UE i konserwatyści


Unia Europejska to projekt lewicowy. Przykład inżynierii społecznej na gigantyczną skalę. Jego celem jest szybkie i całościowe przemodelowanie Europy; przekształcenie kontynentu tradycyjnie zróżnicowanego, w którym poszczególne państwa jakkolwiek dzielące ze sobą szeroko pojętą tożsamość europejskiej cywilizacji, różniły się wyraźnie, w homogeniczną jedność.

W tym sensie projekt Unii sytuuje się nieomal na antypodach europejskiej wspólnoty, która zainicjowana została Europejską Unią Węgla i Stali 63 lata temu. Nie oznacza to, że pośród jej projektodawców nie znajdowali się także konstruktywiści polityczni, którzy chcieli  zarządzać historią i uczynić z Europy polityczno-ekonomiczną całość, nie oni jednak nadawali ton temu przedsięwzięciu. Wizjonerzy tacy jak Konrad Adenauer, Alcide De Gasperi czy Winston Churchill byli konserwatystami. Mieli świadomość ograniczeń poszczególnych ludzkich inicjatyw. Wprawdzie pragnęli zapobiec katastrofom podobnym do wojen światowych i dokonać politycznej integracji Europy, ale zdawali sobie sprawę, że proces taki przebiegać musi w sposób naturalny. Dlatego rozpoczęli od ekonomicznego przedsięwzięcia, jakim była Unia Węgla i Stali, która otwierała drogę do wzajemnej współpracy najlepiej służącej przełamywaniu zadawnionych wrogości i napięć. Tworzenie się Stanów Zjednoczonych Europy, jak projekt ten nazwał Churchill, miało postępować ewolucyjnie i organicznie.

Radykalnie odmienny charakter ma Unia, której traktat założycielski w Maastricht pokazuje, jak jego założyciele wyobrażali sobie jednoczenie Europy. Ma to być działanie odgórne, które drogą norm prawnych budować ma nowy ład naszego kontynentu.

Europa przez czterdzieści lat od powstania Unii Węgla i Stali zmieniła się zasadniczo. Lewica zdominowała ją nieomal bez reszty i to we wszystkich wymiarach jej istnienia. Ugrupowania sytuujące się formalnie po prawej stronie niewiele różnią się dziś od swoich konkurentów. Jeśli słyszymy, że lider brytyjskich torysów optuje za prawem do tzw. homoseksualnych małżeństw, czyli przyłącza się do kampanii przeciw rodzinie, zaczynamy rozumieć, że w zamian za władzę, ugrupowanie polityczne, które bronić ma konserwatywnego etosu, wyrzeka się swojej tożsamości.

Ten stan rzeczy powoduje, że obecny kształt Unii w dużej mierze akceptowany jest przez establishment z obu stron sceny politycznej.

 

Od inżynierii społecznej do ideologii

 

Jaskrawym przykładem inżynierii społecznej jest zapowiedziane już w Traktacie z Maastricht powołanie wspólnej europejskiej waluty. Był to projekt ściśle polityczny, który miał być realizowany środkami ekonomicznymi. Jego twórcy mówili o tym nieomal wprost. Demonstrował typowy dla lewicy woluntaryzm, czyli przeświadczenie, że odgórnymi decyzjami władzy osiągnąć można dowolne cele. Ekonomiści ostrzegali, ale politycy zadecydowali inaczej. Dziś kryzys, z którym skonfrontowana została gospodarka światowa w 2008 roku, w Europie utrwalany jest i pogłębiany przez trwanie przy euro. Cenę za to płaci południe kontynentu: Grecja, Portugalia czy Hiszpania, ale skutki nie ograniczają się do tego, co możemy dziś obserwować.

Podobnych, chociaż nie na taką skalę, przedsięwzięć możemy wyliczyć jeszcze sporo. Najważniejsza jednak domena, za pomocą której przeprowadzana jest dziś odgórna europejska rewolucja to system prawny. 

Całe przedsięwzięcie zaczyna się od tzw. harmonizacji praw członków UE. Zdrowy rozsądek każe się zdumiewać. Stany Zjednoczone są dobrze funkcjonującym państwem zamieszkanym przez jeden, chociaż zróżnicowany naród, a stany wchodzące w jego skład nadal zachowują daleko idące odrębności prawne dotyczące nawet tak zasadniczych spraw, jak kara śmierci. Dlaczego w Europie narzuca się jedną normę dla krajów o różnych tradycjach i obyczajach? Wbrew pozorom, poza prawnymi rudymentami, które istniały wcześniej we wszystkich krajach europejskich, nie jest to wcale potrzebne dla tworzenia wspólnego rynku, ani nawet dla federalizacji Europy.

Cel tego projektu jest dużo ambitniejszy. Chodzi o odgórną homogenizację kontynentu, co otworzy możliwość zarządzania nim przez jedną centralę i zasadniczą jego przebudowę. Rewolucja ta dokonywana jest poprzez odgórnie narzucany system przepisów. Oznacza to fundamentalną zmianę idei prawa, które odchodzi od swojej natury i zaczyna nabierać totalitarnego charakteru. Paragrafy mają regulować całość naszego życia, mają zastąpić obyczaj i moralność. To tak rozumiane prawo może ingerować głęboko w kulturę oraz język i formować nasz model życia.

Pod hasłami „wzmocnienia ochrony praw człowieka i swobód obywatelskich”, co zostało zapisane już w Maastricht, tworzona jest nowa ideologia, która ma całościowo przekształcić cywilizację europejską. „Wzmocnienie” owych praw faktycznie prowadzi do zakwestionowania ich fundamentu, narusza wolność i własność człowieka.

Kolejne generacje nowych uprawnień tworzą przywileje dla kreowanych bez końca „mniejszości”, które odbierają większości możliwość kształtowania zbiorowego życia zgodnie ze swoimi przekonaniami oraz tradycjami i uderzają w ich podstawowe instytucje. W ten sposób podważana jest spoistość narodu i pogłębiane drążące go konflikty. Po to, aby nadzorować nowe prawa, rozszerzane są kompetencje administracji, która uzyskuje coraz większą władzę nad obywatelem i całą zbiorowością.

 

Nowa ideologia

 

Pod hasłem „praw reprodukcyjnych” ukrywa się aborcja na życzenie. Obrona praw homoseksualistów oznacza uderzenie w małżeństwo. Do tego samego prowadzą „prawa dziecka”, które dodatkowo pozbawiają rodzinę autonomii i czynią z urzędników arbitra w relacjach między rodzicami a dzieckiem. „Prawa kobiet” oznaczają kolejną porcję inżynierii społecznej, ograniczenie demokracji – do tego prowadzą płciowe parytety – i uderzenie w tradycyjne role społeczne.

„Wzmacnianie” praw imigrantów i mniejszości etnicznych grozi tożsamości państw. „Neutralność światopoglądowa i religijna” staje się wojującym ateizmem czy raczej antychrześcijaństwem, redukuje prawa chrześcijan i uderza w fundament europejskiej cywilizacji.

Traktowanie prawa jako remedium na wszelkie ludzkie bolączki jest konsekwencją utopijnego podejścia do rzeczywistości społecznej i wyobrażenia, że problemy człowieka są wyłącznie pochodną złego urządzenia naszej cywilizacji, a więc można je szybko i łatwo wyeliminować. To rewolucyjne myślenie, zgodnie z którym wystarczy obalić złą władzę, a nastanie królestwo doskonałości. Ponieważ krwawe rewolucje ukazały dobitnie swoje konsekwencje, ich miejsce zastąpiła utopia modelu prawnego, który tak przekształci ludzki świat, że zapanuje w nim harmonia. Po to, aby prawo mogło osiągnąć ten cel, musi być totalne, czy może lepiej powiedzieć – totalitarne.

W klasycznym ujęciu prawo stanowiło jedynie ramę, która zakreślała fundamentalne normy ludzkich zachowań, dlatego jego naruszenie podlegało ustawowej karze. Wewnątrz tej ramy stosunki międzyludzkie regulowała moralność, etyka, obyczaj wreszcie, systemy dużo bardziej elastyczne niż wymiar sprawiedliwości. Prawo nie potrafi ich zastąpić, a działanie w tym kierunku nie ma końca. Ponieważ nie przynosi, gdyż nie może przynieść, oczekiwanych efektów, następuje jego intensyfikacja. Podobna logika kazała Stalinowi sformułować regułę, że wraz z postępami socjalizmu walka klasowa się nasila.

Współczesna ofensywa formalnych systemów regulacyjnych tłumaczona bywa uwiądem tradycyjnych, kulturowych metod organizacji zbiorowości. Tyle tylko, że owa ofensywa sama jest narzędziem rugowania etyki i psucia obyczaju.

Z zasady trwałe normy prawne wskazywać powinny tylko kierunek wolności, wewnątrz nich ludzie mogą kształtować swoje losy zgodnie ze swoją wolą. Szerokie ramy norm jurydycznych i elastyczność innych form regulacji międzyludzkich relacji zostawiały przestrzeń ludzkiej swobodzie, która w życiu zbiorowym realizowała się w polityce.

W dominującej w naszym kręgu cywilizacyjnym demokracji oznaczało to możliwość decydowania ogółu o swoim losie. Dziś coraz gęstsze ogniwa sieci prawnej redukują ją, zasadniczo ograniczają przestrzeń decydowania większości, a dodatkowo ogromne uprawnienia przekazują urzędnikom wymiaru sprawiedliwości.

Oczywiście, zbiorowość może zmieniać obowiązujące ją prawa, ale jest to – i powinno być – trudniejsze niż zwyczajna polityczna praktyka. A kiedy dodatkowo regulacje są pozapaństwowe, jak dzieje się to w UE, możliwość odejścia od nich staje się wyjątkowo trudna. Gdyż, co należy ciągle podkreślać, UE jest projektem antydemokratycznym.

 

Utopia i realność dominacji

 

Sporo słyszymy o deficycie demokracji w UE i rozmaitych działaniach jej liderów, które mają mu przeciwdziałać. Wszystko to jest mistyfikacją. Unia z zasady jest projektem antydemokratycznym i żaden makijaż tego nie zmieni. Wszystkie przedsięwzięcia, które mają wzmacniać „europejską demokrację”, zamiast naprawić ją, maskują wyłącznie jej brak. Demokracja to władza (kratos) demosu, czyli ludu określonego przez zespół jakości, które czynią zeń wspólnotę. Dlatego współcześnie mówimy raczej o narodzie.

Czy istnieje europejski demos? Brukselscy i inni konstruktywiści usiłują go ukształtować, ale im bardziej bezceremonialnie dążą w tym kierunku, tym bardziej efekty ich działań stają się odwrotne od zamierzonych. Czy rzeczywiście ostatnie lata doprowadziły do integracji Niemców z Grekami, czy może wręcz przeciwnie? Czy łatwo jest pomylić Szwedów z Włochami, czy choćby Polaków z Niemcami?

Europa zamieszkiwana jest przez wiele demosów i w dostępnej nam perspektywie, a być może i nigdy, nie stworzą one jednej narodowej wspólnoty. Dzielą je odmienne tradycje i ufundowane na nich kultury, rozmaite obyczaje i związane z nimi temperamenty. A jeśli nie mamy elementarnej tożsamości, która tworzy wspólnotę zdolną rozpoznawać dobro wspólne i organizować się dla jego zapewnienia, innymi słowy: nie mamy poczucia narodowej więzi, to zamiast demokracji mamy dominację najsilniejszych, którzy potrafią narzucić reszcie swoją wolę.

Nb.: lewicowe ideologie tak właśnie interpretują realną demokrację (burżuazyjną, patriarchalną, czy jakim tam jeszcze przymiotnikiem przez nie obdarzoną), co wiąże się z zakwestionowaniem jej wartości w kształcie, jaki znamy. Zamiast tego lewicowe ideologie propagują jej „prawdziwą”, czyli utopijną wersję. Kiedyś miała być socjalistyczna, dziś jest europejska.

W rzeczywistości jednak „mieszczańska” demokracja przy wszystkich swoich niedoskonałościach działała jakoś, a utopia wręcz przeciwnie. Zawsze staje się zaprzeczeniem deklarowanych przez siebie celów. Zamiast rozwiązania potęguje problemy, na które miała być lekarstwem. Spoza ideologicznych mistyfikacji wyłania się rzeczywistość. A ponieważ rewolucyjne działania, mające prowadzić do realizacji utopii, zniszczyły instytucje pośredniczące, które ograniczają i cywilizują ludzkie żądze, ideologiczne frazesy wypełnia naga przemoc.

Komunizm miał być lekiem na ucisk człowieka, a konkretnie: eksploatację klasy robotniczej, a doprowadził do jej zwielokrotnienia. UE miała być panaceum na narodowe napięcia w Europie i ograniczyć przewagę regionalnych potęg, zwłaszcza Niemiec, a okazuje się, że doprowadziła do ich dominacji i podporządkowania państw słabszych – silniejszym. W klasycznej wersji stosunków międzynarodowych sprawy te zwykle regulowane były kompromisowo, drogą międzynarodowych traktatów. W UE interes silniejszych prezentowany jest jako dobro europejskie.

 

Powrót europejskiego kolonializmu

 

Dzieje się tak w dużej mierze spontanicznie. Ponieważ utopijne rozwiązania nie działają, pod ich osłoną funkcjonować zaczynają najprostsze mechanizmy dominacji. Euro było francuskim pomysłem, który miał spętać potęgę finansową Niemiec, a okazało się, że wbrew wszystkim oczekiwaniom najlepiej służy… akurat im. Traktat Lizboński miał wyłonić reprezentację Europy, która potrafiłaby narzucić silnym państwom europejskie priorytety, a okazało się, że władze te są doskonałym instrumentem w rękach regionalnych potęg, a zwłaszcza jednej, do realizacji swoich interesów.

Gdy doszło do gospodarczego kryzysu, Niemcy i Francja przestały w ogóle przejmować się pozorami. Podejmowały wspólnie decyzje, do wypracowania których niekiedy dopraszały kogoś zgodnie ze swoim upodobaniem. A potem postanowienia te za swoje uznawały unijne instytucje.

Sposób funkcjonowania w momencie zagrożenia to tzw. stress test. Odsłania on możliwości, a więc sposób działania określonej instytucji. Gospodarczy kryzys pokazał realność funkcjonowania UE. Podobnie dzieje się wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę. Nie pytając nikogo o zdanie, Berlin przejął całość kompetencji w tej sprawie, czasami dopraszając do uczestnictwa w decyzjach Paryż.

Wbrew pozorom nie kłóci się to z moimi wcześniejszymi opisami rewolucji, którą pokojowymi metodami przeprowadza Unia. Niemcy czy Francja sytuują się w awangardzie przemian obyczajowych, wygrała u nich kontrkultura, toteż ich władzom kampanie europejskich ideologów nie przeszkadzają. Będą prowadziły do kulturowej homogenizacji Europy, co ułatwi zarządzanie nią. Zresztą z perspektywy europejskich mocarstw: Niemiec i Francji, upodobnienie do nich innych krajów znaczy ich cywilizacyjny postęp.

W ten sposób powracamy do ideologii kolonialnej, która potępiona ponad pół wieku temu, powraca pod płaszczykiem europejskiej ideologii. Europejskie potęgi działanie w Unii rozumieją jako narzucanie swoich standardów, które, tak się składa, łączą się z ich pożytkami.

Przyjrzyjmy się gospodarczej pomocy dla Grecji. Okazuje się, że chodziło głównie o ratowanie kredytów banków północnoeuropejskich. Greckie zaciskanie pasa miało umożliwić spłacanie zadłużenia. Niefrasobliwość instytucji finansowych krajów zachodnich, które zachęcały Grecję do zadłużania się ponad stan, jak okazało się, nie niosła dla nich żadnego ryzyka. Nie ma to nic wspólnego z wolnym rynkiem, pod hasłem którego dokonywano sanacji greckiej gospodarki. Dla banków zachodnich greckie kredyty były zyskownym przedsięwzięciem.

 

Interesy silniejszych

 

Kryzys dowiódł, że kapitał ma narodowość, nawet wewnątrz UE. W Polsce testowaliśmy to np. w fabryce samochodów w Tychach. Fiaty Panda były tam montowane taniej i bardziej profesjonalnie niż w kraju macierzystym, czemu nikt nie przeczył. Mimo to ich produkcja została przeniesiona do Włoch. Rząd w Rzymie wspomógł Fiata, ale za cenę ratowania miejsc pracy w swoim kraju. Tak podobno bezwzględnie obowiązujące rachunki ekonomiczne, w tym wypadku nie zadziałały. Tak samo było zresztą w odniesieniu i do innych państw, które naciskały swoich biznesmenów, aby oszczędności czynili na zewnątrz i powracali ze swoją produkcją do swojej ojczyzny. Dowodzi to, jakie niebezpieczeństwo niesie redukcja do roli podwykonawcy dominujących ekonomicznie partnerów. Konsekwencją tego jest klasyczny system kolonialnego uzależnienia. W wypadku kryzysu czy choćby dekoniunktury oszczędności dokonywane będą kosztem podwykonawców w krajach biedniejszych. Generalnie zyski również zasilają głównie korporacyjne centrale.

Okazuje się, że i w tej sprawie UE stała się instrumentem nacisku krajów silniejszych. Zwłaszcza że wpisana ma w swoje funkcjonowanie szczególny mechanizm korupcyjny. Przedstawiciele państw silnych są jednak zależni od działających wewnątrz nich demokratycznych procesów, są więc ciągle reprezentantami krajowych wyborców. Wprawdzie Unia jest przechowalnią polityków, którzy kariery u siebie już pokończyli, ale w wypadku państw słabszych, zwłaszcza nowo przyjętych krajów postkomunistycznych, gra korupcyjna zaczyna się wcześniej. Ponieważ posady w UE zależne są od silniejszych – swoją drogą to wręcz groteskowe, że podobno ważne stanowiska w rodzaju przewodniczącego Rady Europejskiej i jej międzynarodowego reprezentanta obsadzane są poza jakimikolwiek formalnymi zasadami – przedstawiciele krajów słabszych, jeśli chcą robić karierę w Unii, muszą przede wszystkim zyskać ich sympatię. To znaczy, że – w przeciwieństwie do przedstawicieli państw silniejszych – przestają reprezentować swoich współobywateli, a zaczynają stawać się klientami dominujących polityków unijnych. Jeśli próbują zachowywać się inaczej, organizowana jest przeciw nim bezpardonowa nagonka na europejską skalę. Doświadczył tego Viktor Orban już od momentu pierwszego sukcesu wyborczego, podczas gdy jego postkomunistyczni poprzednicy rujnowali i korumpowali Węgry bez jakichkolwiek sprzeciwów ze strony polityków zachodnich. Podobnie wyglądała nagonka na rząd PiS w Polsce. Sympatia, jaką cieszy się obecna polska władza w Europie, jest efektem jej uległości i za to wynagradzani są jej przedstawiciele. Dowodzi tego europejska kariera Donalda Tuska, która była możliwa również dlatego, że kanclerz Niemiec pewna jest jego, sprawdzonej już, dyspozycyjności.

 

Konserwatyści w nowych czasach

 

Pojawia się więc pytanie: co w takiej sytuacji robić mają ludzie o przekonaniach realnie konserwatywnych, chcący bronić tożsamości Europy przed rewolucjonistami, którzy wykorzystując dominujące w Unii stanowiska, chcą ją zasadniczo przekształcić? Co mają robić Polacy, którym nie jest na rękę obecny kształt UE?

Komunizm był kataklizmem, który spustoszył dotknięte nim narody. Jednocześnie wyzwolił w nich odruchy obronne i poczucie wartości tradycyjnych instytucji broniących wspólnoty. Tak w każdym razie było w Polsce. To dlatego polski Kościół wyszedł z PRL-u wyjątkowo silny, a poczucie narodowej więzi i tradycyjnego modelu funkcjonowania rodziny pozostało stosunkowo mocne. Niezwykłym przejawem polskiej tożsamości był ruch Solidarność. To wszystko powoduje, że nasz kraj ciągle jeszcze nie uległ fali kontrkultury, która zniwelowała Europę. Ideologia ta dotarła jednak i do nas, zwłaszcza, że głównym jej wehikułem nośnym jest globalna kultura masowa. Powoduje to, że Polska, jak np. Stany Zjednoczone, ciągle pozostaje polem cywilizacyjnej wojny, którą w zachodniej Europie wygrał już lewicowo-liberalny nihilizm.

Najgorszą z możliwych strategii dla konserwatystów byłaby próba „nadążania”, dostosowania się do dominującego obecnie ducha czasu. To za tę cenę tradycyjnie konserwatywne partie Europy zrezygnowały ze swojej istoty i dziś nie za bardzo wiadomo, czym mają wyróżnić się na politycznej scenie naszego kontynentu. Kapitulacja z mentalnej podstawy, jakoby nieodpowiadającej już nowej epoce, oznacza afirmację idola postępu, uznanie, że nie istnieje nic trwałego, tylko nieustanny pęd zmian, w których należy się zmieścić. Uznanie niezmiennej podstawy ludzkich spraw, która wprawdzie w różnych okresach przejawia się na rozmaity sposób, ale stanowi naturę rzeczy, jest istotą konserwatyzmu. Kto jak kto, ale konserwatyści powinni mieć świadomość ludzkich ograniczeń, które uniemożliwiają nam rozpoznanie przyszłości, a więc i biegu historii – oraz naiwności takich usiłowań, które polegają na ekstrapolacji w przyszłość dostrzeganych przez nas zjawisk, co zawsze okazywało się nieporozumieniem.

Oznacza to, że obecny trend w Europie i porażka konserwatystów nie musi wcale oznaczać ich definitywnej klęski. Jednego możemy być pewni: akceptacja w obecnym kształcie UE to recepta na klęskę cywilizacji europejskiej, jaką znamy. I znowu nie oznacza to, że mamy Unię natychmiast rozwiązać. Pewne formy integracji kontynentu uzyskane przez poprzedzającą obecną formę wspólnotę są osiągnięciem i byłoby wielką stratą ich zaprzepaszczenie. Musimy tylko przeciwstawić się obecnej tendencji homogenizacji naszego kontynentu pod egidą Berlina. Jednocześnie musimy zdawać sobie sprawę, że solidarność kontynentu wobec agresji Putina jest dziś priorytetem. Nie wymaga ona jednak realizacji utopijnego planu jego ujednolicenia.

 

Demokracja, republikanizm a konserwatyści

 

W tym celu konserwatyści powinni odwołać się do demokratycznych norm ustrojowych naszego kontynentu. Konserwatyzm i demokracja mają ze sobą historycznie złożone stosunki. Pierwszym krytykiem demokracji był Platon i nie sposób nie przywołać w tym miejscu jego opisu „człowieka demokratycznego”, zamieszczonego w Państwie:

 

„…tak sobie żyje z dnia na dzień, folgując w ten sposób każdemu pożądaniu, jakie się nadarzy. Raz się upija i upaja muzyką fletów, to znowu pije tylko wodę i odchudza się, to znowu zapala się do gimnastyki, a bywa, że w ogóle nic nie robi i o nic nie dba, a potem niby to zajmuje się filozofią. Często bierze się do polityki, porywa się z miejsca i mówi byle co, i to samo robi. Jak czasem zacznie zazdrościć jakimś wojskowym, to rzuca się w tę stronę, a jak tym, co robią pieniądze, to znowu w tamtą. Ani jakiegoś porządku, ani konieczności nie ma w jego życiu, ani nad nim. On to życie nazywa przyjemnym i wolnym, i szczęśliwym, i używa go aż do końca.

 

To nieprawdopodobne, jak ten pochodzący sprzed prawie dwóch i pół tysiąca lat obraz pasuje do naszych czasów. Podstawowy zarzut Platona wobec demokracji polega na zakwestionowaniu przez nią naturalnej hierarchii rzeczywistości. Równość, którą narzuca system polityczny, zostaje przeniesiona na wszystkie ludzkie relacje i wszelkie zjawiska. Nie ma więc już lepszego czy gorszego, przyziemnego czy wzniosłego.

Pozostaje pytaniem: na ile demokracja musi prowadzić do tego typu następstw? Wydawałoby się, że obecny jej wariant potwierdza diagnozę Platona. Dodatkowo współcześni sofiści, czyli manipulatorzy opinią publiczną, dostali do ręki nieporównywalnie potężniejsze instrumenty niż ich poprzednicy z czasów Sokratesa. Wyposażeni w siłę mediów, zdają się posiadać absolutny wpływ na zbiorową świadomość, a nawet podświadomość, zaś dbałość o dobro wspólne potrafią zastąpić grą pozorów w służbie silniejszemu. Czy tak być musi?

Uczeń Platona, Arystoteles, bardziej metodycznie podchodzący do polityki, za dobre ustroje uznawał te, w których władza powodowana jest poczuciem dobra wspólnego. W tym sensie akceptował republikę, która stanowi dla niego powodowaną słusznym celem kombinację demokracji i oligarchii.

Demokracja w wersji współczesnej powstawała jako projekt republikański, a dopiero z czasem wyrodniała w quasi-oligarchię, jaką stała się dziś. Zachowując demokratyczne procedury dominujący establishment potrafi konserwować władzę, zwłaszcza że, jak wspominałem, ugrupowania polityczne w dużej mierze przestały się od siebie różnić.

Można uznać, że takie jest nieuniknione przeznaczenie demokracji. Badacze tacy jak Gaetano Mosca, Vilfredo Pareto czy Robert Michels steoretyzowali to zjawisko w „spiżowe prawo oligarchii”, które oznacza, że bez względu na ustrój polityczny i tak dominować w nim będą świadome swojej roli elity. W dużej mierze ujęcie to jest akceptowane we współczesnej socjologii. O ile jednak można przyjąć, że demokracja to konkurencja elit, między którymi wybiera większość, o tyle we współczesnej Europie została ona zablokowana i mamy do czynienia z trwałą dominacją w miarę jednorodnego establishmentu. Ma on charakter bardzo szczególny, gdyż powodowany jest lewicowo-liberalną ideologią, której celem jest zasadnicze przetworzenie europejskiej tożsamości. Poza margines dopuszczalnych poglądów wypierane są tradycyjne, konserwatywne idee, a odwołujący się do nich stygmatyzowani są etykietą populizmu. Poprawność polityczna, która krzepnie w prawną ortodoksję, uniemożliwia spór i publiczną debatę. Ostatnio takim przykładem jest Konwencja przeciw przemocy, mniejsza w tym wypadku, że inicjowana przez Radę Europy, która wprawdzie jest innym ciałem, ale zdominowanym przez te same środowiska.

W tych warunkach sprzeciw wobec istniejącego ładu, wypchnięty poza oficjalny dyskurs i poddany symbolicznej przemocy, często przybiera charakter rzeczywiście populistyczny, co widzimy na przykładzie Frontu Narodowego we Francji, austriackiej Partii Wolności czy holenderskiego Vlaams Blog.

Dzisiejsze, europejskie elity reprezentują mentalność, którą Ortega Y Gasset w Buncie mas nazwał postawą „zadufanego paniczyka”. Jest to roszczeniowe nastawienie kogoś, kto uważa, że wszystko się mu należy i za nic nie jest odpowiedzialny. Dziś w Europie zdrowy rozsądek prędzej cechował będzie zwykłego obywatela, zmuszonego borykać się z kłopotami bytowymi i sytuowanego bliżej prawdziwego życia, niż elity, które w Europie zatraciły z nim jakikolwiek kontakt.

Paradoks polega na tym, że im bardziej hasła demokratyczne ekstrapolowane są poza przynależny sobie wymiar i służą rewolucji kulturalnej, tym gorzej funkcjonuje demokracja w przynależnej sobie sferze polityki. Fetysz demokracji prowadzi do destrukcji rodziny, kultury i Kościoła, a jednocześnie realna demokracja blokowana jest przez ortodoksję poprawności, tzw. nowe generacje praw człowieka i ogólnie „antyprzemocowy” dyskurs.

Dlatego współczesny, europejski konserwatysta musi walczyć o przywrócenie w Europie prawdziwej demokracji, która potrafi zablokować utopię ujednoliconej Europy i dominującej ideologii przyodzianej w kostium europejskiego postępu. Musimy powrócić do Europy państw odmiennych, ale połączonych cywilizacyjnymi rudymentami. Takie suwerenne państwa będą dopiero mogły budować oddolnie kolejne piętra prawdziwej wspólnoty. Aby przetrwać muszą odtworzyć hierarchię rzeczy i porządek naszej cywilizacji.

 



Bronisław Wildstein - Pisarz, publicysta, dziennikarz telewizyjny, działacz antykomunistyczny w PRL. Książki: Jak woda (1989), Brat (1992), O zdradzie i śmierci (1992), Dekomunizacja, której nie było (2000), Profile wieku (2000), Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością (2003), Mistrz (2004), Długi cień PRL-u, czyli dekomunizacja której nie było (2005), Moje boje z III RP i nie tylko (2008), Dolina nicości (2008), Śmieszna dwuznaczność świata, który oszalał (2009]. Nagrody: 1990 - Nagroda Fundacji im. Kościelskich; 2004 - Nagroda im. Andrzeja Kijowskiego – za tom opowiadań Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością; 2009 - Laureat Nagrody im. Dariusza Fikusa za 2008 rok w kategorii "twórca w mediach"; 2009 - Laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza za 2009 rok za "Dolinę nicości". Współautor wydanych przez OMP prac zbiorowych "Totalitaryzm a zachodnia tradycja" i "Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej".

Wyświetl PDF