O żywiole religijnym w dziełach Szekspira


Towarzystwo Przyjaciół Nauk Poznańskie, Poznań 1876

 

Stało się to już niejako artykułem prawa międzynarodowego, że geniusze nie do jednego kraju, ale do całej należą ludzkości. Wspólna ta wszystkich własność narażona jednak bywa na podział i rozbicie przez współzawodnictwo rozmaitych odrębnych stanów, powołań i fachów. Dzieje się to oczywiście wtedy, gdy żywot jakiegoś wynalazcy, myśliciela, a osobliwie poety zupełnie jest nieznany, albo tak zaciemniony w szczegółach, że na mocy bądź przedmiotów przezeń wybieranych, bądź słów choćby mimochodem wyrzeczonych, łatwo roztworzyć obszerne pole do domysłów i przywidzeń, a stąd do uroszczeń, które sobie zdobycz taką na wyłączne dziedzictwo zagarnąć usiłują.

Już Platon oburzał się na tych nierozważnych czcicieli Homera, którzy w uwielbieniu dla poety, a oraz w zapale dla własnego powołania, wydzierali go sobie, rozszarpywali, upatrując w nim jedni wielkiego wodza i stratega, drudzy muzyka albo malarza, inni jeszcze znakomitego administratora i polityka, a byli i tacy, co go koniecznie lekarzem mieć chcieli. Zarozumiałość tych, którzy go mistrzem nad mistrzami sztuki wojennej ogłaszali, dochodziła do tego stopnia, że jedynie z tytułu swej biegłości w recytowaniu jego poematów, rościli nawet sobie samym prawo do naczelnego w wojnach dowództwa.

Żaden przecież z wielkich wieszczów nie uległ takiej rozliczności podobnych uroszczeń, co Szekspir. Jego geniusz, ogarniający wszystko, zgadujący instynktem poetycznym to, do czego inni tylko mozolną nauką dochodzą, podaje aż nadto sposobności do obrazowania jego żywota jak się komu podoba. Napisano też mnóstwo książek, które z jego dzieł wywodzą po kolei, że był ulicznym pachołkiem, przekupniem, rzeźnikiem, tkaczem, ślusarzem, a idąc w górę, agronomem, botanikiem, aptekarzem, drukarzem, prawnikiem. Pobieżne wyliczenie chorób w Troilu i Kressydzie dało powód, że niektórzy utrzymują, iż musiał być zawołanym swego czasu lekarzem. I dotąd toczą się w tych rozmaitych kierunkach żwawe spory, jak gdyby ich niewłaściwości i bezskuteczności nie wykazywała ta prosta uwaga, że poeta, obejmując swym jasnowidzeniem wszystkie szlaki myśli i uczuć człowieczych, musi w obrazowaniu życia, zwłaszcza jeśli jest dramatykiem, potrącać o wszelkie szczegóły powszednich zajęć i trudów. Zresztą doskonałe nawet znawstwo w jakiej umiejętności lub sztuce nie dowodzi jeszcze, że jej lubownik do jej praktycznego zawodu wyłącznie się sposobił i należał.

Właściwszym, przygodniejszym i donioślejszym jest zapytanie, czy z utworów jakiego poety, który nie dość jest znanym z przygód powszedniego życia, da się wywnioskować czym on był w sferze wyższych zadań, na przykład w polityce i religii.

Otóż i w tym przedmiocie odzywały się już nieraz co do Szekspira bardzo poważne a sprzeczne głosy. Schlebiając Elżbiecie, był on szczerym, niezmiennym wielbicielem jej twardych rządów? Pochwalał w niej to, co tak na scenie srogo karci w jej poprzednikach, czy też, przymuszony naciskiem okoliczności i powołania, uginać kolano przed dziewicą-królową, w której dziewiczość trudno było wierzyć, nie prostował się znów w godności, dając głos w swych utworach odwiecznym zasadom religią i moralnością nakazanym? A pod berłem jej następcy Jakuba przechował on swą cześć dla królewskości, czy też przeczuciem wieszcza, co jak wyniosłe góry naprzód chwyta promień wschodzących wypadków, przewidywał zbliżające się rozbicie tronu i republikę? Sięgając zaś jeszcze wyżej, najwyżej, jakież były jego uczucia, jakie przekonania wobec najgłówniejszego zadania owych czasów, wśród olbrzymich a krwawych zapasów między wiarą przodków a odszczepieństwem, jakie rzetelnie były zasady jego religijne, jednym słowem, czy był katolikiem czy protestantem?

Spór w tym ostatnim względzie, od dawna poczęty, doszedł w ostatnich latach do wyraźniejszych lub nie do tak stanowczych wniosków, aby go można rozstrzygniętym mienić.

Zajęcie, jakie dziś obudziło się u nas dla wielkiego dramaturga angielskiego, nadzieja, że wkrótce ukończonym będzie zbiorowe wydanie wszystkich jego utworów w przekładzie polskim, studia nad nimi, które tu i owdzie poczynają się w naszym języku ukazywać, upoważniają mnie do bliższego wyłuszczenia dowodów, na jakich sąd swój opierają ci, co utrzymują, że Szekspir był tylko dla pozoru, powierzchownie, z konieczności położenia i czasu, rzekomym protestantem, a w głębi duszy, w zasadzie i uczuciu, prawowiernym katolikiem pozostał[1].

Dowody te rozpadają się oczywiście na dwie części, jedne wzięte ze szczegółów, o ile stwierdzonych, historii jego rodziny i jego własnej, drugie zaczerpnięte w jego utworach, przy należytym ocenieniu ich ducha, treści, a nawet pojedynczych zdań i wyrażeń. Wypadałoby też oddzielnie je przedstawić, ale tak one z sobą się wiążą, tak jedne się przez drugie wyświecają, że najwygodniej będzie pójść według następstwa wypadków, to jest biograficznym torem.

 

Już na początku XV wieku, to jest za Henryka V i VI, rodzina Szekspirów była znaną z posiadłości i związków z wyższą szlachtą. Potwierdza to jej herb, który poeta wraz z swym ojcem starali się w biurze heroldii urzędowanie do ksiąg w 1599 zaciągnąć. Herb ten posłużył dziś do oznaczenia, jak się powinno pisać ich nazwisko, i spodziewać się należy, że od dawna toczące się w tej mierze spory raz przecież ustaną. W rozmaitych bowiem dokumentach, drukach i rękopisach, znaleziono aż 55 odmian. Do obecnej chwili jeszcze najbieglejsi znawcy piszą to nazwisko w niejednaki sposób. Trzy wersje przemagają: „Shakespeare”, „Shakspeare” i „Shakspere”. Otóż w herbie tym znajduje się włócznia, dzida, spear, i ptak rozwijający skrzydła do lotu, co oczywiście oznacza, że ptak wstrząsa skrzydła, to jest shakes, a podług tego już nie ma wątpliwości, że po „k” powinno być „e”, czyli że należy pisać „Shakespeare”, nie zaś „Shakspeare”, a tym mniej „Shakspere”, choć taki ostatni znajduje się własnoręczny podpis poety.

Daleko chlubniejszym jednak nad herbowe godła odznaczeniem tej rodziny było jej niezachwiane przywiązanie do wiary, a gdy nadeszło srogie prześladowanie, niezłomny hart i ofiarna wytrwałość. Matka Williama, Mary Arden, pochodziła z zamożnego rodu, którego zaszczytem się stało, że jeden z jego członków padł w pierwszym rzędzie krwawą ofiarą za wiarę pod panowaniem Elżbiety. Ojciec, Jan, osiedlony w Stratford on Avon, posiadał w tym mieście wpływ znaczny, już jako właściciel kilku domów, ogrodów i ról przyległych, już jako przywódca wiernych kościołowi mieszkańców. Okoliczność, że zaraz na początku panowania królowej Marii otrzymał tam prawo obywatelstwa, i szybko potem przechodząc rozmaite stopnie dostojeństw miejskich, doszedł do urzędu aldermana, czyli ławnika, daje niektórym pisarzom powód do mniemania, że odznaczenie to musiało być nagrodą za wytrwałość w wierze, a może i za wycierpiane mężnie prześladowanie lub poniesione ofiary pod naciskiem rządów Henryka VIII i Edwarda VI. W rejestrach i aktach miejscowych występuje on najpierw jako rękawicznik, a następnie jako handlarz zbożem i wełną, co bynajmniej nie przeszkadzało, że liczył się oraz, jako posiadacz ziemski, do yeomanry swego hrabstwa, czyli do tej klasy, co nie jest jeszcze tytułowaną szlachtą, a już stoi wyżej od mieszczaństwa. Musiał on prędko wznosić się do coraz większego znaczenia, jeśli już w 1557, to jest w czwartym roku panowania katolickiej królowej Marii, pojął za żonę córkę ze znakomitego domu Ardenów, u których jego ojciec Ryszard zajmował poprzednio podwładne stanowisko zarządcy dóbr. Z małżeństwa tego przyszło na świat najpierw dwie córki, a w r. 1564, 23 kwietnia, kiedy Jan był już szambelanem miejskim (municipal chamberlain and member of the Commonhall), narodził mu się syn William.

Czasy się jednak już zmieniły. Skoro przy końcu roku 1558 wstąpiła na tron Elżbieta, nakazano urzędnikom składać przysięgę supremacji, czyli posłuszeństwa koronie tak w rzeczach świeckich, jak w duchownych, pod karą konfiskaty majątku i więzienia. Tych, którzy odmawiali złożenia takowej przysięgi, to jest nie chcieli przyjąć artykułów wiary i obrządków przez władzę świecką przepisanych, zwano recusants. Z początku nie rozciągano tego przepisu na urzędy zależne od wyboru mieszkańców. Mógł więc ojciec Williama przez pierwszy lat dziesiątek panowania Elżbiety nie tylko utrzymać się na swej posadzie, ale i postępować w godnościach. Jakoż w 1569 osiągnął najwyższy w mieście urząd, to jest pierwszego aldermana i high-bailiffa.

Względnej tej pomyślności i pozornemu przynajmniej bezpieczeństwu położyła koniec wzmagająca się potęga Roberta Dudleya, hrabiego Leicester, ulubieńca Elżbiety. Hrabstwo Warwick, jedno z najzamożniejszych w kraju, silne w oporze bogatych a niezłomnych katolików, było także główną Leicestera siedzibą. Posiadał on tam ten sławny zamek Kenilworth, którego świetność, podniesioną do niezrównanej okazałości i przepychu, w czasie zabaw, uczt i turniejów, wyprawianych na przyjęcie Elżbiety, tak uroczo opisał nam Walterskot w powszechnie znanym romansie. Skoro więc zalotnik poczuł się na siłach, i poznał czym się najlepiej może przypodobać Elżbiecie i jej rękę pozyskać, zwrócił całą swą moc i przebiegłość przeciw katolikom, a najpierw przeciw opornym wyznawcom dawnej wiary w hrabstwie Warwick.

Równocześnie z tym zaostrzonym w hrabstwie uciskiem poczyna się upadek Jana Szekspira i na majątku i w publicznym zawodzie. W przeciągu lat kilku, zamożny ten obywatel znalazł się w takich kłopotach, że nie tylko musiał sprzedać swoje domy i rolę, ale nie miał czym zapłacić za chleb powszedni dla swej rodziny, jak się to okazuje z zapisków piekarza Sadlera, któremu był winien aż 5 funtów szterlingów za dostarczane pieczywo. Wielkość tej sumy okazuje, że przez długi czas dług się zbierał, a dłużnik nie miał czym płacić. Z ksiąg miejskich dowiadujemy się jeszcze, że najpierw podatki o połowę mu zmniejszono, a następnie całkiem z listy podatkujących jego nazwisko wymazano, że mu odjęto nie tylko godność aldermańską za nieuczęszczanie na posiedzenia rady municypalnej, ale po kolei i wszystkie niższe urzędy, że wreszcie raz po raz nakładano nań kary za uporczywą nieobecność w kościele zreformowanym, w którym przynajmniej raz na miesiąc (monethlie) powinien był bywać. Stąd oczywisty wniosek, że tego zubożenia i upadku najprawdopodobniejszym powodem musiała być stałość jego w wierze, odmawianie wymaganej przysięgi, wyłamywanie się spod przepisów rządowego kościoła, za czym poszło prześladowanie i pieniężne kary, które go stopniowo zrujnowały.

Klęski te i uciski musiały jeszcze wzrosnąć wraz z ciosem wymierzonym przez Leicestera przeciw spokrewnionej z Szekspirami rodzinie Ardenów. Edward Arden of Parkhall był jednym z majętniejszych obywateli w hrabstwie Warwick. Niezłomność katolika, równie jak prawość obywatela i godność człowieka, odstręczała go od niecnego faworyta Elżbiety. Nie chciał on bywać na jego dworze, wzdrygał się przywdziać mundur i barwy, w które przybierali się zwolennicy tego możnowładcy, krzyżował jego zamiary, stawiał opór jego niegodziwym zabiegom. Wzmogła się jeszcze z obu stron nienawiść, gdy Arden nie chciał żadną miarą sprzedać jakiejś części swego majątku, która Leicesterowi była potrzebna do zaokrąglenia posiadłości. Podejrzliwy faworyt posądzał przy tym Ardena, że to on w czasie słynnego pobytu w Kenilworth w 1575 wyjawił Elżbiecie miłostki jego z Lady Essex. Ale gromadzona tylu powodami nienawiść wybuchła dopiero w osiem lat później, to jest w 1583. Córka Ardena była żoną Somerville’a, gorliwego katolika, który, dręczony widokiem coraz krwawszego prześladowania, popadł w szaleństwo. W przystępie takowego obłąkania, wybiegłszy z gołym orężem na drogę publiczną, natarł on na dwóch podróżnych, krzycząc, że zamorduje każdego protestanta, a królową najpierw. Schwytano go natychmiast i zamknięto w Tower, to jest wieży londyńskiej, a w parę dni potem uwięziono jego teścia, teściową, żonę, siostrę i misjonarza Hall. Ardena i Halla poddano najstraszniejszym torturom. Pierwszy w najokropniejszych męczarniach nic nie zeznał, owszem przysięgą po kilkakroć stwierdzał swą niewinność. Drugi na torturach wyjęknął tylko, że raz słyszał Somerville’a, jak ten życzył, aby królowa dostała się do nieba. Na tym drobnym powodzie, pomimo że wszystkie inne świadectwa stwierdzały obłąkanie Somerville’a, skazano tegoż, oraz Ardena, jego żonę i Halla, na śmierć. Przyznano jednak, że Somerville był pozbawionym zmysłów, i jako obłąkańca przeniesiono do Newgate (19 listopada 1583), gdzie w dwie godziny po przybyciu potajemnie uduszonym został. Ardena nazajutrz stracono. Leicester zabrał cały jego majątek ziemski i podarował jednemu z swych podwładnych. Głos publiczny nawet między protestantami potępił srogość kary, a uniewinniał ofiarę, o czym wymownie świadczy historyk Camden.

Wśród wrażeń więc niezasłużonego ucisku i coraz większej nędzy, którą bardzo liczna jego rodzina, gdyż po nim przybyło jeszcze siedmioro dzieci, znosić musiała, wzrastał młody William. Na chłodnej nawet duszy byłyby te klęski i prześladowania zostawiły niezatarte piętno. Cóż dopiero na tak wrażliwym jak jego usposobieniu? Podszczuwaczami, którzy umieli w kleszcze srogich ustaw każdego katolika schwytać, i każdą dowolność prawem upozorować, byli wtedy tak zwani Attorneys, rodzaj rządowych prokuratorów. Najemni zaś sędziowie pokoju wymierzali najcięższe kary wedle wskazówek z góry, a często i osobistych pobudek. Obrona, jeśli jaką jeszcze przypuszczano, zależała jedynie od zręczności obwinionych, podpartej dostateczną znajomością prawa. Być więc bardzo może, że wtedy to chwytny umysł Williama zgłębił przebiegłość prawnictwa, skąd poszła ta w jego utworach przebijająca znajomość prawa, która wielu spowodowała do wniosku, iż przede wszystkim musiał być zwolennikiem Temidy[2]. Niewątpliwie ucisk i dolegliwości ówczesne musiały zrodzić w nim tę nienawiść, którą on w dziełach swych ściga chytrych adwokatów, ograniczonych i przekupnych sędziów. Przytomnym pewnie każdemu jest wizerunek tego sędziego Shallow (Shallow znaczy płytki), którego tak ohydnie wystawił w II części Henryka IV i w Wesołych komoszkach windsorskich. Pierwowzorem tej brzydkiej postaci był niezawodnie Sir Thomas Lucy, sędzia okręgu, do którego należała rodzina poety, i przeciw któremu nierozważny wyrostek, kradnąc czy zabijając mu zwierzynę w ulubionym parku, wymierzył pierwszy cios zemsty, co pozostałoby skazą na jego życiu, gdyby nie był wybrykiem płochej młodości.

Tym także udręczeniom i coraz dokuczliwszemu ubóstwu przypisać wypada zbyt wczesne Williama małżeństwo. Osiemnastoletni młodzian żeni się w 1582 z Anną Hathaway, osiem lat odeń starszą. Są biografowie, którzy twierdzą, iż było to koniecznością dla ocalenia honoru Anny. Są inni, którzy utrzymują z większą słusznością, że za nadto wczesne po ślubie protestanckim, a tylko ten co do daty jest wiadomy, urodzenie pierwszego dziecka, daje się na korzyść moralności wytłumaczyć tym, że William, pod okiem rodziców ściśle wykonywający jeszcze obowiązki katolika, musiał uprzedzić o kilka miesięcy formalny z przymusu obrządek protestancki potajemnym katolickim ślubem. Upatrują oni dowód na to między innymi i w samym imieniu tego dziecka, Suzanna, gdyż byłoby niegodną ironią dawać córce nieprawidłowo zrodzonej wzór czystości za patronkę.

Już w rok po ślubie, bo pod koniec 1583, młody małżonek, zostawiwszy żonę i dziecko w Stratfordzie, udaje się do Londynu. Była nędza i prześladowanie tego powodem, czy też tymi dwoma ostrzami obudzony w nim geniusz gnał go w świat na szerokie pole, kiedy się roztwierają tak szerokie horyzonty dla zdolności i ambicji? Bądź co bądź, ponieważ wyrok śmierci spełniony został na Ardenie 20 listopada w tymże roku, być może, że sprawa ta, wraz z obawą zwiększonego jeszcze w rodzinnym mieście ucisku, pociągnęła Williama do stolicy.

Przypuszczenia te zbijają inni tym, że dostateczną pobudką w tym razie była młodzieńcza rzutkość, uczucie samodzielności przy szybko rozwijającym się talencie i pociąg do teatru. Kładą oni nawet czas przybycia do Londynu dopiero w 1586, ponieważ jeszcze w 1585 żona urodziła mu bliźnięta, a najpierwsza jego sztuka (Titus Andronicus) była grana w 1587. Ale mógł on przecież z Londynu czasami odwiedzać rodzinę, a nim się zdobył na pierwszą godną sceny sztukę, musiał, jak się to zwykle z nowymi ochotnikami i przybyszami dzieje, doznać w stolicy niejednego zawodu. Data więc pojawienia się jego w Londynie nie da się ściśle oznaczyć. Dowody za wcześniejszą przemawiają. W każdym razie zgoda na to jest powszechna, że w Londynie od razu się w szeregi teatralne, jeśli nie jako autor, to jako aktor zaciągnął.

Skądże ten nieprzeparty pochop do teatru? W owych czasach nie tylko kazalnica, ale i scena była w ręku władców silnym narzędziem ku zohydzaniu katolików a forytowaniu odszczepieństwa. Liczne wędrowne trupy aktorów uwijały się po całym kraju. Spędzano katolików na przedstawienia, gdzie najohydniej wyszydzano ich religią i obrzędy kościelne. Jan Szekspir nie tylko musiał bywać z swą rodziną na widowiskach, ilekroć taki teatr przybył do Stratfordu, ale jako pierwszy urzędnik utrzymywać z kasy miejskiej i płacić aktorów. Miasto liczyło zaledwie półtora tysiąca mieszkańców, a przecież według świadectwa Marlowe’a, w przeciągu lat 18 (od 1569 do 1587), dwadzieścia cztery razy przez takie koczujące teatry nawiedzone zostało. Miał więc William sposobność aż zbyt obfitą nabrać pociągu do zawodu, który tylu pokusami młody wiek nęci. Jedna scena w Śnie Nocy Letniej, podająca obraz podobny do tych, które na przyjęcie Elżbiety w Kenilworth przedstawiano, nastręcza niektórym powód do mniemania, że jedenastoletni William był już przytomny na tych igrzyskach, i że przy owym to wspaniałym ogniu zatliła się pierwsza iskra jego geniuszu. Ale nawet Ulrici wyznaje, że poeta zapewne później z opowiadania lub drukowanych opisów przejął myśl tego obrazu. Jeśli zaś na niekorzyść katolickiego w nim uczucia przemawia to, że pomimo szyderstw z religii, teatr tak ponętny mu się wydał, również wywnioskować można z jego następnych wycieczek przeciw złym sztukom i złym aktorom, że tenże teatr sprawiając mu obrzydzenie obudził w nim wcześnie myśl zreformowania i podniesienia sceny do prawdziwej godności, a tym sposobem nadał kierunek właściwy jego geniuszowi.

Jeśliby Szekspir był dopiero w 1586 przybył do Londynu, to i wtedy zaszło pod jego okiem aż nadto wypadków, aby poruszyć w nim uczucia religijne i wzbudzić odrazę ku krwawym rządom Elżbiety. Był to czas istnych saturnaliów okrucieństwa. Babington i czternastu innych spiskowców, oskarżonych o zamiar wzniecenia buntu i uwolnienia Marii Stuart, poniosło śmierć we wrześniu tegoż roku w najsroższy sposób. Siedmiu główniejszym wyrywano wnętrzności i przeciągano mękę na wyraźny rozkaz Elżbiety, która wbrew zdaniu doradców swych, że się to prawu sprzeciwia, poleciła oprawcom, aby te tortury były protracted to the extremitic of payne, przedłużone aż do ostateczności cierpienia. Między tymi siedmioma, los katolickiego poety Tichbourne’a musiał szczególnie poruszyć Szekspira. Bowelled alive and seeing, jak Camden powiada, z wydartymi wnętrznościami a jeszcze z okiem widzącym, przedstawiał skazaniec obraz zdolny skruszyć najtwardsze serce. Byłożby to więc za śmiałym przypuszczeniem sądzić, że ten to wypadek i onego sprawczynię miał na myśli poeta, gdy kreślił ów sławny wiersz:

 

A tiger’s heart under a woman’s hide

Serce tygrysa pod niewiasty skórą, –

 

albo ową przestrogę w Juliuszu Cezarze:

 

Let us be executioners and not butchers –

(Bądź wykonawcą prawa – nie rzeźnikiem).

 

8 lutego w następnym roku padła pod toporem katowskim głowa Marii Stuart. Czyż podobna, aby uczucie zgrozy i obrzydzenia, tylu strasznymi wypadkami jątrzone, nie wzmogło się do najwyższego stopnia w wielkim sercu poety wobec tragicznych losów i męczeńskiego zgonu katolickiej królowej?

Bolesnym tym wrażeniom przydawał przykrości gorszący widok ówczesnej sceny. Nie brak było dramaturgów. Sztuki na tuziny liczono. Ale w nich nie było ani dowcipu, ani powagi, ani nawet przyzwoitości. Ckliwy poeta Lily sadził się w najprzeróżniejszych formach na pochlebstwa dla przeszło pięćdziesięcioletniej Elżbiety, zwąc ją „przeczystą Dianą”, opiewając cudowną jej urodę. Marlowe i Peele wychwalali jej mądrość polityczną, przyklaskiwali każdej nowej srogości, pobudzali do coraz większych okrucieństw, a wybierając przedmioty najstraszliwsze z dawnych dziejów, zapełniając scenę samymi mordami, podsycali w ludziach pochop do gwałtów i krwi. Inni, jak Greene, Nash, Kyd, Heywood, Decker, Webster, Chettle, Munday, Wilson, Whetstone, a niebawem i Ben Johnson, prześcigali się w podżeganiu zapalczywości przeciw katolikom, przeciw Papiestwu, i przeciw Hiszpanii, jako najsilniejszemu wówczas mocarstwu katolickiemu.

Kierunek ten nadawała scenie i wspierała wszechwładna ręka hrabiego Leicester. Śmierć jego w 1588 r. pozwoliła nieco swobodniej odetchnąć wszystkim, i uwolniła też teatr od upokarzającej zależności. Jeśli prawda, że Szekspir dopiero w r. 1589 jako autor wystąpił, było to jego szczęściem, że już wtedy prześladowca jego rodziny, skaziciel moralności i dobrego smaku, nie żył.

Znaleziono dokument, z którego się okazuje, że w listopadzie 1589 r. William Szekspir był jednym z 12 akcjonariuszy teatru Blackfriars, któremu Burbage przewodził. Musiał on przecież, przed dojściem do takiego znaczenia, dać poznać swe zdolności. Jeszcze za pobytu w rodzinnym mieście chciał zostać aktorem, ale mu ojciec nie pozwolił. Być więc może, że znając te jego chęci Burbage, pochodzący także z hrabstwa Warwick, sprowadził go do swojej trupy. Już dziś nikt nie wierzy w długo utrzymywaną powiastkę, jakoby nowy ochotnik miał zawód swój począć od tego, że się najmował do trzymania koni tych panów, którzy do teatru przyjeżdżali konno. Nie wiadomo, kiedy i dlaczego takich najemnych chłopców, których i dziś dostać można przed parlamentem i teatrami w Londynie, nazwano Shakespeare’s boys. Może jaki inny tegoż nazwiska przedsiębiorca utrzymywał takich posługaczów. Albo też taki pachołek posługiwał naszemu poecie i przezeń tak żartobliwie przezwanym został. Dość, że dawniejsze jego biografie najzwyklej się od tej powiastki poczynają. Nieraz już do wielkich ludzi przyczepiło się coś podobnego. Ma się niby przez kontrast znakomitość podnosić. Nie zrobiono Homera żebrakiem? Co do początków zawodu Szekspira, najsłuszniej będzie przyjąć, że równie coraz przykrzejsze stosunki rodzinne, jak młodzieńczy pochop, ów co Schillera pognał z Karlsruhe do Mannheimu, spowodowały jego wycieczkę, jeśli nie ucieczkę, do stolicy. Tu, wedle najpoważniejszych dziś przypuszczeń, miał on zostać aktorem w r. 1586, co jest prawdopodobniejsze, że w tymże to roku odebrano jego zubożałemu ojcu, jeśli nie wszystkie to donośniejsze, miejskie godności.

Nie osobliwszym przecież okazał się aktorem. O pierwszych jego występach nic nie wiemy. Dobrze później, gdy już występował we własnych i wielkich wziętości sztukach, grywał Ducha w Hamlecie i Adama w Jak się wam podoba. Schlegel ma poniekąd słuszność utrzymując, że właśnie takie choć podrzędne role, wymagają wielkiej zręczności i taktu, żeby się nie stały śmiesznymi, jak to przez przeciwieństwo wykazał sam Szekspir w tej scenie Snu Nocy Letniej, w której prostacy grają tragedię. Zresztą wiadomo, że Sofokles był bardzo miernym aktorem, a Schiller tak źle deklamował swego Fiesco, że przy pierwszym odczycie zebrani znawcy potępili sztukę jednomyślnie. Ale, jeśli Szekspir był złym aktorem, to w tej nieudolności właśnie musiał on znaleźć tym ostrzejszy bodziec do spieszniejszego wystąpienia jako autor.

 

*

 

W którym roku Szekspir wystąpił z pierwszym swym dramatem, nie da się ze ścisłością oznaczyć. Rzecz przecież niewątpliwa, że w 1592 r. był już ulubieńcem publiczności. Znać to z zawiści innych dramaturgów. Okazała się ona najdobitniej w satyrycznej wycieczce, w której Greene przestrzega swych towarzyszy, Marlowe’a, Lodge’a, Peele’a i innych, aby się nie spuszczali na trwałą łaskę publiczności, „gdyż właśnie przybył kruk, co się w wasze pióra przybiera, co myśli, że z sercem tygrysa pod aktora skórą potrafi wykształconym przez was białym wierszem się puszyć, i w zarozumiałości swej mniema, że on jedynie trzęsie całą sceną naszą”. To ostatnie wyrażenie the only shake-scene jest wyraźną aluzją do nazwiska Szekspira, a słowa „z sercem tygrysa pod aktora skórą” trawestują wyżej przytoczone, a wyjęte z III części Henryka VI.

Niechęć ta pochodziła z wielu pobudek. Młody poeta zyskiwał coraz większą wziętość. Opiekowało się nim kilku magnatów z tej arystokracji, co wierna dawnym tradycjom i duchowi przeszłości, stroniła od dorobkiewiczów i parweniuszów takiego rodzaju jak Leicester, i ze zgrozą patrzała na przetworzenie sceny narodowej w narzędzie bieżącej polityki, a zatem nie cierpiała takich Marlowe’ów, Green’ów i innych popleczników tego kierunku. Sam Szekspir miał zawsze silny pociąg do dawnej, poważnej, rzetelnej arystokracji. Rodem, choć z daleka, poniekąd liczył się do niej. Już wspomnianym było na początku, jak jego ojcu i jemu, już po utracie majątku, chodziło o zatwierdzenie herbu w heroldii.

Najważniejszy jednak powód nienawiści starszych autorów tkwił w tym, że przybysz odważył się prawie od razu wyzwolić spod ich steru, że uderzył w ton wyższy, nie podając swego pióra w usługi zapalczywej polityki, nie występując, choćby najlżejszym przytykiem, ani przeciw katolikom, ani przeciw Papieżowi.

Wprawdzie, w pierwszej swej sztuce, w Androniku, hołduje on jeszcze panującemu smakowi, nagromadza okropności do przesytu. Ale jakżeż trudne, jakżeż niemożebne było występującemu po raz pierwszy autorowi, który oraz jako aktor i jako wspólnik zakładu teatralnego tak wielce potrzebował łaski tłumów, iść wbrew na przekór ich nawyknieniom? Dramat ten, jeśli nie wprzód, to najpóźniej w 1588 był przedstawiony. Dzieło to więc najpierwszej młodości, a któż pozna Schillera Dziewicy Orleańskiej w Schillerze Rozbójników? Zresztą, nie mała zachodzi wątpliwość, czy on jest rzeczywistym twórcą tej sztuki. Równie jej treść i duch, jak układ i wiersz, powodują wielu krytyków do wyłączenia jej z dzieł Szekspira. Z początku swego zawodu przerabiał on tylko stare sztuki, ogładzając je ze zbyt rażących usterek i oczyszczając z oburzających zdrożności, a dla akcji i wrażenia doskonałej przyrządzając. Być więc może, że i w tym razie cudzy dramat nieco tylko poprawił. Ci, co twierdzą, że był zawsze szczerym katolikiem, przypisują jego przekonaniom i jego ręce następujące w nim ustępy. Aaron, murzyn, potwór skalany najsprośniejszymi zbrodniami, żąda przysięgi od szlachetnego Lucjusza, że jego dziecię ocali. Na to Lucjusz:

 

Na kogóż przysiąc? Ty w Boga nie wierzysz,

A gdzieżbyś w jaką mógł wierzyć przysięgę?

 

Aaron zaś mu odpowiada:

 

Cóż, że nie wierzę? co prawda to prawda;

Lecz dość mi na tym, że ty masz religię,

I tego stróża, co się zwie sumieniem,

Z mnóstwem papieskich formuł i obrzędów,

I przeto na cię nalegam, byś przysiągł.

(Akt V, scena 1).

 

Tu więc świętość i pewność przysięgi osadzona jest jedynie na wierze. Nawet zbrodniarz, bezbożnik, tylko takiej ufa przysiędze. A o jakiej religii tu mowa, wskazują najwyraźniej słowa popish ceremonies. Było to już ogromną śmiałością coś podobnego w owych czasach wyrzec. Aluzję do wiarołomstwa, tak wtedy pospolitego, każdy zrozumiał.

Przy końcu aktu IV Tamora, królowa Gotów, mówi do Saturnina:

 

Królu, twoje myśli,

Jak twoje imię, niech będą cesarskie.

Czyż słońce zmierzchnie, że komar w nie wleci?

Orzeł dozwala drobnym ptaszkom śpiewać,

Nie dbając o to, co one szczebiocą,

Bo wie, że może cieniem swego skrzydła

Stłumić, gdy zechce, pierzchliwe ich pienia.

 

Prawdziwie piękny obraz w duchu i kroju szekspirowskim, pobudka do pobłażliwości dla potulnych ptaków bożych, którym ówczesna przemoc zakazywała nawet pieśni modlitewnych.

W akcie II scenie 2 jeszcze śmielej się w tej mierze odzywa poeta, gdy kładzie w usta Tamory te słowa:

 

Krwią, Androniku, nie kaź twego grobu.

Gdy się chcesz zbliżyć do Bogów istoty,

Przybliż się do nich litością, bo litość

Jest najprawdziwszym znamieniem szlachectwa.

 

Podobnież w Peryklesie, sztuce równoczesnej, a może i wcześniejszej od Andronika, bo w tym względzie podzielane są zdania, nie brak napomknień, które wobec poduszczeń do mściwości i krwi rozlewu, jakimi jeżą się dramaty innych ówczesnych autorów, wydawać się musiały bystrzejszym widzom zuchwalstwem, jeśli nie rozmyślną obrazą, panującej przemocy.

Perykles, książę Tyru, w akcie I mówi:

 

Ślepy kret wzbija pagórki ku niebu,

By się użalić, że ziemię przytłacza

Ucisk człowieka. W łeb za to zuchwalca!

Bogami ziemi królowie. W występkach

Prawem ich wola. Jeśli Jowisz zbłądzi,

Któż się ośmieli rzec, że Jowisz zgrzeszył?

...

Jeden grzech, twierdzę, do drugich poduszcza.

Mord jest sprośności, jak dym ognia, synem.

 

Za daleko niewątpliwie ci idą, którzy w ostatnich tych dwóch wierszach widzą Henryka VIII przedstawionego przez sprośność, a Elżbietę przez mord. W każdym razie sąd tu wyrażony o królach, ich zbrodniach, o ucisku biednych kretów, które w łeb dostają, jeśli wychylą się z ziemi, by się niebu użalić, jest ostrą satyrą na wypadki i władcę owych czasów. Do tego początkowego okresu należy także dramat historyczny Henryk VI, w trzech częściach. Widocznie przerobiona to sztuka z dawniejszej. Pozostały w niej ustępy, których Szekspir byłby sam nie napisał. Obraz Dziewicy Orleańskiej, jaki tu znajdujemy, jej mowy, osobliwie jej wyznanie przed śmiercią, byłby niegodny wielkiego, a tak na wszelką niedolę czułego, poety. Występuje ona tylko w pierwszej części. Otóż większość krytyków zgadza się, że choćby dwie drugie wyszły spod jego pióra, to ta pierwsza niezawodnie nie jest jego utworem, a Gervinus, podzielając to zdanie, przypuszcza, że może tylko końcowa scena I części dodana została przez Szekspira dla połączenia z całością.

Dwie czy trzy pomniejsze komedie zaliczane bywają jeszcze do tego okresu. Odtąd przecież poczyna się nowa epoka, tak w położeniu poety, jak w jego twórczości autorskiej.

 

*

 

W ostatnim dziesiątku XVI stulecia, Szekspir przewyższał już wszystkich swych współzawodników popularnością. Sztuki jego były grywane na dwóch teatrach, Blackfriars i Globe, a lubo towarzystwo dramatyczne, do którego należał, nie było jeszcze uzyskało przywileju, przez inne spółki aktorskie posiadanego, występowania przed królową, co może właśnie pochodziło ze względu odmiennego ducha i kierunku utworów szekspirowskich, to przecież jego trupa największą miała u publiczności wziętość. Coraz bardziej się rozszerzało i coraz wyżej sięgało koło jego przyjaciół i patronów. Z tych jeden zasługuje na bliższą wzmiankę.

Henryk Wriothesley, hrabia Southampton, pochodził z rodziny arcykatolickiej. Ojciec, który stałość w swej wierze odpokutował długim i ciężkim w Tower więzieniem, wcześnie go odumarł. Henryk niebawem został podwójnie sierotą, gdyż matka wyszedłszy powtórnie za mąż, zrzekła się wszelkiej nad nim opieki. Oddany do uniwersytetu w Cambridge, rozwinął tam świetne zdolności, a pomimo protestanckich wpływów i otoczenia, zachował jeśli nie praktykę, to ducha wiary swych przodków. Mając lat 20 poznał się z Szekspirem, niemal o 10 lat od niego starszym, i od razu ścisłą z nim zawarł przyjaźń. Od tego czasu nieodstępnymi stali się oni sobie towarzyszami. Jemu to przypisał Szekspir dwa swoje poematy Venus i Adonis (1593) i Porwanie Lukrecji (1594). Do niego także, jak sądzi wielu, odnoszą się sonety w kilka lat później ogłoszone. Wydawca w dedykacji powiada, że je natchnął jakiś W. H. Kogo te litery, jeśli nie Wriothesleya Henryka, miałyby oznaczać, nikt dotąd odgadnąć nie zdołał. Może są one tylko zmyśleniem dla odwrócenia domysłów. Są tacy, którzy mniemają, że uczucia, które on tu wyraża dla ukochanego młodzieńca, stosują się do jakiejś uwielbianej kobiety, a niektórzy widzą nawet w tej kochance Elżbietę, choć już ta wtedy przeszło 60 lat liczyła.

Były to lata, w których niezawodnie jakaś gwałtowna namiętność zawichrzyła duszą poety. Znać to po jego erotycznych utworach, znać po pierwiastku miłości, której coraz silniej występuje w jego komediach, niekiedy przekraczając nawet granice przyzwoitości. Stosunki jego z żoną były nader chłodne. Małżeństwo okazało się od razu bardzo źle dobrane. Jak Dante, miał on zbyt częste powody uskarżania się: La fiera moglie molto mi nuoce. W dziełach też jego często się znajdują przytyki do przedwczesnych lub źle dobranych stadeł. W komedii All’s well that ends well, powiada on: „A young man married is a man that’s marred”. Gry tej na wyrazach oddać niepodobna, ale znaczenie ich aż nadto dosadne, że zgubiony ten, co się zbyt młodo ożeni. W Twelfth Night taką daje znowu przestrogę:

 

Niech zawsze kobieta

Bierze starszego od siebie małżonka,

A w sercu męża będzie stać na równi.

Nasze pociągi są dziksze, zmienniejsze,

Chciwsze, i prędzej zużyte ustają,

Niźli u niewiast.

 

Tu obojętny albo niewierny mąż zdaje się sam siebie oskarżać. A jednak, mimo ucieczki w rok po ślubie do Londynu, nie zrywał on z żoną. Odwiedzał ją i rodzinę w Stratford, a teraz, mając już położenie i znaczniejsze dochody, często przychodził im w pomoc. W 1592 r. gwałtowna zaraza wybuchła w Londynie, teatr zamknięto, William udał się do Stratfordu i zastał ojca właśnie w tej ciężkiej chwili, w której odsunięto go od reszty urzędów, umieszczono na liście piętnastu najzatwardzialszych recusants i za nieuczęszczanie do rządowego kościoła coraz dolegliwszymi karami dociskano. Jeśli więc wśród powodzeń londyńskich, wśród zabaw, a może i rozpusty, mógł nieco stracić ze swych uczuć religijnych i osłabnąć w wierze, to widok ucisku i prześladowania, grożącego się nad jego rodzicami, musiał go w niej na nowo ukrzepić.

Na ten to czas, od powrotu do Londynu, przypada ta druga, płodniejsza niż pierwsza i okazalsza pora w zawodzie autorskim Szekspira. Nader trudno oznaczyć ścisłą datę, w której ten lub ów jego dramat był po raz pierwszy wystawionym, a jeszcze trudniej kiedy był napisanym. Do obecnego okresu, to jest między 1592 a 1604, najbieglejsi znawcy odnoszą Sen Nocy Letniej, Romeo i Julię, Kupca Weneckiego, a ze sztuk historycznych, Ryszarda III, Ryszarda II, Henryka IV (obie części), Henryka V, Króla Jana i Henryka VIII, choć co do tej ostatniej zachodzi wielka wątpliwość, czy nie była napisana daleko później, a nawet czy w ogóle poczytać ją można za utwór Szekspira. Styl i wewnętrzne cechy okazują, że dramaty te szły po sobie w wymienionym tu porządku, nie trzymając się wcale chronologicznego następstwa.

Ryszard III jest o wiele wyższym od pierwszej Szekspira sztuki z przeszłego okresu, od Henryka VI, jeśli zgoła przyjmiemy, że on tą ostatnią utworzył, a choćby tylko przerabiał. Tu już znać samodzielnego pisarza, co nie buduje ani wspólnie z kim drugim, ani na obcym pomyśle, co nie idzie za starymi dramatami, ale się ściśle najwiarygodniejszych kronik trzyma. Ryszard jest uosobieniem brzydoty tak moralnej, jak cielesnej, gwałtu, ucisku, tyranii, a przede wszystkim chytrości, którą sam najlepiej określa, gdy (akt I, scena 3) mówi, że gdy chce kogo zgubić, wtedy nie wprost go obwinia i karze, ale zręcznie przywodzi innych do tego, aby błagali go o ukaranie rzekomego winowajcy:

 

Wtenczas ja westchnę, i dowodzę z Biblii,

Że Bóg nakazał złe dobrem odpłacać,

I tak odziewam mą nagą przewrotność

Starymi skrawki z Biblii skradzionymi,

I wydaję się świętym, gdy w najlepsze

Gram sobie w diabła.

 

Oczywisty to przytyk do tych, co za owych czasów mieli zawsze Pismo Święte na ustach, i każdą krzywdę wyrządzoną katolikom osłaniali sentencjami z Biblii. Do tej obłudy uciekała się najskorzej zaostrzona żądza wzbogacenia się na dobrach kościelnych i majątkach zamożniejszych katolików. Już w Peryklesie, porównywając takich łakomców do wielorybów, powiada, „że nie przestają rozdziawiać paszczę, aż póki nie połkną całej parafii z kościołem, wieżą, dzwonami i wszystkim”. Gdzieindziej mówi: „Prawdziwa uczciwość nie jest purytanką”. Zaś w Kupcu weneckim sięga jeszcze wyżej i śmielej, zarzucając, że w sprawach i nakazach religijnych „nie ma tak przeklętego błędu, którego by jaka mądra głowa nie błogosławiła i nie usprawiedliwiała tekstem biblijnym, pokrywając potworność pięknym przyozdobieniem”. Mogło być w owych chwilach odważniejsze potępienie obłudy nowatorów, oraz ździerstwa i ucisku, jakiego się na katolikach dopuszczano?

Ważniejszym jeszcze od poprzedniego, nie pod względem sztuki, ale znaczenia politycznego, jest dramat Ryszard II. Rzadko bowiem jaki utwór sceniczny odegrał taką jak ten rolę w wypadkach bieżących. Rozkosz w Londynie, na którego czele stał hrabia Essex i hrabia Southampton, a który miał na celu zmusić Elżbietę, jeśli nie do złożenia korony, to do odsunięcia dotychczasowych doradców i zmiany całej polityki, wybuchł w lutym 1601 roku. Chcąc dodać otuchy sprzysiężonym, przedstawiono w przeddzień wybuchu sztukę, której przedmiotem były dzieje detronizacji, upadku i śmierci Ryszarda II. Przeciwnicy Elżbiety często jej grozili losem tego króla. Sama nawet ozwała się raz: „Czyż nie wiecie żem ja Ryszard II?”. Wypadek ten skończył się bardzo tragicznie. Essex przypłacił głową swe zuchwałe przedsięwzięcie, Southampton, osadzony w więzieniu, dopiero po śmierci królowej odzyskał wolność. W akcie oskarżenia przeciw nim, oprócz zarzutu sprzyjania katolikom, jest i ten, że wilią powstania odegrano sztukę przedstawiającą upadek Ryszarda i zapowiadającą podobny los Elżbiecie. Podzielone są dotąd zdania, czy to była sztuka Szekspira, czy też jaka dawniejsza pod tymże samym tytułem. Bądź co bądź, jeśli ścisłe stosunki z Southamptonem nie wciągnęły poetę do czynnego uczestnictwa w spisku, to widok nieszczęść i cierpień przyjaciela musiał wzmóc w nim i odrazę do panującego prądu i przychylność dla uciśnionych katolików.

 W dramacie tym przedziera się bardzo często oburzenie przeciw zawierusze wznieconej sporami religijnymi. Jakżeż na przykład dotkliwą musiała się wtedy wydawać skarga Ryszarda w więzieniu, skarga na zamęt nie tylko w świecie politycznym, ale moralnym i religijnym, gdzie:

 

W myślach tych, które Boga się dotyczą

Pełno sprzeczności, co stawiają wiarę

Przeciwko wierze.

 

Za Ryszarda nie było jeszcze rozbratu religijnego. Powyższe więc słowa są jedynie wymierzone przeciw czasom Elżbiety, a brzmią tym donośniej, że autor na wstępie tego dramatu po kilkakroć wysławia jedność chrześcijaństwa, której wykwitem był duch rycerski, a tego znowu najwspanialszym objawem krucjaty. Na przykład w akcie IV tak mówi o Norfolku:

 

Wygnany Norfolk nieraz dla Chrystusa

Walczył, – na słynnych polach rozwijając

Sztandar z Chrystusa krzyżem, – przeciw Turkom

I Saracenom, i czarnym poganom.

Aż strudzon bojem, do Włoch się usunął,

I tam w Wenecji zdał swe ciało ziemi

Tych pięknych krain, a swą czystą duszę

Swemu wodzowi, pod którego znakiem

Tak długo walczył, – wodzem tym był Chrystus.

 

A któż znowu nie ujrzy jak doskonale przypada do rządów Elżbiety, których potęgę i sławę zewnętrzną kalały i niweczyły rozterki wewnętrzne, obraz nakreślony przez poetę w akcie II:

 

Ten błogi ogród, to berło, ta Anglia,

Hoża piastunka, płodna macierz królów,

Przesławnych rodem, strasznych krwi potęgą,

Którzy po wszystkie ludy zasłynęli

Z dzieł swych rycerskich i służb chrześcijańskich,

Aż tam świecących, gdzie w krnąbrnej Judei

Grób zbawcy świata, syna Marii świętej, –

Kraj dusz tak dzielnych...

...dziś srom związał w brudne

Zabazgranego pergaminu szmaty.

Anglia, co innych nawykła podbijać,

Teraz się sama podbiła bezwstydnie.

 

I Henryk IV od takich samych zaczyna się objawów ducha chrześcijańsko-rycerskiego. Król, aby niezgodę i zamieszki w kraju uspokoić, a myśli zawistnych baronów do czego innego zwrócić, ogłasza na wstępie nową krucjatę w tych słowach:

 

Więc, przyjaciele, powiedźmy bez zwłoki

Na grób Chrystusa, (pod którego święty

Krzyż zaciągnięci, przyrzekliśmy walczyć).

Rycerze wiary, powiedźmy zastępy

Anglików, których ramię Bóg utworzył

W żywocie matek, by wygnali pogan

Z łanów, gdzie drogie nogi te stąpały

Które, wiek temu mija już czternasty.

Przybito za nas do krwawego krzyża.

 

Duch ten gorącej wiary i przywiązania do kościoła katolickiego przyświeca jeszcze okazalej w pięknej postaci bogobojnego a rycerskiego króla, jaką nam Szekspir w Henryku V wystawił. Pisarze protestanccy, zwłaszcza za panowania Elżbiety, wyobrażali zawsze tego monarchę służalcem Papieża, igraszką dumy a przesądów. Najwzględniejsi pomijali całkiem stronę religijną jego charakteru i czynów. Szekspir postanowił przywrócić mu chlubę prawdziwego króla katolickiego. I dokonał tego w dramacie, który po dwóch częściach Henryka IV utworzył. Henryk V ze wszystkich przezeń sławionych mężów jest ulubionym jego bohaterem. Poeta unosi się nad nim, wywyższa go do niezrównanej wielkości, czyni ideałem cnoty, męstwa, wiary, a zarazem dobroci i pokory, – charakter jego wystawia najdoskonalszym skojarzeniem odwagi i spokoju, godności i dziecięcej prawie prostoty, hartu i poetycznej tkliwości, powagi królewskiej i potulności a współczucia z najniższymi. Utwór też ten jest więcej liryczny niż dramatyczny, co od pierwszego zaraz znać ustępu, w którym poeta wzywa:

 

Daj mi ognistej muzy, co by sięgła

Najpromienniejszych niebios wyobraźni.

Królestwo w teatr, książąt zmień w aktorów,

Królów widzami zrób tej wzniosłej sceny.

 

Na wstępie także Biskup z Ely zwie go „wiernym przyjacielem świętego kościoła”, a sam Henryk wybierając się na wojnę z Francją, mówi:

 

Choć dziś na myśli mamy głównie Francję,

Bóg mi jest pierwszym ponad wszystkie sprawy.

 

Takim on też okazuje się przez cały ciąg dramatu. Przemowa jego przed samą bitwą pod Azincourt tchnie najczystszym płomieniem wiary. Po bitwie rozkazuje:

 

Idźmy w pobożnej procesji do wioski.

W wojsku ogłoście, by pod karą śmierci

Nikt się nie chełpił z zwycięstwa, i Bogu

Odbierał chwałę, co się przynależy

Jemu jedynie...

Spełnijmy wszystkie kościelne obrządki,

I zaśpiewajmy Non Nobis, Te Deum.

 

A chór opisując przy końcu aktu IV tryumfalny wjazd króla do Londynu, taki dodaje szczegół:

 

Lordowie proszą, by szyszak strzaskany

I zgięty miecz swój pozwolił przez miasto

Nieść im przed sobą. Lecz on zakazuje.

Będąc próżności i czczej dumy wolen,

I sobie przecząc wszelkich oznak chwały,

Blasku, trofeów, – wszystko składa Bogu.

 

Po Henryku V zupełnie odmienne zadanie przypadło poecie w dramacie Król Jan. Tam było łatwe i ponętne, bo obejmowało okres największej potęgi i chwały ojczystej, tu przykre i trudne, bo wkraczało w epokę pełną klęsk i upokorzeń, gdzież sposób prawdy historycznej nie zgwałcić, a uczucia i godności narodu nie urazić? Geniusz Szekspira i temu podołał. Dwie już znane były poprzednio sztuki na tym samym przedmiocie osnute. Bale, odstępca Kościoła, protestancki biskup z Ossory, jeszcze za Edwarda VI ułożył był lichotę pod tytułem Kynge Johan, mieszaninę samych sprośności i obelg przeciw katolikom i papieżowi. Król Jan występuje w niej jako wzór cnoty, męstwa i rozumu. W 40 lat potem, to jest w 1591, ukazała się inna, już poprawniejsza i przyzwoitsza, a zgodniejsza z historią pt. The Troublesome Reign of John King of England. Tę niektórzy przypisują Szekspirowi. Ale niepodobna, aby coś równie pod wszelkim względem wadliwego, a mającego chyba zasługę w tym, że jest znośniejszym od ramoty Bale’a, popełnił nasz autor chociażby w początkach swego zawodu. Przedniejsi też krytycy angielscy bronią go od tak krzywdzącego zarzutu, mniemając tylko, co prawda, że sztukę tę przekształcił na swego Króla Jana. Gervinus powiada: „Mniemanie Tiecka, że to dawniejsze opracowanie pochodzi z własnego pióra Szekspira, nie da się utrzymać” (Die Meinung Tieck’s es sei diess Werk eine ältere Bearbeitung aus Shakespeare’s eigner Feder, ist nicht baltbar). Jakoż tamten utwór może tylko służyć, jako kontrast, do porównania i dowodu nie tylko co geniusz zdoła wysnuć z wątku nędznie przez inną niezgralną rękę zasnutego, ale jak Szekspir umie jeśli nie uczcić, to przynajmniej uszanować to, na co drudzy błotem wtedy rzucali, a karcić przestępstwa, które tamci wielbili. Nie ma w jego dramacie ani słowa przeciw religii katolickiej, ani jednej z tych obelg, których poprzednia sztuka tak pełna. W tej ostatniej, na przykład, była scena, którą zawsze hucznymi oklaskami przyjmowano. Przedstawiała Bękarta Faulconbridge’a, jak łupiąc klasztory i szukając skarbów, znalazł u jednego zakonnika w skrzyni mniszkę ukrytą. Szekspir odrzucił ten wymysł oszczerczy, bo jak mówi protestant Gervinus, „naszemu wieszczowi była dostojność duchownego stanu, a nawet kontemplacyjne życie klasztorne czemuś wielce czcigodnym” (unserem Dichter war die Würde des geistlichen Standes, ja die Beschaulichkeit des klösterlichen Lebens, etwas zu Ehrwürdiges). Upokorzenie jednak Anglii za przewodem i na rozkaz Rzymu, oddanie jej w lennictwo papieżowi, za nadto było bolesne narodowemu sercu, by poeta mógł rozwinąć bieg wypadków bez dania pewnej satysfakcji tkwiącemu od wieków urażeniu, i nie powtórzyć, acz w wielce złagodzonym sposobie, bezustannych za Elżbiety wykrzyków przeciw przewadze i rzekomym uroszczeniom papieskim. Ale najgwałtowniejsze w tym względzie słowa wygłasza tu nie żaden mąż poważny, lecz bękart, pół-bufona, pół-zawadiaki, zuchwalec, łupieżca kościoła i klasztorów, bezbożnik, który sam się przyznaje, że nigdy pacierza nie odmawia. A jeśli i król Jan w chwili, gdy legat papieski rzuca na niego klątwę i interdykt, wyrzeka przeciw papieżowi, co dla zadzierzgnięcia węzła dramatycznego było niezbędne. Skoro w końcu ma nastąpić kara, złożenia korony w ręce tegoż legata, i oddanie królestwa w lennictwo papieżowi, to natychmiast po złorzeczeniach Jana, król francuski odzywa się:

 

Bracie angielski, słowa twe bluźnierstwem,

 

i od zawartego z nim sojuszu odstępuje. Zresztą pomnieć należy, że głównym ścięgnem tego dramatu jest los Artura, którego Jan kazał zamordować Hubertowi, a tocząca się naczelna akcja około tej zbrodni wystarcza, by okazać, że Szekspir, wbrew poprzedniej sztuce, która wystawiała króla Jana wzorem cnoty, szlachetności i rozumu, i do Mojżesza go przyrównywała, wyobraża go przeciwnie, jako odrażający przykład chytrości, okrucieństwa, oraz słabego a nikczemnego charakteru. Jeśli znowu legatowi papieskiemu wyznacza rolę przebiegłego dyplomaty, iście ze szkoły Machiawela, to widocznie daje wyraz pojęciu, jakie wtedy miano w ogóle o politykach włoskich, gdy tymczasem jako przedstawicielowi Stolicy apostolskiej wymierza mu w samym końcu sprawiedliwe uznanie i należny zaszczyt, czyniąc go rozjemcą doprowadzającym zwaśnioną Anglię i Francję do pokoju i zgody. Żaden przecież rozbiór krytyczny nie okaże tak wybitnie rzetelnego usposobienia poety, jak porównanie jego dzieła ze sztuką, którą przerobił. Nadał jej całkiem inny kierunek, postawił wręcz przeciwny obraz króla Jana, wyrzucił mnóstwo szczegółów, które mogły razić katolików. I tak, żeby jeszcze jeden przytoczyć przykład, godnym jest wspomnienia, że wykluczył scenę osnutą na bajce, jakoby Jan miał być otruty przez opata z Swinstead. Powtarza tylko pogłoskę, że zwyciężonego króla mnich jakiś otruł. Przenikliwemu bowiem oku takiego znawcy pochopów i namiętności ludzkich, nie mogła ujść ta uwaga, że jeśli trucizna zgon Jana przyspieszyła, co jest nader wątpliwe, to ją musieli zadać baronowie, aby się pozbyć zniedołężnianego króla i Henryka co prędzej na tron przyprowadzić. Wiadomo zaś dokładnie z historii, że Jan wtedy już był tak pogodzony z kościołem, iż przed samą śmiercią własnoręcznym listem swe królestwo, swego następcę i wszystkie swe dzieci szczególnej opiece Papieża Honoriusza poruczył. Ważniejsze jest jeszcze wypuszczenie w dramacie Szekspira wzmianki o supremacji tak duchownej, jak cywilnej, którą dawniejsza sztuka po kilkakroć dla korony windykuje. Ta, przy hucznych oklaskach, kończyła się następującym dwuwierszem:

 

Gdy z Anglii szlachtą stanie lud pod jedną wodzą,

Papież, Francja, Hiszpania, nic nam nie zaszkodzą.

 

Odnosiło się to oczywiście, jak już sama wzmianka Hiszpanii dowodzi, nie do czasów Jana, lecz Elżbiety. Szekspir to wyrzucił, a natomiast, mówiąc o przyszłych losach Anglii, położył tylko:

 

Jeśli wierność ona

Zachowa sobie, nic jej nie pokona.

 

Skoro przy tym zważymy, że nie było wtedy pisarza, co by znienawidzonej Hiszpanii, zwłaszcza po wyprawie Armady, nie złorzeczył, wstrzemięźliwość Szekspira, który nigdzie sobie najdrobniejszej aluzji do tego wypadku nie dozwala, wyda się nam bardzo znacząca. Zgoła byłoby to jak największą niezgrabnością, gdyby był poeta wybrał, jak to mieć chcą pisarze protestanccy, na okazanie swej przychylności dla protestantyzmu, a niechęci ku Rzymowi, panowanie króla Jana, to jest właśnie epokę, w której władza królewska najbardziej osłabła, władza zaś papieska najsilniej nad Anglią się wzmogła.

 

*

 

Atoli ani na Królu Janie, ani na żadnej innej sztuce, nie namozoliło się tylu pisarzy protestanckich, by przybrać Szekspira w swego współwyznawcę, co na Henryku VIII. Ten, ten to był czas, w którym władza królewska w Anglii doszła do nieograniczonej potęgi, a papieska ustała. Tu więc miał najsposobniejszą porę poeta na głośny objaw, a choćby tylko na napomknienie swych przekonań i uczuć, jeśliby się był chylił ku nowej wierze. Gdy nie ubiór, to podszewka byłaby go zdradziła. Przyjrzyjmy się więc bliżej temu dramatowi.

Pod względem sztuki znacznie to wątlejszy od innych utwór. Budowa słabo powiązana, brak jedności i węzła, prawda historyczna w znacznej mierze spaczona. Jakoż przemawiający zawsze za protestantyzmem Szekspira Ulrici, wykazawszy sprzeczność tego dramatu z historią, widzi się zmuszonym wyznać, że gwałt zadany tu prawdzie dziejowej mści się sam na sobie. „Das ganze Drama – mówi on – ist auch poetisch unwahr, ohne Leben, eine künstlerische Missgeburt, es ist selbst kein Ganzes, sondern eitel Stückwerk”. Henryk gra tu podrzędną, bierną rolę. Postać, słabo narysowana, nie zgadza się prawie w żadnym pociągu z rzeczywistością. Interes obraca się najpierw koło Buckinghama, który w II akcie idzie na stracenie, potem odrębnie około Wolsey’a, który w III akcie schodzi ze sceny, wreszcie około Katarzyny, a i ta w IV akcie umiera. Jej losy przecież stanowią jedyną nitkę, co wiąże tę luźną mieszaninę.

W nader przestronnym oraz kole obraca się wątpliwość, kiedy ta sztuka była napisana, a kiedy po raz pierwszy odegrana. Ponieważ pięknie tu oddany Buckingham, zdaje się usposobieniem Essexa lub Southamptona, których niedola tak krwawo tkwić musiała w sercu poety, wielu wnosi, że dramat ten napisany został między 1601 a 1603 rokiem, to jest między tragiczną śmiercią Essexa a zgonem Elżbiety. Że zaś zawiera wiele wystawności, przepychu, świetnych orszaków i pochodów, stąd dalszy wniosek, że go przygotowano na uroczystość koronacji Jakuba I. Jakoż niezawodnie grano w 1604 dramat Henryk VIII, lecz sztuk pod tymże tytułem istniało już dwie czy trzy, nie ma więc pewności, czy ta wychodziła spod ręki Szekspira. Najwięcej przeto względów i argumentów ściąga się ku temu, aby datę pierwszego przedstawienia znacznie naprzód posunąć. Wiemy bowiem z odkrytych niedawno dokumentów, że w 1613, w dniu, w którym się teatr Globe spalił, grano tamże sztukę Szekspira, której przedmiotem był Henryk VIII, tylko, że miała inny tytuł: All is true (Wszystko jest prawdą). W tymże roku odbywały się wielkie uroczystości z powodu zaślubin Pfalzgrafa Fryderyka z księżniczką Elżbietą. Biorąc to w rachubę, przychodzimy do przekonania, że czy datę naznaczymy 1604 czy 1613, dramat ten musiał być przygotowany na prędce, pod naciskiem nagłej potrzeby, może z rozkazu królewskiego, więcej dla wystawności, niż dla scenicznej wartości, co tłumaczyłoby jego nieskładność i usterki.

Mimo tego, są w nim udatne ustępy, zdradzające rękę mistrza. Już była mowa o wzniosłej postaci Buckinghama. Więcej jeszcze zajmujący jest Wolsey. Wyrasta on przed śmiercią na wzór najwspanialszy godności i pokory. Oto są ostatnie słowa wielkiego męża, który strącony ze szczytu potęgi, pociesza się myślą: „jakie to błogosławieństwo być małym”.

 

Zrzecz się ambicji, błagam cię, Kromwelu,

To grzech, co z nieba strącił archaniołów,

A jakżeż człowiek, Stwórcy swego obraz,

Mógłby tą drogą do zbawienia dobiec?

Mniej siebie kochaj, niż swych nieprzyjaciół.

Uczciwość więcej nada niż zepsucie.

Zawsze w prawicy trzymaj słodki pokój,

Aby zazdrosnych uciszyć języki.

Bądź sprawiedliwym, a nie znaj co bojaźń,

Miej w czynach wszystkich na celu ojczyznę,

Boga i prawdę. Jeśli tam upadniesz,

Błogosławionym będziesz męczennikiem.

 

W czterech tych aktach nie ma nic ani przeciw katolikom, ani na chwałę protestantyzmu i Elżbiety. Owszem pełno znachodzi się ustępów, już sławiących ludzi, co za wiarę śmierć ponieśli, już pośrednio grzmocących występki przemocy ówczesnej. O Tomaszu Morusie, najuczeńszym i najcnotliwszym mężu za Henryka, co głową przypłacił niezłomność w wierze i prawość obywatelską, tak się poeta przez usta Wolseya wyraża:

 

Człowiek to uczony,

Bodaj używał długo króla łaski,

A sądził ludzi w prawdzie i sumieniu,

By kości jego, gdy kresu dobieży,

I w Panu zaśnie, spoczęły w mogile,

Skrapianej szczerze wdzięcznych sierot łzami.

 

A może być ostrzejsza przymówka do rządów Elżbiety, może być donośniejszy wyraz boleści prześladowanych przez nią katolików, jak w tych oto wyrzutach uciśnionej Katarzyny?

 

Czyż przypuszczacie, by się znalazł Anglik,

Coby mi radę śmiał dać lub okazać

Przyjaźń, wbrew króla. A gdyby się ważył

Wznieść aż w uczciwość, mógł żeby pozostać

Wiernym poddanym?...

...

Wstydźcie się! Niebo jest jeszcze nad nami.

Tam siedzi sędzia, którego nie zdoła

Kupić król żaden...

... Bodajbym nie była

Nigdy dotknęła tej angielskiej ziemi,

Nie znała pochlebstw, które na niej rosną.

 

Ostatnie chwile Katarzyny stanowią w tym dramacie jeden z najszczytniejszych ustępów. Samuel Johnson powiada, że nic równie doskonałego w żadnym poecie nie znalazł. A czymże jest ta scena, jeśli nie obrazem, jak umiera świątobliwy katolik, cierpiący za swą wiarę, oczekujący spoczynku w niebie, błogosławiący swym prześladowcom, a w górze nad nim chór aniołów, „niebiańscy posłowie”, co go „na ucztę wiecznej radości zapraszają”.

Wiadomo, jakimi złorzeczeniami, jakimi przekleństwami obrzucano za Elżbiety pamięć jej poprzedniczki, katolickiej Marii, którą przezwano the bloody Mary, a tu właśnie, w tej wspaniałej scenie, nad którą sama prawda i świętość się unosi, poeta ostatnim tchem Katarzyny wygłasza taką pochwałę jej córki:

 

Dobroci króla śmiem jeszcze polecić

Obraz miłości naszej, jego córkę.

Niech z nieba na nią błogosławieństw rosa

Spada rzęsiście! Śmiem króla upraszać,

Aby cnotliwe dał jej wychowanie.

Jest młoda, skromnej, szlachetnej natury,

Da Bóg, że dobrze ludziom się zasłuży.

Niech ją choć trochę miłuje przez pamięć

Jej matki, która zawsze go kochała

Bóg wie jak czule.

 

Tu nawiasem wspomnieć wypada, że jeśli jeszcze po dziś dzień w Anglii protestanci między najostrzejszymi przyganami zarzucają katolikom cześć przez nich oddawaną Najświętszej Pannie, co Mariolatry zowią, cóż to dopiero musiało być za Elżbiety, a przecież Szekspir nie waha się składać hołdu temu świętemu imieniu, jak to już widzieliśmy w przytoczeniu z Ryszarda II, a tu w Henryku VIII sądy rozpoczynają się w imię Boże i w imię Matki Najświętszej, nawet sam król zaklina się na Matkę Boską, gdy mówi do Cranmera, do owego powiernika właśnie, któremu porucza obalenie dawnego kościoła.

Wobec przywiedzionych pochlebnych słów Szekspira o przywódcach katolickich za Henryka, warto jeszcze przytoczyć, jak poeta wyraża się o głównych poplecznikach odszczepieństwa. Postawmy tylko naprzeciwko Morusowi Cranmera, a naprzeciw Katarzynie Annę Bullen. O Cranmerze przez usta Gardinera mówi:

 

Że jest kacerzem, arcyheretykiem,

Po naszej ziemi siejącym zarazę.

 

W scenie sądu lord kanclerz odzywa się do Cranmera:

 

Ciężkoś obraził nasamprzód monarchę,

A potem prawa, siejąc po królestwie

Własnym uczeniem, i przez twych kapłanów.

 (Jak nam donoszą) nowe rozmaite,

I niebezpieczne zdania, – są to same

Kacerstwa, które, niestłumione, kraj nasz

Mogłyby zgubić.

 

Gardiner zaś dodaje:

 

A co przyjdzie za tym?

Rozruchy, bunty, ogólne zepsucie

Całego państwa, czego w dniach ostatnich

Sąsiednie Niemcy dotkliwie doznały,

A nad czym dotąd bolejem litośnie.

 

Nie pochlebniej wystawia autor Annę Bullen, matkę Elżbiety. Wprowadza ją na bal, jako zalotnicę, do której przysiadają się trefnisie. Lord Sands bawi ją płochą rozmową. Powiada jej:

 

Przebacz mi, jeśli w mowie trocha bryknę,

Mam tę porywczość po ojcu...

...On ci, jak ja teraz,

Dałby tchem jednym dwadzieścia całusów.

 

I całuje ją też wobec wszystkich, przed samym nadejściem króla, który także zaledwie spojrzał pierwszy raz na nią i dowiedział się jej nazwiska, bez ogródki mówi:

 

Smaczne to dziewczę. Byłożby niegrzecznie

Biorąc do tańca, nie dać jej całusa.

 

 A po tańcu dodaje:

 

Niech każdy damę swoją tam powiedzie.

Miła tancerko, ja cię stąd nie puszczę,

Tu się nacieszmy.

 

Zgodny to obraz z charakterem, jaki historia Annie naznacza. Jeszcze Henryk żył z Katarzyną, a ona już od trzech lat była jego nałożnicą. Elżbietę porodziła w nieodpowiednim czasie, po ślubie. Była, jak Wolsey w tej sztuce mówi, „zaciekłą luteranką”, i aby zostać żoną króla, popychała go do rozwodu i do odszczepieństwa. Nawet po tym lekkim zacieniowaniu jej postaci, jaką tu nam daje Szekspir, znać, że u niego pamięć jej nie była w poważaniu. Rys ten, równie jak cały, rozwijający się w tej sztuce obraz początków protestantyzmu, nie da się żadną miarą pogodzić z nieograniczoną czcią dla Elżbiety i dla reformacji, jaką w niego pisarze antykatoliccy wmawiają.

Pierwszym on też był, co się ośmielił wystawić ojca Elżbiety w obojętnym, a przez to samo niepochlebnym świetle. Zapalczywa stronniczość autorów, tak historycznych, jak dramatycznych, tak prozaików, jak wierszopisów, prześcigała się dotąd w bezwarunkowym uwielbianiu Henryka i jego popleczników. Według nich był to najcnotliwszy król, najdoskonalszy człowiek – Cranmer najświętszy – Anna najczystsza, porównywano ją nawet do św. Anny, dlatego, że porodziła córkę, która miała pozostać dziewicą, – a na odwrót, Wolsey zbrodniarzem, Morus zdrajcą, Katarzyna szalbierką i buntowiczką. Otóż jeśli Szekspir ma zasługę, że już przedhenrykowym dziejom przywrócił swymi dramatami powagę i z najodraźliwszych fałszów je oczyścił, to zasługa ta stukrotnie wzrasta w niniejszej sztuce, bo nią jednym zamachem obalił dotychczasowe kłamliwe apoteozy Henryka i jego zauszników, a obalił wobec potęg, których było interesem jak najdłużej i najtroskliwiej zmyślenia te utrzymywać w całości. Wprawdzie nie oddał on jeszcze historii ze ścisłą wiernością, ale silnie oddziałał przeciw podrabianym z urzędu dziejom, podniósł katolicką Katarzynę, ściągnął Henryka i jego służalców na właściwy poziom, a lubo postać króla nader blado zacieniowana, może właśnie dlatego, aby jego brzydota nie uwydatniła się, wyziera przecież z tych zamglonych rysów kapryśny tyran, pełen samolubstwa i obłudy. Autor zdaje sobie dobrze sprawę na jakie porwał się dzieło, i dlatego mówi zaraz w prologu:

 

Dziś już wam śmiechu nie przynoszę zgoła,

Lecz ważne sprawy, surowego czoła,

Smutne, dotkliwe, uroczyste dzieje,

Co oko wilżą, czym dusza boleje,

Ci w których litość tchnie nad dolą srogą,

Łzę i niejedną uronić tu mogą.

Wart tego przedmiot. Kto wszedł tu w nadziei,

Że mu tak scena rzecz zgrabnie uklei

By mógł uwierzyć, dziś więcej skorzysta,

Gdyż przed nim stanie sama prawda czysta.

 

W epilogu zaś jakby na ostatni odpór chwalcom Henryka i nieprzyjaciołom „czystej prawdy” dodaje:

 

Wiem, w smak nie wszystkim przypadnie ta sztuka –

i liczy tylko na poklask cnotliwych niewiast,

Co uczuły żywo

Los tej, co była jak one cnotliwą.

 

Oczywiście mowa tu o Katarzynie, która jest główną osobą i jedynym węzłem tego dramatu. I tu nowy dowód, że niniejsza sztuka, o ile spod ręki Szekspira wychodziła, kończyła się na akcie IV.

Akt V, na którym krytycy protestanccy, co tak źle na czterech pierwszych wychodzą, opierają całe brzemię swych spornych wywodów, jest najwidoczniej późniejszym dodatkiem, i to obcego pióra. Styl w nim inny, zwroty, układ nieszekspirowski. Przyznają różnicę najżarliwsi nawet obrońcy stanowiska antykatolickiego. Samuel Johnson, najwyższa powaga literacka w Anglii zeszłego wieku, roztrząsa ten dramat z całą swą sumiennością i przenikliwym rzutem oka, i wynurza przekonanie, że duch i geniusz Szekspira razem ze śmiercią Katarzyny schodzi tu ze sceny. Malone twierdzi, że sztuka ta, miarkując po toku i układzie, musiała ulec przerobieniu, licznym dodatkom i wtrętom. Brown posuwa się dalej, i w utworach Ben Johnsona, katolika, ale później odstępcy i nikczemnego dworaka, znajduje niejedno to samo wyrażenie, obraz, a nawet całe wiersze te same, co w końcowej tego aktu scenie, która stanowi główny przedmiot sporu, a stąd wniosek oczywisty, że cały ten akt musi być dziełem Johnsona. Johnson lubił posługiwać się Martyrologią Foxa. W tym też akcie V zachodzą się wyjęte żywcem ustępy z owej Martyrologii, a jakim ona jest dziełem pod względem „czystej prawdy”, dość przytoczyć, że panegiryk Elżbiety kończy się w nim tymi słowy: „Jej oręż pozostał zawsze dziewiczym, nie zbroczyła go ani jedna krwi kropla”. Schlegel stwierdzając, że w pierwszych czterech aktach górującą postacią, bohaterką dramatu, jest Katarzyna, i że pomimo pomówień i pokrywek, Szekspir wystawił w nich Henryka jako okrutnego tyrana i lubieżnika, nazywa akt V istnym „kuglarstwem dramatycznym”. Cała także recenzja Ulricego, tak dla tej sztuki niepochlebna, zdaje się głównie ściągać do tego aktu. Mówi on, że i tu się okazało, „iż sztuka nigdy bezkarnie pochlebiać nie zdoła” (dass die Kunst nie ungestraft schmeicheln darf). Protestant Guizot dziwi się, że Szekspir, wielbiciel Elżbiety, tak świetnie wystawił Katarzynę, a tak mizernie Henryka. O V akcie zaś i o proroctwie Cranmera, jak gdyby bał się wydać wyrok przykry dla swych współwyznawców, nic nie mówi.

Zgoła wszyscy poważniejsi sędziowie, tak angielscy, jak cudzoziemscy, z wyjątkiem jednego, ten akt V potępiają i na karb Szekspira nie kładą. Wyjątek ten stanowi Gervinus. Przyznaje on, że w sztuce tej tok jest ciemny i zawiły i uderza czytelnika zaraz innym tonem niż w poprzednich (die Schreibart ist dunkel und gedrungen, und lässt den Leser in diesem Stücke sogleich einen anderen Ton hören wie in den früheren). Wychwala przecież utwór ten jako gloryfikację panowania Tudorów, kończącego się na Elżbiecie, które po epoce Lankastrów i Yorków, po wojnach róży białej i czerwonej, po czasach ciemnoty, uciemiężenia i nędzy, przyniosło Anglii dobrobyt, wolność sumienia, swobodę polityczną, zapewniło wyższość zasłudze nad urodzeniem, stanowi mieszczańskiemu nad arystokracją feudalną, wytknęło szerokie tory postępowi, zgoła zaparło bramy barbarzyństwa średniowiecznego, a dało początek i pochop cywilizacji nowożytnej. Ale to wszystko bystry skądinąd krytyk wysnuł jedynie z własnej imaginacji, z własnych życzeń, na posługę dzisiejszym pojęciom i prądom. Posuwając zaś swój wymysł aż do dziwactwa, upatruje podstawę i symbol całej tej historiozoficznej fantasmagorii w przedstawionym w tej sztuce upadku i śmierci Katarzyny, a wyniesieniu Anny, biednej luteranki. Niechże kto porówna te dwie postacie, jak tu przez poetę oddane, a znajdzie aż do zbytku dowodów wyższości Katarzyny nad Anną, a jeśliby miała upośledzać pierwszą utrata korony, śmierć boleścią i poniżeniem przywiedziona, to jakżeż może chwilowa świetność i koronacja nadawać drugiej przewagę moralną, wznosić ją w symbol tylu cennych narodowych nabytków, skoro sobie przypomnimy, jak sromotnie w cztery miesiące po śmierci Katarzyny, jej rywalka na rusztowaniu skończyła? O ile stronniczość protestancka, i z góry powzięty zamiar, skrzywiły tu sąd Gerrinusa, okazuje się i stąd, że aby udowodnić cześć i miłość Szekspira ku Tudorom, a osobliwie ku Elżbiecie, ucieka się on między innymi do tak błahego argumentu, jak ów, że poetę szczególnej przywiązywała do tej dynastii, do Anny i jej córki, pamięć, iż i jego żona, Anna Hathaway, wydała na świat dziecko za rychło po ślubie. Znalazło się też wielu recenzentów, co tym przywidzeniom profesora heidelberskiego należytą dali odprawę. Z niemieckich F. Kreyssyg, wszechstronną krytyką obala ze szczętem te urojenia i w końcu dochodzi do wniosku, że wyjąwszy proroctwa w V akcie, nie ma ani jednej sceny w całej tej sztuce, której by nie dało się wziąć raczej za satyrę, niż za panegiryk Tudorów.

Cóż ten akt V zawiera? Oto połóg Anny i chrzest Elżbiety. Nie ma tu przeto ani historycznego, ani logicznego, ani poetycznego związku z czterema poprzednimi aktami. One kończą się na śmierci Katarzyny, a Elżbieta urodziła się trzy lata przed Katarzyny zgonem. Jej przyjście na świat nie dopełnia w niczym akcji poprzedniej, jest tylko jakby zawiązkiem nowej, i dlatego to zapewne Ulrici, w braku innego usprawiedliwienia, przypuszcza, że Szekspir może zamierzał drugi dramat do niniejszego dodać. Sam nawet Gervinus powiada, że jedyne ogniwo, łączące ten akt z pierwszymi czterema, stanowi chyba łyżeczka srebra, którą według zwyczaju ówczesnego Cranmer, jako ojciec chrzestny, składa nowonarodzonemu dziecku. Jakoż wprowadzenie Cranmera w pierwszych scenach tego aktu, pozwanie go przed sąd Rady królewskiej, bezskuteczność sądu z błahej przyczyny, że Rada kazała oskarżonemu zbyt długo w przedpokoju czekać[3], za czym następuje wielkie jego odznaczenie przez przebiegłego króla, który całą tę komedię naprzód ułożył, – wszystko to obliczone tu jest na to tylko, aby Cranmera wyforytować przed widzami na szczyt powagi i chwały, królowi stąd nastręczyć sposobność mianowania go ojcem chrzestnym Elżbiety, a znowu dać nowemu faworytowi to pierwsze przy chrzcie dostojeństwo, iżby mógł cudowne o Elżbiecie proroctwo wypowiedzieć. Cały więc ten przybór wydaje się wątłym rusztowaniem, wystawionym na to tylko, aby na nim zatknąć jaskrawą chorągiewkę owego proroctwa.

Chrzest odbywa się z wielką okazałością, po czym chrzestna matka przynosi dziecko przed oblicze króla, a Cranmer wypowiada nad nim ową przepowiednię, której rdzeń mieści się w następujących wierszach:

 

Za dni jej każdy będzie jadł bezpiecznie,

W własnej winnicy, co posadził, nucąc

Wesołe pieśni pokoju sąsiadom.

Bóg będzie znanym prawdziwie, – a wszyscy

Co przy niej będą, nauczą się od niej

Dróg doskonałych honoru, i niemi,

Nie zaś krwi prawem, dojdą do wielkości.

 

Otóż na tym jednym wierszu:

 

God shall be truly known

(Bóg będzie prawdziwie znany)

 

osadzają protestanci główny dowód, że Szekspir przestał być katolikiem.

Zważmy najpierw, kto te słowa mówi? Cranmer, zmiennik, co z wyrachowania przerzucał się tylekroć z jednej wiary w drugą; co w parę lat po owej przepowiedni zawyrokował rozwód Anny, a za Edwarda VI zgodził się na oddalenie Elżbiety od tronu, jako nieprawego dziecka. Do kogo mówi? Do Henryka, który pragnął przede wszystkim mieć syna i pozbywał się dlatego jednej żony po drugiej, bo, jak mówi w niniejszej sztuce, czuł:

 

W jakim królestwo jest niebezpieczeństwie,

Gdy brak królowi syna i dziedzica.

 

Nie mogła mu więc bynajmniej uśmiechać się przepowiednia, że córka zajmie tron jego. A cóż to za wdzięczne kadzidło temu koronowanemu reformatorowi i zakonodawcy, że nie za jego rządów, ale dopiero kiedyś tam pod berłem jego córki, „Bóg zostanie prawdziwie poznany?”. Sytuacja przeto jest zupełnie fałszywa, nieodpowiednia ani czasom, ani charakterowi osób. Zakrawa raczej na obrazę i ironię. A cóż rzec o zapowiedzi, że za panowania Elżbiety „każdy będzie, w winnicy własnej jadł bezpiecznie co zasadził, nucąc wesołe pieśni pokoju sąsiadom?”. Jak to? Taka sielanka wobec tylu okrucieństw, tyle krwi przelanej, tylu udręczeń i niepokojów, na które wciąż nie tylko katolicy, którzy jeszcze stanowili większość narodu, ale i wszyscy prawi ludzie, stroniący lub obojętni dla dworu, narażonymi byli, wobec tylu gwałtów i rzezi, strasznej śmierci Campiana, Ardena, i tysięcy męczenników, pastwienia się nawet nad kobietami i dziećmi, tylu ofiar, nie już wyłącznie ucisku religijnego, ale polityki, jak książę Norfolk, Essex, Arundel, Southampton, – taki romansowo-pasterski obraz byłby zaiste więcej niż najkłamliwszym pochlebstwem, bo najkrwawszym szyderstwem. Nawet, o co już mniejsza, trzy ostatnie wiersze przywiedzionego ustępu wydają się ironią, gdyż nie drogą honoru, lecz krętymi ścieżkami faworytyzmu osiągano władzę za Elżbiety. Hrabia Leicester tak długo najbliższy jej, najpoufalszy kierownik, zaprawdę nie zasługą i honorem, lecz przeciwnie, najpierw rodem i rozpustną zalotnością doszedł do władzy, a następnie tysięcznymi przestępstwami i szalbierstwem utrzymywał się przy niej. Takie bezwstydne kłamstwo odbiera wszelką wartość wyrazom, które do tak niepomiernego znaczenia wynoszą krytycy protestanccy, owemu niby oświadczeniu się poety za nowym wyznaniem: God shall be truly known. Gdyby to były nawet słowa samego Szekspira, to jeszcze zbyt są one ogólne, za mało stanowcze, aby dało się z nich wyłuszczyć rzeczywiste przekonanie pisarza. Ale wszelkie w tym względzie wywody byłyby próżną szermierką, kiedy mamy więcej jak pod dostatkiem dowodów, że jak cały akt V nie odpowiada właściwościom Szekspira, tak najniezawodniej końcowa jego scena z obcej pochodzi ręki. Odkryto najpierw, że w pomylono proroctwie wiersze, zapowiadające świetność rządów Jakuba I i wysławiające tego monarchę, co równie „ubłogosławiony i uwielbiany” jak Elżbieta, ma „zasłynąć potęgą swego imienia wszędzie gdzie słońce świeci, tworzyć nowe narody, i jak cedr rozłożysty rozpościerać nad nimi swe opiekuńcze gałęzie”, są wtrętem, i to nie na początku panowania Jakuba, ale dobrze później, a może i pod koniec jego życia, za czym świadczy mowa o nowych narodach, wsuniętym. Temu już dziś nikt nie przeczy. Następnie Brown i inni dowiedli z utworów Ben Johnsona, że słowa te są tylko powtórzeniem innych jego w tym rodzaju panegiryków. Lecz jeśli on te kilkanaście wierszy o Jakubie wtrącił, tym słuszniejsze jest podejrzenie, a nawet pewność, że i całe to proroctwo pochodzi z jego pomysłu i wykonania. Zgodna to praca z jego charakterem i życiem.

Urodzony w 10 lat po Szekspirze, Ben Johnson, zaraz na wstępie swego zawodu dostał się do więzienia za zabójstwo. Tam z obojętnego został żarliwym katolikiem. Wykształciwszy się nieźle w literaturze starożytnej, miał przed sobą otwarte pole do odznaczenia. Został przecież aktorem, a gdy to się nie powiodło, począł pisać dla sceny. Zrazu czepiał się Szekspira, później przez zazdrość obrócił się przeciw niemu i głosił wszędzie o nim, że nieuk i psuje sztukę. Za jakiś paszkwil przeciw Szkotom i królowi Jakubowi, znowu popadł w więzienie. Groziła mu kara obcięcia nosa i uszu. Uratował się nową apostazją. Odtąd stał się dworakiem i bezwstydnym pochlebcą Jakuba. Znakomity talent, świetnie okazany w kilku poważnych dramatach, zniżył on teraz do klecenia na obstalunek drobnych krotochwil, tak nazwanych Court-Masks, dla dworu, przepełnionych najnikczemniejszą służbistością i bałwochwalczą czcią ku Jakubowi. W jednej z nich powiada, że monarcha ten wzniósł jeszcze wyżej potęgę i chwałę niż Elżbieta, słowo w słowo, jak w pominionym proroctwie. Z innej znów strony, szorstki w obejściu, próżny, mściwy, kłócił się ze wszystkimi, co nie chcieli iść jego torem. Ścigał osobliwie dawnych swych współwierców i przyjaciół. Powtarzał na scenie, w czym odznacza się osobliwie jego tragedia Katylina, prześladował ich, nie gardząc nawet donosicielstwem. W archiwach rządowych przechowują dotąd list, z którego okazuje się, że był po prostu szpiegiem. Rozrzutnik, pijak, hulaka, popadł na starość w ubóstwo. Odbierał od króla hojne wsparcia, ale nic mu nie wystarczało. Naprzykrzał się wciąż ministrowi skarbu, do którego raz ogłosił An Epistle Mendicant, odezwę żebrzącą. Drummond of Hawthorden, który go czas niejaki podejmował w swoim domu, takie o nim zapisuje zdanie:

„Wielki to samochwalca, a potwarca drugich. Siebie kocha bez miary, pogardza innymi bez powodu. Woli stracić najlepszego przyjaciela, niż konceptu nie powiedzieć. Drażliwy na wszystko i na wszystkich, osobliwie gdy podchmielony, a pijaństwo jest żywiołem, w którym oddycha. Obłudą pokrywa złe, co jest w nim, przechwala się dobrem, którego nie ma. Gwałtowny w gniewie, jak w miłości, niedbały o zysk czy o stratę, mściwy, lecz jeśli odwet spotka, sam się pastwi nad sobą. Nie ma żadnej religii, bo zarówno biegły w jednej, jak w drugiej, nicuje często najlepsze czyny i najzacniejsze słowa na najgorsze. Fantazja przygniata mu rozum, co się zwykle poetom zdarza”.

Taki człowiek był niewątpliwie zdolnym i przenicować dzieło Szekspira, i oszpecić je narostem tego V aktu, i osobliwie wytworzyć proroctwo, które nie wiedzieć czym więcej razi, czy czołobitnością, czy kłamstwem. W ustach takiego przeniewiercy sentencja God shall be truly known nie jest ani chlubą dla protestantyzmu, ani ujmą katolicyzmowi. Obejrzeliśmy więc ze wszystkich stron corpus delicti, mamy dowiedzione fałszerstwo, znamy, wprawdzie przez domysł, ale stwierdzony wieloma bardzo okolicznościami, kto był fałszerzem, a to wystarcza na uniewinnienie przynajmniej Szekspira, że nie on się dopuścił pochlebstwa i zmyślenia w tym proroctwie zawartego.

W ogóle pominąwszy nawet akt V, tym mniej przypuścić się godzi, aby dramat tak źle i niezręcznie w czterech aktach zestawiony mógł poeta, jako dojrzałą i wykończoną pracę oddać na scenę, tym mniej, że data tego utworu przypada po śmierci Elżbiety, a zatem na epokę, w której geniusz Szekspira wzbił się najwyżej i udoskonalił, na epokę Otella, Hamleta, Juliusza Cezara, Króla Leara, Macbetha. Jeśli przeto przyjmiemy, co najsłuszniej, że Henryk VIII przedstawiony został dopiero w 1613, to jest na trzy lata przed śmiercią autora, który już od 1604 mieszkał w rodzinnym mieście, to może da się cała zagadka rozwiązać w ten sposób, że opuszczając Londyn, albo później, gdy już nie domagał i wiele miał zajęcia z nowo nabytymi majętnościami w Stratford, udzielił niewykończoną pracę swemu przyjacielowi, dyrektorowi teatru londyńskiego, Burbage, a ten znaglony uroczystościami ślubnymi Pfalzgrafa z księżniczką Elżbietą, polecił Benowi Johnsonowi przejrzeć tę sztukę i dorobić do niej koniec zastosowany do okoliczności[4].

 

*

 

Wymienieniem powyższych arcydzieł wkroczyliśmy w trzeci, ostatni, najświetniejszy okres twórczości dramatycznej Szekspira. Z każdej z tych sztuk dałoby się niejedno przytoczyć na poparcie stanowiska katolickiego, lubo objawy w nich takowe są mniej bezpośrednio stanowcze, niż w dramatach historycznych. Zauważono na przykład, że dzieje Hamleta wielce przypominają Essexa. Klaudiusz zabił ojca hamletowego, aby się z jego wdową ożenić. Leicester otruł ojca Essexa, aby posiąść jego żonę. Obaj synowie przemyśliwają o pomście zbrodni, a naprawie państwa, które spróchniało. Hamletowi wydarto koronę. Essex, według własnego i wielu ówczesnych mniemania, miał bliższe prawo do tronu, niż Elżbieta. Obaj po długich wewnętrznych walkach, wahaniach, i niedoszłych do czynu porywach giną w szaleństwie, bo tym tylko można nazwać ostatni wybuch Essexa. Szekspir dwa razy Hamleta przerabiał. Na pierwotny zarys mogła mieć wpływ tragiczna historia Somerville’a. W niej bowiem znaleźć można wzór i klucz do charakteru królewicza duńskiego, najpierw wstręt i oburzenie, popęd do zemsty, następnie niemożność pogodzenia skrupułów, chwiejność w wyborze środków i niemoc ducha, a w końcu obłąkanie. Do dosadniejszego jeszcze uwydatnienia tego pomysłu w drugim, daleko późniejszym obrobieniu, pobudziły autora, jak wielu mniema, krwawe losy Essexa. I w jednym i drugim, głos przeciwko przywłaszczycielce tronu, przeciw kobiecie bez wstydu i bez serca, nie mógł pozostać bez echa w duszy tych, którzy cierpieli pod twardymi rządami Elżbiety. I w Makbecie ileż to donośnych przeciw tym rządom dźwięków. Jakżeż ostro dojmować musiały nielitościwych władców te wyrazy Rossa:

 

Twarde to czasy, w których się zdrajcami

Stajem bezwiednie, w których samą trwogą

Tylko się rządzim, bo nie wiemy za co

I co nam grozi.

 

 Albo owe Lady Makduf:

 

Gdzież ujdę?

Wszakżem nic złego nie zrobiła przecie?

Lecz prawda, żyję na tym ziemskim świecie,

Gdzie złe uczynki niosą często chlubę,

A dobre wiodą, jak szaleństwo, w zgubę.

Na nic się nie zda – kobieca obrona –

Rzec żem niewinna.

 

Albo jeszcze te Rossa:

 

Nieszczęsna ojczyzna,

Już sama siebie nie zna i zabyła.

To już nie matka nasza, lecz mogiła.

Tam ten jedynie, co o niczym nie wie,

Zdolen uśmiechu. Tam w bólu wylewie

Rozdziera wichry płacz, jęki i łkanie.

Ucho nawykłe już nie zważa na nie.

Rozpacz obłudą, buntem zwaną bywa.

Tam nikt, gdy dzwon się żałobny odzywa,

Nie pyta po kim? Co dzień świeże groby.

Tam człowiek prawy zmiera nie z choroby,

I prędzej więdnie niż kwiatek u skroni.

 

Albo wreszcie:

 

Krwaw się, giń ojczyzno!

Króluj Tyranio, tron utwierdź jak w skale,

Kiedy już cnota, ciężkie tłumiąc żale,

Nie śmie cię wstrzymać.

 

Takie obrazy z przeszłości, przedstawiane za Elżbiety i Jakuba, musiały niejednemu żywo przypominać współczesne położenie, a owe sławne „On nie ma dzieci” odpowiadało wewnętrznemu głosowi tylu zrozpaczonych, którym żadna pomsta na bezpotomnej Elżbiecie nie mogła się dostateczna wydawać.

Nie byłoby miary, gdyby kto chciał zebrać z wszystkich dzieł Szekspira choćby tylko znaczniejsze ustępy, w których on powstaje przeciw uciskowi i przemocy. Jedni odnosili je i odnoszą do dalekiej przeszłości, drudzy do czasów tryumfującego protestantyzmu. Lecz i w tym ostatnim razie są to tylko poboczne podpory stanowiska katolickiego. Nieskończenie ważniejszymi dlań okazują się te objawy, w których bezpośrednio dostrzec można wyobrażeń i uczuć autora czysto katolickich. Wydzielają się one najwyraźniej z uszanowania, z jakimi często wspomina, i nieraz za sprężynę akcji używa, niejedną odrębną właściwość, która zasadniczo odróżnia katolików od protestantów, i tych ostatnich najmocniej razi. Z jakąż to godnością i poważaniem nieraz Szekspir mówi o klasztorach, zakonach, o życiu kontemplacyjnym, o anachoretach, pustelnikach, o poście i umartwieniach. Otello na przykład zaleca te wszystkie praktyki pokutnicze, co grzech odkupują, a gdy się w nim wzmogły podejrzenia przeciw Desdemonie, nakazuje jej:

 

Życie pustelne, posty i modlitwy,

Wiele umartwień i pobożnych ćwiczeń.

(Akt III, scena 4).

 

Sztuka Love’s Labour Lost, Próżny trud miłości, wysławia podbicie chuci cielesnych przez życie kontemplacyjne, ascetyczne, odosobnienie od ludzi, rozmyślania, post, posługę chorym i nędzarzom. Czterech rycerzy usuwa się od świata i wyrzeka się kobiet. Postanowienie to słabnie i rozbija się za przypadkowym pojawieniem się czterech pań uroczych. Po rozmaitych bałamuctwach i zawikłaniach, rzecz kończy się nie zamężciem, ale pokutą za złamane śluby. Jedna nakazuje swemu rycerzowi, aby się udał do jakiej ogołoconej ze wszystkiego pustelni, i tam poddał się przez rok cały postom, mrozom, nie dbał o dach, nosił łachmany. Inne zapędzają swoich kochanków w służbę chorym, ubogim, do szpitali. A dopiero, gdy każdy z nich taką próbę wytrzyma, obiecują dać posłuchanie ich prośbom. Jest nawet w tej komedii jeden wiersz, który, acz może od niechcenia i bez celu rzucony, dziwnie musiał brzęczeć w uszach słuchaczów, bo brzmi:

O herezjo! godna czasów naszych!

Życie umartwienia i czystości, dziewictwo osłonione samotnością klasztorną, jest jeszcze poważniej i dobitniej odwzorowanym w sztuce Measure for Measure (Wet za Wet). Izabella, nowicjuszka w zakonie św. Klary, jakiż to anioł dobroci, poświęcenia, świętości! Aby uratować brata, odważa się ona znowu wyjść na świat, na świat najohydniejszego zepsucia, przechodzi przezeń jasną, nieskażoną postacią, wśród zawikłań i scen najsprośniejszych, i zapewnia zwycięstwo prawdzie i sprawiedliwości. Zanim weźmiemy tę sztukę pod ściślejszy rozbiór z innych powodów, jak się to później okaże, warto tu zamieścić parę przytoczeń, które dowodzą, jak poeta rozumiał świętość zakonnego życia i skuteczność modlitw klasztornych. W akcie II scenie 2 takie znajdują się złote słowa:

 

Mogą ze Świętych szydzić wielcy ludzie,

W nich to dowcipem, lecz w małych to sprośny

Srom i bluźnierstwo...

...Modły dusz przeczystych,

Poszczących dziewic, co się doczesności

Wszelkiej wyrzekły, idą wprost do nieba,

I świeże wchodzą tam przed słońca wschodem.

 

Już podobnie w Henryku VI różnicę między pychą przemocy, co się pastwi nad cierpiącymi za wiarę, a pokorą kapłańską, co się modli za swych prześladowców, poeta naznaczył w tym dwuwierszu:

 

Księża się modlą za swych nieprzyjaciół,

Ale książęta mordują ich niecnie.

 

A ilekroć jaka wielkość światowa upada, nie widzi on dla niej spokoju i oczyszczenia, jeno w modlitwie, pokucie, umartwieniu, w klasztorze lub w pustelni. Król Ryszard II rozstając się z żoną, mówi jej:

 

Ty wracaj do Francji,

I w jakim cichym zamknij się klasztorze.

Świętością – w niebie zdobądźmy koronę.

Którą nam zdarło życie tu skażone.

 

A sam w chwili, gdy ma być berła pozbawiony, tak się pociesza:

 

Cóż król ma począć? Dać się złożyć z tronu?

I owszem. Stracić swe królewskie imię?

Niech w imię Boga i to już przepadnie!

Dam me klejnoty za sznurek paciorków,

Mój pyszny pałac za dom pustelniczy,

Świetną purpurę za gunię żebraka,

Rżnięte puchary za misę drewnianą,

Berło za kostur pątnika wędrowny,

Wszystkich poddanych za parę rzeźb świętych,

A me ogromne królestwo za mały,

Mały, maluczki, ciemny grób bez śladu.

 

Lecz jeśli pokuta na ziemi nie była jeszcze dostateczna, czyściec po śmierci, wedle wiary katolickiej, może odrodzonej w nim duszy bramy nieba otworzyć. Protestanci odrzucają ten dogmat najgwałtowniej. Znają tylko piekło lub niebo, wieczną mękę lub zbawienie. Szekspir nie wahał się i w tym stawić śmiało swego zdania, wbrew wyraźnemu artykułowi urzędowej wiary, który stanowczo potępiał naukę o czyśćcu. W Hamlecie bowiem Duch, co skarży się, że zeszedł ze świata bez ostatniego pomazania, które protestanci także potępiali, powiada oraz:

 

Jam duch twego ojca,

Na czas skazany tułać się wśród nocy,

A dniem zmuszony cierpieć post w płomieniach,

Aż ciężkie grzechy mojego żywota

Wyniszczy ogień i z pełna oczyści.

 

Cóż to jest, jeśli nie przyznaniem dogmatu katolickiego o czyśćcu? A jakżeż niewczesnym byłby tu w odporze argument, że dramaturg, biorąc rzecz obiektywnie, kładzie ludziom w usta wyrazy według wiary, czy prawdziwej czy fałszywej, jaką wyznają, gdyż tu przybywa Duch, który był już w czyśćcu, przekonał się naocznie o rzeczywistości i nie może tylko bezwzględnej prawdy głosić.

Wobec tylu rozlicznych świadectw, odpowiednich katolickim pojęciom, zapytać się teraz godzi, czy najbystrzejsze oko odkryło kiedy w całym ogromie dzieł Szekspira choćby najodleglejsze potwierdzenie jakiegokolwiek artykułu wiary protestanckiej? Czy poparł on kiedy jakim najlżejszym słowem choć jedno z tych haseł, z tych bojowych krzyków, które zagrzewały protestantów do walki przeciw sakramentom, przeciw spowiedzi, przeciw bezżeństwu księży. Ale powie kto: wszakże on brał głównie przedmioty z czasów katolickich, nie miał więc ani powodu, ani sposobności w kwestie czasom tym nieznane wchodzić. Odpowiedź łatwa. Mógł to przecież uczynić w Henryku VIII. Tu sam przedmiot nasuwał, a nawet nakazywał autorowi obowiązek oświadczenia się za nowymi wyobrażeniami, gdyby ku temu skłaniały się jego przekonania i wola. A czyż te prądy i wyobrażenia dopiero w XVI wieku od razu wybuchły? Czyż przez cały XIV i XV wiek nie podkopywały kościoła, nie wichrzyły społeczeństwa, nie wciskały się w politykę? Czyż od początku XIV wieku nie było Lollardów, Wikleffów, i tylu innych możnych przesłańców protestantyzmu? A przecież te dwa wieki głównie Szekspir w swych dramatach historycznych obrabiał. Miał więc aż nadto sposobności wyrazić co myślał, gdyby był sprzyjał nowym pochopom. Zresztą pełno zawsze u niego anachronizmów. W najstarożytniejsze czasy wprawia obrazy obyczajów sobie współczesnych, bieżące okoliczności, wypadki, pojęcia. Tym łacniej więc mógł pójść za przykładem innych autorów dramatycznych za Elżbiety, którzy, jakikolwiek przedmiot i epokę przedstawiają, wszędzie prą ku odszczepieństwu. On jeden nie uległ temu kierunkowi. Owszem, opiera się onemu, o ile tylko panująca groza możebnym to czyniła. Nie szczędzi faryzeuszów owego czasu, poświęcających sumienie dla polityki, gromi obłudników przekręcających Pismo Święte, wyśmiewa hulaszczych pastorów. Tymonowi Ateńskiemu każe mówić do malarza:

 

Witaj, dziś wszystko tylko malowaniem.

Portret, to prawie człowiek rzeczywisty.

Jego istotę tak podłość zmieniła,

Że powierzchowność i pozór jest wszystkim.

 

W tej samej sztuce Senator mówi do Alcybiadesa:

 

Chwalisz zabójstwa, srogość równasz z męstwem.

A to bękarty, które na świat przyszły,

Kiedy się sekty i fakcje zrodziły.

 

Do tegoż Alcybiadesa tak Tymon w akcie IV przemawia:

 

Na uszy, oczy, zaciśnij przyłbicę,

Byś jęków matek, dziewic i dzieciątek

Nie mógł usłyszeć, nie widział jak księża

W świętej odzieży giną z rąk bezbożnych.

 

W Kupcu weneckim (akt I, scena 3) tak przeciw obłudzie wyzyskującej Pismo Święte wyrzeka:

 

I diabeł umie w celu swym przytaczać

Z Pisma świętego. Zła dusza, co stawia

Boże świadectwo, jest jak łotr, co kryje

Twarz swą uśmiechem.

 

I „raz takiego hipokrytę zowie” Mar-text, drugi raz The very Reverend Sport. W Wesołych komoszkach windsorskich występuje pastor, a welsh parson, śmieszny, obraz prostactwa i nieuctwa, którego w końcu autor przebiera w Satyra, jako w postać najwłaściwszą takiemu warchołowi. Podobnych wizerunków głupoty a chytrości pod maską świętoszka i suknią purytańską, można by jeszcze wiele z dzieł Szekspira wyliczyć. Wszystkie jednak te śmieszności, przywary i bezeceństwa, składają się najobficiej i najwszechstronniej na postać, którą z wielkim upodobaniem autor jak najdoskonalej we wszystkich odcieniach odmalował. Tą jest Falstaff a raczej Sir John Oldcastle.

John Oldcastle był w samych początkach XV wieku naczelnikiem Lollardów, a przeto zwiastunem i przesłańcem protestantyzmu. Zdobywszy sobie znaczny wpływ między ludem, powstawał coraz silniej przeciw kościołowi, krzewił naukę Wikleffa. Był to jednak poryw za wczesny. Polityka nie potrzebowała jeszcze religijnego odszczepieństwa. Owszem, Henryk V, arystokracja, cały naród, z małym nader wyjątkiem, trzymał się silnie kościoła. Wyjątek ten stanowiła garstka ambitnych wichrzycieli, która umiała obałamucony motłoch poduszczać i zamieszki sprawiać. Oldcastle, schwytany, osądzony na śmierć, uciekł raz z więzienia, ale w dwa lata później, to jest w 1417, znowu ujęty, spalony został w Londynie. Ponieważ miał stronników między ludem, zależało oczywiście władzy na tym, aby jego pamięci odjąć wszelki urok i ośmieszyć go, a nastręczała się ku temu łatwa sposobność, bo był opilcą, rozpustnikiem, cudakiem pełnym dziwactw. Podano też go w pośmiewisko w sztuce The famous victories of Henry the Fifth, którą z wielkim powodzeniem, obok innych w tym samym przedmiocie, przez bardzo wiele lat grywano. Ale, gdy nadeszły czasy protestantyzmu, musiało nastąpić oddziałanie. Wichrzyciel, hultaj, błazen, musiał wyróść w męczennika za prawdę i za wolność sumienia. Jakoż tyle razy już tu wspomniana Martyrologia (Acts and Monuments of the Christian Martyrs) Foxa, książka, którą tak uwielbiali ówcześni protestanci, która była dla nich kodeksem moralności i wiary, i z której dramatycy wysnuwali wątek do swych utworów, wysławia Oldcastle’a i zalicza go w poczet najpierwszych i najzasłużeńszych męczenników. W ogóle nowatorzy uznawali w nim zwiastuna i poprzednika reformacji. Mimo tego jednak, a bodaj właśnie dlatego, Szekspir nie tylko przejął z dawnej sztuki do swego Henryka IV i Wesołych komoszek windsorskich figurę tę z całą jej śmiesznością i nikczemnictwem, ale wytężył wszystkie siły swego dowcipu, aby ją jeszcze komiczniejszą i odraźliwszą wystawić, i to pod rzeczywistym pierwowzoru, to jest Oldcastle’a nazwiskiem. Dopiero po latach wielu, gdy najżarliwsi protestanci poczęli skargi zanosić, zmienił na rozkaz Elżbiety, upozorowany niby skargą rodziny Oldcastle’a, nazwisko to na Falstaffa. W epilogu więc do II części Henryka IV znajdują się te słowa, zapewne wrzucone przez późniejszego dorabiacza: „Falstaff umrze na potnicę, bo Oldcastle umarł męczennikiem, a to nie ten sam człowiek”. Ale choćby te wyrazy od samego Szekspira pochodziły, nader to przejrzysty wykręt. Autor, aby okazać, że nie z jego woli ta zmiana nastąpiła, i utrzymać tożsamość tych dwóch osób, nazywa Falstaffa przez usta Henryka „my old lad of fhe castle”, co jest tylko przestawieniem tego samego wyrazu. Falstaff nie wchodzi już w dramacie Henryk V[5], ale umiera za sceną. Śmierć jego opowiada karczmarka, na której rękach skonał. Autor oddał tu zgon bezbożnika najodraźliwszymi rysami. Sir John, już w potach śmiertelnych, stężały i zimny jak kamień, woła jeszcze o wino, bawi się wszetecznymi rojeniami o kobietach, złorzeczy kościołowi wyzwiskiem, za czasów Elżbiety zawsze przez protestantów mu nadawanym, nierządnicy babilońskiej. To też jego towarzysze powiadają, że nie pójdzie na łono Abrahama, a ścierwo jego stanie się doskonałym pudyngiem dla kruków. Tak to Szekspir wystawia jednego z apostołów protestantyzmu. Gdyby był sprzyjał nowowiercom, podzielał ich wstręty, i przesądy przeciw katolicyzmowi, nic dlań łatwiejszego nie było jak wybrać sobie nie odszczepieńca, ale wyznawcę i sługę kościoła, za przedmiot sarkazmów i ohydy.

Aby ten dolegliwy zarzut, jeśli nie odeprzeć, to byle jak przytępić, obrońcy stanowiska protestanckiego wskazują na sztukę Measure for Measure. Cóż jest jej treścią, jakiż zakrój? Łagodny książę panuje w Wiedniu. Zbyteczna pobłażliwość jego staje się powodem rozwolnienia obyczajów w mieszkańcach. Dawne prawa, osobliwie to, które uwodzicieli i ludzi żyjących z nieślubnymi żonami karało śmiercią, idą w zapomnienie. Spostrzega się dobry książę, i aby zaradzić złemu, oddala się na jakiś czas z kraju, poruczając samowładne rządy Angelowi, człowiekowi znanemu z twardego życia, czystości i niewzruszonych zasad. Ten zaraz pierwszego rozpustnika wskazuje na śmierć. Siostra winowajcy z zakonu św. Klary, opuszcza klasztor, i aby uratować brata udaje się wprost do surowego wielkorządcy. Ujęty jej pięknością i wdziękiem, Angelo, po ciężkiej walce z sobą samym, ulega namiętności i zapomina się do tego stopnia, że wymaga od Izabelli, za okup życia jej brata, aby mu poświęciła swą dziewiczość. Wpada więc sam w zbrodnię, którą najsurowiej postanowił karać. Jak, mimo tego cnotliwa dziewica przeszła nieskalana, jak jej brat został wybawionym od śmierci, a Angelo przez samego księcia zdemaskowany, to już należy do powikłań sztuki, z których tak zręcznie Szekspir umie pomyślny koniec wywiązać. Tu chodzi tylko o dążność. To silny wizerunek świętoszka katolickiego, który na zewnętrznych praktykach i objawach, nie na wewnętrznym wyrobieniu i samodzielności, cnotę zakłada, – głoszą protestanci. Na to przeciwnicy ich odpowiadają: Nie, to wierny obraz oschłości, pychy, purytanizmu, faryzeuszostwa protestanckiego, jakie Szekspir miał przed oczami; i jakie tak często w swych dziełach chłoszcze. Izabella, czysta, nieograniczonego poświęcenia, opromieniona świętością, to katolicyzm. Chytry, obłudny, samolubny Angelo, to wcielony protestantyzm. Przeciwstawienie jest uderzające, i bodaj czy nie z umysłu przez autora uwydatnione. W samej rzeczy, za jego czasów, katolikom jak najmniej przydawała się obłuda, protestantom jak najwięcej. Niepojętym bo szaleństwem byłoby ze strony katolików udawać wtedy pobożność, świętoszkostwo, kiedy stałość w wierze wiodła na rusztowanie. Tymczasem za Elżbiety, jak w ogóle we wszystkich przełomach religijnych, nowatorstwo, pozorami dążności ku oczyszczeniu wiary, rozprzestrzenieniu dziedziny ducha i wolności sumienia, pokrywało najczęściej tylko politykę i interes osobisty, a przy zmiennych co chwila zasadach i rządach, krzewiło i wynosiło obłudę do najwyższej potęgi. Obłuda w owej epoce, był to najpowszechniejszy trąd, który, począwszy od królowej, zarażał aż do najniższych wszystkie warstwy rządzące. Nawet Marlowe powiada: „All protestants are hipocritical asses”. Nie sięgała o to wprost Elżbieta, czego najchciwiej pożądała, ale kazała w siebie wmuszać, naśladując ową już przytoczoną tu maksymę Ryszarda III, żeby „wydawać się świętym, kiedy w najlepsze gra się w diabła”. Pragnęła najgoręcej śmierci Marii Stuart, a niby to gwałtem tylko dała sobie wydrzeć rozkaz wykonania na niej wyroku[6]. Burghley („the old fox” – „stary lis”), Robert Cecil, Bacon, najzawołańsi politycy owego czasu, byli mistrzami obłudy. Dwaj pierwsi utrzymali się nią bezkarnie na wyżynach przez całe życie. Trzeci, nie tylko polityk, ale najbieglejszy jurysta i filozof, gdy mu zdarto larwę, popadł w kaźń i hańbę, ale znowu obłudą, udaną uniżonością, choć już nie imię dobre, ale zwolnienie od kary, ponowny przystęp do dworu, przywrócenie godności parowskiej w Izbie lordów i pensji 1200 funtów szterlingów, stopniowo odzyskał. Uważał on obłudę, jak Bulwer powiada, treścią mądrości w stosunkach ze światem (an essential element of that, which, in dealings with the world, he conceived to be wisdom). Ale nie tylko z czynów jego wyrasta to prawidło. Pozostawił on nam istny kodeks obłudy w sławnym liście do Essexa: „Jeśli chcesz wcisnąć się w łaskę u królowej, udawaj przed nią Leicestera we wszystkim, w ubiorze, w obejściu, w gestach, choć wiem, że nim zawsze gardziłeś. Zmyślaj zawsze jaką gwałtowną żądzę ku czemuś, abyś mógł ją porzucić, skoro królowa jej się sprzeciwi. Forytuj którego z twoich stronników na jaki opróżniony urząd, a jeśli nasza Pani nie zechce go przyjąć, porzuć go z udanym żalem. Jeśli mi powiesz, że to jest conjunctum cum aliena injuria, odpowiem ci: haec non aliter constabunt. Udawaj, że chcesz się puścić w jaką dłuższą podróż, ale na to tylko, abyś odstąpił od zamiaru za pierwszym odradzającym słówkiem królowej. Miej pozór, że tylko myślisz o książkach, o nauce, żeś zatopiony w rozmyślaniach, a tymczasem wsuń w Radę przyboczną królowej jakiego przyjaciela, co by twój interes promował. Staraj się przy tym o popularność, ale nie verbis, tylko relas, to jest przy każdej sposobności mów najgwałtowniej przeciw popularności i dworowaniu motłochowi, i zarzucaj taką przebiegłość wszystkim innym, lecz, mimo tego, sam idź tą drogą jak najwytrwalej”. „Zgoła – dodaje Bulwer – udawaj, udawaj, udawaj, jest morałem każdej nikczemnej rady tego listu” (Pretend, pretend, pretend, is here the moral of each wily recommendation). Na takich to ludzi, jak Bacon i tylu innych mu podobnych u steru, patrzył z bliska Szekspir, i nie dziw jeśliby którego z nich wziął żywcem za wzór do swego Angelo.

 

*

 

Wszystkie te poszlaki, które nas przez wnioski wyciągnięte z charakterów, jakie poeta stwarza, i słów, jakich im użycza, wiodą do poszukiwania jego rzeczywistych przekonań, łatwo doprowadziłyby nas do oczywistości, gdyby był nam zostawił jakiekolwiek bezpośrednie, osobiste wyznania. Ale, z jedynym wyjątkiem, nigdy on wprost od siebie i o sobie nie mówi. Nieznany mu jest ten egotyzm, ta pochopność do zwierzeń, w których się nowocześni poeci tak lubują. Wyjątek ten stanowią jego sonety, a i te są zagadką. Pod ich różnobarwną osłoną płynie strumień jakiegoś uczucia, najpierw czystego i gorącego, które, później zmącone, zwichnięte, odradza się w końcu żalem i skruchą. W uczuciu tym domniemywali się jedni przyjaźni dla lorda Southampton lub lorda Pembroke, drudzy, o czym już była mowa, dla jakiejś wielkiej pani, może nawet dla Elżbiety, a są i tacy, co utrzymują, że pod tymi obrazami kryją się dzieje religijnych, wewnętrznych walk poety. Według ostatnich, miał być najpierw szczerym, gorącym katolikiem, później, gdy go owiała atmosfera zepsucia i bezbożności w Londynie, i osaczyły rozliczne pokusy, osłabł, zobojętniał dla dawnej wiary, ale wnet powrócił do niej z całą pierwotną żarliwością, głęboko cierpiąc i żałując za swe chwilowe pomieszanie i zboczenia. Ślad tych przemian duchowych bardzo często niknie wśród uniesień, uwielbień i udręczeń serca miłosnych, ale w niektórych tak się uwyraźnia, że można go wziąć za niezawodnego przewodnika. Sonetów jest 154. Pisane w rozmaitych czasach, przez przeciąg może więcej niż lat dwudziestu, nie dostały się one do nas w porządku, w jakim przychodził jeden po drugim, lecz pomieszane, poprzerzucane, nie do jednej, ale, jak się zdaje, do dwóch przynajmniej osób przemawiające, nie przedstawiają takiego trybu, co by dozwolił następstwo logiczne z nich wyciągnąć. Mimo tego jednak znać z nich, że w życiu poety, po tryumfach, po uciechach, po rozprzężeniu moralnym i duchowym, była doba zniechęcenia, żalu po jakiejś stracie, skruchy po błędach (bewailed guilt – sonet 36), wstręt do ludzi i żądza odosobnienia się od świata. W tym względzie ważne są trzy sonety: 109, 110 i 111.W jednym z nich powiada:

 

Jako wędrowiec bujałem po świecie,

A teraz wracam, w samą wracam porę,

Wolę nie czekać aż mię czas porzuci,

Lecz go uprzedzić, odeń się odchylić,

Skryć się z goryczą, co ma zmyć me błędy.

 

W innym tak się odzywa do przyjaciela:

 

O zgrom za mnie Fortunę, tę zwodną boginię,

Sprawcę win mych najcięższych, co mi żyć kazała

Z publicznego zarobku, w czym źródło zepsucia.

Stąd to sromotne piętno padło na me imię,

Duszę skaziła praca na nią nałożona,

Jak farba dłoń farbiarza. Więc się żal nade mną,

I życz bym się odnowił. Ja, pacjent potulny,

Pić będę leki przeciw mej strasznej zarazie.

Żadna mi bowiem gorycz nie zda się być gorzką.

Ni podwójna pokuta, co karząc naprawia.

 

W innym jeszcze:

 

Niestety, wielka prawda. Jam na wszystkie strony

Chwiał się i dawał światu widok pstrej pustoty,

Krwawił myśli, sprzedawał tanio co najdroższe,

Wzmagał dawne przywary w nowych mych pochopach,

A największa to prawda, żem patrzał na prawdę

Zyzem, jak obcy od niej stroniąc.

 

W sonecie 66 przyzywa śmierci:

 

Spocząć w śmierci już pragnę, zmęczony widokiem,

Jak cnota i zasługa rodzi się w żebractwo,

Jak chciwa nicość żyje w blasku i rozkoszy,

Jak się najczystsza wiara w zaprzaństwo przedzierzga,

Jak złoty zaszczyt spada na ludzi bez wstydu,

Jak dziewic czystość sprośny bezcześci oszczerca,

Jak doskonałą prawość krzywdzi pohańbienie,

Jak siłę okalecza kulawe zwierzchnictwo,

Jak sztuce wiąże język bezrozumna władza,

Jak głupstwo, niby lekarz, kieruje zdolnością,

Jak prostą prawdę zowią szalbierze prostactwem,

Jak wszelkie dobro jeńcem u rydwanu zbrodni.

Zmęczone tym wszystkim, chciałbym uciec stąd daleko,

Umrzeć, lecz żal mi ciebie zostawić samotnie.

 

Cały ten sonet, równie jak niektóre wyrażenia w poprzednich, jakże przedziwnie się składają w obraz człowieka, co się zachwiał w swej wierze, uległ zepsuciu, przebrał się w pstrociznę dla zarobku czy też dla wziętości u świata, tłumił wrodzone uczucia, dzieła swe pociągał fałszywym kolorem, co mu skaziło duszę, jak czernidło rękę farbiarza, patrzał na prawdę zyzem, stroniąc od niej jak obcy, sprzedawał tanio co najdroższe, a czymże to być może jeśli nie wiara przefrymarczona potędze, pokusom i faworom panującej przemocy? – A potem, ocucony z obłędu, obmierziwszy sobie otaczający go widok, jak wszelkie dobro stało się jeńcem u rydwanu zbrodni, jak zaprzaństwo wypiera zewsząd najczystszą wiarę, a prosta prawda otrzymuje miano prostactwa i głupoty, zdjęty żalem i skruchą za swe błędy, powraca do rodzimych uczuć i przekonań, pragnie się odnowić, goryczą nazbieraną w grzesznej wędrówce zmyć swoje winy, potulnie poddać się choćby najprzykrzejszym lekarstwom, podwójnej pokucie i karze, – i umrzeć. Zaiste nader to wymowna i przekonywająca spowiedź.

 

*

 

Jakoż w istocie Szekspir jeszcze w sile wieku i zdrowia, bo zaledwie skończywszy lat 40, i w nieuszczerbionej potędze twórczości, usunął się z wielkiego świata, wyszedł ze spółki teatralnej w Londynie, i do Stratfordu powrócił. Było to około roku 1605, a zatem w czasie spisku prochowego, który sprowadził gwałtowniejsze jeszcze na katolików prześladowanie. Między spiskowymi był Catesby, jeden z dawnych jego przyjaciół. Acz poeta nigdy się nie mieszał do żadnych politycznych przedsięwzięć, a tym mniej do spisków, straszna ta katastrofa mogła znacznie wpłynąć na jego zamiar powrotu w zacisze domowe. Miał on prócz tego wiele innych utrapień. Jeszcze w 1596 umarł mu jedyny syn, Hamlet. Smutek po tej stracie rzucił jeszcze bardziej ponury cień na dramat tegoż imienia, który pod ten czas poeta począł z dawniejszego swego utworu przerabiać. W 1601 rozjątrzyła w nim na nowo tę ranę tragiczna śmierć Essexa i uwięzienie Southamptona, który o mało co także nie poszedł na rusztowanie. W tymże roku stracił ojca, a w parę lat później matkę i brata. Wszystko to usposabiało go coraz silniej do samotności i nadało jego ostatnim dziełom głębokie cienie i ton tragiczności najwyższej. Z drugiej znów strony, uzbierany w Londynie majątek zapewniał mu niezależność na stare lata. Nabył znaczne posiadłości w Stratfordzie, które w najpomyślniejszych latach przynosiły mu 300 funtów, czyli 12.000 zł., rocznego dochodu, co by dziś znaczyło niemal 60.000 zł. Zarząd tego mienia przysparzał mu jednak kłopotów, jak to widać z procesów, których wzmianki dotąd pozostały. Pod koniec też życia zobojętniał dla swych utworów. Znać to z niedbałości, kiedy na przykład dozwalał Benowi Johnsonowi przetwarzać Henryka VIII. Temu także zniechęceniu przypisać należy tę zadziwiającą, a dla potomności tak fatalną okoliczność, że dzieł swoich, częścią w rękopisie krążących, a zeszpeconych przez nieuctwo przepisywaczy, częścią każde pojedynczo, a nader niepoprawnie drukowanych, nie pomyślał sam ogłosić porządnie w zbiorowym wydaniu. Ostatnią jego sztuką jest, jak niektórzy twierdzą, Cymbeline. Ale raczej Burza wydaje się przedśmiertnym śpiewem Avońskiego Łabędzia, of fhe Swan of Avon, jak Anglicy swego najwznioślejszego wieszcza nazywają. Tu już poeta, odjąwszy wzrok swój od rzeczywistego świata, od ziemskich walk, trudów i przestępstw, ulatuje w najczystsze sfery idealne, ostatnim ciosem dobija brzydotę, niwecząc Kalibana, stawia w promieniach piękno pod postacią anielską Ariela, odnawia obraz raju w niewinności Mirandy, a sam uosabia się w sędziwym Prosperze, który po trudzie żywota schodząc z widowni świata, powiada, iż odtąd „każda jego trzecia myśl będzie o grobie”. Przedwczesny też grób czekał poetę. Umarł w samą rocznicę swoich urodzin, mając lat 52, to jest 23 kwietnia 1616. W testamencie sporządzonym w styczniu tegoż roku, z przemienioną później datą 25 stycznia na 25 marca, poleca „swoją duszę w ręce Boga, swego Stwórcy, w nadziei i silnej wierze, że jedynie przez zasługi Jezusa Chrystusa, swego Zbawiciela, dostąpi wiecznego żywota, kiedy jego ciało obróci się w proch, z którego powstało”. Sam też sobie napisał nagrobek, w którym zaklina w imię Jezusa, aby nikt nie poruszał jego prochów, błogosławi tego, co będzie szanował kamień na nich położony, a złorzeczy ręce, co by nie dała spokoju jego kościom.

W tych przedzgonnych wynurzeniach nie ma nic na pierwszy rzut oka, co by dowodziło, że Szekspir umierał czy katolikiem, czy protestantem. Ale jeśli się zastanowimy, że w testamencie obejmującym majątkowe rozporządzenia, które nie mogły być spełnione bez kontroli istniejącej zwierzchności i sądów, przyznanie się do wiary katolickiej narażałoby rzecz całą na unieważnienie, jeśli zważymy przeciwnie, że oświadczenie się testatora protestantem, nadawało w obliczu prawa ogromną powagę jego ostatniej woli, to przyjść powinniśmy do przekonania, że w takowym razie zatajenie się z konieczności katolika nie jest żadnym dowodem przeciw jego wierze, a brak dobitnego wyznania protestantyzmu potwierdza domysł, że mógł być katolikiem. Obawa znów, wyrażona w nagrobkowym napisie, aby jego kości i prochów nie naruszano, a kamienia grobowego nie wyrzucano, odpowiada zupełnie trwodze ówczesnych katolików, którzy wciąż przed oczyma mieli burzone kościoły, łamane pomniki, a ze sklepów, podziemi i cmentarzy, wymiatane z pogardą kości przodków.

 

*

 

W skąpych życiorysach Szekspira, które w pierwszym stuleciu po jego śmierci wychodziły, nie ma nigdzie wzmianki, w jakiej religii żył i umarł. Już to samo daje do myślenia. Gdyby był protestantem, nie omieszkano by takiej zdobyczy policzyć za chlubę nowemu a triumfującemu wyznaniu. Pierwsza w tej mierze wiadomość znajduje się dopiero pod koniec XVII wieku w słowach pastora Ryszarda Daviesa, który dopełniał życiorysy napisane przez pastora Williama Fulmana, zmarłego w 1688. Mówi on tam o Szekspirze: „he died a papist” – „umarł papistą”. Samo to pogardliwe wyrażenie pokazuje, że Davies musiał być żarliwym przeciwnikiem katolicyzmu, a przecież musiał wyznać niemiłą sobie prawdę. To podwaja jego wiarogodność.

Przez lat sto z okładem dzieła Szekspira były prawie w zupełnym zaniedbaniu. Wyrugowały je ze sceny sztuki schlebiające wyłączności protestanckiej. Dopiero w drugiej połowie XVIII wieku, kiedy zapalczywość religijna uśmierzyła się, a idee tolerancji poczęły brać górę, oczyszczono z pyłu zapomnienia, można by powiedzieć, odkryto jakby po raz pierwszy wielkość Szekspira. Nie jest to wiekowe zaniedbanie nowym dowodem na stronę katolickości poety?

Ale im świetniejsze hołdy on dziś otrzymuje, im większym staje się w oczach Anglii i całego świata, tym uporczywiej, rzecz naturalna, obstają i obstawać będą protestanci, aby go sobie w wyłączne posiadanie przywłaszczyć. Zrzec się takiej chluby, takiej podpory, byłoby jak najdolegliwszym uszczerbkiem, jeśli nie zachwianiem gmachu tak mozolnie od trzech wieków budowanego. Na wszystkie więc sposoby, na przekór choćby najbardziej oczywistszym dowodom, muszą utrzymywać, że geniusz taki nie mógł wzbić się w polot najwznioślejszy, jeno z węgielnego kamienia tej budowy, co na gruzach katolicyzmu powstała. Według nich, jak wyrósł z samej miazgi protestantyzmu, tak też dał i daje mu najsilniejszą pobudkę, i wiedzie go w coraz spieszniejszy pochód ku owładnięciu całej ludzkości. Uporczywie więc, z całą bezwzględnością, jaką się zawsze posługuje siła przed prawem, a tu siłę stanowi przewaga liczebna i majątkowa protestantów, stąd i pisarzy protestanckich w Anglii, stoją oni niezachwiani przy z góry powziętym rozwiązaniu wszelkich argumentów i trudności tego zadania, a ochoczo, z całą przebiegłością swej dialektyki i erudycji, posiłkują im Niemcy, którzy Szekspira już nazwali swoim Adoptivsohn, i tylko czekać rychło go wyforytują na rodzica i wodza swego kulturkampfu.

Łatwo przeto przewidzieć, że sprawa ta nie tak prędko doczeka się rozstrzygnięcia. Nawet zbliżenia między tak wręcz sprzecznymi poglądami rychło spodziewać się nie można. Gdzież sposób żeby to wkrótce nastąpiło, kiedy obie strony wybierają te same sztuki, te same w nich charaktery, a częstokroć i te same wyrażenia, by najbardziej odmienne wyciągnąć wnioski, i oprzeć na nich całą siłę swego rozumowania. I tak głównie spór się toczy około Króla Jana, Henryka VIII i komedii Wet za wet. Jedna strona mówi: ta właśnie sztuka przekonuje, że Szekspir był katolikiem. A druga znowu: nie można wybrać lepszej na dowód, że był protestantem. I tak, godzi się raz jeszcze tu powtórzyć, ponieważ król Jan na wezwanie legata papieskiego, aby wrócił do posłuszeństwa kościołowi, wyrzeka na Papieża, drwi z przywłaszczonej władzy „jakiegoś tam księdza włoskiego” i zapowiada, że jako po Bogu najwyższa głowa, on król będzie sam dzierżył rządy żadną śmiertelną niewspierany ręką, pisarze protestanccy wykrzykują z tryumfem: to jest właśnie naczelna zasada protestantyzmu, tym wzrosła potęga Anglii w ostatnich trzech wiekach. Na to katolicy odpowiadają: autor musiał dać w usta zabójcy Artura słowa zgodne z jego charakterem, kapryśnym, okrutnym, despotycznym, – miałyby one pewną donośność i znaczenie, gdyby je wymawiał jaki mądry i cnotliwy monarcha, – tu zaś usprawiedliwiają tylko rozwiązanie sztuki, która kończy się karą, na złożeniu korony w ręce legata, i powrocie do bezwarunkowego posłuszeństwa kościołowi, przez co właśnie poeta utwierdził podstawę katolicyzmu i zwierzchności duchownej papieża. W Henryku VIII jeśli jest jaki główny prąd i zamiar, to aby stawić w otoku chwały Katarzynę, w życiu i przy śmierci katoliczkę w całym znaczeniu, która cierpi, przebacza i umiera tak, jak tylko zdolna ta dusza, co zna prawdziwie Boga. Protestanci cały ten zakrój i doniosłość dramatu usiłują zniweczyć jednym wierszem przy końcu sztuki, i to, jak się okazało, przez obcą rękę wsunięty. Mógłby Szekspir – odpierają katolicy – który świadomość Boga, prawdziwą i najdoskonalszą, tak wzniosie w Katarzynie uwydatnił, nagłym przy końcu zwrotem zadać kłam sobie samemu, głosząc, że nie za Katarzyny, ale dopiero za Elżbiety, Bóg prawdziwie poznany będzie. Byłby to szaleńczy wybryk ze strony autora, który zawsze i wszędzie jest logicznym, który wszystko naprzód obmyśla i ściśle zgadza koniec swych sztuk z początkiem. Wreszcie co do komedii Wet za Wet, tamci mówią, to ostra satyra na świętoszków, jakich wyradzał i wyradza zawsze katolicyzm: ci zaś odpowiadają, mogli być i tacy między nami, ale nigdy ani w przybliżeniu tak liczni, jak między protestantami, osobliwie za czasów Elżbiety i Jakuba, gdyż zaiste hipokryzja, tartiuferia, obłuda, nie jest zwykle przywarą uciemiężonych, ale ciemiężców, którzy swoją tyranię zawsze ubarwić usiłują pozorem szlachetnych celów. Jak w tych trzech razach, które wypadało tu powtórnie wyłożyć, gdyż głównie około nich spór się obraca, tak niemal w każdym innym przypadku dwa szeregi badaczów z tychże samych punktów w wręcz przeciwne rozchodzą się drogi.

W takim stanie kontrowersji, jedynie odkrycie nowych dokumentów, stanowczo świadczących na jedną lub drugą stronę, mogłoby pomknąć zadanie ku rozwiązaniu. Ale i tu niemała zachodzi obawa, czy takie dokumenty wyszłyby na jaw nienaruszone. Znajdowały się na przykład w archiwach Towarzystwa Lekarskiego w Londynie pamiętniki Warda, który za czasów Szekspira długo mieszkał w Stratfordzie i ścisłe z jego rodziną miał stosunki. Zanim je ogłoszono w 1839, dr Severn, który je przygotowywał do druku, zwierzył się protestantowi Payne’owi Collierowi, najpracowitszemu i najbieglejszemu badaczowi literackiej spuścizny po wielkim dramaturgu, że w pamiętnikach tych znajduje się niewątpliwy dowód, iż Szekspir był katolikiem. Oczywiście, wiadomość ta wielkie sprawiła na wszystkich wrażenie. Payne Collier udzielił jej skwapliwie Francuzowi Rio, o którego dziele, przeważnym w poszukiwaniach, jakiej religii był Szekspir, na samym wstępie wspomnieliśmy. Ale po wyjściu pamiętników Warda, jakież zdziwienie ogarnęło wszystkich, gdy się w nich doszukać nie zdołali najmniejszej wzmianki o wyznaniu poety. Rio napisał zaraz do Colliera, a ten mu odpowiedział: „Niepodobna ci być więcej ode mnie zdziwionym z tego, co obejmują i czego nie obejmują pamiętniki Warda. Stanowczo ci jeszcze raz powtarzam, że dr Severn oświadczył mi, że one mieszczą w sobie niewątpliwy dowód, iż Szekspir umarł wyznawcą religii katolickiej” („I am quite positive, that dr. Severn told me, in answer to a question of mine, that I should find matter in it decidedly to confirm the suspicion, that Shakespeare died a Roman Catholic”). Po tym jednym przykładzie, a jest ich wiele, znać jak trudne było i będzie dobrać się do czystej prawdy, skoro tak przeważni liczbą i położeniem szermierze zakładają na tym chwałę swego kraju i wyznania, aby źródło zamącić i grubą pokryć zasłoną. Do podobnych fortelów należy i następujący. Gdy żadnymi sztucznymi wywodami nie zdołano obalić całego ogromu świadectw przemawiających za prawowiernością ojca Szekspira, a tak silnie wspartych na ostatek odkryciem pisma, poczytanego ściśle wiarogodnym przez Payne’a Colliera i innych znawców, w którym Jan Szekspir czyni spowiedź ze swych grzechów wyznając się szczerym i pokornym katolikiem, wtedy wzięto się na inny sposób i gdzieś tam natrafiwszy na wzmiankę, że w Stratfordzie był jeszcze drugi Jan Szekspir, szewc, skierowano na tego ostatniego wszystkie dowody, które się do tamtego odnosiły, i poważono się utrzymywać, że ilekroć jest mowa w starych dokumentach i wzmiankach o Janie Szekspirze katoliku, to nie o ojcu poety ale o owym szewcu. Sztuczka ta nie znajduje wiary nawet u wielu krytyków protestanckich, niemniej jednak okazuje, do czego nieprzebierająca w środkach żarliwość pobudzić może, i jak mało pozostaje nadziei, aby rychło otworzyła się przed wszystkimi droga sumiennych poszukiwań i bezstronnego sądu. To pewne, że sprawa katolickości Szekspira, od tak niedawna podjęta, coraz więcej znajduje stronników, i że przeciwnicy ich raczej ustępują niż nacierają.

Dowodem tego odwrotu z zajmowanego dotąd stanowiska jest niewątpliwie ta okoliczność, iż ci przeciwnicy coraz odmienne wywieszają godła. Jako bowiem w każdej podobnie zawikłanej sprawie nie brakło nigdy śmiałych rozjemców, którzy rozwiązują wątpliwość łatwym orzeczeniem, że walka się toczy o bańkę mydlaną, gdyż przedmiot sporu nie istnieje wcale, tak i w tym razie występuje już wielu, co na zapytanie, czy Szekspir był katolikiem czy protestantem, doraźnie odpowiadają, że ani jednym ani drugim. Victor Hugo mieni go socjalistą, Vischer panteistą, Birch ateistą, Bernays bezwyznaniowcem. Największa zaś część pisarzów protestanckich twierdzi dziś, że kierował się tylko moralnością chrześcijańską, nie uznając żadnego kościoła za prawdziwy, a że w gruncie protestantyzm troszczy się jedynie o moralność, nie dbając o jej źródło, o jej sankcję, o formy zewnętrzne, sakramenty, dogmaty, wiążące ludzi w jednolitą społeczność, w jeden kościół, stąd też ich wniosek, że Szekspir musiał być protestantem. Skoro zaś przywiedzie im się przed oczy te z dzieł jego ustępy, w których obrządki, sakramenty, dogmaty, instytucje kościoła katolickiego, są wspominane z czcią, jaka mogła tylko pochodzić z duszy w nie wierzącej, wtedy powiadają, że poeta nie wyrażał swego osobistego przekonania, ale zapatrywał się obiektywnie na wszystko, i kładł w usta każdemu to, czym być go rozumiał.

Niezawodnie w dobrym dramacie każda osoba winna przemawiać według wiary, położenia, charakteru, w które ją autor przyobleka, a stąd mogą się w jednej sztuce znajdować najsprzeczniejsze zdania, z których żadnego wprost przypisać autorowi niepodobna. Ale gdzież jest w świecie dzieło, choćby najbardziej bezstronne, przez które jakowa dążność nie przebijała? Niechże nam wskażą choć jedną sztukę Szekspira, w której tendencja protestancka byłaby widoczna. Niech nam wymienią choć jedną, z której nie dałoby się wywieść pochopu katolickiego. W czasie gorących starć i sporów, każdy autor, mianowicie dramaturg, musi mieć się na wielkiej ostrożności i baczyć troskliwie na to, czy przypadkiem czytelnicy lub słuchacze nie zdołaliby podsunąć pod jego wyrazy znaczenia i myśli, której on wcale nie miał. Wtedy na nic się nie zda prawidło, że autora trzeba tak tylko rozumieć, jak sam chciał być zrozumianym. Wtedy zapalczywość czyha na byle jaką sposobność, podszept albo napomknienie, by mogła wybuchnąć poklaskiem czy poświstem. A czyż protestantowi, teologowi protestanckiemu, bo o patriocie i moraliście nie może tu być mowy, dawał Szekspir lub daje w którymkolwiek ze swych dramatów powód do poklasku? Katolicy zaś ówcześni, a pono stanowili oni jeszcze większość narodu, musieli w niejednym jego wyrazie słyszeć potwierdzenie swej wiary i odwet za swe cierpienia[7]. Pod takimi okolicznościami, w czasach tak wrażliwych i zapalnych, ścisła obiektywność jest zupełnie niemożliwa. Autor, który nie poddaje się, nie schlebia wszechwładnemu naciskowi z góry, już poniekąd tym samym przechyla się na przeciwną stronę.

Dziwniejszym jeszcze niepojęciem charakteru Szekspira, krzywdą i wykroczeniem przeciw poecie i człowiekowi, jest twierdzenie, iż był tylko prostym moralistą, a już mniejsza o to czy panteistą, ateistą, bezwyznaniowcem, bo to na jedno wychodzi. Trzeba zaiste niepomiarkowanego zuchwalstwa, aby pisarza, który odnosi wszystko do Boga, uznaje wszędzie wpływy nadprzyrodzone, rządy Opatrzności, odpowiedzialność za czyn każdy przed jej majestatem, karę lub nagrodę w przyszłym życiu, co oddaje „swoją duszę w ręce Boga, swego Stwórcy, w nadziei i silnej wierze, że jedynie przez zasługi Jezusa Chrystusa swego Zbawiciela, dostąpi wiecznego żywota”, odsądzać od religijności i przetwarzać na moralistę, na praktycznego filozofa, co jedynie dba o ziemskie dobro, a o zacność i uczciwość tylko o tyle, o ile one są potrzebne do porządku, doczesnego szczęścia i siły społecznej.

Byłoby przecież drugą ostatecznością, gdyby kto chciał twierdzić, że Szekspir był wzorem, przodownikiem katolików, wyraźnym ich rzecznikiem, obrońcą, że zawsze i wszędy miał religię na pierwszym względzie. W dziejowych przełomach politycznych i religijnych, nie każdy co zachowuje wierność i przywiązanie do przeszłości, powołanym bywa dać świadectwo swym przekonaniom ofiarą swego położenia, swobody i życia. Są wybrani, którzy odwagę słowa, bohaterstwo czynu, opłacają wobec przemocy męczeństwem. Ci ratują prawdę z zamroczenia i ucisku, i niepokalaną, nieuszczerbioną, przekazują przyszłości, wstrzymując tymczasem chwiejnych od upadku, krzepiąc męstwo w słabszych, nie dając ani na chwilę przygasnąć nadziei ostatecznego po klęskach zwycięstwa. Są drudzy, co zachowują się do czasu biernie, co albo nie narażają się na próby, albo usiłują przejednać prześladowców możliwymi ustępstwami, ale tylko do kresu, poza którym już sama istota wiary i byt organizmu wiekami na niej zbudowanego nie zdołałyby istnieć, ale gdy jak zwykle bywa, ostrożność taka i wstrzemięźliwość na nic się nie przydaje, idą tym częstokroć cięższą, im bardziej spóźnioną ofiarą przyświadczyć swej wierze. Są jeszcze inni, w przekonaniach swych niezłomni, ale z temperamentu niezdolni do wstępnego boju, osobistym położeniem i powołaniem zmuszeni trzymać się na uboczu, którzy umieją przecież oddziaływać przeciw szałom i błędom, czy słowem, czy pismem, hamować pochód zniszczenia, miarkować upojenie zwycięzców, a głosząc odwieczne prawidła moralności lub wskrzeszając obraz dawnych dziejów, pośrednio przypominać władzy tryumfującej, na czym zawsze kończy gwałt i pycha. Do takiej posługi przydają się najlepiej poeci. Poezja bowiem zdoła połyskiem swoim osłonić najostrzejsze wyrzuty, pod swą miękkością skryć najtwardsze prawdy i przestrogi. Jest ona jak owa wróżka, co dzierżyła narzędzie chłosty, które na pozór zdało się zwitką puchu, a w istocie było ostrą rózgą żelazną. Szekspir nie szczędził władcom tej chłosty, choć nieraz zdał się tylko łechtać ich dumę puchem pobłażliwych hołdów.

 Tu, docierając jeszcze bliżej do głównego tej kwestii kresu, należy zapytać się, o ile przez te jego napomnienia i nauki moralne przeświecają promienie wiary objawionej?

Żywioł religijny w dziełach Szekspira, jak to już nadmieniłem, nie zawsze i nie dość się wyraźnie na jasno wyrywa. Duch wiary, opartej ściśle na objawieniu, wiary pozytywnej, nie roztacza widomie swych skrzydeł nad nimi, nie ozłaca ich słonecznym blaskiem. Jest on raczej utajonym, wewnętrznym światłem. Że to światło nie wypromieniało się okazalej, że musiało się kryć, by się nie zdradzić i nie udaremnić swego wpływu, winny temu ciężkie okoliczności czasowe. Niewątpliwie inaczej byłby pisał poeta w czasach gorącej pobożności, pod okiem katolickich monarchów, dla ludu jednolicie katolickiego. Teraz tyle przeszkód i obaw stawało mu na drodze, że ostrożność, rzekoma obojętność, a nawet względność dla wstrętnych wyobrażeń i przeobrażeń była koniecznością, jeśli chciał oddziaływać w duchu katolickim. Nie mógł się przeto wprost mieszać do sporów religijnych, i dlatego to z jego utworów nikt by się nie domyślił, jaka to zacięta walka koło niego wrzała. Nie ważył się objawiać katolikiem z powodu zewnętrznych stosunków, protestantem jeszcze mniej dla wewnętrznych pobudek. Cóż więc pozostawało? Oto, skoro nie mógł wprost powstawać przeciw przemocy niosącej zagładę starej wierze, a narzucającej gwałtem nową, kleconą wedle kaprysu monarchów i chwilowych potrzeb polityki, więc wprowadzając na scenę osoby, czy historyczne, czy zmyślone, stawiając je w położeniach podobnych współczesnym, oddawał pośrednio cześć stałości, nieugiętości charakteru, pokorze, poświęceniu, ofierze wolności, mienia i życia, za wiarę i przekonania, czego tyle wzorów dostarczały mu utrapienia ówczesnych katolików, a gromił zmienność dla zysku, służalstwo, obłudę, pychę, okrucieństwo, pastwienie się nad pognębionymi, zgoła wszystkie przewrotności, przestępstwa i zbrodnie, których był świadkiem po stronie tryumfującego odszczepieństwa. Ależ ku temu trzeba było światła i siły wewnętrznej, a tej nie mogło dać nieustalone, co chwila zmieniające się zakonodawstwo, ale stara, stanowcza i nieugięta w swych prawidłach religia. Godziłoby się przypuścić, aby taki rozum, taka głęboka znajomość natury ludzkiej, taka wielka dusza i serce, nie opierały się na czymś jednym, utrwalonym, niewzruszonym, nie tkwiły na niepożytej opoce, ale chwiały się za lada podmuchem przemiennych powiewów, albo rozpraszały się po wszystkich manowcach i szlakach fantazji i wymysłu, po których się błąka samowolność i krnąbrność ducha zbuntowanego przeciw Bożemu objawieniu? Nie, taka potęga uczucia i myśli musiała mieć jedną pobudkę, jeden żywioł, jedno źródło, a tym nie mogła być żadna połowiczna, ale pełna wiara katolicka.

Nie idzie za tym, aby wiara ta z każdego utworu poety, z założenia i rozwiązania każdej jego sztuki, a tym mniej z każdego odcienia różnorodnych charakterów miała wynikać. Poeta musiał wiele poświęcać dla swych stosunków towarzyskich, dla utrzymania się w łasce u dworu, dla względów u publiczności. Ale jak przepychy, fawory, pokusy wielkiego świata, nie skrzywiły w nim i nie przygasiły zacności, tak też i nie wyziębiły uczucia religijnego, nie mogły zmienić – że od niego samego pożyczymy porównania – w bryłę lodu kuli słonecznej, wachlując ją pawiem piórkiem. A jeśli są usterki, to wiele położyć trzeba na karb żartu, bezmyślnej igraszki, ulubionej autorowi gry na wyrazach, bo tylko Anglikom wybaczyć można, że w każdym słówku swego wieszcza dopatrują się głębokiego znaczenia. Zboczenia te, niby igły magnesowej, nie przeszkadzały bynajmniej jej kierunkowi do bieguna nieodzownych przekonań, acz one były, jak biegun magnesowy, utajone i niełatwe do odbycia. Najuporczywsi nawet protestanci przyznają, że jeśli Szekspir dał się niekiedy porywać falom ówczesnego prądu, to nigdy się w nich nie pogrążał. Przyznają także, że gdy obecności nie śmiał tykać, gdy prorokować na przyszłość i dróg postępowi wyznaczać nigdy się nie ważył, objął całą istotą swoją i przyswoił sobie ducha średnio wieczności, na której stał przełomie. Czegóż to wyznanie dowodzi? Jeśli duch średnich wieków był najszczerzej i najsilniej katolickim, czymże innym mógł być pisarz, co najpotężniej wcielił go w swoje utwory?

Nikt zaprzeczyć nie może, że niemała trudność zachodzi w rozpoznaniu rzeczywistej indywidualności Szekspira. Trzeba najpierw przebić tę twardą powłokę, która niemal w każdym pisarzu a nawet poecie angielskim, przebywa jego wewnętrzne światło, wiarę, ideał. Stąd też temu, kto głębiej nie wniknie w duchową istotę Szekspira, kto zważa tylko jej zewnętrzne objawy, jak się upostaciowały w charakterach wprowadzanych przezeń na scenę, kto poprzestaje na roztrząsaniu jedynie jego moralnych prawideł, a nie dobiera się do ich podstawy, utwierdzenia i źródła, temu wyda się on tylko ziemskim, nie poziomym, ale zawsze ziemskim, na wskroś ludzkim, lecz tylko ziemsko-ludzkim. W Szekspirze bowiem najdosadniej występuje indywidualność angielska, co (jak to już gdzieindziej powiedziałem[8]) przede wszystkim ma na uwadze rzeczywistość i praktyczność, co się nie ulatnia w nieujętne, oderwane żywioły, co stara się nawet najidealniejsze pojęcia uzmysłowić, co szuka wszędzie faktu, bezpośrednich wrażeń, gwałtownych wzruszeń serca i duszy, potężnego wstrząśnienia zmysłów. Imaginacje posiadają Anglicy żywą, bogatą, nieprzebraną, ale trzyma się ona zawsze brzegów widzialnego, dotykalnego świata, obrazuje wedle konturów twardej rzeczywistości, oblewając je złotem, lecz przyjmując wszystkie ich kształty. Jeśli uniesie się w obłoki, to i tam jeszcze stąpa pewnym bokiem, jak po murze z diamentów. Jest to jakby rozsądek podniesiony z poziomu natchnieniem, rzeczywistość unadobniona barwami tęczowymi podniebnych wyżyn, praktyczność wpajana melodią i wzruszeniem, na podobieństwo tej metody, według której dzieci uczą się geografii i rachunków śpiewając. To skupienie, ta stanowczość, wyrazistość, sprawia że dzieła tam pisane dla królów i dla wysoko wykształconego świata, również silnie poruszają prostaków i wrażają się trwale w pamięć najpospolitszego ludu. Nie dziw przeto, że w nowożytnych czasach Anglicy w dramatycznej literaturze wyprzedzili inne narody i największego tragika wydali. Być może, iż idealniejszy poeta prędzej i częściej porywałby duszę ku niebu. Być może, że według słów Krasińskiego, Szekspir dodaje tylko ludzi jednych do drugich jak ziarnka piasku, a nie zlewa ich z sobą jak światła promienie. Lecz właśnie dlatego poznał on i zbadał aż do dna otchłanie duszy ludzkiej, bo życie człowieka zanim się w wieczność wypromieni, póki się toczy na poziomie w szrankach doczesnej indywidualności, nie jest grą światła, ale tarciem się, jak ziarnka piasku, żądz i namiętności, dobrego ze złem, cnoty ze zbrodnią. Ale ten co chce zrozumieć i wytłumaczyć tę walkę, jej opatrznościowy powód, konieczność i ostateczne następstwa, musi mieć światło wewnętrzne, zaczerpnięte u najwyższego Boskiego źródła. Szekspir, który najsilniej i najwszechstronniej odwzorował te zapasy, musiał posiadać to światło najczystszej jasności, nim się kierować, – wykładając prawdę względną, codzienną, mieć bezprzestannie na oku absolutną, wiekuistą, – i dlatego wywiódł na jaw tajniki duszy ludzkiej, nie jako sprężyny i kółka jakiej machiny, ale jako trudy cząstki Bożej, spadłej na poziom, i albo zatracającej się w błocie ziemskim, albo wydzierającej się zeń ku błogiej wieczności przez zasługę.

Zaiste, czy zbierzemy w jedno wszystkie wypadki jego żywota, czy poddamy jego utwory pod sumienną krytykę, wszystko, tak przebieg jego przygód osobistych, jak pomysł, zamiar i istota jego arcydzieł, dopiero wtedy nam się rozjaśni, usuną się wątpliwości, rozwiążą zawikłania, a rozum, uczucie i wiara poety spłyną w harmonię i jedność, bez czego nigdy by tak wielkim stać się nie mógł, kiedy wniesiemy w przybytek, w który on jakoby całą ludzkość zgromadził, to światło, co przedziera się przez całą gmatwaninę pochopów, żądz i zabiegów ludzkich, tak mistrzowsko przezeń obrazowanych, i nadaje jego dramatom po wszystkie czasy i narody dostojeństwo prawdy i majestat niezrównanej potęgi. Zróbmy go ateistą, praktycznym tylko filozofem, eklektykiem, protestantem, a z dzieł jego, z objawów jego ducha, nie zdołamy złożyć spoistego człowieka. Wystawmy go sobie katolikiem, a znajdziemy w nim jeden z najwspanialszych i najjednolitszych wzorów mądrości i godności ludzkiej.

 

*

 

Aby się zastrzec przeciw tego rodzaju krytyce, która przeciwnikowi podsuwa twierdzenia, jakich nie wyraził, albo przesadza to, co tylko warunkowo postawił, winienem tu, mimo wstrętu do powtarzania już kilkakrotnie wynurzonych orzeczeń, streścić raz jeszcze powyższe wywody.

Nie utrzymuję, aby Szekspir był niezmiennie praktykującym, nigdy niezachwianym w kardynalnych przepisach kościoła katolikiem, choć żaden szczegół w jego życiu lub pismach nie stoi na zawadzie przypuszczeniu, że mógł być takim. Nie utrzymuję, żeby był zawołanym obrońcą lub miał się za szermierza uciśniętej wiary przodków, lub żeby systematycznie, z powziętym z góry zamiarem i planem, poświęcił siebie i swe pióro tajnemu, ubocznemu, pozorami indyferentyzmu lub przychylnością dla panujących wyobrażeń ukrytemu oddziaływaniu przeciw srożącej się burzy i przewrotowi w sferze religijnej. Nie utrzymuję, żeby wobec przemocy i nacisku z góry, a podrzędnego i zależnego swego stanowiska w społeczeństwie, nie miał w swym życiu okresów niepewności, ustępstwa, choć nie odstępstwa, nie szukał niekiedy zaspokojenia, jak się to zwykle dzieje czasu wielkich zawichrzeń duchowych, w jakiej połatanej własnego wyrobu religii, nie budował sobie sam świątyni, w której na chwilę przynajmniej szukał ukojenia, jak Hamlet nie zdolny pogodzić natchnień i skrupułów wewnętrznych z twardymi warunkami otaczającego go świata. Nie utrzymuję wreszcie, żeby widok, jak nagle naród wzrastał w potęgę, jak się wyswobadzał z wszelkiej zależności od obcych, a zdobywał coraz więcej wpływu na Europę, nie miał w poecie obudzić do najwyższego stopnia tej dumy patriotycznej, co się w mniej wzniosłych umysłach przeradza w narodowe samolubstwo, w bałwochwalstwo państwa i jedynie doczesnych pożytków, a co jemu, jakkolwiek sięgającemu w niebo i pozaziemskie życie, mogło przecież dotkliwym czynić niejeden z przeszłości historycznej wypadek, znamionujący przewagę hierarchii kościelnej i upokarzającą zależność polityczną Anglii od Stolicy Apostolskiej.

Ale twierdzę, że był to duch pełen wiary, świadom w każdej chwili nadprzyrodzonego nad światem porządku, nie przestający na wskazówkach rozumu i prawidłach moralności, lecz odnoszący wszystko do sankcji i nakazów bożych. Duch taki nie mógł znaleźć zaspokojenia w żadnym wyznaniu na negacji powstającym, nieokreślonym, w żadne dogmaty nieujętym, co chwila wedle kaprysu monarchów lub prądu wypadków zmieniającym się. Szekspir mógł był się urodzić protestantem, a przecież i wtedy samo nagięcie wszystkich jego władz i pojęć, sama natura jego ducha, jego intuicja, mogła była wykształcić w nim katolika, tak jak i w naszych czasach wielu protestantów, świadkiem Guizot i Gerlach, lepiej pojmowało wielkość i prawdę katolicką, niż niejeden katolik. Ale z rodu, z pierwotnego wychowania, ze związków familijnych, z wypadków, przez które jego rodzina przechodziła, z wtajemniczenia się w średnie wieki i przejęcia ich duchem, tyle około poety mnożyło się potęg, stwierdzających jego wewnętrzne usposobienie i duchową właściwość, że gdyby nie miał religii, i do tego ustalonej, pozytywnej, stwierdzonej doświadczeniem i hołdem wieków, musiałby być człowiekiem rozbitym, błąkającym się, często siebie samego kontradykującym, i nie zdołałby tworzyć ani w części tak wielkich dzieł, które nie mniej zadziwiają siłą i wzniosłością, jak hartem i jednolitą pewnością zasad.

U wszelkich nieprzyjaciół katolicyzmu poszło to już w pewnik, że ruch umysłowy, że nagły rozbłysk potęg duchowych, jaki się objawił w XVI wieku, przypisać należy protestantyzmowi. Wzięto tu skutek, a raczej jeden z później wynikłych skutków poczętego już daleko dawniej ruchu, za przyczynę. Ruch ten bowiem począł się i wzmógł na niemało lat przed powstaniem odszczepieństwa. Odsłonięcie i rozpowszechnienie skarbów duchowych starożytności, wynalazek druku, odkrycie nowego świata, poruszyło wszędzie umysły w pęd nieprzeparty. Stąd rozrost w przemyśle i handlu, stąd coraz częstsze i śmielsze wyprawy za morza, stąd zwrot wszędzie ku żywiołom narodowym, stąd rozkwit w literaturze i sztuce, stąd w polityce coraz silniejsze objawy przeciw samowładztwu monarchów. Wszystko to już było w biegu, nim protestantyzm zaświtał, a katolicyzm nie tylko nie kładł tym porywom tamy, ale owszem wspierał je i rozwijał. Ale tu i owdzie monarchowie, aby powstającą przeciw ich jedynowładztwu falę odwrócić, podali rękę skrajnym i wyuzdanym żywiołom, jakich nigdy nie brak w czasie możnych poruszeń duchowych. Protestantyzm też stał się narzędziem polityki, i jedynie nią spotężniał. Inaczej, byłby przewiał szybko jak burza, co wiele szkód i ruin sprawi, lecz niczego nie zbuduje. W Anglii przemógł za pomocą monarchów, ale też wkrótce przeciw nim sprowadził republikę, która o mało co na dobre się nie ustaliła, i która długo jeszcze, bo aż do początków XVIII wieku, miała silnych zwolenników, co chcieli ukształcić rząd na wzór arystokracji rzeczpospolitej weneckiej. We Francji, w Hiszpanii, we Włoszech, w Polsce, prócz przejściowych zawichrzeń, nic nie zdziałał, i jak w tych krajach nie był bynajmniej początkiem ruchu umysłowego, tak też z jego ustąpieniem nic ten ruch tam nie postradał i dalej tym wspanialej się toczył. Otóż tu nasuwa się każdemu pytanie, o ile prąd ten, bez owego wzburzenia, które mu nieraz i nie w jednym miejscu poza brzegi występować i zniszczenie rozpościerać kazało, mógł był być pewniejszy, regularniejszy, wolniejszy od wybryków i nadużyć, a obfitszy w błogosławieństwa? A schodząc od ogólnego poglądu do szczegółu tu podjętego, jakżeż po stronie katolickiej nie wyrazić najgłębszego przekonania, że Szekspir mógłby był się stać jeszcze potężniejszym i wznioślejszym gdyby był żył w społeczności normalnie po katolicku rozwijającej się, gdyby niekrępowany niczym, przewodnik wzmagającego się ruchu, mógł był dawać śmiały wyraz swym pojęciom i uczuciom, i gdyby nie tracąc nic z swój siły, posiadł był zarazem namaszczenie wieszczów katolickich. Jakby też dla dopełnienia tego, co mu brakło, kiedy on miał zamilknąć, wielki dramaturg hiszpański, najszczerzej i najdzielniej katolicki, Calderon, podniósł się i przemówił.



[1] Pierwszy na nowo przedmiot ten poruszył zmarły w bieżącym roku (5 kwietnia 1876) Ryszard Simpson, przyjaciel Gladstone’a, i pomocnik w pismach tegoż męża stanu przeciw papieskiemu Rzymowi, a zatem przeciw katolikom raczej uprzedzony i niechętny. Ale był to człowiek wielce uczony i całe życie oddawał się badaniom nad Szekspirem. Dał on początek tym rozprawom jeszcze w 1854 w piśmie periodycznym „The Rambler”.

Równocześnie Payne Collier, najdawniejszy i najbieglejszy z badaczów szekspirowskich, dostarczył wielu dokumentów, napomknął wiele dowodów na stronę katolicką tego przedmiotu, a lubo sam osobnej rozprawy w tej mierze nie napisał, widać przecież z całego toku jego prac i poszukiwań, że się nachyla ku uznaniu Szekspira katolikiem.

Ale najważniejszym w tym kierunku dziełem jest: Shakespeare par A. F. Rio (Paris. Charles Douniol, 1864). Dzieło to słynnego autora książki O sztuce średniowiecznej owoc dwudziestopięcioletnich poszukiwań, ogłoszone ku uczczeniu trzechsetletniego jubileuszu poety w 1864, obejmuje w systematycznym porządku cały poczet dowodów przemawiających za katolicyzmem Szekspira, rozbiera po kolei wszystkie jego dramaty, a lubo niekiedy zbyt daleko sięga jednostronnym uniesieniem, właśnie tym szczerym zapałem i niezaprzeczoną uczonością postawiło poruszone zadanie na świeczniku i porządku dziennym w piśmiennictwie, europejskim. Przetłumaczonym też zaraz zostało na język niemiecki: Shakespeare von A. F. Rio, aus dem Französischen ubersetzt von Karl Zoll.

Nie brakło odpowiedzi. Obszerną a odporną rozprawę zamieścił Michał Bornays w pierwszym roczniku Der deutschen Shakespeare Gesellschaft, Berlin 1865. Edinburgh Review podjęła także spór z p. Rio w nr 251 (January 1866).

Do licznych pism, które dzieło p. Rio wywołało, i które mu posiłkują, zaliczyć należy: William Shakespeare insbesondere sein Verhältniss zum Mittelalter und zur Gegenwart, von Dr. August Reichensperger (Münster 1872). Znany historyk Sygneus, profesor uniwersytetu w Helsingsfors, wydał mowę swą miana w 1864, w której, lubo protestant, oświadcza się silnie za katolicyzmem Szekspira.

 

 

[2] Patrz: Shakespeare's Legal Acquirements, by John Lord Campbell; Shakespeare a Lawyer, by W. L. Rushton.

[3] Pozwanie Cranmera przed sąd nie jest bynajmniej faktem historycznym. Wzmiankuje tę okoliczność jedynie Martyrologia Foxa, z której, jak już wyżej powiedziano, twórca tego piątego aktu tak obficie czerpał, a i ta podaje zupełnie inną przyczynę, datę zaś daleko późniejszą, bo w 10 lat po urodzeniu Elżbiety, naznacza.

 

 

[4] Zdanie powyższe, odchylające od Szekspira autorstwo tego piątego aktu, podpiera następująca uwaga J. I. Kraszewskiego, zamieszczona w przedmowie do Henryka VI (przekładu L. Ulricha):

„W owych czasach dramat, który teatr nabywał u autora, stawał się jego własnością, dyrekcja miała nad nim prawo życia i śmierci: obcinała, dodawała i skracała, przedłużała nowymi epizodami sztukę; artyści improwizowali całe ustępy, jak dziś częstokroć kuplety; nikt się nie upominał o to. Dramat przeszedłszy tak przez rąk kilka, jak pieśń ludowa, stawał się utworem zbiorowym. Nikt do ojcostwa nad nim przyznać się nie miał prawa. W rejestrach teatru Henslowe spotykają się często wzmianki podobne:

»Dnia 7 sierpnia 1602 r. 40 szylingów zapłacono Tomaszowi Decker za poprawienie Sir Johna Oldcastle. Temuż później za Faetona, za Tassa. Wspomniano podobnie o zapłacie Williamowi Barde i Tomaszowi Rowley’owi za przerobienie Fausta Marlowe’a, Tomaszowi Heywood’owi za dodatki do Cutting Dick’a itp.«”.

 

[5] Szekspir szukając w historii, kogo by postawić mógł zamiast Oldcastle’a, natrafił nareszcie na wojownika noszącego imię John, i tytuł rycerski Sir. Był nim Sir John Fastolfe, urodzony w 1377, zmarły w 1459, a zatem współczesny Ryszardowi II, Henrykowi IV, Henrykowi V i Henrykowi VI. Był on w bitwie pod Azincourt, dowodził nawet w pomyślnej potyczce, zwanej przez Francuzów des Harengs, to jest śledzi, 1429, a zwanej tak z powodu, że gdy Anglicy dowozili swym rodakom, oblegającym Orleans, zapasy ryb solonych, kula rzucona z armaty francuskiej rozbiła beczkę ze śledziami i pole bitwy nimi zasłała. Nie spisał się jednak pod Putay, uciekł z pola, za co odebrano mu order podwiązki i z wojska wypędzono. Tego to Fastolfe’a wprowadza Szekspir pod niezmienionym jeszcze nazwiskiem w I części Henryka VI. Ale, prócz tchórzostwa i podobieństwa w nazwisku, nie ma ten nic wspólnego z jowialnym pasibrzuchem i pijanicą, towarzyszem księcia Henryka, późniejszego Henryka V.

Że zaś poeta miał zawsze na myśli Oldcastle’a mówiąc o Falstaffie, pokazuje się i stąd, że w akcie III części II Henryka IV, pomimo nakazanych zmian przez Elżbietę, mówi o Falstaffie, jako paziu Tomasza Mowbray’a, księcia Norfolk, kiedy wiemy z historii, że właśnie paziem tym był ów Oldcastle.

 

[6] „Kiedy Elżbiecie doniesiono o spełnieniu wyroku śmierci na Marii Stuart, udała jak najgłębsze zadziwienie, poczęła się zaklinać, że była pewna, iż podpisany przez nią wyrok wstrzyma Davison, nie było końca łzom jej i wyrzekaniom, a gdy nareszcie uśmierzył się nieco żal jej gwałtowny, wybuchła groźbami pomsty przeciwko ministrom, którzy niby nadużyli jej zaufania, przywłaszczyli sobie jej tylko przynależną władzę, i bez jej zezwolenia i wiedzy pozbawili życia dobrą jej siostrę, królową Szkocji. Obłuda ta zdołała może zaćmić oczy ludu, ale list wydany z rozkazu Elżbiety do Pauleta (strażnika Marii, któremu już po podpisaniu wyroku proponowała Elżbieta, aby cichaczem trucizną lub innym sposobem sprzątnął Marię, na co jednak on przystać nie chciał) dowodzi aż nadto, że jeśli uczuła jakowe zmartwienie, to nie z przyczyny, iż Maria śmierć poniosła, lecz że ją poniosła publicznie wskutek rozkazu opatrzonego podpisem i wielką pieczęcią królowej” (Lingard w tomie V rozdziale VI Historii Angielskiej).

Patrz przy tym Macaulaya Burghley and his Times, oraz Lord Bacon. Między innymi mówi on: „To, co było wielką plamą na charakterze Burghleya, strasznie kaziło także charakter Elżbiety. Zgadzająca się z Rzymskim kościołem, ilekroć zgoda ta była jej na rękę, zachowująca aż do ostatniej chwili życia przywiązanie do wielu nauk i obrządków tegoż kościoła, dręczyła go jednak prześladowaniem daleko jeszcze sroższym nad ucisk, który cierpieli protestanci pod panowaniem jej siostry Marii. Mówię daleko jeszcze sroższym i ohydniejszym. Maria miała przynajmniej wymówkę w swoim fanatyzmie. Niczego od innych nie wymagała dla swej religii, czego by sama nie była zawsze gotowa dla niej wycierpieć. Utrzymała się przy niej statecznie pod prześladowaniem. Była jak najgłębiej przekonana o jej niezbędności do zbawienia. Jeśli skazywała swych poddanych na stos, to w rozumieniu, że ratuje ich dusze. Elżbieta nie miała żadnego takiego pretekstu. W przekonaniach była zaledwie pół-protestantką. Wyznawała się, gdy jej interes wymagał, całkiem katoliczką. I cóż powiedzieć na obronę monarchini, która była zarazem bezwyznaniową i nietolerancką?... Miała sposobność, jaka nigdy pomyślniej nie nadarzyła się żadnemu władcy, zaprowadzić wolność sumienia, bez niebezpieczeństwa rządowi. Naród, który był gotów przyjąć tę czy ową religię, byłby doskonale umiał tolerować obie. Na nieszczęście z uszczerbkiem swojej chwały i pokoju ojczyzny, przyjęła politykę, której skutki dotąd nam dolegają. Gdyby ją była odrzuciła, bylibyśmy uniknęli dwieście pięćdziesiąt lat prześladowań, zamieszek, spisków, rewolucji, nieraz bliskiej zguby kraju, morderstw sądowych (judicial murders) i strasznych wojen domowych”.

 

[7] Niezmiernie trudno jest oznaczyć liczebny stosunek obu wyznań za Elżbiety. Rushton powiada, że w początkach jej panowania dwie trzecie było katolików, a jedna trzecia protestantów. Butler utrzymuje, że gdy Elżbieta umierała, jeszcze większość narodu była katolicka. Według Lingarda obie strony się równoważyły. Hallam mówi, że można bezpiecznie przyjąć, że już za Edwarda VI dwie trzecie było protestantów. „Ależ w takim razie – odpiera Macaulay – jakim sposobem stało się, że dwie trzecie narodu znosiło bez buntowania się ciężkie rządy Marii, tak jak również pojąć nie można aby dwie trzecie, które Rushton daje katolikom, mogło potulnie ulegać krwawemu jarzmu Elżbiety”. Kardynał Bentivoglio rachował takich katolików, co byli gotowi ponieść wszelką ofiarę za kościół, tylko jako jedną trzydziestą. Część ludności, ale dodawał zarazem, że gdyby Elżbieta powróciła na łono kościoła, cztery piąte narodu byłoby bez żadnego skrupułu przyjęło na powrót religię katolicką. Zdaniu temu przyklaskuje Macaulay. „Mniemam – mówi on – że takich osób, które byłyby zdeterminowani na jedną lub drugą stronę, które byłyby gotowe ponieść wszelką ofiarę i wystawić się na niebezpieczeństwo za jedną lub drugą religię, znajdowało się w Anglii bardzo mało. Każda strona miała śmiałych przywódców, niezłomnych męczenników, lecz ogół narodu, niepewny w swych wyobrażeniach i uczuciach, ślepo oddawał się pod kierunek rządu i potulnie dał się wodzić monarsze, użyczając mu pomocy, zarówno przeciw ostatecznościom stron obu. Zdanie to Macaulay kilkakroć w swych pismach powtarza, twierdząc że za Elżbiety naród był zajęty nagle wzrastającą potęgą, wpływem i bogactwem krain, sporów teologicznych nie rozumiał i nie troszczył się o nie, a na skinienie od tronu gotów był dać protestantyzmowi stanowczą odprawę. W artykule Burghley and his Times autor ten wspomina także jak głęboko tkwiły jeszcze wszędzie wyobrażenia i zasady katolickie. Sama nawet Elżbieta, lubo tak zawzięcie prześladująca katolicyzm, opierała się silnie najważniejszym prawidłom protestantyzmu. Srogo na przykład gromiła pastorów wchodzących w związki małżeńskie. „Przeraziłem się – powiada protestancki Arcybiskup Parker, który ją chciał zniewolić do oświadczenia się przeciw celibatowi duchownych – gdym usłyszał takie gwałtowne słowa z ust osoby tak łagodnej natury i tak po chrześcijańsku oświeconego sumienia, jakimi ona wybuchła przeciw świętemu Boga postanowieniu i instytucji małżeństwa”. Dodać należy, że za jej panowania dzieci z małżeństwa pastorów spłodzone, uważane były sądownie jako nieprawe (illegitimate).

[8] Anglia i Polska.



Stanisław Egbert Koźmian - Stanisław Egbert Koźmian urodził się 21 kwietnia 1811 r. we Wronowie. Był absolwentem warszawskiego Liceum Lindego. W latach 1828-1830 studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Przyjaźnił się m.in. z Zygmuntem Krasińskim, Leonem Ulrichem i Konstantym Gaszyńskim. Uczestniczył w powstaniu listopadowym, awansując do stopnia podporucznika. Po klęsce insurekcji, wyemigrował - wiele lat spędził w Anglii. W Londynie dwukrotnie opiekował się Fryderykiem Chopinem (1837, 1848), którego znał jeszcze podczas pobierania nauki w Liceum Warszawskim. Współpracował tam z Towarzystwem Literackim Przyjaciół Polski, a także włączał się w pomoc finansową dla polskich emigrantów. Był związany z Hôtelem Lambert. Po powrocie na ziemie polskie (1849), wraz z bratem Janem Koźmianem, założył czasopismo „Przegląd Poznański”. Jego artykuły krytyczno-literackie pojawiały się w „Gazecie Wielkiego Księstwa Poznańskiego”. Tłumaczył i komentował dzieła Szekspira – wraz z Józefem Paszkowskim i Leonem Ulrichem, przy pomocy Józefa Ignacego Kraszewskiego, wydał Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare'a. Miał dwie córki. Od 1875 r. był prezesem Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Zmarł 23 kwietnia 1885 r. w Poznaniu.

Wyświetl PDF