Czy Polaków stać na niepodległość?


Pytanie o to, czy stać nas na niepodległość, jest niepokojące. Niepokoi zwłaszcza częstotliwość jego zadawania. Nie jest ono właściwe dla narodów w dobrej kondycji. Wątpliwości na ten temat nie mieli Polacy w okresie międzywojennym. Mogli narzekać na to, co zrobiliśmy z naszą niepodległością, obawiać się o jej zagrożenia, ale tak postawione pytanie, które właściwie kwestionuje prawo Polaków do suwerenności, było absolutnym marginesem. Owszem, również wtedy pojawiały się ugrupowania, jak komuniści, które niepodległość Polski uznawały wręcz za obciążenie. Były one jednak zupełnie nieznaczące w skali narodu. Dziś w środowiskach opiniotwórczych wątpliwości na temat perspektyw naszej niepodległości są na porządku dziennym. Część z nich zakłada, że tradycyjne rozumienie niepodległości jest już przestarzałe i postęp wymaga od nas, abyśmy się jej zrzekli na rzecz mitycznej Europy uosobionej w UE. Część uznaje, że w globalizującym się świecie Polska jest zbyt słabym podmiotem, aby niepodległość utrzymać, a więc powinna poszukać sobie najlepszego z możliwych patrona. Niedawno tekst w tym duchu popełnił w „Rzeczpospolitej” publicysta, wydawałoby się, przywiązany do wartości narodowych i o konserwatywnych przekonaniach.

Postawy te jednoczy wyobrażenie dziejowych determinacji, które to ich rzecznicy, w przeciwieństwie do mas naiwniaków, są w stanie rozpoznać i wyciągnąć z nich wnioski. Nic nie nauczyły wyznawców ducha czasu nieustanne i obciążone ponurymi konsekwencjami pomyłki im podobnych w XX wieku. Pewnie nie nauczą już nigdy. W rzeczywistości zamiast wcielać się w proroków rozpoznających „nieuchronne procesy dziejowe” lepiej wyciągnąć wnioski z historii, która kompromitowała wszelkie takie usiłowania.

W tym kontekście odpowiedź na pytanie: czy Polaków stać na niepodległość, jest wyjątkowo prosta. Jeśli uznają, że ich nie stać, to niepodległości mieć nie będą; jeśli odpowiedzą, że tak, to mają szansę ją utrzymać i wzmocnić. I na tym można by tekst zakończyć. Warto jednak choćby wskazać rzeczy takie, jak rolę niepodległości narodowej współcześnie, a także pozycję Polski na międzynarodowej mapie.

Naród na cenzurowanym

Nacjonalizmy europejskie wywodzące się z czasów romantyzmu eksplodowały w europejskiej wojnie domowej, za którą uznać można okres 1914-1945. Zaczęła się ona od I wojny światowej. Następujące po niej dwudziestolecie nie było uspokojeniem, ale okresem zimnej wojny (oczywiście innym niż w czasie komunizmu), czasem narastania napięć i konfliktów przygotowujących II wojnę światową, która postawiła Europę na skraju zagłady. Wojny te nie zostały wywołane wyłącznie nacjonalizmami. W epoce ideologii, nacjonalizm był tylko jedną z nich, ale z pewnością można uznać go za główną siłę sprawczą apokalipsy, która przetoczyła się nad Europą. Okres ten wywołał w europejskich elitach niechęć nie tylko do nacjonalizmów, ale i do narodów i państw narodowych. Postawy te wynikają ze zrozumiałych fobii i reakcji lękowych, w efekcie jednak utrudniają, jeśli nie uniemożliwiają, racjonalną politykę i prowadzą do opłakanych konsekwencji. Należy do nich zestaw obiegowych stereotypów ciążących nad naszym obecnym postrzeganiem rzeczywistości. Jednym z nich jest uznanie, że z natury rzeczy instytucje ponadnarodowe są lepsze niż narodowe. Innym – że dobrze byłoby narody rozpuścić w ponadnarodowych organizmach. Poglądy te wynikają z głębszego nastawienia, które jest jednym z fundamentów progresistowskich ideologii, a zakłada, że naród jest reliktem dawnych barbarzyńskich czasów i jako taki jak najprędzej powinien powędrować do lamusa historii. Jest to założenie, które nie opiera się na żadnych dowodach ani głębszych argumentach i wynika z naiwnej wiary w jednoznaczny i rozpoznawalny bieg ludzkich dziejów.

Tymczasem, wbrew kolejnym proroctwom, naród nie tylko nie chce schodzić ze sceny, ale jak się wydaje, umacnia się na niej, co pokazuje choćby historia wspólnoty europejskiej. Warto więc zastanowić się czy i jakie wartości niesie ze sobą ten byt polityczny.

Dlaczego naród

Naród to najszersza współcześnie realna wspólnota ludzka. Ludzie potrzebują poczucia przynależności do takiej, połączonej różnymi więzami zbiorowości, wyróżnionej z nieokreślonego świata i przeciwstawionej innym społecznościom. Pojęcie człowieka jest abstrakcyjne. Określenie rodak (współobywatel) odwołuje się do konkretnych związków. Oczywiście, człowiek spotkany bezpośrednio, bez względu na narodowość, nabiera konkretności, jednak liczba możliwych do poznania przez nas bezpośrednio osób jest znikoma. Możemy wyznawać upowszechnioną przez chrześcijaństwo zasadę miłości do bliźniego, którym jest każdy człowiek, ale bliźni przejawiają się wobec nas jako konkretne istoty. Poczucie więzi wobec tych, których nie znam osobiście, wytwarza się na zasadzie jakiegoś rodzaju wspólnoty. Z zasady nie może ono dotyczyć wszystkich, ale wyróżnionej grupy. Jej istnienie nie jest efektem wyboru, lecz danej mi przynależności. Mogę próbować się od niej uwolnić, ale choćby znaczenie i trudności jakie stwarza taka decyzja, odsłaniają realność jej istnienia. Moja tożsamość objawiająca się w kulturze i historii jest w sporej części przez nią określona. Nie na darmo nazywa się naród wspólnotą losu. Połączony jestem ze swoimi rodakami wspólnymi doświadczeniami, które określają także moją przyszłość. Dzięki temu mogę odczuwać międzypokoleniową łączność, przynależność do przekraczającej doraźność, rozpiętej w czasie zbiorowości, której jestem ogniwem.

Ludzie budują swoje lojalności na zasadzie kolejnych kręgów: od rodziny, grupy przyjacielskiej, środowiska, aż do narodu. Utopijne byłoby oczekiwać od nich, aby wszystkich traktowali jak członków najbliższej rodziny, chociaż zdarzają się (wyjątkowo rzadko) jednostki, które na to stać. Toteż współczesny kosmopolityzm prawie nigdy nie prowadzi do altruistycznego przekroczenia narodowej lojalności w imię lojalności ludzkiej, ale zwykle jest manifestacją egoizmu, który zrywa podstawowe lojalności w imię jednostkowego interesu.

Odmienny typ więzi tworzy umowa, która budować winna pragmatyczne, w miarę precyzyjnie opisane przez kontrakt lojalności wobec określonych instytucji, a więc i osób z nimi powiązanych. Wspólnota narodowa różni się od nich zasadniczo, gdyż zakłada trwałość i relacje emocjonalne. Naród to najszersza zbiorowość, z którą jesteśmy je w stanie utrzymywać. Nieprzypadkowo zbiorowość narodowa odwołuje się zwykle do mitycznych, rodzinnych początków i wyrasta najczęściej z plemiennych wspólnot. Współcześnie jednak ten etniczny aspekt zastępowany jest politycznym. Naród to wspólnota polityczna i na tej zasadzie staje się wspólnotą przeznaczenia, gdyż podejmowane przez nią decyzje wiążą jej członków i wyznaczają przyszłość ich potomków.

Liberałowie chcieliby traktować naród i instytucję, która go reprezentuje, czyli państwo, na zasadzie kontraktu. Przeczy to fundamentalnemu, wspólnotowemu wymiarowi narodu. Można uznać, że uzasadnione są lęki przed wyrodzeniem się owych związków w wojowniczy nacjonalizm, ale wszelkie ludzkie rzeczy narażone są na spaczenie. Dziś w Europie mniej grozi nam gorączka narodowych namiętności, a bardziej chłód cywilizacji egoistów, która obumiera. Nie znaczy to, że odgórna presja na tłumienie narodowych postaw nie może doprowadzić, na zasadzie wahadła, do reakcji przesadnej, którą niekiedy obserwujemy znowu na naszym kontynencie.

Demokracja i republika

Czy demokracja możliwa jest bez poczucia tego szczególnego rodzaju wspólnoty, jaki przypisany jest do narodu? Zgodziliby się na to współcześni liberałowie, którzy traktują ją jako kolejny, nieco szerszy kontrakt. Również dominująca dziś lewica postrzega państwo wyłącznie jako pole walki między skonfliktowanymi klasami czy grupami, które mnożą się ostatnio jak króliki Lejzorka Rojsztwańca. To już nie tylko klasyczny konflikt klasowy, antagonizm płciowy, napięcie między imigrantami a miejscową ludnością, to poszukiwanie czy raczej tworzenie kolejnych grup „wykluczonych” (co byśmy nie chcieli podstawić pod tę kategorię). Dlatego lewicowi liberałowie budują kolejne generacje „praw człowieka”, które z wyjściową ideą praw naturalnych mają coraz mniej wspólnego i używają jej do walki z narodem, a więc wspólnotą kultury, na której zbudowane powinno być państwo i w której możliwa jest demokracja. Czy w takich warunkach można w ogóle utrzymać demokratyczny system?

Demokracja, tak jak rozumieli ją jej dwudziestowieczni teoretycy, powinna być wzbogacona o republikańskie cnoty. Nie jest więc wyłącznie techniką wyboru władzy, przyjmującą, że pod pewnymi warunkami większość powinna rządzić. Warto zresztą zwrócić uwagę, że coraz dalej idące akcentowanie prawa „mniejszości” kwestionuje fundament demokracji.

Republika, czyli po polsku rzeczpospolita, zakłada, że państwo jest dobrem wspólnym, a nie tylko systemem instytucji broniących jednostki i mediujących między rywalizującymi grupami.

Klasyczne koncepcje republiki zakładają, że człowiek jest bytem społecznym, a więc do właściwego rozwoju potrzebuje społeczeństwa. W tym ujęciu musi być ono czymś więcej niż tylko zespołem instytucji, z którymi powiązani jesteśmy umowami. Kontrakty takie człowiek zawiązuje dla swojego indywidualnego interesu. We wspólnotę jest wpisany i stanowi jej część. Nie oznacza to, że nie posiada osobniczej autonomii, ale pełnię osobowości osiągnąć może dopiero w zbiorowości, która pozwala mu przekroczyć horyzont indywidualnego interesu. To dzięki niej dojrzewa, cywilizuje się i nabiera moralnych cnót. Współcześnie zwykło się akcentować indywidualną autonomię sumienia zapominając, że postawy moralne wytwarza życie społeczne.

Arystoteles wskazywał, że samotny może być Bóg albo zwierzę. Człowiek nie jest Bogiem, a boskie uroszczenia – to z kolei spostrzeżenie Pascala – spychają go, paradoksalnie, do zwierzęcego poziomu.

To poczucie dobra wspólnego i działanie na jego rzecz pozwala przekroczyć człowiekowi ograniczenia egoizmu. Dobro wspólne zakłada ponadpokoleniową więź, a więc wpisuje ludzi w przekraczającą indywidualną perspektywę wspólnotę, za którą powinni czuć się odpowiedzialni.

Naród i demokracja

Po to jednak, aby mieć świadomość dobra wspólnego, trzeba mieć poczucie wspólnoty. Państwo wynika ze świadomości tego stanu rzeczy. Bez niej staje się bytem nietrwałym i rozrywanym przez konflikty. Współczesne doświadczenia pokazują jak trudno w państwach takich utrzymać demokrację. To zresztą oczywiste: przy wysokim natężeniu konfliktów pokój społeczny, a w konsekwencji byt państwa, utrzymać może wyłącznie dyktatorska władza. Demokracja nie jest w takim stanie rzeczy możliwa i staje się co najwyżej pozorem. Znamiennym przykładem jest duża część sztucznych państw afrykańskich, tworzonych z mozaiki plemion, ciętych wzdłuż dawnych granic kolonii. W państwach tych (być może poza częścią elit) nie ma poczucia wspólnoty narodowej, realne są za to lojalności plemienne. Nic dziwnego więc, że większość plemienna narzuca w nich swoją dominację. Trudno oczekiwać w takich warunkach równego traktowania wszystkich obywateli, trudno mówić o obywatelskości i obywatelskiej postawie, która zakłada lojalność wobec państwa i wspólnoty jego mieszkańców. Lojalności występują na poziomie plemiennym i zamiast integrować – rozrywają państwo.

Podobny problem z demokracją obserwujemy dziś w Unii Europejskiej. Deficyt demokracji, z którym jakoby walczy Unia, w rzeczywistości pogłębia się. Jest to zresztą nieunikniona konsekwencja założonego od jakiegoś czasu kierunku europejskiej integracji. Sam pomysł na demokrację europejską jest sprzeczny wewnętrznie. Demokracja to władza (kratos) ludu (demos). Jeśli nie ma ludu – a nie ma ludu europejskiego w tym wspólnotowym, a więc narodowym rozumieniu – to pozostaje kratos, naga władza. A w Europie dziś występują różne narody, które łączy szeroko rozumiany idiom kulturowy. To jednak za mało, aby w dającym się wyobrazić czasie zbudować z nich jeden naród. Co więcej, można przyjąć, że odgórna presja na jego tworzenie doprowadzi do efektów odwrotnych od zamierzonych.

Należy zresztą zauważyć, że od pewnego czasu utopia państwa europejskiego ustępuje miejsca traktowaniu go jako koncertu mocarstw, w którym słabsi uczestnicy skazani bywają na dostosowanie się. Szczególnie widać to w postawie tandemu niemiecko-francuskiego.

Europejskie iluzje

Problem polega na tym, że establishment III RP funkcjonuje w dużej mierze w świecie swoich manii i fobii, słabo dostrzegając realne zmiany, które wokół niego zachodzą. Establishment ten obawia się własnego narodu i marzy o rozpłynięciu w europejskim morzu. Kreował wizję Polaków jako ksenofobicznej, zaściankowej wspólnoty, działającej na zasadzie plemienno-religijnych odruchów, która nie dorosła ani do demokracji, ani do współczesnej Europy. Po to, aby dokonała ona cywilizacyjnego awansu, a więc modernizacji, zdaniem naszych elit należało i należy poddawać ją specyficznym zabiegom pedagogicznym, które wywołają w niej dystans, żeby nie powiedzieć niechęć wobec własnej tożsamości.

Rzecznicy tych poglądów zapatrzeni w mityczną Europę oczekiwali od niej oparcia dla swoich działań. Innymi słowy, poszukiwali europejskich patronów. Ci, którzy wstydzą się i nie ufają własnemu narodowi, muszą gdzie indziej znajdywać punkty odniesienia, a kompleks wyższości wobec rodaków równoważą kompleksem niższości wobec wielkich narodów Europy. Prowadzi to do wybierania opiekuna na zewnątrz i marzenia o upodobnieniu się do niego, przekształcenia się choćby w podrzędnych i gorszych, ale „Europejczyków”. A ponieważ Europejczyków takich nie ma, to w ich rolach obsadzani są przedstawiciele konkretnych narodów i państw europejskich. Sytuacja to nienowa i powtarza historyczne postawy elit w państwach peryferyjnych, jak choćby w Polsce na przełomie XVIII i XIX wieku.

Stanowisko takie usprawiedliwiane jest wizją wspólnej polityki europejskiej, która zapewni nam bezpieczeństwo i rozwój. Po przyjęciu traktatu lizbońskiego jeszcze wyraźniej widać jak nierealny jest ten pomysł i co może kryć się za jego wprowadzaniem w życie. Ponieważ realne uzgodnienie tak różnych interesów państw europejskich mogłoby skończyć się wyłącznie paraliżem, polityka wspólna musi być polityką dominującego w Europie układu państw, którym obecnie jest przymierze niemiecko-francuskie. Innymi słowy: wspólna polityka europejska jest dziś niemożliwa, gdyby natomiast próbowano ją realizować, okazałaby się dla Polski niekorzystna.

Sprawa relacji niemiecko-rosyjskich jest tego najlepszym przykładem. Uczestnictwo w Unii nie przeszkadza Berlinowi w budowie gazociągu, który nie ma żadnych racji ekonomicznych (tańsza byłaby rozbudowa na terenie Polski gazociągu jamalskiego), a wyłącznie polityczne. Chodzi o uniknięcie pośrednictwa, głównie polskiego, w relacjach z Moskwą. Fakt, że dzieje się to kosztem naszych interesów – nas czyli europejskiego partnera – jakoś Berlinowi nie przeszkadza. Nie przeszkadza również Francji, co wskazuje w jakim kierunku postępuje integracja europejska i dokąd prowadzić nas może scedowanie naszej polityki na mityczną Europę.

Królestwo wiecznego pokoju

Upadek komunizmu był równocześnie momentem niezwykłego prześwitu historycznego, który otworzył się przed Polską. Można z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że od kilkuset lat nie mieliśmy tak korzystnej koniunktury politycznej. Imperium rosyjskie pogrążyło się w wielkiej smucie, przez czas jakiś nikomu nie będąc w stanie zagrozić, Niemcy ciągle nie mieli jeszcze politycznych aspiracji, które w jakimkolwiek sensie moglibyśmy traktować jako zagrożenie. Niebezpieczeństwa oddaliły się. Obecny stan polskiego bezpieczeństwa jest, być może, największym oskarżeniem elit III RP. Zamiast uznać tę wyjątkową koniunkturę za czas szczególny, który stwarza przed nami szansę zabezpieczenia narodowego bytu na pokolenia, przyjęły one, że jest ona dana nam na zawsze. Pokój zapewnić nam mieli znowu inni. Przystąpienie do NATO i UE, skądinąd korzystne dla naszego kraju, miało być aktem finalnym naszej historii.

Jak zwykle z każdym końcem historii, skończył się on szybciej niż komukolwiek mogło się wydawać. UE nie zapewnia nikomu bezpieczeństwa i w dającej się wyobrazić perspektywie nie może tego zrobić, choć uczestnictwo w niej daje pewne polityczne wzmocnienie. Natomiast NATO po upadku komunizmu nie potrafi zdefiniować swojej funkcji i z realnego paktu militarnego przekształca się w układ polityczny o coraz bardziej rozmytych celach. Istnieje obawa, że stanie się jednym z tych układów, którymi zaśmiecona jest przestrzeń polityki międzynarodowej, a o których stopniowo zapominamy.

NATO z czasów zimnej wojny miało przygotowane precyzyjne plany obronne w wypadku napaści, na któregokolwiek z jego członków. Agresja taka uruchamiała mechanizm militarnej odpowiedzi. Dziś żadnych planów nie ma, a artykuł 5 traktatu północnoatlantyckiego (konstytucji NATO), każący traktować napaść na jednego z jego członków jako agresję przeciw wszystkim, został zreinterpretowany jako kwestia uznaniowa ze strony członków sojuszu. Znaczące, że Stany Zjednoczone podejmując operację wojskową wolą się nie odwoływać do sojuszu, a opierać na bilateralnych układach, dopraszając potem NATO jako polityczne uprawomocnienie.

Roztrwoniliśmy wyjątkowo korzystną koniunkturę. W czasie kiedy ład światowy staje się na powrót kruchy, weszliśmy z armią zredukowaną do kontyngentu interwencyjnego i bez planów obrony wobec potencjalnej agresji.

Prawo zamiast armii

Czas, w jakim znaleźliśmy się, uznać można za nową erę niestabilności. Przyczyniła się do tego również Europa. Elity europejskie od pewnego czasu żyją iluzjami wiecznego pokoju. Postawy takie wynikają z dominujących dziś w Europie lewicowych ideologii, które zakładają, że człowiek jako z natury dobry, po stworzeniu mu odpowiednich warunków zrezygnuje z przemocy tak w życiu indywidualnym jak i zbiorowym. Stąd utopia reedukacji w wymiarze sprawiedliwości (w indywidualnych przypadkach może ona przynieść rezultat, ale jako system zawodzi na całej linii). Stąd wyobrażenie, że jeśli kraje rozwinięte dadzą dobry przykład agresywnym despocjom, te, przestając się czuć zagrożone, również zrezygnują z przemocy. Konflikty w świecie międzynarodowym rozstrzygać ma międzynarodowe prawo. Jaka siła stać będzie za tym prawem – nie jest doprecyzowane. Doświadczenie ONZ, które sprowadza się do absolutnej impotencji wobec agresji z jednej strony i obezwładnianiu państw cywilizowanych poprzez sojusze dyktatorów – z drugiej, jest jak najgorszym prognostykiem dla tego typu polityki. Ideologie są jednak odporne na doświadczenie. Utopia międzynarodowego prawa i instytucji, które mają je zapewniać, jest również efektem wspomnianego przesądu głoszącego wyższość ponadnarodowych instytucji nad państwami narodowymi.

Postawy takie umacniane są doświadczeniami zimnej wojny, gdy bezpieczeństwo Europie zapewniała amerykańska potęga. W szczególny sposób splatają się one z antyamerykanizmem współczesnej Europy, który wyjątkowo ujawnił się za prezydentury Busha juniora. Ów antyamerykanizm łączy – wydawałoby się – przeciwstawne tendencje: lewicowe ideologie i nacjonalistyczne sny o potędze europejskich liderów z Francji czy Niemiec. Chęć wyzwolenia się od amerykańskiej kurateli wiąże się z nadzieją, że zastąpią ją ponadnarodowe instytucje, a więc można to będzie zrobić bez specjalnego wysiłku i wyrzeczeń. Wizja wielobiegunowego świata, którą propagują liczne rządy europejskie, wyrasta z wyobrażenia, że Europa będzie jednym z tych biegunów. W rzeczywistości Europa kwestionując atlantyckie relacje skazuje się na marginalizację. Teoretycznie ze swoim potencjałem mogłaby rzeczywiście stać się jednym z biegunów współczesnego świata. Realnie: niezdolna do jakichkolwiek wyrzeczeń, nastawiona na doraźną konsumpcję, grawituje w kierunku światowego skansenu kulturalnego. Z pewnością długo Europa zachowa swoją turystyczną atrakcyjność. Jej elitom długo jeszcze będzie się to myliło z realną pozycją.

Era niestabilności

Jeszcze parę miesięcy przed agresją na Gruzję coś takiego wydawało się wręcz nieprawdopodobne. Zachodnie – ale także niektóre polskie – na nią reakcje pokazują jak łatwo racjonalizować, a więc również usprawiedliwić takie działanie. Atak na Gruzję dowodzi, że Rosja nie wyrzekła się stosowania siły dla realizacji swoich imperialnych zamierzeń. Wpisała to zresztą do swojej doktryny polityczno-militarnej. Interwencja w Gruzji zademonstrowała jak Moskwa posługuje się tworzonymi przez siebie lub uzależnionymi tworami politycznymi. W takim stanie rzeczy mamy wręcz obowiązek przemyśleć możliwość inspirowanego przez Rosję konfliktu białorusko-polskiego, od którego międzynarodowa wspólnota będzie wolała trzymać się daleko. Albo, przy bardzo niekorzystnym biegu wypadków, jeśli Rosja odzyska kontrolę nad Ukrainą, starcie na linii Kijów-Warszawa. Tymczasem na takie scenariusze w ogóle nie jesteśmy przygotowani.

Można zresztą wskazywać inne realne – chociaż czarne – warianty rozwoju sytuacji międzynarodowej, przy których obecny ład światowy załamuje się, czego konsekwencje poniesiemy również my. Należy wyobrazić sobie redukcję zaangażowania USA w świecie, na co wskazywała już retoryka Obamy. Eksplozję konfliktów na taką skalę, że nikt nie będzie się już przejmował problemami naszego kraju. Konfliktów głównie na linii Zachód-świat muzułmański, ale także innych. Chodzi o to, że wydarzenia te nie są dziś tak mało prawdopodobne. Zdobycie i wykorzystanie broni atomowej przez Iran; przejęcie władzy przez fundamentalistów w Pakistanie a nawet w Egipcie; demontaż świeckiego państwa w Turcji; konflikt pakistańsko-indyjski; próba aneksji Taj­wanu przez Chiny itd. Wszystkie te scenariusze nie są dziś nieprawdopodobne, a niektóre wydają się całkiem blisko. Czy jesteśmy na nie przygotowani? Czy jesteśmy gotowi odłożyć na bok złudzenia i w sytuacji zagrożenia bronić się sami?

Niepodległość i wola

Problemem Polaków jest brak wiary we własne siły. Wyobrażenie, że inni mają nam zapewnić bezpieczeństwo, jest drugą stroną niewiary, że sami potrafimy to dla siebie zrobić. Tymczasem również współcześnie znamy państwa, które błyskawicznie z pozycji biedaków wydźwignęły się do roli krajów znaczących w świecie. Awans Korei Południowej, która z kraju biednego, zadłużonego, bez żadnego potencjału, w ciągu jednego pokolenia przekształciła się w potęgę gospodarczą jest wymowny. Daję ten przykład, gdyż jest to kraj mniejszy, o dużo uboższych niż Polska zasobach, a ludnościowo porównywalny z nami. Przykładów takich można dawać więcej. W Europie nie dość przypominać niezwykły awans Irlandii, która z pariasa przeskoczyła na pozycję lidera gospodarczego wzrostu. Obecny kryzys wiele nie zmienia. Wygrzebując się z niego Irlandia nadal pozostanie w gospodarczej czołówce kontynentu. Innym przykładem takiego awansu jest Finlandia. Są to kraje małe, o bez porównania mniejszym potencjale niż Polska. Jednak Finlandia bardzo serio traktuje rosyjskie zagrożenie i przygotowana jest do jego odparcia, a w każdym razie do zadania takich strat agresorowi, aby bardzo głęboko zastanowił się nad tego typu decyzją.

Fakt, że w dużej mierze zmarnowaliśmy dotychczasową koniunkturę nie oznacza, że musimy trwonić dalej dany nam czas. Zadanie modernizacji kraju powinno współ­brzmieć z podmiotowym podejściem do naszej międzynarodowej polityki. Nie sposób tego zresztą od siebie oddzielić. To jasne, że powinniśmy budować swoją pozycję również przez system międzynarodowych sojuszy, ale im będziemy silniejsi i bardziej podmiotowi, tym pozycja nasza w układach takich będzie bardziej znacząca. Będziemy stanowili ich ważniejsze ogniwo, a w konsekwencji będziemy lepiej zabezpieczeni.

Wbrew zresztą propagowanym w Polsce opiniom, podmiotowa polityka międzynarodowa nie musi wymagać szczególnych środków. Upominanie się o swoją rolę w Europie, organizowanie jagiellońskiego sojuszu, a więc związku państw zagrożonych imperialnymi apetytami Rosji, nie wymaga żadnych dodatkowych środków. Wymaga spojrzenia prawdzie w oczy i nieokłamywania obywateli. Przecież każdy chętnie uwierzy, że nic nam nie grozi, nie potrzeba żadnych wysiłków ani ofiar. Na rzecz niepodległości jednak musimy zaapelować o coś odwrotnego. Niepodległość to gwarancja wolności. Sporo kosztuje, ale daje w zamian dużo więcej. Jak nigdy od setek lat stoi ona w zasięgu naszych możliwości. Pytanie, czy będziemy chcieli chcieć?

 

Tekst z książki Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej (Ośrodek Myśli Politycznej, Kancelaria Prezydenta RP, 2010, red. Jacek Kloczkowski, Tomasz Żukowski)



Bronisław Wildstein - Pisarz, publicysta, dziennikarz telewizyjny, działacz antykomunistyczny w PRL. Książki: Jak woda (1989), Brat (1992), O zdradzie i śmierci (1992), Dekomunizacja, której nie było (2000), Profile wieku (2000), Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością (2003), Mistrz (2004), Długi cień PRL-u, czyli dekomunizacja której nie było (2005), Moje boje z III RP i nie tylko (2008), Dolina nicości (2008), Śmieszna dwuznaczność świata, który oszalał (2009]. Nagrody: 1990 - Nagroda Fundacji im. Kościelskich; 2004 - Nagroda im. Andrzeja Kijowskiego – za tom opowiadań Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością; 2009 - Laureat Nagrody im. Dariusza Fikusa za 2008 rok w kategorii "twórca w mediach"; 2009 - Laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza za 2009 rok za "Dolinę nicości". Współautor wydanych przez OMP prac zbiorowych "Totalitaryzm a zachodnia tradycja" i "Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej".

Wyświetl PDF