Dwie dekady polskiej polityki zagranicznej 1989-2009


 

Fakt prowadzenia własnej polityki zagranicznej jest cechą nieodłączną każdego niepodległego państwa. Państwa satelickie – niczym Słowacja księdza Jozefa Tiso, czy Chorwacja Ante Pavelića, zwasalizowane – jak Francja Vichy, protektoraty – na kształt Egiptu pod brytyjskim panowaniem lub Maroka pod panowaniem francuskim, czy wreszcie państwo agenturalne – jakim była PRL[1], z zasady nie prowadzą własnej polityki zagranicznej. W dziejach Polski między rokiem 1945 a 1989 mieliśmy zatem (nie licząc stłumionych przez Moskwę sporów granicznych z Czechosłowacją o Kotlinę Kłodzką w latach 1945-1947[2] i z NRD o szlak wodny na Zalewie Szczecińskim), jedynie trzy przykłady godnych tej nazwy samodzielnych aktów politycznych na arenie międzynarodowej. Pierwszym był rok 1956 – kiedy to autentyczność polskiej polityki zagranicznej zamanifestowana została tak w relacjach z ZSRR, jak i w odrębnym od pozostałych państw bloku komunistycznego głosowaniu w ONZ nad kwestią sowieckiej agresji na Węgry. Po nim nastąpił rok 1965 – słynne orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich z wezwaniem do wzajemnego wybaczenia i pojednania w Chrystusie. Wydarzenie to pokazuje zresztą, że nie tylko oficjalne struktury państwowe mogą dokonywać ważkich posunięć w zakresie polityki zagranicznej i skutecznie występować na forum międzynarodowym w imieniu narodu polskiego. Ostatnim zaś aktem polityki zagranicznej PRL noszącym znamiona samodzielności był układ PRL-RFN z 7 grudnia 1970 r. Był on wprawdzie poprzedzony sierpniowym układem RFN-ZSRR i jako taki pozornie pozostawał w głównym nurcie polityki sowieckiej, naprawdę jednak zawarty został wbrew sprzeciwom Kremla, w wyniku obaw Gomułki, wzbudzonych przez porozumienie Moskwy i Bonn[3]. Pominąwszy owe trzy odstępstwa od reguły, Polska przez blisko pół wieku nie istniała jako podmiot gry politycznej na scenie europejskiej[4]. Podmiotowość tę Polacy zaczęli odzyskiwać dopiero latem 1980 r. Powołany do życia ich zbiorową decyzją 10-milionowy ruch „Solidarności” samym swym istnieniem zmieniał bowiem układ sił w naszej części świata. Na pojawienie się państwa polskiego jako samodzielnego aktora gry międzynarodowej trzeba było jednak czekać jeszcze kolejną dekadę. Od czasu odzyskania podmiotowości minęły już dwa dziesięciolecia. Jest to dostatecznie długi okres, aby pokusić się o jego podsumowanie. Wszak to cała epoka – niczym dzieje II Rzeczypospolitej – i współczesne nam elity polityczne mają coraz słabsze prawo tłumaczyć się ze swych zaniedbań brakiem czasu i młodością struktur państwowych.

Jak każdy badacz, mam zapewne tendencję do przeceniania uniwersalnego znaczenia przedmiotu moich badań – tzn. bezpieczeństwa międzynarodowego i polityki zagranicznej RP. Ośmielę się jednak postawić tezę, iż w sytuacji Polski nie ma rzeczy ważniejszej. By prowadzić jakąkolwiek inną politykę (gospodarczą, kulturalną, oświatową, itd.) trzeba bowiem przede wszystkim istnieć. O niepodległym bycie Rzeczypospolitej jako podmiotu stosunków międzynarodowych rozstrzyga zaś geopolityczny układ sił w naszym regionie. Nie ma zatem pilniejszego zadania, niż świadome i celowe wpływanie państwa polskiego na jego kształt.

W krótkim artykule brak miejsca na chronologiczny wykład dziejów polskiej polityki zagranicznej lat 1989-2009, jego dokonanie nie jest więc celem autora. Przyjrzyjmy się raczej bilansowi owych dwóch dekad przez pryzmat pozycji, jaką osiągnęła Polska na arenie międzynarodowej i wysiłków, jakie dla jej zdobycia podjęła. Zidentyfikujmy problemy, przed jakimi stanęła i sposoby ich rozwiązania lub rozwiązywania. Zastanówmy się nad czynnikami, jakie zadecydowały o takim, a nie innym kształcie polskiej polityki zagranicznej, nad wyzwaniami, przed jakimi stoi ona obecnie oraz nad perspektywami na przyszłość. Są to pytania ważkie. Celem podstawowym i najwyższym każdej polityki zagranicznej powinno bowiem być zapewnienie bezpiecznego istnienia niepodległego państwa. W warunkach geopolitycznych, w jakich znajduje się Rzeczpospolita, oznacza to konieczność budowania państwa silnego – liczącego się na arenie międzynarodowej, słabe bowiem nie przetrwa.

Kształt polityki zagranicznej Polski w ostatnich 20 latach determinowany był kilkoma istotnymi okolicznościami:

1.    Potencjałem pozostającym w dyspozycji państwa polskiego;

2.    Jakością elit polskich zdolnych (lub nie) do uczynienia z Polski podmiotu gry międzynarodowej, z którym należy się liczyć;

3.    Stanem mentalnym społeczeństwa polskiego, zdolnego (lub nie) do wyłonienia elit na miarę potrzeb Polski niepodległej i do akceptacji wyrzeczeń niezbędnych dla osiągnięcia danych celów polskiej polityki zagranicznej;

4.    Ewolucją sytuacji międzynarodowej w latach 1989-2009 – skalą i charakterem zainteresowania innych państw naszym regionem, skalą zbieżności lub rozbieżności interesów RP i innych aktorów sceny międzynarodowej i zakresem ich materialnych i moralnych możliwości angażowania się w sprawy nas dotyczące;

5.    Naturą wyzwań, jakie w ubiegłych 20 latach przed Polską stanęły i jakie mogą stanąć przed nią w przewidywalnej przyszłości.

Niniejszy tekst poświęcony zostanie omówieniu wymienionych powyżej czynników, składających się na kształt polskiej polityki zagranicznej lat 1989-2009. Celem zasadniczym stawianym sobie przez autora niniejszych rozważań będzie zaś poszukiwanie odpowiedzi na pytanie o ich wagę. Interesować nas będzie to, które z nich mają znaczenie rozstrzygające i jednocześnie podlegają modyfikacji w zależności od decyzji podejmowanych przez Polskę. Od uzyskanych w tym zakresie konkluzji zależy bowiem wniosek ostateczny – czyli wskazanie na te czynniki, na których warto i należy skoncentrować wysiłek państwa polskiego, zmierzający do ich ukształtowania w formę pożądaną dla interesów Rzeczypospolitej.

Wyżej wymienione uwarunkowania, rozstrzygające o naturze polskiej polityki zagranicznej, można podzielić na materialne i niematerialne. Potencjał polityczny Polski zawiera oba ich rodzaje, a jego ostateczna wielkość zależna jest od ciężaru gatunkowego mieszaniny uzyskanej z ich połączenia. Zacznijmy zatem naszą analizę od tego właśnie czynnika.

 

Potencjał demograficzny i terytorialny sytuuje Polskę w gronie dużych państw europejskich, nieposiadających statusu mocarstw (odmiennie niż Rosja, Niemcy, Francja, Wielka Brytania i Włochy). Do zbioru tego, oprócz Rzeczypospolitej, należy Hiszpania, Ukraina i Rumunia. Już sama ta lista pokazuje jak bardzo zróżnicowana jest to grupa i jak rozmaitym prestiżem na arenie międzynarodowej cieszą się należące do niej kraje. Polska zajmuje w niej obecnie drugą pozycję – po Hiszpanii, której znaczenie międzynarodowe po odejściu z urzędu premiera José Maríi Aznara obniża się wprawdzie ustawicznie, nie tak bardzo jednak, by pozwalało to przewidywać rychłą zmianę lidera.

Trzy z wymienionych wyżej państw: Polska, Ukraina i Rumunia należą do tego samego regionu geopolitycznego – Europy Środkowowschodniej. Łączy je też konieczność uporania się z imperialnym dziedzictwem Moskwy, która mniej czy bardziej zaciążyła nad przeszłością, a zatem i obecną kondycją każdego z nich. Fakt ten powinien być ważnym czynnikiem wskazującym na kierunki poszukiwania wspólnoty interesów Polski i jej sąsiadów w kontekście nie tylko moralno-polityczno-symbolicznym (jaki daje współpraca z niewielkimi państwami bałtyckimi), ale także w zakresie poszukiwania możliwości połączenia potencjałów dostatecznie dużych, by ważyły na realiach geopolitycznych naszej części kontynentu. Elity polityczne III RP w minionym dwudziestoleciu dostrzegały znaczenie Ukrainy. Była ona – i przynajmniej formalnie[5] nadal jest – uznawana za zwornik bezpieczeństwa europejskiego, a jej niepodległość przesądza negatywnie o istnieniu lub nie imperium rosyjskiego u wschodnich granic Rzeczypospolitej. Kierunek rumuński pozostaje natomiast drastycznie zaniedbany, a sama Rumunia lekceważona tak przez polskie warstwy przywódcze, jak i przez opinię publiczną. To oczywisty błąd. Potencjał jakim dysponuje Bukareszt jest oczywiście ograniczony, niemniej jednak wart jest zabiegów. Sojusznik słabszy, ale posiadający zbieżne z Polską zasadnicze interesy strategiczne, jest bowiem więcej wart niż silniejszy, ale mający priorytety odmienne od naszych.

Tak ważne czynniki, jak skład etniczny ludności danego kraju i akceptacja przez nią własnej przynależności państwowej (lub jej brak), gospodarka narodowa, stan techniczny, morale i liczebność sił zbrojnych, poziom wykształcenia społeczeństwa (jego potencjał intelektualny) oraz położenie geograficzne, a także prestiż danego państwa i tradycja jego obecności w polityce międzynarodowej w charakterze jej podmiotu, wzmacniają bądź osłabiają pozycję danego państwa. Stąd potencjał Polski jest znacznie niższy, niż zbliżonej do niej demograficzną wielkością Hiszpanii, a większy, niż posiadającej liczniejszą ludność i znacznie większe terytorium Ukrainy.

Część z wymienionych czynników ma charakter stały (położenie geograficzne), inne mogą ulec zmianie bądź to w perspektywie długookresowej (demografia, gospodarka, poziom wykształcenia, skład etniczny), bądź też pod wpływem tak nadzwyczajnych kataklizmów, jak np. II wojna światowa, których na szczęście oszczędzono nam w opisywanym okresie. Są jednak i takie (stan sił zbrojnych, przyzwyczajenie – lub jego brak – pozostałych uczestników gry międzynarodowej do podmiotowego charakteru danego państwa), które mogą być zmodyfikowane in plus lub in minus w relatywnie krótkim czasie i wpłynąć na stosunek potencjałów politycznych Polski i jej sąsiadów w regionie. Zmiany liczebności, struktury i charakteru Wojska Polskiego oraz podmiotowość polityki polskiej (lub jej brak) są zatem warte odnotowania jako czynniki w istotny sposób ważące na potencjale politycznym Rzeczypospolitej w minionym dwudziestoleciu. Zaznaczywszy to, wrócimy jeszcze do owych kwestii później.

 

Jakość polskich elit przywódczych odtwarzanych po hekatombie lat 1939-1956 trzeba niestety zapisać po stronie negatywów.

PRL, jak już wspomniano, była państwem agenturalnym. Polskie elity przywódcze II Rzeczypospolitej zostały rozbite i w znacznej części eksterminowane, i to dopiero było warunkiem zainstalowania komunizmu w Polsce. Nowe elity, kształtowane w warunkach niewoli narodowej i ewoluującego totalitaryzmu komunistycznego, nasycone ludźmi z przedwojennych nizin społecznych – głodnych awansu i pozbawionych etosu służby publicznej, przeniosły wiele cech wówczas nabytych do aparatu państwowego III RP. Stwierdzenia tego nie osłabia fakt, iż komunizm w Polsce ewoluował. Inny był w latach 1944-1948, inny w okresie 1948-1956, jeszcze inny (z odrębną ewolucją – 1957-1968-1970) w czasach Gomułki, odmienny w epoce Gierka, czy to przed, czy po 1976 r., a jeszcze inny w latach stanu wojennego, czy też u schyłku lat 1980-tych. Aż do końca zachował on bowiem swój zbrodniczy charakter – zdolność do mordowania swych przeciwników politycznych, łamania charakterów, deprawacji ludzi – oraz cechujący się negatywną selekcją (jeśli nie zawsze co do kompetencji, to przynajmniej co do poczucia obowiązku wobec Rzeczypospolitej) system doboru kadr nomenklaturowych i ścieżek ich awansu. Nasycenie osobami ukształtowanymi przez ten system polskich struktur państwowych także po 1989 r. (wszak żadnej czystki – podkreślmy to – nie było) i mediów, jak też ich zdecydowana nadreprezentacja w środowiskach akademickich, a więc w potencjalnym zapleczu eksperckim polskiej polityki zagranicznej, skutkowały zbyt małym poczuciem podmiotowości Polski wśród jej warstw rządzących i wynikającym z tego faktu brakiem zdolności do zdecydowanej obrony jej interesów. Często też interesy te błędnie były rozpoznawane, a przynajmniej zhierarchizowane (np. prawne uznanie zachodnich granic Polski przez zjednoczone Niemcy versus obecność wojsk sowieckich na terytorium RP[6]).

Postpeerelowskie elity polityczne III RP mają poczucie własnej słabości jakościowej, stąd popularne wśród nich hasło „oparcia się na fachowcach” z czasów PRL, czy też uzasadniające owo hasło wskazywanie na trójzaborową proweniencję elit wojskowo-administracyjnych II RP, które świetnie sprawdziły się jako klasa przywódcza Polski Niepodległej. Łatwy do wykazania błąd w tym rozumowaniu polega na niedostrzeganiu faktu, iż ośrodki lojalności, a co za tym idzie związki formalne i nieformalne, koleżeństwa, znajomości, poczucie przynależności grupowej czy to Polaków z armii i administracji carskiej, czy też ck. austriackiej – znikło wraz z podmiotami owej lojalności i nie stanowiło zagrożenia dla ich wierności wobec Rzeczypospolitej. Dawni oficerowie armii rosyjskiej mogli poczuwać się do koleżeństwa z oficerami Denikina, ale przecież nie z komisarzami Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej Lenina, Trockiego i Tuchaczewskiego. Austro-Węgry przestały istnieć w sensie dosłownym i sentyment do „Najjaśniejszego Pana” pozostawał w Galicji li tylko sentymentem. Stan świadomości części elit odziedziczonych przez Polskę w 1918 r., nawet jeśli był wręcz anegdotyczny[7], to jednak wobec upadku Rosji carskiej, a potem i „białej”, rozpadu monarchii habsburskiej i słabej asymilacji mentalnej i systemowej polskich warstw przywódczych z zaboru pruskiego do struktur Rzeszy, był zupełnie dla ich wierności wobec Rzeczypospolitej niegroźny. Trudno zaś w podobny sposób odnieść się do związków pomiędzy służbami specjalnymi PRL, aparatem i nomenklaturą PZPR a przekształconym w FSB dawnymi KGB, czy GRU, tudzież do związków biznesowo-mafijno-służbowych dawnych elit PRL i ZSRR. Lepszą analogią byłoby już wskazanie na elity przywódcze Królestwa Polskiego doby kongresowej i ich zachowanie w godzinie próby w 1830-1831 r., kiedy to znaczna ich część (gen. Aleksander Rożniecki, gen. Wincenty Krasiński, gen. Józef Rautenstrauch, minister Ksawery Drucki-Lubecki, itd.) tak już była wtopiona w system zależności od Rosji, że ze szkodą dla sprawy narodowej nie potrafiła się z niego mentalnie wyzwolić, a przecież, w odróżnieniu od prominentów PRL, byli to często ludzie posiadający piękne patriotyczne karty w swoich życiorysach, czy to z czasów Insurekcji, czy też epopei napoleońskiej.

Dwadzieścia lat temu – 50 lat po utracie niepodległości w wyniku niemiecko-sowieckiej agresji z 1939 r., Rzeczpospolita po raz drugi w XX w. ją odzyskała. Było to jednak w swej istocie zjawisko najzupełniej różne od tego z listopada 1918 r. Odmiennie niż w roku 1918, Polska nie musiała walczyć zbrojnie ani dla jej zdobycia, ani dla jej utrzymania. Proces praktycznej weryfikacji elit przywódczych nie został więc dokonany – nie poddano ich żadnej ostatecznej próbie „ognia i stali”. Miało to swoje poważne zalety (oszczędziło nam tragedii masowego rozlewu krwi), ale miało i swoją cenę[8]. Oba te fakty (pokojowe odzyskanie niepodległości i proste odziedziczenie struktur i kadr aparatu państwowego oraz elit przywódczych po PRL) miały rozstrzygające znaczenie dla kształtu i istoty polskiej polityki zagranicznej po 1989 roku.

Odzyskująca niepodległość Polska odziedziczyła po PRL cały aparat państwowy wraz z jego kadrami urzędniczymi i ich nawykami myślowymi, a także strukturami administracyjnymi i ich bazą materialną. Ewolucyjny charakter zmian skutkował brakiem zdecydowanej czystki, czyli zerwania ciągłości pomiędzy strukturami państwa zależnego, a w swych newralgicznych dla bezpieczeństwa obszarach – wciąż wręcz agenturalnego[9]. W interesującym nas obszarze polityki zagranicznej symbolem owych wynaturzeń są utrzymujące się przez długie lata niskie płace w MSZ, które w czasach PRL nie było ośrodkiem wypracowującym strategię polskiej polityki zagranicznej (gdyż o kwestiach strategicznych decydowała Moskwa), i którego pracownicy w znacznym odsetku byli związani ze służbami specjalnymi i stamtąd pobierali rzeczywiste wynagrodzenie. Drugim źródłem ich prawdziwych dochodów była wynagradzana w dewizach praca na placówkach zagranicznych na Zachodzie, co zważywszy na ówczesny przelicznik czarnorynkowego kursu dolara było niezwykle atrakcyjnym dla nich systemem. Skończył się on w początkach lat 1990-tych, wraz z odzyskaniem przez złotówkę roli rzeczywistej waluty. Utrzymanie PRL-owskiego systemu płac w służbie zagranicznej III RP w pierwszej dekadzie jej istnienia w istotny sposób ważyło więc na skali fluktuacji kadr i ilości wakatów w strukturach Ministerstwa Spraw Zagranicznych, narażonego nie tylko na konkurencję biznesu prywatnego wyciągającego fachowców z jego szeregów, ale także na odpływ najlepszych urzędników choćby do UKIE czy MON, gdzie mogli liczyć na wyższe uposażenia.

Upadek rządów PZPR w Polsce zapoczątkował otwarcie się aparatu państwowego na nowe osoby spoza nomenklatury. Oznaczało to objęcie ważnych stanowisk w państwie przez ludzi dawnej opozycji – w pierwszym rzędzie tej, która przez komunistów uznana została za „konstruktywną” i godną dopuszczenia do obrad okrągłostołowych. Ich gospodarzem był szef SB gen. Czesław Kiszczak. Istotną rolę we wstępnej selekcji kandydatów na pierwszych kierowników polityki zagranicznej Polski niepodległej odegrały więc w 1989 r. komunistyczne służby specjalne. Polskę od Węgier czy Czech różniło przy tym to, że środowiska opozycyjne były stosunkowo liczne, od 1980 r. wręcz masowe, a zatem znacznie łatwiejsze do spenetrowania. Teza, iż skuteczność PRL-owskich służb specjalnych w zakresie ich infiltracji i promowania w ramach struktur „Solidarności” (pozbawionej przecież własnego kontrwywiadu) ludzi bezpieki była zerowa, i że przez całą dekadę nie przyniosła żadnych istotnych efektów, jest - delikatnie mówiąc - infantylna. Na ile zatem takie czy inne posunięcia dokonywane w ramach polskiej polityki zagranicznej ostatniego dwudziestolecia były wynikiem błędów, na ile zaś powiązań agenturalnych – nie da się rozstrzygnąć bez dostępu do wiarygodnych materiałów archiwalnych. Czynnik ten (wpływ PRL-owskich i sowieckich/rosyjskich służb specjalnych) musiał jednak wystąpić. Pytaniem bez odpowiedzi pozostaje jak dotąd jego skala, która jednak, wobec wspomnianego braku czystki w polskim aparacie państwowym po 1989 r., musiała być znaczna. Z drugiej strony, już od 1989 r. na niższych szczeblach administracji rządowej, w tym także w strukturach odpowiedzialnych za politykę zagraniczną RP, zaznaczył się napływ rzesz nowych osób chętnych do pracy w charakterze urzędników państwowych, rekrutowanych tym razem już poza systemem nomenklaturowym – częściowo z „zaciągu towarzyskiego”, częściowo zaś na podstawie wykształ­canych procedur tworzonej w rozmaitym tempie i z różnym skutkiem nowej służby cywilnej, której symbolem stał się KSAP – Krajowa Szkoła Administracji Publicznej[10].

 

Stan mentalny społeczeństwa polskiego

Tak ukształtowane, uposażone i ustrukturyzowane polskie elity przywódcze musiały wziąć na swe barki odpowiedzialność za politykę zagraniczną niepodległego państwa, jakim w 1989 r. stawała się Polska. Jej dobre poprowadzenie było i jest dodatkowo utrudniane przez stan mentalny szerokich rzesz naszych współobywateli, niezdolnych do udzielenia własnemu rządowi poparcia w konflikcie zewnętrznym, łatwych do zawstydzenia zarzutem „prowincjonalności”, „ciasnego nacjonalizmu”, „partykularyzmu”, „nieeuropejskości”, czy wręcz prostactwa („ciemnogród”), itp., a z nieufności wobec własnych elit, uciekających się do wiary w mądrą opiekę elit cudzych – „ponadnarodowych”, „europejskich” i „kierujących się pragmatyzmem”. Na ów stan złożyło się kilka przyczyn.

Najpoważniejszą z nich było oczywiście rozbicie polskich elit przywódczych i ich daleko posunięta eksterminacja w latach 1939-1956. Załamaniu uległ wówczas etos inteligenta polskiego zobowiązanego nie tylko do służby dla kraju, ale także do podnoszenia poziomu świadomości swych gorzej wykształconych współobywateli. Odtworzony w okresie „Solidarności” – tak legalnej, jak i podziemnej – uległ ponownie szybkiej erozji po 1989 r., gdy dominujący nurt oddziaływania na opinię publiczną w Polsce za swe główne zadanie uznał nie budowę silnego i sprawnego państwa polskiego oraz wypracowanie dla niego silnej pozycji międzynarodowej, lecz walkę z rzekomym zagrożeniem ze strony nacjonalizmu polskiego typu endeckiego i utrzymanie ewolucyjnego charakteru zmian systemowych w kraju, nie naruszającego interesów dawnej nomenklatury. W tej atmosferze moralnej nastąpiło szybkie oderwanie się elit od reszty narodu, często opisywanego przez te pierwsze jako „nieudacznicy o postawie roszczeniowej, którzy nie odnaleźli się w nowej rzeczywistości”. Miało to oczywiście przede wszystkim wymiar wewnętrzny, ale owo zerwanie sojuszu dawnych elit opozycyjnych ze swym dotychczasowym zapleczem politycznym i roztoczenie przez nie parasola ochronnego nad ludźmi PRL, skutkowało poczuciem głębokiej niesprawiedliwości, zdezawuowało wartość ofiary na rzecz dobra wspólnego oraz nadrzędności interesu Rzeczypospolitej nad interesem grupowym i tym samym generalnie podważyło zaufanie szerokich rzesz Polaków do ich warstw przywódczych. Ów brak zaufania dotyczył także – i dotyczy nadal i to w stopniu narastającym – polskiej polityki zagranicznej.

Istotna część obywateli polskich ma dziecięcy stosunek do problemu podmiotowości Rzeczypospolitej oraz kosztów i ciężarów związanych z obroną interesów państwa polskiego. Polska występuje w tej wizji jako kraj – „dziecko”, którym zaopiekować się powinni życzliwi mu „dorośli” – NATO, UE, USA, którzy „wiedzą lepiej”, mają siły, środki i doświadczenie. Podobnie obrona kraju nie jest postrzegana jako naturalne zadanie obywateli, lecz jako praca dla zawodowców, którzy zdejmą ten ciężar z ramion zwykłych ludzi. Ten stosunek przytłaczającej rzeszy obywateli polskich do własnego państwa wynika po części z wytępienia dawnych elit, skutkującego zerwaniem tradycji II RP i rozpowszechnieniem się plebejskiego podejścia do dobra wspólnego, jakim jest Rzeczpospolita, po części zaś z ignorancji. Polacy na ogół nie rozróżniają armii interwencyjnej od armii obronnej, błędnie wyobrażając sobie, że każdą z tych funkcji może z powodzeniem pełnić nieliczna grupa dobrze opłacanych profesjonalistów. Nie znają też potencjałów innych państw europejskich, a klęska doznana w II wojnie światowej, mimo ogromu napięcia sił narodowych i poniesionych ofiar, wytworzyła utrzymujące się do dziś przekonanie o Rzeczypospolitej jako kraju małym, słabym i niewiele znaczącym, który „nie powinien się wychylać”. Żywo przypomina to stan mentalny Polaków doby saskiej, ciężko doświadczonych daremnością własnych wysiłków w dobie wojny północnej i wojny sukcesyjnej polskiej i absolutnie biernych w epoce trzech wojen śląskich, w istotnej części rozgrywanych na terytorium Rzeczypospolitej, przy całkowitej obojętności jej warstw rządzących. Głęboko zakorzenione przeświadczenie o nieodwracalnym stanie słabości Polski prowadzi do rozpowszechniania się, podobnie jak w pierwszej połowie XVIII w., zabójczego dla naszego bytu państwowego poglądu opartego na tezie, iż brak aktywnego występowania w obronie własnych interesów, o ile są one sprzeczne z interesami potężniejszych sąsiadów, jest najlepszą gwarancją bezpieczeństwa. W myśl tej wizji Polska nikomu niewadząca zostanie zostawiona w spokoju i zażywać będzie szczęśliwości, bogacąc się na handlu z przyjaznymi jej sąsiadami. W tej sytuacji rząd znoszący pobór i redukujący wydatki wojskowe oraz ogłaszający, iż stanowisko Polski w danej sprawie pozostaje „zgodne z głównym nurtem polityki europejskiej”, może liczyć na powszechne poparcie, nawet jeśli oznacza to faktyczny zanik zdolności obrony terytorium RP przez Wojsko Polskie i bierne oczekiwanie Warszawy na sformułowanie stanowiska w ważnych dla Rzeczypospolitej sprawach przez inne państwa, po to by przyłączyć się do najbardziej wpływowej grupy.

Najistotniejszą cechą charakteryzującą polską opinię publiczną jest dążenie do unikania konfliktów i jej wrażliwość na opinie innych. Można wręcz odnieść wrażenie, iż dla większości Polaków miarą sukcesu polskiej polityki zagranicznej jest ilość pochwał i nagan, jaką zbierze ona ze strony obcych podmiotów politycznych. W tej sytuacji rząd polski, o ile wchodzi w konflikt polityczny z państwami trzecimi w obronie interesów Rzeczypospolitej, traci popularność w kraju. Jest postrzegany jako awanturniczy i psujący wizerunek Polski. Polska opinia publiczna nie jest zdolna do zaakceptowania tego typu kosztów. Rząd czy prezydent, o ile ją do tego swym postępowaniem zmuszają, narażają się zatem na straty wyborcze. Trudno bowiem wyobrazić sobie Polaków mówiących w ogólnonarodowym referendum „nie” jakiemuś projektowi popieranemu przez główne państwa europejskie, niczym Duńczycy w 1992 r. (odrzucenie Traktatu z Maastricht) i w 2000 r. (odrzucenie euro), Norwegowie w 1994 r. (odrzucenie akcesji do UE), Szwedzi w 2003 r. (odrzucenie euro), Holendrzy i Francuzi w 2005 r. (odrzucenie Traktatu Konstytucyjnego dla UE), Irlandczycy w 2001 r. (odrzucenie Traktatu nicejskiego) i 2007 r. (odrzucenie Traktatu lizbońskiego), czy jak Grecy popierający swój rząd w wymuszaniu na UE nieuznawania Macedonii pod jej konstytucyjną nazwą z uwagi na spór o greckie dziedzictwo kulturowe monarchii Aleksandra Wielkiego sprzed ponad 2300 lat.

Bardzo ciekawy wyjątek w powyżej przedstawionej charakterystyce polskiej opinii publicznej stanowi jej stosunek do Stanów Zjednoczonych. Uderzanie w ich interesy, szczególnie jeśli jest połączone z redukcją kosztów własnych (wycofanie wojska z Iraku), choćby było nonsensem politycznym, może liczyć na poparcie polskiej opinii publicznej, która wprawdzie chce mieć armię zawodową (a zatem z definicji przeznaczoną do interwencji zagranicznych), ale jednocześnie przeciwna jest jej używaniu w tego typu misjach, najwyraźniej licząc, że w razie potrzeby sojusznicy wystąpią w obronie Polski z poczciwości serca i szacunku dla swoich podpisów pod traktatami. Ciekawe, że użycie Wojska Polskiego w Czadzie i w Kongo – a zatem w obronie postkolonialnych interesów Francji, nie wywołało w Polsce debaty na temat wysługiwania się Paryżowi, czarnej niewdzięczności Francuzów niepopierających polskich planów odnośnie integracji Ukrainy i Gruzji z NATO i z UE, czy znanej francuskiej rusofilii; nikt też nie pytał o ekonomiczne korzyści dla firm polskich czy to w Afryce, czy też nad Sekwaną.

Na przestrzeni ostatnich 20 lat toczy się proces erozji naturalnego proamerykanizmu polskiej opinii publicznej. Pokolenie pamiętające rolę Waszyngtonu doby prezydenta Ronalda Reagana w ostatecznym pokonaniu Związku Sowieckiego, załamaniu się komunizmu i tym samym odzyskaniu przez Polskę niepodległości, ustępuje pola demonstrującej swoją niechęć do „brudnej” polityki, a zatem słabo w niej zorientowanej młodzieży, podatnej na manipulację mediów. Stąd bierze się niechęć istotnej i rosnącej części polskiej opinii publicznej do polityki zagranicznej USA doby Georga Busha juniora, w znacznej mierze wynikająca z infantylnego, ale modnego antyamerykanizmu, abstrahującego od chłodnej kalkulacji interesów bezpieczeństwa RP. Ów resentyment skłania tę grupę społeczną, a wraz z nią licznych polskich komentatorów sceny międzynarodowej, do powtarzania francusko-niemieckiej tezy o Polsce jako „koniu”, czy w wersji bardziej drastycznej „ośle trojańskim USA w UE”. Współpraca z sojusznikami europejskimi (czyli w praktyce z Niemcami i Francją, gdyż opcja brytyjska jest w wymiarze strategicznym tożsama z proamerykańskim atlantyzmem) wskazywana jest często jako antidotum na unilateralizm polityki Stanów Zjednoczonych. Autorzy tych recept politycznych zdają się jednak nie pamiętać, że to prezydent Francji a nie USA radził Polsce siedzieć cicho, czym zademonstrował niespotykany w polityce Waszyngtonu wobec jakiegokolwiek sojusznika skrajny unilateralizm i arogancję. Nigdy też nie tłumaczą, na czym polega rzekome zagrożenie płynące dla bezpieczeństwa RP z „unilateralizmu polityki amerykańskiej”. Nasze doświadczenie historyczne wskazuje wszak, iż Polska miała dotąd raczej problemy z sojusznikami, którzy nie przejawiali czy to możliwości, czy też woli działania. Nawet jeśli Waszyngton demonstrował do niedawna ich nadmiar (co samo w sobie jest tezą dyskusyjną), trudno dostrzec w tym polski kłopot. (Poza jednym – takim wyczerpaniem sił i zasobów Stanów Zjednoczonych, iż może ich nie starczyć na Europę Środkową, gdy zajdzie taka potrzeba). Pozostaje więc jedynie pusta retoryka „egzotycznych” – tzn. odległych sojuszy i „niedostrzegania, że leżymy w Europie, a nie w Ameryce”, jak gdyby odległość geograficzna miała znaczenie dla sojuszu USA z Izraelem, Japonią, Koreą Pd., Australią, czy Turcją. Na bazie tego typu stwierdzeń budowana jest teza o nadmiernym „wysługiwaniu się Polski” interesom Waszyngtonu przy jednoczesnym rzekomym lekceważeniu szans, jakie w wymiarze realizacji celów polskiej polityki zagranicznej daje intensyfikacja udziału Rzeczypospolitej w procesie integracji europejskiej. Krytycy opcji proamerykańskiej nie przedstawiają jednak konkretnych ocen zdolności politycznych i wojskowych UE, na której zalecają oparcie polityki bezpieczeństwa RP. Jeśli zaś dostrzegają słabości Brukseli – szczególnie rażące w zakresie militarnym, tzn. w dziedzinie Europejskiej polityki bezpieczeństwa i obrony (EPBiO)[11], tłumaczą to „młodością” Unii Europejskiej, która dopiero tworzy stosowne instrumenty wpływu na otaczającą ją rzeczywistość zewnętrzną[12]. Ignorują przy tym fakt, że UE jest już w wieku, w którym Liga Narodów dożywała swych dni i nikomu nie przychodziło na myśl tłumaczenie jej słabości rzekomą młodością. Przejawem pewnego rozdwojenia jaźni polskiej opinii publicznej jest zaś fakt sceptycznego, czyli zdroworozsądkowego podejścia do polityki USA pod rządami Baracka Obamy. Polacy w swej masie niechętni umieszczeniu w naszym kraju amerykańskiej tarczy antyrakietowej, nie bacząc na zaniedbania własnego rządu w tej kwestii, gotowi są uznać, iż ewentualne wycofanie się Waszyngtonu z tego projektu i „reset” jego stosunków z Moskwą byłyby sygnałem odwracania się Ameryki od jej środkowoeuropejskich sojuszników. Zmiana lokatora w Białym Domu znacznie słabiej wpłynęła więc na podtrzymanie sympatii proamerykańskich w Polsce, niż w Europie Zachodniej, gdzie nowy prezydent USA wyraźnie wpłynął na wzrost popularności jego kraju[13].

Jak celnie zauważył w jednym ze swych świetnych tekstów Bartłomiej Sienkiewicz, Polacy przyzwyczajeni do sprzyjającej Rzeczypospolitej koniunktury międzynarodowej ostatnich dwóch dekad, skłonni są, niczym Brytyjczycy w czasie jubileuszu królowej Wiktorii w 1897 r., gdy imperium brytyjskie było u szczytu swej potęgi, „ujrzeć swe słońce w zenicie i uwierzyć, że ma tam pozostać na zawsze”[14] – tzn. uznać, że owa dobra koniunktura trwać będzie wiecznie, a polityka zagraniczna Polski powinna sprowadzać się do otwierania obcych rynków (najlepiej rosyjskiego) na polskie produkty, przyciągania inwestorów i ułatwienia Polakom nielegalnego zatrudniania się w USA (do tego bowiem sprowadza się w praktyce żądanie zniesienia wiz amerykańskich dla obywateli polskich). Takie zarysowanie celów strategicznych Rzeczypospolitej nie zostało wprawdzie nigdzie otwarcie sformułowane, ale zważywszy na główne nurty debaty publicznej na ten temat, fakt ów należy przypisać jedynie niechęci polskich polityków i publicystów do wyciągania jednoznacznych wniosków z głoszonych przez siebie tez.

Polska opinia publiczna jest także niezwykle podatna na mity i manipulacje w zakresie realiów międzynarodowej sceny politycznej i gospodarczej. Powszechnie wierzy w „olbrzymi rynek rosyjski” nie zdając sobie sprawy, że rynek to nie terytorium i liczba ludności, lecz ludzie plus ich pieniądze – czyli ich siła nabywcza. Warto zatem przypomnieć, iż w 2006 r. profesor Kenneth Rogoff z Harwardu – główny ekonomista MFW – za odpowiednik gospodarki rosyjskiej uznał gospodarkę aglomeracji miejskiej Los Angeles. Rosja między kryzysem finansowym roku 1998 a obecną depresją, trwającą od połowy roku 2008, była rynkiem rosnącym, ale wciąż głównie potencjalnym. W 1998 r. był to rynek wielkości Finlandii, w 2004 r. – Holandii, w sierpniu 2008 r. – przed wojną z Gruzją i kryzysem – Hiszpanii, dla Polski zaś jest to rynek mniejszy (4,6% polskiego eksportu w 2007 r.) niż czeski (5,5%). Czy zaś ktokolwiek, bez obawy śmieszności, przestrzegałby Polaków przed utratą „wielkiego czeskiego rynku” w wyniku rozdrażnienia Pragi? Dodatkowo kłania się tu ignorancja w zakresie lektur szkolnych. To ona pozwala na stosowanie przez zwolenników „pragmatyzmu ekonomicznego” w relacjach z Moskwą argumentu z historii Wokulskiego, który jak pamiętamy z „Lalki” dorobił się na handlu z Rosją. Niby prawda, ale ci, co uważnie czytali powieść Bolesława Prusa wiedzą, że jej główny bohater zbił majątek na zaopatrywaniu armii rosyjskiej w trakcie wojny rosyjsko-tureckiej lat 1877-1878, czyli mówiąc wprost na malwersacjach dokonywanych wspólnie z intendentami pułkowymi. To zaiste dobry symbol. W tym zakresie niewiele się zmieniło w stosunku do realiów opisanych przez Aleksandra Głowackiego. Rosja to rent seeking[15], a nie profit seeking economy – państwo oligarchiczno-mafijne kontrolowane przez postsowieckie służby specjalne. Jest to zatem rynek niestabilny o wysokim ryzyku politycznym. Na szczęście jego znaczenie dla gospodarki polskiej jest drugorzędne.

 

Ewolucja sytuacji międzynarodowej 1989-2009

Banałem jest stwierdzenie, iż III Rzeczpospolita wyłoniła się z krachu imperium sowieckiego i uwiądu ideologii komunistycznej w naszej części świata. Dla głównych aktorów gry międzynarodowej, oddziałujących na nasz region (USA, RFN i Rosji), fakt ten oznaczał przede wszystkim destabilizację obszaru od Łaby po Władywostok i od Bałkanów po Półwysep Kola. Rozpadający się ZSRR, nasuwając wizje powtórzenia na wielką skalę scenariusza jugosłowiańskiego, występował tu jako przedmiot powszechnej troski, a Rosja skutecznie, choć wbrew oczywistym faktom[16], reklamowała się jako główny stabilizator tego obszaru i tak też była postrzegana. Niemcy jako kraj realizujący swoje główne zadanie narodowe w postaci zjednoczenia ich podzielonego w wyniku II wojny światowej terytorium, gotowe były opłacać się Moskwie politycznie i finansowo, byleby tylko ta uznała ich prawo do jedności. Wycofanie wojsk sowieckich z NRD było ostatecznym zatwierdzeniem osiągnięcia tego celu, a leżąca na drodze tranzytu owych oddziałów do ZSRR Polska, stawiająca własne warunki co do zasad tej operacji i od września 1990 r. łącząca ją z żądaniem ewakuowania Rosjan także z terytorium Rzeczypospolitej, była uprzykrzoną przeszkodą w porozumieniu obu mocarstw. Kanclerz Kohl najwyraźniej miał świadomość znaczenia upływu czasu – przemijającej koniunktury. Polacy (Mazowiecki, Skubiszewski, Onyszkiewicz[17], Reiter[18]) najwyraźniej jej nie mieli. Pucz Janajewa z sierpnia 1991 r. skompromitował zdolności przywódcze ówczesnych kierowników polskiej nawy państwowej. Na szczęście nie zakończył się dla nas tragicznie, ale nie było w tym żadnej ich zasługi.

W 1989 r. nowoutworzony rząd Tadeusza Mazowieckiego koncentrował się na przełamaniu monopolu PZPR na kontakty z Moskwą, przekonaniu sowietów, że nie tylko polscy komuniści, ale także elity solidarnościowe przezeń reprezentowane są w stanie zapewnić respektowanie interesów Kremla w Polsce oraz na zdobyciu poparcia ZSRR dla trwałości rzekomo zagrożonych procesem jednoczenia się Niemiec polskich granic zachodnich. Ich gwarantem miały pozostać wojska sowieckie stacjonujące na terytorium Rzeczypospolitej. Warszawa aż do września 1990 r. nie zwróciła się o ich wycofanie, mimo sugerowanej przez samych Rosjan w lutym owego roku gotowości podjęcia rozmów na ten temat. Polska wypadła nad wyraz słabo na tle Węgier, które już w 1989 r. zażądały wyjścia wojsk sowieckich, podały do wiadomości publicznej owo żądanie 18 stycznia 1990 r., w marcu owego roku podpisały z ZSRR stosowną umowę i zakończyły cały proces, pozbywając się obcych wojsk do dnia 19 czerwca 1991 r., oraz Czechosłowacji, która ogłosiła publicznie analogiczne żądanie 6 stycznia 1990 r., podpisała stosowną umowę w lutym owego roku i do 25 czerwca 1991 r.[19] zakończyła całą sprawę. Rzeczpospolita, która rozpoczęła proces wyzwalania się państw poddanych dominacji sowieckiej w Europie Środkowej, była ostatnim krajem w regionie, który zgłosił żądanie wycofania Armii Sowieckiej ze swego terytorium i ostatnim, który cel ten osiągnął.

Związki wojskowe Polski z ZSRR utrzymały się nad wyraz długo. Podpisany w listopadzie 1990 r. Traktat CFE i przyznane w nim Polsce limity uzbrojenia były jeszcze całkowicie dopasowane do życzeń Kremla i podziału ról w ramach Układu Warszawskiego, o czym świadczą równe „jak pod linijkę” ilości sprzętu przyznane poszczególnym państwom bloku sowieckiego z zachowaniem maksymalnych dopuszczanych traktatem wielkości dla samego ZSRR[20]. Na skandal zakrawał zaś fakt, iż w momencie, gdy w styczniu 1991 r. wojska sowieckie dokonywały masakry Litwinów pod wieżą telewizyjną w Wilnie, Wojsko Polskie formalnie pozostawało z nimi w stosunkach sojuszniczych i to nie na wniosek Rzeczypospolitej, lecz z inicjatywy Czechosłowacji rozpoczęto, pod wrażeniem owych wydarzeń, demontaż Układu Warszawskiego[21]. Ze smutkiem zatem musimy stwierdzić, iż lata 1989-1990 upłynęły pod znakiem dążenia polskich elit rządzących nie do wybicia się na niepodległość, lecz do finlandyzacji Rzeczypospolitej[22].

Pierwszy z wymienionych powyżej, przyjętych wówczas celów politycznych (uspokajanie Kremla), miał sens taktyczny latem 1989 r., gdy Polska była jedynym krajem bloku sowieckiego z premierem spoza komunistycznej nomenklatury[23]. Koncesje na rzecz tej gry trwały jednak zbyt długo i były zbyt daleko idące. Mówiąc otwarcie, zagrażały bezpieczeństwu państwa w razie recydywy twardej linii na Kremlu, czego przecież nie sposób było wykluczyć.

Na czele obu resortów siłowych – MON i MSW – aż do połowy roku 1990 stali wciąż jeszcze starzy komunistyczni aparatczycy, zaś nowy minister spraw zagranicznych – Krzysztof Skubiszewski, miał za sobą (o czym opinia publiczna naturalnie nie wiedziała) okres ośmioletniej (1961-1969) współpracy z SB[24]. Na najważniejszym dla Polski kierunku wschodnim symbolicznym faktem było zaś mianowanie na stanowisko nowego ambasadora Polski w Moskwie Stanisława Cioska – członka Biura Politycznego KC PZPR, który złożył swe listy uwierzytelniające 16 listopada 1989 r., a później, w dniach puczu Janajewa, zachowywał się w sposób stawiający w wątpliwość jego lojalność wobec Rzeczypospolitej[25].

Wstrząsy w Moskwie – zarówno ten z 1991 r., jak i zbrojne starcie Jelcyna z parlamentem w 1993 r., wzmacniały pozycję międzynarodową Europy Środkowej, w tym i Polski, jako bariery przed rozlewającym się ze Wschodu potencjalnym chaosem. W tym też charakterze nasz region przyciągnął zainteresowanie dwóch swych głównych ówczesnych sojuszników. W pierwszym rzędzie dotyczyło to Niemiec, dążących (po osiągnięciu celu bliższego – tzn. zjednoczenia), do stabilizacji regionu przylegającego bezpośrednio do ich poszerzonych granic; potem – tzn. od czasów drugiej kadencji prezydenta Clintona – także Stanów Zjednoczonych, zainteresowanych konsumpcją zwycięstwa w zimnej wojnie, motywowanych względami wyborczymi z uwagi na liczną rzeszę własnych obywateli pochodzących z Europy Środkowej i dążących do umocnienia swych wpływów w Europie, której część, pod przewodem cieszącej się pełnym brakiem poczucia zagrożenia Francji, obrała kurs na osłabienie związków transatlantyckich. Polska wykorzystała tę koniunkturę i dzięki współpracy z Waszyngtonem i Berlinem weszła do struktur zachodnich – NATO i UE. To drugie wydarzenie było jednocześnie momentem wygaśnięcia wspólnoty strategicznych interesów Polski i Niemiec, istniejącej w latach 1989-2003.

Proces przystępowania Rzeczypospolitej do struktur zachodnich, a szczególnie do UE, w istotny sposób ograniczał podmiotowość polityczną Warszawy. Było to zjawisko naturalne i nie wspominamy o nim w celu jego skrytykowania. Taka jest natura procesu akcesyjnego, a Polska rozpoczęła go i prowadziła z własnej woli. Niemniej jednak skutki psychologiczne tego faktu były poważne. Europa od roku 1709 – tzn. od zwycięstwa Rosjan nad połączonymi siłami szwedzko-zaporoskimi pod Połtawą, przyzwyczajona jest do tego, że między Rosją a Niemcami nie ma samodzielnego ośrodka woli politycznej, z którym należy się liczyć. II Rzeczpospolita wymuszała skutecznie zmianę tego przyzwyczajenia, ale trwała zbyt krótko, a 50 lat, jakie upłynęły pomiędzy jej upadkiem a odrodzeniem się niepodległości Polski w 1989 r., zdołało zatrzeć w pamięci zachodnioeuropejskiej klasy politycznej podmiotowość Warszawy, zaznaczaną wyraźnie w latach 1918-1939. W tej sytuacji 13 lat procesu akcesyjnego (1991-2004), kiedy to Rzeczpospolita występowała w roli petenta i państwa przyjmującego prawo, w którego ustanawianiu nie miała udziału, utrwaliło jedynie owo niekorzystne dla nas przyzwyczajenie. Tym większe i boleśniejsze było zaskoczenie naszych zachodnioeuropejskich partnerów, gdy po 2004 r. okazało się, że Polska potrafi samodzielnie podejmować decyzje wpływające na sytuację w regionie i na świecie oraz ma swoje interesy, których aktywnie broni nawet wbrew najpotężniejszym państwom europejskim (przyłączenie się do interwencji USA w Iraku, poparcie rewolucji na Ukrainie, spór o system decyzyjny w UE, weto dla porozumienia UE-Rosja). Wyjście Polski z roli petenta-kandydata zbiegło się w czasie ze zmianą polityki niemieckiej, co zdwoiło efekt tego faktu i dało wrażenie gwałtownego ochłodzenia stosunków pomiędzy dotychczasowymi sojusznikami z obu stron Odry i Nysy Łużyckiej.

Berlin w latach 1990-tych, wspierając dążenie Polski do członkostwa w Sojuszu Północnoatlantyckim i forsując jej przystąpienie do Unii Europejskiej, w istotnej mierze torował drogę dla wysiłków Warszawy. Dla ustabilizowania swego bezpośredniego sąsiedztwa był nawet gotów zapłacić cenę w postaci konfliktu politycznego z Moskwą, sprzeciwiającą się rozszerzeniu NATO. Po osiągnięciu obu wymienionych celów uznał jednak, iż kontynuowanie linii politycznej, polegającej na wspólnym z USA wspieraniu interesów Europy Środkowej, nie służy już strategicznym interesom Niemiec. Zwrot ów najwyraźniej widoczny był w epoce kanclerza Gerharda Schrödera, który ustawił RFN na ostrym kursie antyamerykańskim i prorosyjskim, odnowił tandem francusko-niemiecki, przechylając politykę UE zgodnie z życzeniami Paryża bardziej w kierunku Morza Śródziemnego i Afryki, oraz nawiązując współpracę z Rosją ponad głowami Polaków i innych narodów Europy Środkowej. Owa wolta polityki niemieckiej po 2003 r. doprowadziła do głębokiego kryzysu w relacjach między Warszawą i Berlinem, który swe apogeum osiągnął w latach rządów PiS, twardo, choć nie zawsze zręcznie, występujących w obronie zagrożonych inicjatywami niemieckimi interesów Rzeczypospolitej. Głównym polem starcia stała się wówczas kwestia wagi głosów Polski w systemie decyzyjnym Unii Europejskiej[26] oraz problemy unijnej polityki wschodniej, w tym energetycznej. Niemieckie dążenie do budowy wspólnie z Rosją gazociągu północnego i osłabienia w oparciu o oś Paryż-Berlin-Moskwa amerykańskiej dominacji w Europie oraz polska wola włączenia w struktury zachodnie Ukrainy, zademonstrowana w czasie pomarańczowej rewolucji nad Dnieprem, postawiły polityki zagraniczne obu państw na torach kolizyjnych. Odejście Schrödera, a od 2007 r. także zmiana rządu w Warszawie, zredukowały pola konfliktu. Niemcy przestały być otwarcie antyamerykańskie i prorosyjskie. W trakcie szczytu Unia Europejska-Rosja w Samarze[27], występując w imieniu niemieckiej prezydencji UE, kanclerz Angela Merkel nawet poparła Polskę w sporze z Rosją o embargo nałożone przez Moskwę na polskie produkty rolne. Nie oznaczało to jednak przywrócenia strategicznej zbieżności interesów Rzeczypospolitej i RFN. Berlin, obok Francji, był głównym oponentem polsko-amerykań­skiego programu włączania Ukrainy i Gruzji do NATO i sprzeciwił się w kwietniu 2008 r. w Bukareszcie przyznaniu im Planu dla członkostwa (MAP), czym przyczynił się do wybuchu wojny rosyjsko-gruzińskiej. Poparł następnie polsko-szwe­dzką inicjatywę Partnerstwa Wschodniego, ale tylko o tyle, o ile było ono instrumentem ograniczenia francuskiego programu Unii dla Morza Śródziemnego, grążącego odpływem pieniędzy unijnych na drugorzędny z niemieckiego punktu widzenia kierunek południowy. Postawa Niemiec nie była więc motywowana zamiarem wchodzenia wraz z Polską w polityczny konflikt z Moskwą o przyszłość Ukrainy, Białorusi, Mołdawii, Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu. Konflikt taki jest zaś nieuchronny, jeśli celem PW ma być przeniesienie unijnych standardów politycznych na kraje nim objęte, czyli faktyczne wyłączenie ich spod wpływów Moskwy. Jeśli zaś nie to ma być, mówiąc żargonem unijnym, finalité politique owego przedsięwzięcia, to po co nam cała ta inicjatywa?

Główną troską wspieranych przez Holendrów przedstawicieli Niemiec na pierwszym szczycie UE i krajów PW w Pradze (7 maja 2009), gdzie zatwierdzano Partnerstwo Wschodnie, było dbanie o to, by zaproszone doń państwa sąsiedzkie nie zostały nazwane partnerami europejskimi (co mogłoby być interpretowane jako uznanie ich ambicji, dotyczących przyszłego członkostwa w UE), a jedynie wschodnioeuropejskimi. Zbędnym jest dodawanie, iż stało się zgodnie z życzeniami RFN[28]. Fakt ten nie powinien pozostawiać nam złudzeń co do tego, jak dalece Berlin gotów jest posunąć się w poparciu dla promowanych przez Warszawę projektów unijnej polityki wschodniej.

Kryzys gospodarczy i związane z nim trudności firm niemieckich otworzyły po 2008 r. rynek inwestycyjny RFN na penetrację kapitału rosyjskiego. Kapitał ten jest zaś jak wiadomo ze swej natury związany z Kremlem i jego celami politycznymi. Symbolem jego ekspansji w Niemczech było poparcie rządu kanclerz Merkel dla projektu przekazania Opla należącego do amerykańskiego General Motors w ręce zdominowanego przez Rosjan konsorcjum utworzonego przez kanadyjską Magnę i rosyjski Sbierbank. Przejęcie przez Rosjan czeka zapewne bankrutujące stocznie niemieckie Wadan Yards w Rostocku i Wismarze, budujące między innymi tankowce dla transportu skroplonego gazu LNG, istotne dla rosyjskich możliwości eksportowych błękitnego paliwa[29]. Dotyka to także interesów Polski w kontekście planowanego gazoportu w Świnoujściu. Wszystko to zmusza do przewidywania zacieśniania się nie tylko współpracy gospodarczej, ale i politycznej pomiędzy Berlinem a Moskwą, przynajmniej w stopniu wykluczającym realne poparcie niemieckie dla wydobywania krajów wschodniej Europy spod dominacji Moskwy, co było do 2007 r. głównym celem Warszawy.

Tąpnięcie w fundamentach polskiej polityki zagranicznej, jakie miało miejsce w roku 2003 i 2004 w związku z wygaśnięciem strategicznej wspólnoty interesów RP i RFN, warunkującej okoliczności działania dyplomacji polskiej w latach 1990-tych, zostało szybko zrekompensowane rewolucją na Ukrainie, otwierającą przed Warszawą nowe obiecujące obszary działania oraz podniesieniem znaczenia Rzeczypospolitej w oczach Waszyngtonu, gdzie Polska, wskutek antyamerykańskiej wolty Niemiec, stała się głównym, choć zastępczym, kontynentalnym sojusznikiem USA w Europie.

Ewolucja układu sił na świecie, jaka zaszła w roku 2008, przyniosła natomiast poważne pogorszenie się położenia międzynarodowego Polski, którego tym razem nie da się zrekompensować podczepieniem się pod potężniejszego patrona. Zmiana polityki USA pod rządami Obamy, skutkująca wygaszaniem amerykańskiego poparcia dla ambicji Ukrainy i Gruzji oraz wspomnianym już wyżej „resetowaniem” relacji z Rosją, odebrała polskiemu programowi polityki wschodniej główne źródło siły zewnętrznej. Zamęt wewnątrz obozu „pomarańczowego” nad Dnieprem usunął drugi z istotnych czynników dobrej koniunktury na tym kierunku, wytworzonej wydarzeniami z roku 2004. Klęska Tbilisi w starciu z Moskwą i zademonstrowana przy tej okazji słabość Zachodu – tak UE[30], jak i USA – wzmogła tendencje imperialne w polityce Kremla, wobec których Polska przyjęła postawę bierną. Prezydencka próba zmontowania sojuszu politycznego państw zagrożonych przez Rosję (Gruzja, Ukraina, kraje bałtyckie, Polska) została zdezawuowana przez rząd Donalda Tuska, a przez opinię publiczną w Polsce przyjęta jako niewczesne awanturnictwo. Odejście z urzędu uznającego wartość strategicznego partnerstwa z Polską prezydenta Litwy Valdasa Adamkusa i zastąpienie go przez znacznie chłodniejszą wobec tej koncepcji Dalię Grybau­skaité[31], dopełnia obrazu sytuacji. Trzeba do tego jeszcze dodać uwiąd Grupy Wyszehradzkiej, pogrążonej przez wygaśnięcie uznawanych za wspólne celów strategicznych polityki zagranicznej składających się na nią krajów, spory słowacko-węgierskie, prorosyjską postawę prezydenta Vaclava Klausa w czasie konfliktu gruzińskiego i zamęt wewnętrzny na Węgrzech w dobie rządów Ferenca Gyurcsá­ny’ego.

Narastający pasywizm strategicznego wymiaru polityki zagranicznej Polski pod rządami PO-PSL skutkuje postępującą marginalizacją Rzeczypospolitej jako aktora gry międzynarodowej. Marazm w stosunkach polsko-ukraińskich, ochłodzenie relacji między Warszawą i Waszyngtonem (wycofanie WP z Iraku, brak ratyfikacji przez Polskę porozumienia w sprawie tarczy antyrakietowej), rezygnacja Rzeczypospolitej z podtrzymywania swych pozycji w ramach sporu wokół systemu decyzyjnego w UE, rezygnacja z roli rzecznika państw bałtyckich (porzucenie Wilna w jego sporze z Moskwą o PCA UE-Rosja, demonstracyjne zlekceważenie w trakcie obchodów rocznicy wybuchu II wojny światowej – 1 września 2009 r. – znaczenia Paktu Ribbentrop-Mołotow, który ukazano wyłącznie w kontekście rozbioru Polski, usuwając w cień jego tragiczne konsekwencje dla państw bałtyckich oraz Rumunii), a przede wszystkim wspomniane zdezawuowanie przez rząd próby uczynienia z Warszawy głównego ośrodka konsolidacji politycznej państw mających poczucie zagrożenia ze strony Rosji, wykluczyły Polskę z gry na wszystkich wymienionych obszarach. Trudno jest dziś wskazać cele strategiczne realizowane przez Rzeczpospolitą na arenie międzynarodowej pod przewodem obecnego rządu. Zamiast tego rozbudowaniu do karykaturalnych rozmiarów uległ wymiar personalny polskiej polityki zagranicznej, symbolizowany przez starania o stanowisko Sekretarza Generalnego NATO dla ministra Radosława Sikorskiego, fotel przewodniczącego Parlamentu Europejskiego dla Jerzego Buzka, czy funkcję Sekretarza Generalnego Rady Europy dla Włodzimierza Cimoszewicza. Co ciekawe, ów personalny wymiar polityki zagranicznej jest na tyle prosty, iż łatwo propagować go wśród polskiej opinii publicznej, która tym razem gotowa jest zaakceptować jego koszty, nawet zupełnie nonsensowne – jak skonfliktowanie się z Danią wokół kandydatury jej premiera Andersa Fogha Rasmussena, będącego konkurentem Sikorskiego w staraniach o najwyższy cywilny urząd w Sojuszu Północnoatlantyckim.

Fakty te są miarą upadku jakościowego polskiej polityki zagranicznej. W interesie Rzeczypospolitej leży bowiem zachowanie dokładnie odwrotne. Dążąc do pozyskania sojuszników w łonie Unii i NATO na rzecz realizacji polskiego programu np. polityki wschodniej czy jakiejkolwiek innej, Warszawa powinna zrezygnować z walki o prestiżowe stanowiska niemające większego znaczenia praktycznego w procesie podejmowania decyzji (Sekretarz Generalny NATO, przewodniczący PE, przewodniczący Rady Europy, itd.). Ostatnie spory z Danią na ten temat czy kuriozalne oświadczenie ministra Sikorskiego o ewentualnym członkostwie Rosji w NATO, złożone w ramach jego kampanii wyborczej na stanowisko szefa Sojuszu, przyniosły interesom Rzeczypospolitej jedynie straty. Wszak Sekretarz Generalny NATO nie jest szefem Sojuszu, lecz faktycznie jego „rzecznikiem prasowym”, nie podejmuje decyzji, lecz je ogłasza i w interesie Polski nie leży by był nim Polak czy Bałt, gdyż jeśli NATO twardo przemówi do Moskwy, ta będzie podważać legitymizację stanowiska Sojuszu, twierdząc, że to wyraz polskiej czy bałtyckiej rusofobii, w czym zapewne znajdzie poparcie Niemiec, Francji czy Włoch. Skandynaw czy Czech byliby więc na tym stanowisku dla Polski rozwiązaniem optymalnym. Przewodniczenie PE ma jeszcze mniejsze znaczenie praktyczne.

Posady te, jako symbole, winny być raczej instrumentem zdobywania przychylności słabszych od Polski sąsiadów, którym powinniśmy oferować poparcie w zakresie ich uzyskania, a nie samemu po nie sięgać. Należy postępować w myśl zasady, że mocarstwowość Europy Środkowej w jej jagiellońskim wydaniu zbudowano zapraszając Litwina na tron krakowski, a nie Polaka na tron wileński, co przecież nie odwróciło proporcji potencjałów między Polską a Litwą. Głównym beneficjantem tej zasady promowanym przez Rzeczpospolitą powinny być państwa bałtyckie, skandynawskie, Czechy i Rumunia, które należy przyciągnąć do obozu polskiego, związać z polską polityką wschodnią na forum UE i NATO, a nie odpychać je od niej. Tymczasem dążenie do zagarnięcia wspomnianych stanowisk zraża wobec Warszawy jej potencjalnych mniejszych sojuszników z regionu, którzy coraz częściej słyszą, że „przecież nowe kraje członkowskie już mają obiecane to czy tamto, gdyż dostanie się to Polsce”, co wzmaga wrażenie (pozorne) polskiej dominacji. Zamiast grać owymi stanowiskami jak walutą polityczną, promując nasz program, a nie ludzi, sami jesteśmy rozgrywani i cieszymy się owymi świecidełkami prestiżowymi, niczym ludy kolonialne paciorkami i koralikami ofiarowanymi im przez „białego człowieka”.

Upadek strategicznego wymiaru polskiej polityki zagranicznej przebiega niestety równolegle do procesu zaniku Polski jako czynnika siły wojskowej w regionie. Gwałtowne cięcia w budżecie MON i rezygnacja z poboru, likwidująca jakiekolwiek liczące się rezerwy ludzkie WP na wypadek wojny obronnej, są tego najbardziej widomymi oznakami. Narasta też zmęczenie polskiej opinii publicznej udziałem Polaków w misjach zagranicznych. Ich motywacja jest jej prezentowana wyłącznie w kategoriach poprawności politycznej (walka z międzynarodowym terroryzmem, wypełnianie zobowiązań międzysojuszniczych), a zatem w sposób nieprzekonujący. (Jeśli to terroryzm jest głównym zagrożeniem dla Polski, to najlepszą metodą jego uniknięcia jest zdystansowanie się od Stanów Zjednoczonych i wycofanie żołnierzy polskich z wszelkich misji zagranicznych). Pozytywne i rzeczywiste rezultaty działań bojowych Wojska Polskiego za granicą (promocja w USA przystąpienia państw bałtyckich do NATO w 2003 r., gdy jeszcze nie były one członkami Sojuszu, tworzenie więzi wojskowych z Ukrainą, a potencjalnie też z Rumunią[32], budowa prestiżu WP jako realnej, a nie paradnej siły bojowej, a zatem uwiarygodnianie jego zdolności do odstraszania agresora) są przez obywateli polskich niedostrzegane. Cele oficjalne zaś, pomijając ich żenujący (z punktu widzenia godnej tej nazwy polityki zagranicznej 38 milionowego kraju w centrum Europy) charakter (kontrakty w Iraku, wizy do USA), słusznie uznawane są za nieosiągnięte. Wszystko to, abstrahując od kondycji techniczno-finansowej WP, będzie utrudniać w nadchodzących latach użycie armii jako instrumentu polskiej polityki zagranicznej. Wartość Polski jako partnera wojskowego, osiągnąwszy szczyt w latach 2003-2004, spada zatem także i w tym wymiarze.

Wyzwania

W pierwszych latach po 1989 r. podstawowym wyzwaniem jakie stało przed Polską, było wydobycie się spod systemu dominacji moskiewskiej. Punktami przełomowymi na tej drodze było formalne odsunięcie od rządów PZPR (4 VI-24 VIII 1989), rozpad systemu dominacji sowieckiej wokół Polski (jesień 1989), wolne wybory prezydenckie (25 XI-9 XII 1990), rozwiązanie RWPG (28 VI 1991) i Układu Warszawskiego (1 VII 1991), pierwsze wolne wybory parlamentarne (27 X 1991 r. – Polska była ostatnim krajem w regionie, w którym je przeprowadzono!!!) i upadek ZSRR (sierpień-grudzień 1991). Cel ten został osiągnięty ostatecznie we wrześniu 1993 r., tzn. w momencie opuszczenia terytorium Rzeczypospolitej przez ostatnich żołnierzy rosyjskich. Kolejnymi celami strategicznymi Warszawy stało się więc zbudowanie zewnętrznych gwarancji bezpieczeństwa państwa (członkostwo w NATO) i włączenie się do głównego klubu polityczno-ekonomicznego w naszej części świata (członkostwo w UE). Jak wspomniano wyżej, obu tym wyzwaniom sprostano w warunkach sprzyjającej koniunktury międzynarodowej i przy poparciu potężnych sojuszników – USA i Niemiec. Cele Polski w tym zakresie zostały dopełnione w chwili wejścia do obu wymienionych struktur zachodnich w latach 1999-2007 także jej najbliższych sąsiadów z regionu – państw bałtyckich, Czech, Słowacji, Węgier i Rumunii. Od tej pory, do momentu rosyjskiego ataku na Gruzję – tzn. do sierpnia 2008 r., podstawowym zadaniem polskiej polityki zagranicznej pozostawało poszerzanie obszaru stabilności, demokracji i rządów prawa na wschód od granic Rzeczypospolitej. Znaczenie priorytetowe w tym zakresie miała okcy­dentalizacja Ukrainy i Białorusi, czyli polityczne przesunięcie ich na Zachód, rozumiane jako wydobycie owych państw z przestrzeni postsowieckiej i ugruntowanie ich niepodległości w oparciu o zachodnioeuropejskie wzorce ustrojowe. Zważywszy na potencjał współpracy z Rumunią i wpływającą na sytuację Ukrainy kwestię Naddniestrza, do owych dwóch krajów dołączano także Mołdawię (znalazło to odzwierciedlenie w polskim non-paper na temat Wymiaru wschodniego polityki UE ze stycznia 2003 r.[33]), a od „Rewolucji róż” (2003) także Gruzję, ważną również jako kraj tranzytowy dla przesyłu surowców energetycznych z Azji Środkowej i z basenu Morza Kaspijskiego poza kontrolą Rosji. Elementem zadania sformułowanego jako okcydentalizacja wszystkich wymienionych powyżej krajów stało się też zbudowanie niezależności energetycznej Europy Środkowej, w tym i Polski, od dostaw surowców z Rosji lub trasami przez nią kontrolowanymi. Przedstawione powyżej wyzwanie wymagało i wymaga podjęcia rywalizacji z Moskwą na wszystkich wymienionych obszarach. Potencjał samej Polski jest tu niewystarczający, stąd próba przyciągnięcia do współdziałania tak USA, jak i UE. Sojusz Polski ze Stanami Zjednoczonymi okazał się w tej sytuacji niezbędny, a interesy RP silnie zbieżne z interesami Ameryki aż do kryzysu w relacjach wzajemnych, rozwijającego się od schyłku 2007 r. najpierw z inicjatywy Polski (dystansowanie się od współpracy z USA przez nowy rząd PO-PSL), potem zaś już bez jej decydującego udziału, a na skutek zmian w polityce Waszyngtonu następujących po zakończeniu kadencji prezydenta Busha juniora.

Opisana powyżej ewolucja sytuacji międzynarodowej na świecie po 2004 r., a szczególnie po 2008 r., nie spowodowała zniknięcia wyzwania wschodniego z horyzontu politycznego Rzeczypospolitej, nie odebrała mu też pierwszorzędnego znaczenia strategicznego. W sposób negatywny zweryfikowała jednak nadzieje żywione nad Wisłą co do możliwości uzyskania realnego poparcia polskich wysiłków na kierunku wschodnim przez czołowe państwa UE, a od momentu wyboru na fotel prezydenta USA Baracka Obamy, także przez Waszyngton. Wiele wskazuje na to, że wyzwania owego nie podjął także nowy rząd w Warszawie utworzony po wyborach z 2007 r. Uchylenie się od tego zadania nie oznacza jednak, iż jego podjęcie przestało być pilną potrzebą, leżącą w żywotnym interesie Rzeczypospolitej.

Pozostałe cele stojące przed Polską w zakresie jej polityki zagranicznej sensu stricte (nie mówimy tu o polityce wewnątrzunijnej, której analiza wymagałaby osobnego artykułu[34]) mają charakter pomocniczy – powinny być traktowane jako instrumenty, które należy zbudować po to, aby mieć narzędzia poradzenia sobie z wyzwaniem zasadniczym – czyli wschodnim. Owymi celami instrumentalnymi są zaś:

1.    Budowanie podmiotowości politycznej Europy Środkowej w oparciu o współpracę regionalną z państwami bałtyckimi, Ukrainą, Rumunią, Gruzją, a w wybranych sprawach także z Czechami, Węgrami i – o ile się da – ze Słowacją i państwami skandynawskimi;

2.    Objęcie natowskim planowaniem wojskowym nowych państw członkowskich Sojuszu przyjętych doń w ostatnim dziesięcioleciu;

3.    Zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego państwa;

4.    Przeciwdziałanie osłabianiu zainteresowania USA Europą Środkowowschodnią i utrzymanie silnych związków polsko-amerykańskich;

5.    Przeciwdziałanie osłabianiu współpracy transatlantyckiej;

6.    Utrzymanie zasady „otwartych drzwi” do NATO i UE dla państw Europy Wschodniej – przede wszystkim Ukrainy i Gruzji, tak by można wrócić do polityki poszerzania obu tych organizacji gdy uwarunkowania międzynarodowe na to pozwolą.

Wbrew temu, co można usłyszeć z ust czołowych polityków i wyższych wojskowych polskich, głównym wyzwaniem dla bezpieczeństwa Polski nie są terroryści, lecz coraz bardziej autorytarna i coraz silniej ekspansywna, niestroniąca od użycia wobec sąsiadów brutalnej siły wojskowej, Rosja, ciesząca się wyjątkową pobłażliwością Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii (a zatem czterech z sześciu największych państw UE, w tym trzech z czterech mocarstw unijnych), mogąca liczyć także na przyjaźń i wpływy w Grecji, na Cyprze, w Bułgarii, na Słowacji i do niedawna na Węgrzech Gyurcsány’ego. Jest to już także Rosja postrzegana (mniejsza o to czy zasadnie) jako przynajmniej potencjalny sojusznik Waszyngtonu w wojnie z islamskim fundamentalizmem i pożądany partner USA, użyteczny w rozwiązywaniu problemu Iranu i Korei Pn. oraz pomocny w kwestiach logistyki operacji afgańskiej.

Po 20 latach niepodległości, przeżytych w warunkach dobrej koniunktury międzynarodowej, Polska jest rozbrojona moralnie i materialnie oraz pozbawiona efektywnego wsparcia dla jej celów strategicznych ze strony jakichkolwiek liczących się sojuszników. Na domiar złego, polska opinia publiczna zdaje się w ogóle nie dostrzegać tej sytuacji, usypiana triumfalizmem personalnego wymiaru polityki zagranicznej własnego rządu. Przebudzenie prędzej czy później musi nastąpić. Pozostaje mieć nadzieję, że nie będzie ono zbyt późne i zbyt bolesne. Zadaniem świadomych rzeczywistego stanu spraw badaczy i publicystów jest przyspieszanie tego momentu.

Wnioski

W ciągu ostatnich 20 lat polityka zagraniczna Polski przeszła kilka etapów:

1. Etap finlandyzacji (1989-1991);

2. Etap akcesyjny – wstępowanie do struktur Zachodu – UE i NATO (1991-2003);

3. Etap podmiotowy (2003-2007);

4. Etap dryfu (2007 - …?)

W okresie tym do roku 2005 istniała zasadnicza zgoda elit polskich co do ogólnego kierunku polityki zagranicznej państwa - tzn. jego przesuwania ze Wschodu na Zachód.

Pierwszym punktem zwrotnym w opisywanym procesie były lata 2003-2004. Nastąpił wówczas koniec procesu przystępowania Polski do UE, połączony z wyraźną proamerykańską opcją dokonaną przez Warszawę i z wynikającą z niej intensyfikacją aktywności wojskowej, związanej z udziałem WP w operacji USA w Iraku. Towarzyszyło temu wygaśnięcie wspólnoty interesów strategicznych z Niemcami (silna rozbieżność polityki RP i RFN doby Schrödera w kwestii stosunku do roli Stanów Zjednoczonych w świecie, reformy instytucjonalnej UE i kwestii wschodnich - tzn. Rosji, Ukrainy i problemów bezpieczeństwa energetycznego) i podjęcie otwartej rywalizacji z Rosją w kontekście rewolucji na Ukrainie.

Drugim punktem zwrotnym było pęknięcie zgody elit co do strategicznych celów polityki zagranicznej RP, jakie dokonało się w roku 2007 i wytworzenie się dwóch ośrodków mających ambicje wpływania na jej kształt – słabszego – prezydenckiego i silniejszego – rządowego. W wyniku przewagi rządu jego poczynania zdominowały główny nurt aktywności Polski na arenie międzynarodowej. Jego cechami charakterystycznymi są: ochłodzenie związków z Waszyngtonem, wybór opcji francusko-niemieckiej, demontaż armii i motywowany przeświadczeniem tak elit, jak i opinii publicznej o słabości państwa polskiego, strategiczny odwrót na wszystkich kierunkach po 2007 r., maskowany skuteczną propagandą personalnego wymiaru polityki zagranicznej rządu PO-PSL.

 

Tekst z książki Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykle państwo Polaków?,

pod red. Jacka Kloczkowskiego, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2009

 



[1]     O kształtowaniu się mechanizmu kontroli sowieckiej nad polityką zagraniczną Polski patrz: W. Materski, Dyplomacja Polski „lubelskiej”, lipiec 1944 – marzec 1947, Warszawa 2007, s. 427. O naturze systemu politycznego PRL i okolicznościach jego powstania napisano już dziesiątki książek i setki jeśli nie tysiące artykułów, od pionierskiej w tym zakresie, wydanej jeszcze w podziemiu pracy K. Kersten, Historia polityczna Polski 1944-1956, (Spółdzielnia Wydawnicza STOP), Warszawa 1986, s. 147 poczynając, a na licznych współczesnych publikacjach IPN kończąc. Nie miejsce tu zatem na pogłębioną analizę owego zagadnienia. Z. Najder (Z Polski do Polski poprzez PRL, Warszawa 1995, s. 133-139), bardzo trafnie opisuje istotę „państwa założonego Polakom przez Stalina”, proponując dla tego tworu zapożyczoną z języka rosyjskiego i strawersowaną nazwę łżegasudarstwo. Dla podkreślenia odmienności PRL od dotychczas znanych form zależności, wzbraniającej nazwania jej państwem wasalnym, satelickim, protektoratem, dominium, kolonią czy też strefą wpływów, przyjąłem termin państwo agenturalne. On bowiem najdokładniej odzwierciedla okoliczności jego powstania, status jego „ojców założycieli” i charakter mandatu, jakim „legitymowały się” jego elity rządzące. Bolesław Bierut był agentem NKWD, podobnie jak jego czołowi współpracownicy. Nie był powszechnie szanowanym bohaterem narodowym, którym niewątpliwie był zwycięzca spod Verdun – marszałek Philippe Petain, wybrany na funkcję szefa państwa Vichy przez francuskie Zgromadzenie Narodowe, wyłonione w wolnych wyborach przeprowadzonych jeszcze przed klęską 1940 r. Bierut nie był nawet generałem Józefem Zajączkiem – dawnym jakobinem, który skończył jako namiestnik cara w Królestwie Kongresowym. Nie był również uświęconym tradycją władcą, uznawanym przez naród, niczym wasal Korony Polskiej książę elektor w Prusach, czy uznający protektorat Francji sułtan Mulaj Abd al-Hafiz w Maroku. Nie doszedł także do władzy z mandatu rodzimych elit, wiążących walkę o cele narodowe z obcym poparciem niczym ksiądz Jozef Tiso czy Ante Pavelić stojący na czele państw satelickich III Rzeszy. Obsadzone przez oficerów sowieckich LWP nie było w tym sensie emanacją Polski, w jakim było nią Wojsko Polskie doby Królestwa Kongresowego. By tak się stało, musiałoby być oparte na kadrach Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, które wrócić by musiały do kraju, niczym powrócona z Francji armia Księstwa Warszawskiego, przepojona tradycją narodową i nasycona patriotycznymi elitami polskimi, sprawdzonymi w walce o niepodległość. Wodzowie LWP – marszałek ZSRR Konstanty Rokossowski czy idący w sze­regach Armii Czerwonej w 1920 r. na Warszawę Karol Świerczewski – mają się nijak nie tylko do gen. Jana Henryka Dąbrowskiego, ale nawet i do gen. Wincentego Krasińskiego, stojącego wówczas – w 1815 r. – na czele wracających wojsk. Gdyby PRL była Królestwem Kongresowym, na czele jej sił zbrojnych musieliby stanąć gen. Władysław Anders lub gen. Kazimierz Sosnkowski. Ba, zgromadzenie zwane Sejmem PRL nie miało nawet takiej legitymacji demokratycznej, jaką miały sejmy Królestwa Polskiego doby konstytucyjnej. Nikt go nigdy nie wybierał – po prostu je mianowano. Wśród „posłów” do tego gremium nie było pochodzących z wyboru obywateli, członków legalnej opozycji konstytucyjnej – PRL-owskich Kaliszan – nie było nikogo na miarę Bonawentury i Wincentego Niemojewskich czy Walentego Zwierkowskiego. Żadne z wcześniejszych określeń państw zależnych nie pasuje zatem do rzeczywistości Polski pod panowaniem sowieckim w latach 1944-1989.

[2]     Szerzej patrz: P. Pałys, Czechosłowackie roszczenia graniczne wobec Polski 1945-1947. Racibórz-Kłodzko-Głubczyce, Warszawa 2007, s. 170 oraz W. Materski, dz. cyt., s. 157-192 i M. K. Kamiński, Polsko-czechosłowackie stosunki polityczne 1945-1948, Warszawa 1990, s. 407.

[3]     Polityka zagraniczna RP 1989-2002, red. R. Kuźniar, K. Szczepanik, Warszawa 2002, s. 18. Por.: W. Kalicki, 7 grudnia 1970 r. Żniwa w grudniu, „Gazeta Wyborcza”, 12 września 2008.

[4]     Podawany niekiedy przykład rzekomej niezależności polityki zagranicznej PRL w postaci inicjatywy z zakresu kontroli zbrojeń, znanej jako Plan Rapackiego lat 1957-1958 (Polityka zagraniczna RP 1989-2002…, s. 17-18.), jest trudny do obrony. Dużej naiwności wymaga głoszenie tezy, iż to w Warszawie zdecydowano o przedstawieniu na forum międzynarodowym inicjatywy określającej gdzie ma stacjonować lub nie sowiecka broń jądrowa. Plan był też „zaskakująco” zbieżny z tradycyjnym postulatem dyplomacji sowieckiej, podnoszonym przez nią od czasów konferencji moskiewskiej w 1922 r. – tzn. z promocją stref specjalnych (zdemilitaryzowanych, bezatomowych, itp.), co w sposób oczywisty wynikało z głębokości strategicznej terytorium sowieckiego.

[5]     Praktyka polityczna rządu PO-PSL po 2007 r. skłania do poddania w wątpliwość faktycznego uznawania przez Polskę Ukrainy za kraj o znaczeniu strategicznym dla interesów Rzeczypospolitej. Wizyta Donalda Tuska w Moskwie w początkach lutego 2007 r., prowadzona pod hasłem ocieplenia stosunków polsko-rosyjskich – akurat w momencie ogłoszenia przez Gazprom szantażu gazowego wobec Ukrainy i publiczne uznanie przez ministra Radosława Sikorskiego Ukrainy za współodpowiedzialną za kolejny kryzys gazowy w początkach 2009 r., skutkowały ochłodzeniem wzajemnych relacji. Podobne skutki mają często czynione w Polsce spekulacje na temat skali udziału Ukrainy w rozgrywkach Euro 2012, zawierające sugestie poszukania innego partnera niż Kijów lub przynajmniej redukcji roli Ukraińców w tym przedsięwzięciu.

[6]     J. Strzelczyk, Ucieczka ze Wschodu. Rosja w polskiej polityce 1989-1993, Warszawa 2002, s. 67-86.

[7]     Karol Olgierd Burchardt w swej słynnej książce Znaczy Kapitan przytacza fragment przemówienia jednego z oficerów marynarki polskiej, który przeszedł do służby w niej z floty rosyjskiej i opowiadając elewom o Konstytucji 3 Maja stwierdził: „Otczizna nasza została podzielona na trzy czensti. Jedną wzięli Germańcy, drugą Awstryjcy, a trzecią – my”. K. O. Burchardt, Znaczy kapitan, Gdynia 1963, s. 19.

[8]     By uniknąć zbędnych polemik podkreślam, że wygłoszone tu stwierdzenie nie powinno być rozumiane jako wyraz żalu z powodu braku wojny i czynu zbrojnego u progu odzyskania niepodległości w 1989 r. Moim jedynym zamiarem jest wskazanie na fakt, iż brak wyraźnego i zdecydowanego zerwania ciągłości pomiędzy PRL i III RP ma swoje oczywiste przyczyny oraz poważne i negatywne konsekwencje.

[9]     Dobrym przykładem jest tu wywiad PRL. Nie był on samodzielną strukturą planującą własne zadania strategiczne, lecz gałęzią imperialnego systemu sowieckiego z centralą w Moskwie, gdzie decydowano kto, na jakim obszarze i jakie będzie wykonywał zadania. Prowadził zatem prace operacyjne, ale prace planistyczno-analityczne, przynajmniej na poziomie strategicznym, nie do niego już należały, lecz do jego sowieckich mocodawców. W świetle tej konstatacji trudno nie zauważyć, że zdobycze wywiadowcze np. Mariana Zacharskiego służyły sowietom, a nie Polsce.

[10]    Powołana do życia na mocy ustawy z 14 czerwca 1991 r., w tymże roku rozpoczęła swoją działalność. Siłą rzeczy rola jej absolwentów w kształtowaniu polskiej polityki zagranicznej zaznaczyła się w dostrzegalny sposób dopiero w drugiej połowie lat 1990-tych. Jej studentami byli m.in. Robert Kupiecki (były zastępca ambasadora RP przy NATO, a obecnie ambasador w USA), Jan Pastwa – ambasador RP w Pradze oraz Władysław Stasiak – były szef BBN i Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a obecny szef Kancelarii Prezydenta RP.

[11]    Szerzej o rzeczywistych zdolnościach UE w ramach EPBiO patrz: P. Żurawski vel Grajewski, Europejska polityka bezpieczeństwa i interwencji: stan, perspektywy, interesy Polski, „Nowa Europa. Przegląd Natoliński” 2005, nr 2(2), s. 88-108.

[12]    Szerzej o znaczeniu USA i UE w polskiej polityce zagranicznej patrz: P. Żurawski vel Grajewski, Polska między stawką na Waszyngton a wspólną polityką zagraniczną i bezpieczeństwa UE. (Próba oceny AD 2008), [w:] Polityka bezpieczeństwa na Starym Kontynencie, red. T. Jarocki, W. Sokała, Toruń 2009, s. 21-30.

[13]    M. Bosacki, Już nie kochamy Ameryki, „Gazeta Wyborcza”, 10 września 2009, s. 1 i 10.

[14]    B. Sienkiewicz, Niepokojąca słabość, Europa, „Dziennik”, 13 gru­dnia 2008.

[15]    Trudno przetłumaczalny na język polski termin rent seeking economy oznacza gospodarkę opartą na poszukiwaniu dochodu, wynikającego z własnej, czy to formalnej, czy nieformalnej pozycji politycznej w hierarchii społecznej. Wyraz renta ma tu zatem znaczenie takie jak w terminie renta feudalna – tzn. opłata w pieniądzu, naturze lub robociźnie, należna lokalnemu możnowładcy, dysponującemu siłą niezbędną do jej wymuszenia. Dla natury systemu jest obojętne czy podmiotem wymuszającym jest feudał, lokalny oligarcha, zespół byłych kagiebistów, czy sam Kreml. Istotą jest fakt, że nie jest to przychód wypracowany własną przemyślnością i kompetencją w gospodarowaniu, lecz haracz wymuszony siłą.

[16]    Wszak to Moskwa miała walny udział w inspirowaniu i podtrzymaniu ruchów separatystycznych w Naddniestrzu, Gagauzji, Abchazji, Osetii Pd., Adżarii, w podsyceniu konfliktu ingusko--osetyńskiego, wojny domowej w Gruzji, rozwoju separatyzmu na Krymie i tzw. interdwiżenja w państwach bałtyckich. Ona też chroniła długi czas destabilizującego Bałkany Miloševića i w dwuznacznej roli występowała w trakcie konfliktu ormiańsko-azerskiego o Górny Karabah.

[17]    J. Strzelczyk, dz. cyt., s. 67.

[18]    J. Reiter, Po co te wojska?, „Gazeta Wyborcza”, 14 luty 1990.

[19]    J. Strzelczyk, dz. cyt., s. 64.

[20]    Szerzej patrz: P. Żurawski vel Grajewski, Traktat CFE a bezpieczeństwo Polski, [w:] Bezpieczeństwo Europejskie: koncepcje, instytucje, implikacje dla Polski, red. J. Czaputowicz, Warszawa 1997, s. 239-263.

[21]    J. Strzelczyk, dz. cyt., s. 171.

[22]    A. Dudek, Finlandyzacja po polsku, „Plus Minus”, nr 32(863), „Rzeczpospolita”, 14-16 sierpnia 2009, s. P4-5.

[23]    Określenie, iż władzę w Polsce już wówczas przejęła opozycja, byłoby nieprawdziwe. Warto przypomnieć, że prezydentem państwa był wówczas gen. Wojciech Jaruzelski (jego absolutna lojalność wobec Moskwy potwierdzona całym życiorysem – od pracy dla Informacji Wojskowej po uczestnictwo w zorganizowanych przez Putina obchodach rocznicy zakończenia II wojny światowej – nie podlega wątpliwości), ministrem obrony narodowej gen. Florian Siwicki, a szefem MSW – gen. Czesław Kiszczak. Szerzej patrz: P. Żurawski vel Grajewski, Traktat CFE…, s. 239-263.

[24]    M. Marosz, Skubiszewski i łotry z emigracji, „Gazeta Polska”, 19 sierpnia 2009, s. 18.

[25]    Ambasador dziwnym zbiegiem okoliczności w dniach puczu przebywał na Krymie i mimo nakazu natychmiastowego objęcia swych obowiązków w ambasadzie w Moskwie i raportowania o przebiegu wydarzeń, wracał z wakacji przez cztery dni – tzn. do czasu zakończenia zamachu stanu i wyjaśnienia się sytuacji. J. Strzelczyk, dz. cyt., s. 227, 231-232.

[26]    Szerzej patrz: P. Żurawski vel Grajewski, Nicejska równowaga, „Polska w Europie” 2004, nr 1(45), s. 23-41.

[27]    Szerzej o szczycie UE-Rosja w Samarze patrz: EU-Russia Summit – Samara,18 May 2007, The EU’s relations with Russia, External relations, http://ec.europa.eu/external_relations/russia/summit_05_07/index.htm

[28]    Joint Declaration of the Prague Eastern Partnership Summit, Prague, 7 May 2009, Council of the European Union, Brussels, 7 May 2009, 8435/09 (Presse 78), s. 5.

[29]    A. Rybczyński, Pakt Merkel-Miedwiediew, „Gazeta Polska”, 9 września 2009, s. 14. Patrz też: D. Walewska, Opel w ręce Rosjan i Kanadyjczyków, „Rzeczpospolita”, 11 września 2009, s. A1; J. Kurasz, Opel nie stanie się moskwiczem, „Rzeczpospolita”, 11 września 2009, s. A2; D. Walewska, P. Jędroszczyk, Opel dla Magny i Sbierbanku, „Rzeczpospolita”, 11 września 2009, s. B4 oraz A. Kublik, Rosjanie wsiadają do Opla, „Gazeta Wyborcza”, 11 września 2009, s. 34.

[30]    Szerzej o reakcji UE na wojnę gruzińską patrz: R. Trzaskowski, P. Żurawski vel Grajewski, Na miarę możliwości – daleko poniżej potrzeb. Dwugłos na temat szczytu UE ws. Gruzji, „Komentarze Natolińskie” 2008, nr 4, http://www.natolin.edu.pl/pdf/komentarze/Natolin_Komentarze_4_2008.pdf

[31]    Patrz: Rozumiem problemy Polaków, (rozmowa Katarzyny Zuchowicz z Dalią Grybauskaité), „Rzeczpospolita”, 29-30 sierpnia 2009, s. A9.

[32]    Jak słusznie wskazuje Bartłomiej Sienkiewicz (B. Sienkiewicz, dz. cyt.), współpraca wojskowa z Rumunią na kanwie misji irackiej nie została przez Polskę wykorzystana na miarę istniejącej wówczas okazji.

[33]    Szerzej patrz: P. Żurawski vel Grajewski, Wymiar Wschodni w aspekcie realizacji Wspólnej Polityki Zagranicznej i bezpieczeństwa UE, [w:] Wymiar Wschodni Unii Europejskiej, red. M. Zamarlik, ISS, Kraków 2004, s. 67-91.

[34]    Szerzej o wyzwaniach stojących przed Polską w zakresie polityki unijnej Rzeczypospolitej patrz: P. Żurawski vel Grajewski, Jaka powinna być polska polityka w Unii Europejskiej?, „Nowe Państwo” 2007, nr 4, s. 35-38.



Przemysław Żurawski vel Grajewski - Ur. 1963, dr hab., profesor nadzwyczajny UŁ w Katedrze Teorii Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego; pracownik Biura Ministra Obrony Narodowej ds. Polityki Obronnej (1992), Biura Pełnomocnika Rządu ds. Integracji Europejskiej i Pomocy Zagranicznej (1995-1996) i Instytutu Europejskiego w Łodzi (1996-2001); wykładowca Collegium Civitas (2002-2004); ekspert frakcji EPL-ED w Parlamencie Europejskim odpowiedzialny za monitorowanie polityki wschodniej UE (2005-2006); analityk Centrum Europejskiego Natolin (2006-2012); wykładowca (visiting professor) białoruskiego Europejskiego Uniwersytetu Humanistycznego na emigracji w Wilnie (2006-2009); od 2008 r. wykładowca-współpracownik KSAP; od 2012 r. stały współpracownik „Gazety Polskiej Codziennie” – komentator w zakresie spraw międzynarodowych, militarnych i historii; od 2015 r. koordynator Sekcji Bezpieczeństwo, obronność Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP oraz członek gabinetu politycznego ministra spraw zagranicznych RP; podpor. rez. WP. Autor m.in. "Polska polityka wschodnia 1989-2015. Wymiar narodowy i unijny" (2016), "Duch pyszny poprzedza upadek. Rozważania o naturze procesu rozpadu unii" (2012), "Geopolityka-siła-wola. Rzeczypospolitej zmagania z losem" (OMP, 2010), "Polityka Unii Europejskiej wobec Rosji a interesy Polski 1991-2004" (OMP, 2008), współautor wydanych przez OMP prac zbiorowych "Przeklęte miejsce Europy? Dylematy polskiej geopolityki" (2009), "Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykłe państwo Polaków?" (2009), "Władza w polskiej tradycji politycznej. Idee i praktyka" (2010).

Wyświetl PDF