wkroczyli na drogę „czechosłowacką” wobec żądań Hitlera. Czy kupilibyśmy wdzięczność i przyjaźń dyktatora za ustępstwa wobec niego? Czy Führer dzięki naszym ustępstwom nabrałby szacunku dla naszej suwerenności i państwa? Czy uznałby, że w takim razie należy wspierać budowę silnej, bo zaprzyjaźnionej Polski? Hitler pokazał, iż nie szanował żadnego kraju, który czynił na jego rzecz ustępstwa, który bał się siły i ustępował przed szantażem. A w przypadku Polski stawką była przecież jego idée fixe, czyli potrzeba zdobycia przestrzeni życiowej dla Niemców. Czy miał z niej zrezygnować dla jakiegoś podrzędnego, pozbawionego godności, zalęknionego kraju na wschodzie? Przykład Czechosłowacji pokazuje, że uległość prowadziła wprost do zagłady państwa, do katastrofy tam, gdzie Hitler miał bardziej dalekosiężne cele. A w Polsce – miał. Czy wobec tego skończyłoby się na Gdańsku i Pomorzu? A co z Górnym Śląskiem? A dlaczego, skoro już raz przekreślilibyśmy na własne życzenie „ład wersalski”, nie mielibyśmy zgodzić się na pełną likwidację jego skutków – tak trudnych do akceptacji przez „zaprzyjaźnionych Niemców”. Może więc należałoby przywrócić całkowicie „sprawiedliwe granice” Niemiec z 1914 r., łącząc je z „przyjaznymi” wysiedleniami Polaków. Kto w tak ustępliwej Polsce miałby negować takie propozycje? Już w niemieckim ultimatum dla Polski Rzesza na wypadek przejęcia Pomorza („korytarza”) stwierdzała „swoją gotowość do przeprowadzenia z Polską wymiany ludności w rozmiarach odpowiadających Korytarzowi”[29]. Idźmy dalej: czy w takiej sytuacji nie można wykluczyć konieczności akceptacji na tym wstępnym etapie jakiegoś dodatkowego „wyprostowania” granic? Przecież już we wspominanej rozmowie z dowódcą wojsk lądowych Brauchitschem z 25 marca 1939 r. Hitler mówił w ramach „rozwiązania problemu polskiego” o potrzebie ustalenia „linii granicznej biegnącej od wschodniej granicy Prus wschodnich do wschodniego wybrzuszenia Śląska”, co pokrywało się mniej więcej z wyrysowaną później w innych okolicznościach zachodnią granicą pomiędzy Generalnym Gubernatorstwem i ziemiami wcielonymi do Rzeszy[30]. Dlaczego mielibyśmy się na to nie zgodzić, skoro na skutek wcześniejszych ustępstw bylibyśmy wręcz już skazani na życzliwość naszego „sojusznika”? A to byłby tylko pierwszy etap „polubownych rozwiązań”. Stopniowo otwierały się perspektywy przemieszczeń całych narodów, o jakich Hitler mówił już w swoich propozycjach dla Polski. Wkrótce potem Führer nie tylko przeprowadzał przymusowe wysiedlenia Polaków z ziem anektowanych do Niemiec, ale też dokonywał wymiany ludności na podstawie umów z innymi krajami naszego regionu[31]. A może Polacy poniewczasie podjęliby opór z pozycji krnąbrnego wasala? Wtedy zapewne należałoby powiedzieć, że gdybyśmy w 1939 r. postawili sprawę z honorem, to historia mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. Polityką ustępstw i zagłaskiwania Hitlera sami skazalibyśmy się na haniebne zejście do roli państw drugorzędnych, posłusznych wykonawców poleceń silniejszego. Sądzę, że w najlepszym wypadku stalibyśmy się satelitą Niemiec. Zapomnijmy, że w takim układzie moglibyśmy przy Niemcach liczyć na jakiekolwiek partnerstwo w antybolszewickiej krucjacie. Okrojona, karłowata i zgnębiona Polska mogłaby co najwyżej być posłusznym dostarczycielem żywej siły do walki na wschodzie. Reszta zależałaby od kaprysu Führera. Może byśmy dostali na pociechę „coś” na wschodzie, kiedy doszłoby do konfliktu z ZSRR. Tylko: gdzie „na wschodzie”? Wszak Niemcy potrzebowali w pierwszym rzędzie naszych ziem jako „bliskiej przestrzeni życiowej”… Pytanie, jaki los czekałby Czechów gdyby i Polska przyjęła ich postawę w 1939 r., można pozostawić na boku jako otwarte pole do rozważań, wykraczające poza nasz temat. Natomiast w pewnym sensie Czesi powinni Bogu dziękować, że Polacy mają swój własny charakter narodowy i „nie znali pojęcia pokoju za wszelką cenę”. Zapłaciliśmy ogromną cenę, ale rozpoczęliśmy wojnę, która ostatecznie odesłała narodowosocjalistyczne pomysły „przestrzeni życiowej” na śmietnik historii.
4. Sojusz z III Rzeszą – „wariant rumuński” „Wariant rumuński” jest wart przestudiowania, aby zobaczyć do czego prowadziła próba sojuszu z Hitlerem nawet w przypadku kraju, który nie posiadał bezpośrednich pól konfliktu z Rzeszą. I to nie tylko zasadniczych – jak to było w przypadku Polski. Rumunia nie miała przecież żadnych sporów z Niemcami, nie tylko terytorialnych. Po prostu żadnych. Co więcej, dla Rzeszy była Rumunia pożądanym partnerem ze względu na ropę[32]. Tym bardziej warto zobaczyć, w jaki sposób została przez niemieckiego sojusznika potraktowana po tym, jak próbowała odegrać u boku Rzeszy rolę partnera. Problemem Rumunów byli Węgrzy, którzy liczyli na odzyskanie Siedmiogrodu, ZSRR, który nigdy nie zaakceptował zwierzchności Bukaresztu nad Besarabią oraz Bułgaria, pragnąca odzyskać południową Dobrudżę. Najpoważniejszym problemem Rumunii był imperializm sowiecki. Jej potencjał wojenny był wyraźnie większy niż okrojonych po I wojnie światowej Węgier. To samo dotyczyło Bułgarii. Przed agresją ze strony ZSRR miał Rumunię chronić sojusz wojskowy z Polską. Zresztą podobnie jak Rzeczpospolita, Rumunia była związana sojuszem także z Francją. Bukareszt nie pozostawał obojętny na zmiany układu sił w Europie w końcu lat 30. Mimo zgrzytu, jakim była rozprawa ze wspieraną przez Niemców faszystowską „Żelazną Gwardią”, od jesieni 1938 r. trwał proces zacieśniania stosunków gospodarczych z Berlinem. Niemcy umiejętnie wykorzystywały w kontaktach politycznych wzrost własnego znaczenia po kolejnych aneksjach. Sięgnęły też nawet po groźbę swojego wsparcia dla ewentualnej rewindykacji Siedmiogrodu przez Węgry. Rumunia postanowiła więc zapewnić sobie życzliwość Rzeszy. Mieć w niej przyjaciela, a nie wroga. W kilka dni po ostatecznym rozbiciu Czechosłowacji został podpisany „Układ o rozwoju stosunków gospodarczych pomiędzy Niemcami a Rumunią”. Ten fakt, jak i obawy przed sowiecką agresją decydowały o stosunku Rumunów do ataku Niemiec na Rzeczpospolitą. Już w pierwszych dniach września 1939 r. Rumunia ogłosiła neutralność (sojusz obronny z Polską dotyczył tylko agresji sowieckiej). Jeszcze we wrześniu 1939 r. Rumunia rozpoczęła jednak dalsze ukłony wobec zwycięskich Niemiec. To właśnie naciski Berlina spowodowały internowanie polskich władz. To był początek już wyraźnej polityki obłaskawiania Hitlera. Rumunia postanowiła zostać jego docenionym sojusznikiem. Już kilka miesięcy później, w maju 1940 r., kładziono kolejne podwaliny pod przyjaźń z Niemcami. Zawarto „układ naftowy”, który zakładał dozbrojenie rumuńskiej armii w zamian za dostawy ropy. W sierpniu 1940 r. dodano do tego jeszcze układ „zbożowy”. A jednak Berlin miał swoje priorytety polityczne. Nowa przyjaźń z Niemcami nie uchroniła więc Rumunów przed ZSRR. W dobie aneksji państw bałtyckich Sowieci i w tym przypadku postanowili skorzystać z Paktu Ribbentrop--Mołotow. 26 czerwca 1940 r. postawili Rumunii ultimatum, żądając Besarabii i Bukowiny. Tej ostatniej (co nie bez znaczenia – przed I wojną światową należącej do imperium Habsburgów, a nie do Rosji) niemiecko-sowiecki podział stref wpływów nie obejmował. Doszło do drobnego sporu, który został zażegnany ograniczeniem się Sowietów do północnej części Bukowiny[33]. Poza tym Rumuni pozostali wobec Sowietów zupełnie osamotnieni, a ich niemiecki sojusznik wręcz dopomógł Moskwie poprzez „dobre rady” dla Rumunów[34]. „Dyplomacja sowiecka uzyskała od Niemiec jednoznaczne wsparcie dla swych pretensji wobec Rumunii – oceniał S. Dębski – a różnice stanowisk, jakie zarysowały się w trakcie sowiecko-niemieckich konsultacji, nie miały jakiegoś wyjątkowego charakteru, napięcia bowiem nie były wcale silniejsze niż podczas innych spornych sytuacji z niedalekiej przeszłości”[35]. Król Rumunii Karol II wobec wezwanych posłów państw Osi, wciąż licząc na ich wsparcie stwierdził, że „nie wyobraża sobie jak zachowując godność mojego kraju, można przyjąć podobne ultimatum”. W odpowiedzi Ribbentrop, w specjalnym telegramie do króla bez ogródek stwierdził, iż „w imię zachowania pokoju” żądania Moskwy należy przyjąć[36]. Naciski z Berlina zrobiły swoje. A więc mimo przyjaźni z Niemcami, Rumunia stanęła przed tym samym pytaniem, co Polska w 1939 r.: honor i opór zbrojny czy „pojęcie pokoju za wszelką cenę”. W Radzie Królewskiej początkowo nawet dominowali zwolennicy oporu. Jednak ostatecznie Bukareszt wszedł na drogę uległości[37]. Ultimatum sowieckie przyjął. Armia Czerwona wkroczyła do Besarabii i północnej Bukowiny. Bardzo szybko stało się widoczne, że Rumunia stoczyła się do roli państwa traktowanego przez Hitlera tylko i wyłącznie przedmiotowo. I znowu w jej wypadku nie pomogły kolejne uniżone gesty wobec Berlina. Co dalej? Sprawa Besarabii stała się przyczyną kryzysu rządowego. Po utworzeniu nowego gabinetu, Rumunia ostatecznie przeorientowała swoją politykę zagraniczną w kierunku proniemieckim. W lipcu 1940 r. postanowiła mimo wszystko (a może właśnie dlatego) jeszcze bardziej zacieśnić stosunki z germańskim „przyjacielem”, proponując rozszerzenie współpracy politycznej, gospodarczej i wojskowej. To miało przyczynić się do uzyskania silniejszych gwarancji niemieckich m.in. dla pozostałych granic państwa. Rumunia ogłosiła wystąpienie z Ligi Narodów i sprzymierzyła się z państwami Osi Berlin-Rzym. Zrzekła się też oficjalnie zupełnie już bezwartościowych gwarancji angielsko-francuskich[38]. Jednakowoż pod skrzydłami „zaprzyjaźnionego” Berlina Bukareszt mógł już zapomnieć o partnerskim traktowaniu. Niemcy nie mieli żadnych oporów politycznych – wciąż liczyły się tylko i wyłącznie ich własne potrzeby. Szybko okazało się więc, że przyjaźń z Berlinem nie uchroniła Rumunów przed Węgrami. Nie uchroniła ich również przed samymi Niemcami. Węgry, zachęcone wzorem sowieckim, zażądały zwrotu utraconego po I wojnie światowej Siedmiogrodu. Znalazły w tym wsparcie Hitlera. Rumuni i tym razem nie mieli bynajmniej ochoty na rezygnację z tak dla nich istotnego obszaru, stanowiącego przecież centralną i całą zachodnią część państwa. Ale już w lipcu 1940 r. Niemcy i Włosi rozpoczęli naciski na rumuńskiego sojusznika, aby zgodził się na rozbiór własnego kraju – i to w sytuacji, w której Rumunia wciąż posiadała militarną przewagę nad Węgrami. Rumuni uznali, że to za wiele i rozpoczęli przygotowania do obrony i ewentualnej wojny z Węgrami. Nie doszło jednak do niej. Przesądziło sprawę „sojusznicze” ultimatum Berlina grożące zbrojną interwencją Wehrmachtu i „całkowitą likwidacją egzystencji państwa”. Czyli: zagrożono przekształceniem „wariantu rumuńskiego” w „wariant czechosłowacki”. Pod naciskiem „sojuszników z Osi” doszło więc do tzw. „arbitrażu wiedeńskiego” 30 sierpnia 1940 r. To było swoiste „nowe Monachium” dla Rumunii. Włoscy i niemieccy sojusznicy uznali, że spod władzy Bukaresztu zostanie oderwany olbrzymi obszar obejmujący region Maramuresz, Kriszany, zasadniczą część (prawie ²/₃) Siedmiogrodu i całe pogranicze oddzielające ten region od Węgier. W nagrodę Rumunia uzyskała kolejne „gwarancje” dla tak okrojonych granic państwa[39]. Podkreślmy raz jeszcze: doszło do tego w sytuacji, w której Niemcy bynajmniej nie załatwiali swoich najżywotniejszych spraw (a tak byłoby z Polską), tylko po prostu sprzedawali część terytorium jednego sojusznika po to, aby zadowolić drugiego. Jeśli w takim kontekście został w ten sposób potraktowany uległy sojusznik (i to w sprawie niebędącej „najbardziej żywotnym” interesem Rzeszy), to tylko możemy sobie wyobrazić jakie „partnerskie” stosunki zbudowałaby uległość Polski wobec Berlina. To jednak przecież nie koniec. 7 września 1940 r. sponiewierana Rumunia zawarła osobny układ z Bułgarią – oznaczał on rezygnację z południowej Dobrudży. Ponownie stało się to przy błogosławieństwie i Moskwy, i „sojuszniczego” Berlina[40]. W ten sposób w 1940 r., a więc w czasie olbrzymich triumfów Hitlera, jego sojuszniczka Rumunia, deklarująca wierną współpracę u boku Osi, utraciła w sumie 100 tys. km² i 6,6 mln ludności, czyli ¹/₃ obszaru państwa i ¹/₃ ludności[41]. To sprawy terytorialne. A co z wewnętrzną suwerennością tak okrojonej sojuszniczej Rumunii? Wszechwładne Niemcy po nieudanej próbie przejęcia władzy w Bukareszcie przez „Żelazną Gwardię” wymusiły utworzenie rządu gen. Iona Antonescu. Ten wkrótce został dyktatorem, doprowadził do zawieszenia konstytucji i zmiany monarchy. Faktycznie sprawujący władzę Antonescu jako conducătorul od początku był uzależniony od Niemiec[42]. Po zbliżeniu z „Żelazną Gwardią” jego rządy oznaczały faktycznie dojście do władzy tego ugrupowania politycznego, co nazywać zaczęto „reżimem narodowych legionistów”[43]. Na domiar wszystkiego od października 1940 r. w Rumunii stacjonować zaczęły jednostki Wehrmachtu i kolejni „doradcy”, którzy roztoczyli pełną kontrolę nad gospodarką[44]. Oto efekty podążania drogą jednostronnych ustępstw wobec Hitlera. Pogratulować wizji takiego partnerstwa. Co się zmieniło w roku 1941? Za udział w wojnie przeciw ZSRR Rumunia „została przesunięta” na wschód. Rumuni odzyskali Besarabię i północną Bukowinę. Wciąż jednak liczyli na odzyskanie dzięki życzliwości Berlina terytoriów utraconych na rzecz Węgier. Tymczasem na pocieszenie dostali od Niemców tzw. Transnistrię, czyli obszar pomiędzy Dniestrem a Bohem, z centrum administracyjnym w Odessie. O ponownym wcieleniu Siedmiogrodu realnie nie było mowy. Czy Transnistria z rumuńskiego punktu widzenia była wystarczającym ekwiwalentem za utracony Siedmiogród? Wątpliwe. Przynależność tych ziem do Rumunii była równie egzotyczna, jak np. sięgnięcie przez Polskę po Brandenburgię. Ale to pokazywało perspektywę myślenia Hitlera: na wschodzie możemy dość swobodnie przemieszczać i granice, i społeczeństwa. Rumunia spośród sojuszników niemieckich wykazała się największym wysiłkiem wojennym w wojnie przeciw ZSRR. Poniosła olbrzymie straty nad Morzem Azowskim. W walkach nad Donem, Wołgą i pod Stalingradem wytracono połowę z 30 wysłanych tam dywizji. Postawa Rumunów pod Stalingradem zyskała nawet uznanie w Berlinie. Mimo to Niemcy nie mieli żadnych specjalnych względów dla słabszego partnera i wciąż traktowali go po prostu przedmiotowo[45]. To są fakty, które każą wciąż powracać do pytania: czy obserwując los Rumunów jesteśmy w stanie uwierzyć, że Hitler zgodziłby się na partnerskie traktowanie uległej, skarlałej i podporządkowanej mu Polski? Po co? Dlaczego miałby być bardziej wspaniałomyślny dla nas, niż dla Rumunów? Zwolennicy tezy o tym, że należało pójść z Niemcami przeciw Rosji z reguły twierdzą, że w przypadku wygranej Niemiec bilans naszej historii byłby i tak lepszy niż ten faktyczny. Wprawdzie teza, że Niemcy przy użyciu Polski na pewno musieliby wygrać jest trudna do utrzymania, ale spróbujmy to wyzwanie podjąć. Przestudiujmy oba warianty. Zadajmy sobie pytanie o nasz los w roli sojusznika Hitlera („wariant rumuński”) w dwóch kolejnych opcjach: · opcja A: wojenne zwycięstwo Niemiec na wschodzie, · opcja B: wojenna klęska Niemiec na wschodzie.
5. Opcja A: wojenne zwycięstwo III Rzeszy – perspektywy dla Polski w roli sojusznika Niemiec Na wstępie postawmy przede wszystkim pytanie: co wygrana wojna oznaczałaby dla Adolfa Hitlera? Odpowiedź nie jest skomplikowana. Przede wszystkim byłaby to szansa na nowe poukładanie świata – w zgodzie z jego najważniejszą ideą znalezienia bliskiej przestrzeni życiowej dla Niemców. To byłaby możliwość uczynienia z Hitlera prawdziwego twórcy „Tysiącletniej Rzeszy”, która da możliwość swobodnego rozwoju potęgi germańskiego narodu. Już 12 września 1936 r. na zjeździe norymberskim Hitler mówił: Gdyby Ural ze swymi niewyczerpanymi bogactwami naturalnymi, Syberia ze swymi lasami i Ukraina z niezmierzonymi polami uprawnymi leżały w Niemczech, to wszystko to pod rządami narodowych socjalistów opływałoby w dostatki.[46] Nie trzeba wielkiej przenikliwości aby rozumieć, że wygrana przez totalitarną III Rzeszę wojna nie mogłaby dla Polaków oznaczać niczego dobrego. Skąd miałyby się brać podstawy do przypuszczeń, że efektem takiej sytuacji byłby nagły przypływ miłości i szacunku do Polski ze strony „Tysiącletniej Rzeszy”? Jak to się ma do przestudiowanego już w historii sposobu traktowania innych uległych krajów „sojuszniczych” na wczesnym etapie budowy potęgi „Wielkoniemieckiej Rzeszy”? Bylibyśmy zdani na łaskę i niełaskę dalszych eksperymentów totalitarnej potęgi. Czy nawet przy „skromnej” realizacji takich projektów (powiedzmy: Niemcy aż do Wołgi) ktokolwiek gotów jest postawić i obronić tezę, że Hitler umocniony do roli bezkonkurencyjnej już hiperpotęgi widziałby miejsce w samym środku takiego imperium dla silnej i dumnej Polski? Chciałby Rzeczpospolitej umocnionej zwycięstwem we wspólnej krucjacie (jak zakładają niepoprawni optymiści), suwerennej we władaniu własnym terytorium, rozdzielającym tę niemiecką „przestrzeń życiową” na dwie niełączące się ze sobą części? Z tego wnioskuję raczej, iż Pax Germanica oznaczałby dla Polski kolejny etap marginalizacji, przesiedleń i – być może jakąś nieokreśloną, ale zupełnie nową, odległą od Krakowa i Warszawy „przestrzeń życiową” daleko na wschodzie, gdzie potulnie, w „braterskim” uścisku by nas przeniesiono, nie pytając, jakie są nasze historyczne związki z nowymi miejscami osiedlenia. Skoro tylko w ciągu jednego roku sojuszniczych Rumunów nawet bez bezpośredniego interesu Rzeszy poddano rozbiorowi, potem oddając im (jako ekwiwalent?) zamieszkaną przez Słowian obcą prowincję, to dlaczego podporządkowanych Niemcom Polaków nie miano by „po przyjacielsku” przenieść gdzieś na wschód od „niemieckiej przestrzeni życiowej”? Oczywiście przy również optymistycznym założeniu, że po pierwszych ustępstwach rządu Polacy jako naród cały czas grzecznie by się już podporządkowywali nowym nakazom – co bynajmniej pewne być nie musi. Gdyby się okazało, że poniewczasie Polacy chcą stawiać opór (z rządem? wbrew rządowi?) to i z tym problemem utuczona zwycięstwami narodowo-socjalistyczna superpotęga musiałaby sobie poradzić – zapewne przy użyciu środków wypróbowanych przez III Rzeszę w czasie wojny. W takim scenariuszu nie można więc mieć pewności nawet co do skali strat żywych. Nie zamierzam pisać jak byłoby „na pewno”. Stawiam pytania, które muszą pojawić się przed każdym, kto lekką ręką w cukierkowych barwach maluje wizję domniemanej partnerskiej współpracy polsko-niemieckiej w antybolszewickiej krucjacie. O wiele bardziej realna wydaje mi się jednak opcja „B” (wojenna klęska Niemiec). I tutaj warto się zastanowić jakie byłyby losy związanej z Niemcami Polski w wypadku ich klęski.
6. Opcja B: wojenne zwycięstwo ZSRR – perspektywy dla Polski w roli „sojuszniczki Hitlera” Co osiągnęlibyśmy w sytuacji, gdybyśmy przegrali wojnę w roli sojusznika (raczej: satelity) Hitlera? W takim kontekście pytanie o zyski miałoby posmak absurdu. Można co najwyżej deliberować nad rozmiarami strat. Dominacja sowiecka w tej części Europy i tak nie dałaby nam szansy na niepodległość. Wymiana „faszystowskiego rządu – sojusznika Hitlera” mogłaby się odbyć w majestacie dziejowej sprawiedliwości: Polska sama sobie zapracowała na taki los. Zastanówmy się nad kwestią granic. To o tyle znaczące, że po kilkudziesięciu latach, po upadku ZSRR, zostały one uznane za nienaruszalne. I to one, ukształtowane w wyniku wojny, określają dzisiaj nasze miejsce na ziemi w ramach III Rzeczypospolitej. Czy mogłyby być o wiele skromniejsze? A dlaczego nie? Determinacja Sowietów w dążeniu do wciśnięcia Polski co najmniej za graniczny kordon oddzielający w swoim czasie „ziemie zabrane” od „Kongresówki” była olbrzymia. To przecież ciekawe, że nawet dążenie do przekształcenia Polski w komunistyczne satelickie państwo nie osłabiało konsekwencji Stalina w przywracaniu i poszerzaniu dawnych granic carskiego imperium. Boleśnie przekonał się o tym Berling, kiedy wypowiedział to, co skądinąd można byłoby uznać za logiczne. Otóż w 1943 r. Berling, wciąż jeszcze licząc, że będzie pod władzą Kremla kimś w rodzaju „czerwonego wodza” stalinowskiej Polski, na odprawie dla politruków 1 Dywizji wyraził się, że „dla ZSRR terytorium o szerokości 200-300 km nie gra żadnej roli, że ZSRR może odstąpić to terytorium swoim przyjaciołom Polakom, że Lwów prawdopodobnie będzie polskim miastem”. Tymczasem Sowieci nie pozwalali na żadne tego rodzaju dyskusje. Z powodu takich wypowiedzi problemy miał nie tylko Berling, ale i Włodzimierz Sokorski, który te wątki rozwijał w swoich wystąpieniach[47]. Przypomnijmy: w Europie nie ma żadnego kraju –aktywnego militarnie współuczestnika krucjaty przeciw Sowietom, który w rezultacie II wojny światowej zyskał jakiekolwiek nowe terytoria, których nie obejmował przed wojną. Zresztą z jakiego powodu mieliby być nagradzani przez zwycięską Moskwę ci, którzy zaatakowali ZSRR u boku Wehrmachtu? Oczywiście tym razem w glorii dziejowej sprawiedliwości rumuńska Besarabia wraz z Bukowiną przepadły w granicach sowieckiego imperium. Do Rumunii wprawdzie wrócił Siedmiogród, bo ponownie odebrany został innemu sojusznikowi Hitlera. Warto jednak podkreślić, że i na to Rumunia dopiero musiała zasłużyć. W sierpniu 1944 r. wypowiedziała swoim dotychczasowym sojusznikom wojnę i przez dalsze miesiące Rumuni musieli uczestniczyć w walkach u boku kolejnej totalitarnej i zaborczej potęgi – tym razem sowieckiej. Kosztowało to kolejnych 170 tys. poległych, a podpisany w Moskwie we wrześniu rozejm, nie tylko zmuszał Rumunów do akceptacji utraty Besarabii i północnej Bukowiny, ale też do zapłaty 300 milionów dolarów reparacji i poniesienia kosztów okupacji sowieckiej w ich własnym kraju. Ponadto pamiętajmy, że to, co Rumunia oddała w 1940 r. Bułgarii (Dobrudża Południowa), już do niej nie wróciło[48]. Nie było więc regułą przywracanie w Europie poza ZSRR granic przedwojennych. A dlaczego miałby się ktoś upominać o ten region dla tak aktywnej niemieckiej sojuszniczki z inwazji w 1941 r.? To już lepiej niech te nabytki zachowa Bułgaria, która choć była pod wpływem Niemców, ale militarnego udziału w antysowieckiej krucjacie nie wzięła. Pamiętajmy, że dla Stalina (i nie tylko dla niego) pojęcie „Polska” przez długi czas było zrośnięte z pojęciem „Kongresówki”. II RP traktował jako kraj, który „tak samo jak Rumunia nachapał się dużo ziemi”[49]. Po prostu normalne dla niego było, iż Polska ma być zdecydowanie mniejsza. A jako państwo bezdyskusyjnie faszystowskie i awanturniczy sojusznik Hitlera tym bardziej powinna by być skazana na znaczne ograniczenie terytorium. Zabór polskich ziem wschodnich byłby prostą – a w takim kontekście wręcz sprawiedliwą – konsekwencją klęski Hitlera. Karą za udział w wojnie, wynagrodzeniem dla Sowietów za dokonaną na nich również polską agresję. Co w takim wypadku oznaczałby termin „ziemie wschodnie”? Zapomnijmy o „linii Curzona”, która była sprytnym wytworem dyplomatycznej gry z Brytyjczykami, dla których Polska była i sojusznikiem, i problemem, i wyrzutem sumienia. Z jakiego więc powodu jakakolwiek „gimnastyka dyplomatyczna” miałaby zostać przedsięwzięta w stosunku do pokonanego sojusznika Niemiec? Wyciągnięcie z lamusa historii pojęcia związanego z nazwiskiem lorda Curzona – szefa brytyjskiej dyplomacji z roku 1920 – było sprytną sowiecką odpowiedzią na konieczność przekreślenia paktu Ribbentrop-Mołotow i na brytyjskie próby obrony „tego sojusznika, dla którego wypowiedzieliśmy wojnę Hitlerowi” – żeby użyć formuły stosowanej przez Churchilla w kontaktach ze Stalinem[50]. Moskwa dlatego wysunęła propozycję nagłej reaktywacji tego pojęcia, aby je prezentować jako „sprawiedliwe” propozycje wschodnich granic Polski. „Sprawiedliwe” – bo przedstawiane nie zgodnie z faktami jako wyraz sowieckich zapędów imperialnych, ale jako rzekomo obiektywna propozycja samych Brytyjczyków. Zapytajmy więc, jakie znaczenie dla ukształtowania naszych powojennych granic (w takiej sytuacji tym bardziej nie mielibyśmy na nie wpływu) miałoby miejsce w obozie pokonanych sojuszników Hitlera? Sprawa wschodnich granic byłaby zapewne kwestią o wiele bardziej swobodnych, uznaniowych decyzji ZSRR. W 1944 r., po tym jak Rumunia uczestniczyła w agresji na ZSRR, nikt nawet przez moment nie podważał prawa Sowietów do Besarabii i Bukowiny. Dlaczego więc np. Białostocczyzna miałaby zostać przy Polsce, a nie w granicach sowieckiej Białorusi? Przypomnijmy, że w okresie rozbiorów ona już była częścią „ziem zabranych”, niewchodzącą w skład „Kongresówki”. Dlaczego nie miałaby być sowiecka – tak jak to się stało po 17 września 1939 r.? Co do rubieży zachodnich, wariantem optymistycznym (ale prawdopodobnym) byłby powrót do granic z roku 1937 (tak jak pozwolono Rumunii odzyskać Siedmiogród). Ale nic więcej. Trudno znaleźć powody, dla których Polska miałaby otrzymać jakiekolwiek nabytki kosztem swojego niemieckiego sojusznika. Już uzyskanie tego, co mu wcześniej oddalibyśmy w ramach przyjaźni z Hitlerem, należałoby uznać za powód do radości. Być może i to musielibyśmy – tak jak Rumunia – „wykupić” naszym udziałem w dalszej części wojny przeciw naszemu „niemieckiemu sojusznikowi”. Bo dlaczego Polska – sojuszniczka pokonanego Hitlera – miałaby uzyskać jakieś zupełnie nowe nabytki na zachodzie? Przecież nawet nazywanie ziem zachodnich i północnych „ekwiwalentem” za utracony wschód było pochodną miejsca Polski w antyniemieckim obozie aliantów. Jej „przesunięcie” na zachód miało być jakimś rozwiązaniem dla ograbionego przez Sowiety sojusznika w antyniemieckiej koalicji. Kto i z jakiego powodu miałby czynić takie kombinacje wobec sojusznika Hitlera? Przypomnijmy raz jeszcze: nie było po wojnie ani jednego takiego kraju, który mimo współpracy z Osią po wojnie otrzymał nowe terytoria. A nawet jeśli Polska miałaby być komunistyczna, to przecież mogłaby być krajem wielkości „Kongresówki” poszerzonej o Wielkopolskę, Pomorze Gdańskie i Śląsk[51]. Podobnie rzecz ma się z Prusami Wschodnimi. Z jakiego powodu, dla zachowania jakich pozorów w ogólnoświatowej propagandzie Sowieci mieliby dzielić na pół Prusy Wschodnie, skoro mieli apetyt na ich włączenie w skład Rosyjskiej Federacyjnej SRR? A jeżeli całe Prusy i Białostocczyzna byłyby w granicach ZSRR, to zapewne także i Suwalszczyzna, bo nie byłoby połączenia z resztą okrojonej Polski. Gdańsk? Skoro Królewiec mógł zostać miastem rosyjskim po wypędzeniu Niemców, to dlaczego dawne Wolne Miasto Gdańsk miałoby być przyłączone do Polski (sojuszniczki Hitlera), a nie do włączonego do ZSRR Obwodu Kaliningradzkiego, obejmującego całe Prusy Wschodnie? A co mogłoby się dziać z ziemiami zachodnimi, skoro nie włączono by ich do Polski? Nic nadzwyczajnego. Dlaczego sowiecka strefa okupacyjna nie miałaby sięgać od Łaby na zachodzie po Wrocław i Słupsk na wschodzie? Warto przypomnieć, że nawet Czechosłowacja, której rząd emigracyjny wiernie trzymał się przyjaznej uległości wobec ZSRR, nie uchroniła się przed utratą Rusi Zakarpackiej, ale odzyskała przynajmniej na powrót kontrolę nad Słowacją i Zaolziem. Natomiast sama Słowacja, jako były sojusznik Niemiec, nie miała szans na powrót do samodzielności. Jej niepodległość zniknęła i nikt nawet nie wypowiedział słowa w jej obronie. Udawanie, że Czechosłowacja to nowa forma spełnienia marzeń Słowaków o samodzielności nie ma sensu. Potwierdził to zresztą rozpad tego przymusowego związku w latach 90. Tyle o granicach. W odniesieniu do spraw wewnętrznych wydaje się oczywiste, że Polska jako była sojuszniczka Niemców tym łatwiej stałaby się miejscem przewrotu antyfaszystowskiego i tworzenia „przyjaznego” rządu stalinowskiego. Jakie to miałoby skutki dla moralnej kondycji społeczeństwa? Trudno nawet podjąć próbę wyrokowania w takiej sprawie. Sowiecka i komunistyczna rozprawa z Polakami mogłaby osiągnąć jeszcze bardziej katastrofalną skalę. Represje byłyby w takim scenariuszu realnie uzasadnioną koniecznością ukręcenia łba faszystowskiej hydrze (w rzeczywistości powojennej ten propagandowy argument walczył z faktami – w alternatywnej wersji byłby z nimi zgodny). W czasie II wojny światowej Polska była problemem dla sowieckich apetytów imperialnych, bo od początku wojny na całym świecie jej imię było zrośnięte z pojęciem koalicji antyniemieckiej. Nasz opór, jako kraju, który „był od początku po słusznej stronie”, zmuszał Stalina do prawdziwej ekwilibrystyki. Do rozłożenia pomysłów na podbój Polski na raty. Ewidentnie Stalin liczył się przy tym, że rzeczywiście po drodze może coś nie wyjść i gwarancji nie ma. Nie wiemy też z jakich pomysłów na skutek trudności musiał się wycofać. Śmiem twierdzić, że miało to dla nas olbrzymie znaczenie. I stanowiło przeliczalną wartość – nawet mimo tych ciosów ze strony sowieckiej, które na nas spadły w latach 1944-45 i później. Możliwe, że gdyby nie pryncypialne stanowisko polskich władz w 1939 r. bylibyśmy w zupełnie innym miejscu historii. A po latach, po upadku komunizmu, moglibyśmy odzyskać wolność co najwyżej jako karłowate „coś” między Bugiem a Wartą.
7. Czy był możliwy lepszy sojusz niż ten z Francją i Wielką Brytanią? W 1939 r. Francuzi i Brytyjczycy wbrew własnym zobowiązaniom, ale i wbrew własnemu interesowi pozostawili nas samych. Ten sojusz nie uchronił nas przed katastrofą. Wyroki historii, poznane przez nas post factum, nie powinny nam jednak przesłaniać realnej oceny wydarzeń. Trzeba powiedzieć wprost: Polska w 1939 r. dokonała wyboru najlepszego z możliwych. Przed agresją totalitarnych Niemiec zabezpieczyć nas miał sojusz militarny z dwiema potęgami położonymi po drugiej stronie III Rzeszy. Ten sojusz był optymalny. Nie było dla Polski lepszego zabezpieczenia. Potencjał ludnościowy, gospodarczy i militarny Polski był, jaki był. Tak czy owak, żadne cudowne recepty nie wyczarowałyby spod ziemi możliwości gospodarczych i militarnych mogących nagle przewyższyć potencjał powiększonych, 80-milionowych, gospodarczo rozwiniętych Niemiec. Zabezpieczyć nas mogło porozumienie, które dawało szansę na rozgromienie Niemiec po tym, jak zostaną zmuszone do działań wojennych na dwa fronty – jak stało się to w roku 1914. Sojusz z Wielką Brytanią i Francją był optymalny, bo nie wynikał z dobrej woli czy szlachetności Zachodu, ale przede wszystkim ze zrozumienia wspólnoty interesów. Niemcy były zagrożeniem – i dla nas, i dla nich. Francja powinna była zaatakować Rzeszę we własnym egoistycznie pojętym interesie. Powinna była rozumieć, że to nie była „wojna za Gdańsk”, ale wojna o być albo nie być nie tylko dla Polski, ale przede wszystkim dla niej samej. Już wydarzenia 1940 r. pokazały, jak tragicznym błędem z jej strony była bierność. Marna to dla nas pociecha, że Francuzi poniewczasie ponieśli koszt niezrozumienia, jak ważna dla nich samych była realizacja zobowiązań w czasie wrześniowej agresji na Polskę. Ale pokazuje to pełniejszy wymiar naszej polityki. Jaka była alternatywa? O związkach z tymi, dla których Polska była celem imperialnych zapędów, już mówiliśmy. Co nam pozostało? Sojusz z kim? Proste spojrzenie na mapę daje odpowiedź. Nie było rozsądnej alternatywy. Tym, którzy lekką ręką krytykują nas za wiarę w to, że Zachód uderzy, warto zwrócić uwagę na sytuację dzisiejszej Polski. Również obecnie nie wyczarujemy spod ziemi potencjału, który pozwoliłby nam samodzielnie obronić się przed agresją np. ze strony Rosji. Co dzisiaj uznajemy za najważniejszą gwarancję naszego bezpieczeństwa? Sojusz Północnoatlantycki, artykuł 5 Traktatu Waszyngtońskiego. Wolność nigdy nie jest dana raz na zawsze. Nie mamy gwarancji, czy za lat 20 czy 40 nie staniemy w obliczu zagrożenia jakąś formą konwencjonalnej agresji militarnej. Rosja wie jak to się robi. Może znowu w świat pójdzie dobrze spreparowana wieść, że to my sami sprowokowaliśmy lub wręcz rozpoczęliśmy konflikt (jak Gruzini w 2008 r.). Jak zostałyby wypełnione zobowiązania przez naszych sojuszników z NATO? Czy wiemy jak Zachód zachowa się w godzinie próby? Ile czasu będą sojusznicy podejmować decyzje? Czy od razu rozpoczną akcję militarną? A może za bardziej wartościowe uznana zostanie interwencja dyplomatyczna? Przecież tego art. 5 nie precyzuje. Mówi on, że każdy z pozostałych członków NATO „udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie, jak i w porozumieniu z innymi Stronami działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego” [podkr. M.K.][52]. A może wydarzenia potoczą się tak szybko, że trzeba będzie znowu uznać jakieś fakty już dokonane i dowiemy się, że sami jesteśmy sobie winni? Ale czy ten element niepewności powoduje, że NATO jest sojuszem bezwartościowym? Bynajmniej. To jest najlepsze z możliwych traktatowe zabezpieczenie Polski. Jaką mamy alternatywę? Samodzielność, neutralność, czy może spolegliwość wobec potencjalnych żądań Rosji? A może jakiś inny sojusz? Jaki? A może ktoś zaproponuje nam przynależność do Wspólnoty Niepodległych Państw? Wolne żarty. NATO jest sojuszem najlepszym z możliwych, bo skupia bezdyskusyjne potęgi współczesnego świata. Co szczególnie istotne, twarde wystąpienie w obronie wolności Polski leży we własnym interesie całego Sojuszu, jak i jego poszczególnych członków. Wprawdzie rok 1939 pokazał, że Francja i Wielka Brytania wbrew własnemu interesowi mogą zlekceważyć wypełnienie zobowiązań. Możemy mieć co najwyżej nadzieję, że dzisiejsi zachodni członkowie NATO i same USA również wyciągają z tej historii prawidłowe wnioski.
8. Nasz największy kapitał? Na koniec warto jednak powrócić do polskiego charakteru narodowego. Wszystkie strategie wojenne bazują na analizie mniej i bardziej odległej przeszłości. Polacy w 1939 r. pokazali, że nie znają pojęcia „pokoju za wszelką cenę”, pokazali, że o niepodległość potrafią walczyć i że w ich charakterze narodowym leży gotowość do sięgnięcia po broń w godzinie próby. Potwierdzali to w kolejnych latach. Zarówno Powstanie Warszawskie, jak i powojenny opór zbrojny oraz kolejne „zakręty historii” w PRL udowadniały, że do Polski nie wchodzi się bezkarnie. I że w dalszej perspektywie Polacy nie zaakceptują zniewolenia, z pokolenia na pokolenie będąc trudnym orzechem do zgryzienia dla każdego zaborczego imperium. Wymiar praktyczny owego polskiego „genu oporu” pokazał czas „Solidarności”. Przekonanie o tym, że Polacy będą stawiać opór było ważnym czynnikiem, który z zasady wykluczał możliwość sowieckiej interwencji zbrojnej w obronie komunizmu. Warto widzieć olbrzymią różnicę pomiędzy tym, jak łatwo podjęto decyzję o interwencji w Czechosłowacji a tym, jak traktowano problem „polskiej kontrrewolucji” zaledwie trzynaście lat później. Aż nadto wyraźnie notował o tym w dzienniku szef Wydziału Międzynarodowego KC KPZR Anatolij Czerniajew we wrześniu 1980 r.: „Gdyby ZSRS urządził im [Polakom] «1968 rok», to oni podjęliby zaciętą walkę. Polacy – to nie «Szwejki». A to oznaczałoby krwawą jatkę, gorszą od tej z 1939 roku”[53]. To dlatego w sowieckim Biurze Politycznym powoli dojrzewano do decyzji o pogodzeniu się z możliwością przejęcia władzy w Polsce przez „Solidarność”. Nie przypadkiem Jurij Andropow, szef KGB, na posiedzeniu Biura Politycznego KC KPZR 10 grudnia 1981 r., pomysły otwartej agresji militarnej na Polskę traktował w kategoriach ogromnego ryzyka: Nie możemy ryzykować. Nie mamy zamiaru wprowadzać wojsk do Polski. Jest to stanowisko słuszne i musimy się go trzymać do końca. Nie wiem jak rozstrzygnie się sprawa, ale nawet jeżeli Polska dostanie się pod władzę „Solidarności”, to będzie to tylko tyle.[54] W XXI wieku również przeprowadza się dogłębne analizy potencjalnych kosztów operacji militarnych. Tak jak dzisiaj wszyscy wiedzą, że nie wchodzi się bezkarnie do Afganistanu, tak też jest – przy zachowaniu wszelkich proporcji – z Polską. Być może polski charakter narodowy, nasze przywiązanie do pojęcia honoru w takim znaczeniu, jak to ujął Józef Beck w przemówieniu 5 maja 1939 r. i liczne dwudziestowieczne dowody na to, że Polacy są gotowi do stawiania oporu w obronie niepodległości, to jedna z naszych najważniejszych polis bezpieczeństwa. Warto dbać, żebyśmy tego nie zatracili. Potrzebna jest do tego należyta miara i głębsze zrozumienie sensu różnych wydarzeń w naszej i nie tylko naszej historii. I zasadniczo inna niż prowadzona obecnie polityka edukacyjna państwa – zwłaszcza w dziedzinie wychowania i nauczania historii. Może niektóre rzeczy w 1939 r. mogliśmy zrobić lepiej – zawsze trzeba analizować różne potknięcia. Ale co do spraw zasadniczych, podjęliśmy decyzje w gruncie rzeczy najlepsze z możliwych. Alternatywne rozwiązania były. Jak sądzę – w każdym wariancie – gorsze. Mamy powody do dumy z tego, że w roku 1939 nie znaliśmy pojęcia pokoju za wszelką cenę.
[1] Cyt. za: Polska w latach 1918-1939. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, red. W. Wrzesiński, Warszawa 1986, s. 396. [2] B. Wildstein, Kto zapomniał o Stalinie, „Uważam Rze” 2011, nr 46, dodatek „Historie alternatywne. Co by było gdyby…”, s. IX-XI. [3] Z przemówienia W. Gomułki wygłoszonego w Warszawie na uroczystej akademii w święto 15-lecia PRL. W. Gomułka, Z kart naszej historii, Warszawa 1969, s. 324. [4] Tekst układu o przekazaniu przez ZSRR Republice Litewskiej m. Wilna i Wileńszczyzny oraz o wzajemnej pomocy między Zw. Sowieckim a Litwą, „Kurier Wileński”, 2 listopada 1939. [5] Tamże. [6] Żądania Związku Sowieckiego zostały przyjęte przez Litwę, „Kurier Wileński”, 16 czerwca 1940. [7] Rozkaz gen. Vitkauskasa, „Kurier Wileński”, 16 czerwca 1940. [8] Najbardziej wyrazistym przykładem spojrzenia na politykę Polski w 1939 roku przez pryzmat wymyślonych, a nie rzeczywistych Niemiec A.D. 1939 oraz wymyślonego a nie realnie istniejącego Hitlera jest ostatnio wydana książka Piotra Zychowicza Pakt Ribbentrop-Beck czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki (Poznań 2012). [9] H. Batowski, Między dwiema wojnami 1919-1939. Zarys historii dyplomatycznej, Kraków 1988, s. 297-298. [10] A. Hitler, Mein Kampf, Kraków 1992, s. 68-69. [11] Tamże, s. 69-70. [12] Tamże, s. 69-71. [13] E. Jäckel, Panowanie Hitlera. Spełnienie światopoglądu, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1989, s. 73-74. [14] W 1936 roku Niemcy liczyły 67 mln ludności. Knaurs Welt-Atlas, Berlin 1937, s. 59. [15] H. Batowski, Między dwiema wojnami…, dz. cyt., s. 298. [16] Cyt. za: J. Böhler, Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce, Kraków 2011, s. 53. [17] Cyt. za: H. Batowski, Europa zmierza ku przepaści, Poznań 1989, s. 282. [18] Cyt. za: J. Böhler, Najazd 1939…, dz. cyt., s. 69. [19] Cyt. za: H. Batowski, Europa zmierza…, dz. cyt., s. 269-270. [20] A. Zalewski, Jak walczyliśmy o wolność Ojczyzny, [w:] Walczyliśmy o wolność Ojczyzny. Wspomnienia nauczycieli, red. B. Suchodolski, Warszawa 1988, s. 225. [21] Polska w latach 1918-1939. Wybór…, dz. cyt., s. 387. [22] Cytat za: J. Böhler, Najazd 1939…, dz. cyt., s. 55. [23] G. Ciano, Pamiętniki 1939-1943, Warszawa 1991, s. 51. [24] Polska w latach 1918-1939. Wybór…, dz. cyt., s. 392-396. [25] Cyt. za: H. Batowski, Europa zmierza…, dz. cyt., s. 269-270. [26] Historia polityczna świata XX wieku 1901-1945, red. M. Bankowicz, Kraków 2004, s. 305. [27] H. Batowski, Europa zmierza…, dz. cyt., s. 189-191. [28] Tamże, s. 210. [29] Polska w latach 1918-1939. Wybór…, dz. cyt., s. 410. [30] Cyt. za: H. Batowski, Europa zmierza…, dz. cyt., s. 282. [31] Zob. S. Dębski, Między Berlinem a Moskwą. Stosunki sowiecko--niemieckie 1939-1941, Warszawa 2007, s. 211-212. [32] H. Batowski przypominał, iż funkcjonował pogląd, że „w razie opanowania rumuńskiej nafty Niemcy będą w stanie prowadzić wojnę z całą Europą”, H. Batowski, Europa zmierza…, dz. cyt., s. 255. [33] B. Jelavich, Historia Bałkanów, t. II: Wiek XX, Kraków 2005, s. 240. [34] A. Kastory, Europa Środkowa w polityce mocarstw, [w:] Między dwoma totalitaryzmami. Europa Środkowa i południowo-wschodnia w latach 1933-1956, red. M. Pułaski, Kraków 1997, s. 30. [35] S. Dębski, Między Berlinem a Moskwą…, dz. cyt., s. 354. [36] Cyt. za: tamże, s. 355. [37] Tamże, s. 356. [38] J. Demel, Historia Rumunii, Warszawa 1986, s. 389-391; S. Dębski, Między Berlinem a Moskwą…, dz. cyt., s. 359. [39] J. Demel, Historia Rumunii, dz. cyt., s. 389-391. Por. W. Felczak, Historia Węgier, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1983, s. 339. [40] T. Wasilewski, Historia Bułgarii, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1988, s. 271. [41] Historia polityczna świata…, dz. cyt., s. 453. [42] J. Demel, Historia Rumunii, dz. cyt., s. 391-394. [43] B. Jelavich, Historia Bałkanów, dz. cyt., s. 241 [44] Historia polityczna świata…, dz. cyt., s. 452, B. Jelavich, Historia Bałkanów, dz. cyt., s. 242. [45] J. Demel, Historia Rumunii, dz. cyt., s. 405; B. Jelavich, Historia Bałkanów, dz. cyt., s. 265. [46] „Völkischer Beobachter” z 14 listopada 1936 r., cytat za: E. Jäckel, Panowanie Hitlera, dz. cyt., s. 73. [47] Zob. Raport Georgija S. Żukowa z dnia 16 lutego 1944 r., [w:] Polska-ZSRR. Struktury podległości. Dokumenty WKP(b) 1944-1949, oprac. G. A. Bordiugow, A. Kochański, A. Koseski, G. F. Matwiejew, A. Paczkowski, Warszawa 1995, s. 34-35. [48] B. Jelavich, Historia Bałkanów, dz. cyt., s. 268; J. Demel, Historia Rumunii, dz. cyt., s. 406. [49] Takie słowa Stalin wypowiedział do tureckiego ministra spraw zagranicznych 1 października 1939 r. Cyt. za: S. Dębski, Między Berlinem a Moskwą…, dz. cyt., s. 327. [50] Takiej formuły Churchill używał w liście do Stalina jeszcze w marcu 1944 r. Zob. Korespondencja przewodniczącego rady ministrów ZSRR z prezydentem Stanów Zjednoczonych i Premierem Wielkiej Brytanii w okresie Wielkiej Wojny Narodowej 1941-1945, t. I, Warszawa 1960, s. 206. [51] Jednak należałoby się liczyć z tym, że po naszych „dobrowolnych” układach z Niemcami, gdzie sami zrezygnowalibyśmy z Górnego Śląska, Pomorza i może też z Wielkopolski, wcale powrót wszystkich tych ziem nie musiałby być tak oczywisty. Wszak kominternowska propaganda przez większość okresu międzywojennego głosiła, że Śląsk i Pomorze to ziemie niemieckie przez Polaków okupowane. Czy byłoby konieczne przywracać Polsce te nabytki? Może lepiej aby i one stały się częścią sowieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech? To także pytania, które można stawiać. Pytania ważne – mimo że bez odpowiedzi. [52] Traktat Północnoatlantycki i ustawa o jego ratyfikacji, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, http://www.bbn.gov.pl/portal/pl/475/257/Traktat_Polnocnoatlantycki_i_ustawa_o_jego_ratyfikacji. html, dostęp: 18 V 2012.[53] A. Czerniajew, Sowmiestnyj izchod. Pniewnik dwoch epoch 1972-1991, Moskwa 2008. Cytuję za obszernymi fragmentami przedrukowanymi przez tygodnik „Uważam Rze”. Polacy nie Szwejki, „Uważam Rze”, 9 października 2011.[54] Cyt. za: W. Bukowski, Moskiewski Proces. Dysydent w archiwach Kremla, Warszawa 1998. To dlatego Moskwa jedyną szansę na uratowanie komunizmu i sowieckiej dominacji w Polsce widziała w Jaruzelskim. Samodzielne wprowadzenie stanu wojennego przez Jaruzelskiego było bowiem jedyną szansą na utrzymanie w Polsce dotychczasowego satelickiego statusu wobec Moskwy. I nie zawiodła się. |