Antykomunizm po komunizmie


Czy jest sens kultywować postawę antykomunizmu, kiedy od komunizmu odżegnują się nawet dawni wyznawcy tej ideologii, a rzeczywistości w naszym kraju, choćby miało się wobec niej najbardziej krytyczny stosunek, nie sposób uznać za komunistyczną w jakimkolwiek sensie?

Pytanie to staje się szczególnie aktualne po triumfalnym zwycięstwie Kwaśniewskiego, które zademonstrowało, że postkomunistyczny prezydent w tradycyjnie antykomunistycznej Polsce cieszy się popularnością jakiej nigdzie indziej na świecie nie zaznał żaden kandydat o jego politycznym rodowodzie. Dowodzi ono jednoznacznie, że historyczne zaszłości i rodowody nie mają znaczenia dla politycznych wyborów większości Polaków.

Czy więc "grzebanie się w przeszłości", "polityczna nekrofilia" jak nazywają antykomunizm jego przeciwnicy, jest wyłącznie motywowanym resentymentem zatonięciem w przeszłości, ucieczką przed nie rozumianą teraźniejszością? Jest wyłącznie obsesją nieudaczników, którzy zagubili się we współczesności?

Ciekawe jednak, że przeciwnicy antykomunizmu podobnej rezerwy nie reprezentują w odniesieniu do (szeroko rozumianego) antyfaszyzmu, którego przeciwnik przecież pogrążony jest dużo bardziej w przeszłości, a jego wpływ na dzisiaj jest bez porównania mniej znaczący.

Wydana trzy lata temu "Czarna księga komunizmu", zbiorowa praca historyków francuskich pod redakcją Stephane'a Courtois, która dokumentuje zbrodnie komunizmu, wywołała burzę w całej Europie, a zwłaszcza w rodzimym kraju autorów. Nikt nie podważał opublikowanych w niej i zebranych niezwykle pieczołowicie faktów. Oburzenie wywołało porównanie między komunizmem a faszyzmem, które we wstępie zaprezentował redaktor. Można to jednak uznać za pretekst. Kilka stroniczek interpretacji, gdyby nawet przyjąć, że dyskusyjnych, przed ogromnym dziełem faktograficznym nie mogło przecież pozbawiać go wartości. Co więcej, porównania tego dokonywali wielokrotnie w tradycji najwięksi i najbardziej uznani myśliciele tacy choćby jak Hanah Arendt, Jacques Maritain, Raymond Aron. A jednak?

Jednym z argumentów przeciwników książki było nieuwzględnienie "ekonomiczno -społecznego kontekstu" opisywanych wydarzeń. Tymczasem, gdyby zarzut taki postawił ktoś dziełu, które dokumentuje zbrodnie nazistowskie, uznano by to za absurd. Wszystkie wydarzenia posiadają genezę i kontekst, ale historyk ma prawo skupić się na wybranym aspekcie pokazywanej rzeczywistości, zwłaszcza tak elementarnym jak masowe zbrodnie popełniane w imię ideologii. Tak naprawdę wnosić można, że "geneza i kontekst" komunistycznych zbrodni, miały, zdaniem krytyków "Czarnej księgi", zbrodnie owe usprawiedliwiać, a w każdym razie relatywizować ich ocenę. Byli sympatycy rozmaitych form komunizmu nie mogli zaakceptować zbrodniczych konsekwencji tej ideologii.

Nie wdając się w debatę na temat porównania charakteru tych ideologii, choć uderzający jest strukturalna tożsamość systemów zbudowanych na ich fundamentach, warto przypomnieć, że wymiar zbrodni popełnianych w ich imieniu jest porównywalny. Tym ważniejsze więc wydaje się potępienie ideologii, która w imię najszczytniejszych haseł prowadzi do koszmaru.

Potępienie ideologii nie oznacza wcale braku rozpoznania jej złożoności. Zawsze zdumiewała mnie niechęć antykomunistów do uznania pozytywnych przesłanek, które wielokrotnie legły u podstaw komunistycznego zaangażowania. Brak tego uznania zapoznaje niebezpieczeństwo tej ideologii. Odrzucenie świadectw pisarzy takich jak Koestler zawartych w "Ciemności w południe" czy w jego wspomnieniach albo w "Umyśle zniewolonym" Miłosza pod zarzutem ich wydumania i przyjęcie, że komunizm to tylko forma najprymitywniejszych odruchów i popędów, to niebezpieczne uproszczenie sprawy i niepokojące oswojenie komunizmu. Oczywiście barbarzyńskie elementy istniały zawsze w komunizmie i dominowały zwłaszcza po jego zwycięstwie. Jednak w całości jest to twór dużo bardziej złożony i niebezpieczny. Jeśli przyjąć za wielu myślicielami, że komunizm jest wcieleniem uniwersalnych tendencji umysłu ludzkiego, utopijnych czy gnostyckich tęsknot, które w imię wizji ziemskiego raju odrzucają rzeczywistość, to trzeba zrozumieć, że ich atrakcyjność wynika z opacznie rozumianej moralności, jest owocem absolutyzmu etycznego właśnie, czy próby budowy ziemskiej religii i jako taka nie wiadomo jak długo jeszcze zachować może swoją atrakcyjność -zwłaszcza dla młodych ludzi. Tym bardziej więc należy jednoznacznie z ideologią ową się rozliczyć.

Tymczasem przedstawiciele lewicy, choćby tej jej wielkiej części, która oburzała się na "Czarną księgę", rozliczenia tego nie chcą. Aby go uniknąć, zastosować muszą cały zespół relatywizujących zabiegów. Jednym z nich jest przyjęcie, że w życiu społecznym każda idea, każde odniesienie do mocniejszej wartości przynieść musi opłakane, represyjne, ideologiczne konsekwencje. W ten sposób ratują swoje przeszłe, negatywne zaangażowanie, dystansując się od jego pozytywnych rozwiązań. Pozostawiają całą marksistowską krytykę cywilizacji zachodniej, rezygnując z jej utopijnego projektu budowy komunistycznej doskonałości.

Ideologia komunistyczna, zdaniem jej dawnych adherentów, nie ma więc w sobie nic szczególnie zgubnego, a tylko podległa charakterystycznej dla życia politycznego dialektyce, której podlegają wszystkie idee. Uważa tak wielu byłych kontestatorów, którzy sparzywszy się na onegdajszym zaangażowaniu, dmuchają na wszelkie idee, również te, które stanowiły fundament naszej cywilizacji. To na tym gruncie również wyrósł postmodernizm.

Te poglądy wydrążają współczesną liberalną demokrację i sprowadzając ją wyłącznie do zestawu reguł i przepisów, pozbawiają ją ideowej podstawy, która dotychczas uprawomocniała ją i wszystkim jej procedurom przydawała wyższy sens.

Tzvetan Todorow w swojej interpretacji powstania w getcie i powstania warszawskiego, sformułował tezę, że każde odniesienie do idei, każda poważniejsza afirmacja wartości, kulminować musi w samo alienującej się etyce heroicznej, która przynosi wyłącznie zgubne konsekwencje. Jedyny heroizm akceptowalny przez francuskiego semiotyka to "poświęcenie się dla żyjących istot". Problem w tym, że wydrążenie tych konkretnych istnień ludzkich z jakichkolwiek idei, redukuje je do wyłącznie biologicznego istnienia i zaczyna otwierać pole najrozliczniejszym paradoksom w tym również zakwestionowaniu jakiejkolwiek godności tego istnienia z wszelkimi możliwymi tego konsekwencjami. Tymczasem o negatywnych skutkach oparcia się o twardszy grunt zasad porządkujących naszą rzeczywistość, a który dla postmodernistów stanowią w najlepszym wypadku "metafizyczną iluzje", piszą całe ich rzesze.

Nie chcę powiedzieć, że brak rozliczenia komunizmu jest na Zachodzie główną przyczyną rozchwiania w moralności publicznej i polityce (chcę uniknąć radykalnej i nadużywanej formuły kryzysu), jednak z pewnością jest jednym z jego elementów. Zachodnia lewica, która wraz z upadkiem komunizmu zatraciła swój utopijny potencjał, zachowała radykalnie krytyczne nastawienie wobec cywilizacji, w której wyrosła. Tak więc jedynym jej pozytywnym działaniem jest "wyzwalanie" człowieka z kolejnych, pętających go oczywiście i "opresywnych" form tradycyjnej kultury w tym również tych najbardziej elementarnych. W ruchu feministycznym za formą taką uznany został nawet podział na płcie (okazuje się, że to nie biologia a kultura jest jego źródłem) i wszystkie wyrastające z niego konsekwencje.

W konsekwencji pogrążamy się w świecie amorfii, bezkształtu, ciągłego ruchu równoprawnych opinii, których ważności nie sposób rozsądzić, a więc naprawdę zgubna, zdaniem rzeczników nowego sceptycyzmu, okazuje się próba tego dochodzenia, a więc próba zestawienia i hierarchizacji znaczeń, identyfikacja prawdy i dobra. W tym kontekście każda idea regulatywna (poza ideami negatywnymi, jak: wolność od, tolerancja czyli równouprawnienie wszystkich poglądów i postaw, "autentyczność" czyli odrzucenie zewnętrznych norm, "oryginalność" czyli bycie innym itp. -obowiązująca na Zachodzie poprawność polityczna jest dekalogiem takich właśnie idei) odrzucana jest jako "opresywna". Oczywiście wyznawcy tych poglądów nie zdają sobie sprawy z ich paradoksalności i autodestrukcyjnego charakteru.

Innym obliczem tej choroby jest kryzys świadomości historycznej. Jeśli cywilizacja nasza generalnie staje się wyłącznie obiektem krytyki i dekonstrukcji, jeśli jest tylko zestawem represyjnych form, z których należy się uwolnić, to trudno, aby jej tradycja pozostała obiektem uznania. Zasadnicze poczucie ciągłości, które tworzyło wspólny dla zbiorowości fundament wyznaczający wzorce i postawy, przekazujący mądrość kultury, a więc tworzący wspólnotę, ulega rozpadowi. Niknie poczucie uczestnictwa w łańcuchu pokoleń, które przekazują sobie nawzajem wspólne dobra cywilizacji (nawet karykatura owego poczucia, która w komunizmie przejawiała się w kulcie "proletariackich" i marksistowskich świętych wraz z upadkiem komunizmu uległa kompromitacji) i zobowiązują następców, którzy otrzymali ten dar do kultywowania go. Pragmatyzm, który lewica zachodnia zaczyna wyznawać, sam pozbawił się swoich podstaw. A w Polsce?

Otóż w Polsce wszystkie te problemy ujawniły się w kontekście komunizmu i odmowy rozliczenia go.

Zacznijmy jednak od sprawy rozliczenia przeszłości.

Po krótkim, gwałtownym i krwawym okresie devichyzacji generał de Gaulle położył mu kres i jak to się mawia "zapisał całą Francję do resisstance". Zakończyły się rozliczenia i dar amnezji osłonił większość dawnych kolaborantów. Stało się to jednak po absolutnie jednoznacznym potępieniu Vichy i procesach sądowych, w których na najwyższe wyroki (w tym również na karę śmierci), skazani zostali przywódcy tamtego rządu. Można było narzekać na niemoralność i hipokryzję tego rozwiązania. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych we Francji powróciła sprawa rozliczenia tamtych czasów i owocowała kilku głośnymi procesami. Jednak zło Vichy zostało jednoznacznie napiętnowane i rozliczone bezpośrednio po załamaniu się reżimu, co znalazło realny i symboliczny wymiar w procesach jego najwyższych funkcjonariuszy. Nic takiego nie stało się w Polsce.

W naszym kraju odmowa rozliczenia komunizmu i PRL oraz odrzucenie dekomunizacji było wyborem politycznym, który, jak zwykle, przyniósł za sobą ideowe, a w tym konkretnym wypadku ideologiczne konsekwencje. Powstała ideologia anty -antykomunizmu.

U źródeł odrzucenia dekomunizacji leżał splot czynników: walka o władzę, a więc ze strony głównego, (korowskiego) nurtu opozycji chęć wytrącenia z ręki prawicowych przeciwników oręża za jaki mogła służyć dekomunizacja; obawa przed rewolucyjnym procesem jakim mogła się ona okazać i wreszcie lęk przed antykomunistyczną prawicą, która stołecznym inteligentom kojarzyła się wyłącznie z endeckim nacjonalizmem. W każdym razie walka przeciw dekomunizacji rozpętana została pod sztandarem moralizmu, a w efekcie doprowadziła do kompromitacji i odrzucenia argumentu moralnego w politycznym dyskursie. Zaczęła się pod hasłami obrony autorytetu państwa i porządku prawnego, a doprowadziła do osłabienia państwa i pozbawienia go jakiegokolwiek autorytetu oraz do zniszczenia prestiżu prawa i uczynienia zeń martwej formy. Walka z rozliczeniem PRL wypowiedziana została pod zawołaniem obrony integralności wspólnoty narodowej przeciwko "wojnie domowej", a uniemożliwiła integracje tej wspólnoty i wykopała nowe, dzielące ją podziały. Miała na celu przeciwstawienie się wykluczaniu ze wspólnoty jakiejkolwiek grupy, a prowadziła do wykluczenia tych, którzy usiłowali dojść prawdy, a podobno zagrożonych wykluczeniem postkomunistów obdarowała władzą.

Można powiedzieć, że przyczyną tego było potraktowanie wyżej wymienionych argumentów w sposób absolutnie instrumentalny. Jednak warto bliżej przyjrzeć się tej autodestrukcyjnej dialektyce.

Rozliczenie z komunistami jego przeciwnicy zablokowali pod hasłami wybaczenia i miłosierdzia. Twórcy antyrozliczeniowej ideologii obficie posługiwali się frazeologią chrześcijańską. Prowadziło to jednak do jej niezamierzonej parodii. Kategorii wybaczenia w sposób nieunikniony towarzyszyć musi kategoria winy. Wybaczać możemy wyrządzoną nam krzywdę, a więc winę, naruszenie zasad czyli grzech. Problem w tym, że przeciwnicy dekomunizacji równocześnie sugerowali, że o żadnej winie nie może być mowy. Jeśliby odpowiedzialnie wprowadzić kategorię wybaczenia, uznać należałoby winę komunistów, a więc oczekiwać od nich choćby elementarnego aktu skruchy. Można przyjąć, że propozycja dekomunizacji politycznej czyli czasowego odsunięcia najwyższych aparatczyków PRL mogłaby prowadzić do wybaczenia. Prowadziłoby do tego uznanie swojej winy przez odpowiedzialnych i skrucha, która objawiałaby się w symbolicznym odstąpieniu od sprawowania urzędów państwowych. Jednak polityczny zamysł przeciwników dekomunizacji nie na tym polegał. Chodziło o to właśnie, aby komunizmu nie potępiać. Zło komunizmu i PRL sukcesywnie było relatywizowane. Zbudowano model powszechnej i tożsamej odpowiedzialności Polaków za komunistyczne państwo.

W tej sytuacji zasadnie zapytać można: jakie wybaczenie i komu? Jak można wybaczać ludziom, którzy po prostu inaczej widzieli interes Polski, a co więcej, zdaniem swoich obrońców, zachowywali się jak wszyscy inni? Za co wybaczać tym, którzy robili to co inni, a być może mieli jak najlepsze intencje?

Podobne zabiegi kompromitowały pojęcie miłosierdzia, którego pełne usta mieli przeciwnicy dekomunizacji. Miłosierdzie należy się cierpiącym. W tym wypadku nie za bardzo wiadomo wobec kogo i dlaczego miałoby się ono stosować. Można rozumieć, że komuniści cierpieli z powodu utraty władzy, ale miłosierdzie w tym wypadku byłoby pokrewne miłosierdziu wobec przestępcy cierpiącemu z powodu utraty swojego łupu. Przecież wszyscy również komuniści deklarowali się jako zwolennicy demokracji, nie powinni więc w żadnym razie cierpieć z powodu jej nastania czyli końca swoich nieprawnie sprawowanych rządów.

Co więcej, w imię miłosierdzia przeciwnicy dekomunizacji wzywali do pozostawienia komunistom zgromadzonych przez nich z naruszeniem wszelkich możliwych zasad dóbr. I chodziło tu zarówno o dobra materialne jak i pozycję zawodową i społeczną. Wyglądało to już na perwersję cnót chrześcijańskich czy jakichkolwiek innych. Tak więc z jednej strony odwołując się do cnót, przeciwnicy rozliczenia z drugiej musieli odwołać się do głębokiego relatywizmu, a więc ich zaprzeczenia. Albowiem po to, aby przeciwstawić się rozliczeniu PRL-u sfałszowana musiała zostać cała najnowsza historia Polski. Oba człony argumentacji przeciwników dekomunizacji znosiły się nawzajem.

Oficjalnie stwierdzone zostało, że komunistyczna historiografia kłamie. Wydawałoby się, nic prostszego niż przywrócić jej prawdziwy kształt. Jednak historyczna prawda jednoznacznie obciążałaby władców PRL. Należało więc przeszłość ową zrelatywizować. Twórca ideologii antydekomunizacyjnej Adam Michnik mawiał: amnestia nie amnezja. Jednak amnestia obejmuje przestępców, a autor hasła zrobił wszystko, aby za takich komunistów nie uznawać. Do tego potrzebna była amnezja. W efekcie stało się dokładnie to co z innymi hasłami Michnika. Nabrały one odwrotny od deklarowanego sens. Amnezja zastąpiła amnestię.

Podobnie było z obroną autorytetu państwa. Punktem wyjścia przeciwników dekomunizacji było osłonięcie państwa przed anarchicznym, żądnym rozliczeń żywiołem. Aby tego uniknąć założona została ciągłość państwa, a więc dziedziczenie III Rzeczpospolitej po PRL. W sytuacji tej odziedziczona została głównie nieprawomocność tego państwa. PRL nie miała żadnej racji poza imperialnym interesem Związku Sowieckiego i żadnego uzasadnienia poza jego militarną siłą. Potwierdzają to ciągle wszyscy łącznie z najwyższymi jej władzami odwołując się do zewnętrznej presji, która na przykład podobno zmusić miała Jaruzelskiego do wprowadzenia stanu wojennego. Po to, aby utożsamić Polaków ze swoim państwem, należało dokonać radykalnego i symbolicznego odcięcia się od komunistycznego, sowieckiego tworu, w którym zawsze rządzili "oni" (określenia tego ze znaczącym spojrzeniem na wschód używali również partyjni dygnitarze). Po zerwaniu z PRL-em, poczucie tożsamości z nowym, własnym państwem mogło stać się fundamentem autentycznej, republikańskiej, demokratycznej identyfikacji. Fakt, że III Rzeczpospolita nie zerwała ze swoim nieprawym poprzednikiem, ma z pewnością wpływ na postawę obywateli, którzy nadal w małym stopniu identyfikują się ze swoim państwem, a najbardziej awanturnicze antypaństwowe wystąpienia w imię partykularnych interesów znajdują szeroką społeczną aprobatę jako przejaw walki z rządzącymi nami "onymi". Albowiem, jak chcieli przeciwnicy dekomunizacji, pewne formy ciągłości zostały zachowane, a więc podział na "my" i "oni" nadal pokutuje w społeczeństwie polskim.

Istotnym elementem poczucia tej ciągłości jest ciągłość personalna. Jeśli ludzie widzieli, że nowi reprezentanci władzy wchodzą w sojusze, a nawet ostentacyjne przyjaźnie z przedstawicielami władzy starej i co więcej odwołują się do ciągłości instytucjonalo- państwowej, w odbiorze społecznym w sposób naturalny następowało poczucie ich utożsamienia.

Szczególnie istotne jest poczucie tej ciągłości w domenie sprawiedliwości. Brak jakiejkolwiek weryfikacji kadry sędziowskiej spowodowało powszechne i uzasadnione poczucie ciągłości aparatu wymiaru sprawiedliwości PRL i III Rzeczpospolitej, a więc dziedzicznie jego zupełnego braku autorytetu. Ów brak autorytetu uzasadniony był postawą dużej części sędziów, którzy w czasie PRL pełnili role funkcjonariuszy systemu władzy. Jak można było oczekiwać, nie nastąpiło gwałtowne moralne odrodzenie tej kadry, a można powiedzieć, że postawy jej przedstawicieli w ogromnej mierze wpłynęły na postawę ogółu sędziów III Rzeczpospolitej, która stanowi jeden z podstawowych problemów naszej rzeczywistości. Nawet zdumiewający i unikalny w całej Europie liberalizm naszych sądów wobec przestępców, dość łatwo tłumaczy się w tym kontekście. Postawa ta wynikać może zarówno z sytuacji, gdy brak rozliczenia tej korporacji jest wynikiem ultra liberalnej postawy, jak i braku odwagi, której nigdy nie można było zarzucić funkcjonariuszom PRL.

Po to, aby uniknąć rozliczenia przywódców totalitarnego systemu w Polsce odwołano się do skrajnej wersji pozytywizmu prawnego. Wzywając do szacunku dla prawa, przedstawiano go wyłącznie jako zespół aktualnych paragrafów. Prawo takie oderwane od idei sprawiedliwości i jakichkolwiek norm funkcjonujących w zbiorowości nie może cieszyć się jakimkolwiek szacunkiem. Każde normalne prawo powstaje na fundamencie uwewnętrznionych norm, a więc prawa zwyczajowego; radykalny pozytywizm prawny jest prawa chorobą. Nic więc dziwnego, że w Polsce frazesom o budowie państwa prawa towarzyszy totalne i uzasadnione prawa tego lekceważenie.

Nieco podobnie wygląda sytuacja systemu edukacyjnego w Polsce.

Jednym z podstawowych argumentów, który dziś stosują przeciwnicy rozliczenia jest dowodzenie, że postawy postkomunistów i antykomunistów w polityce, a zwłaszcza w stosunku do państwa różnią się niewiele. Gdybyśmy nawet przyjęli tę tezę, która prawdziwa jest tylko w części, uznać można ją za kolejny argument na rzecz dekomunizacji. Otóż praktyka zawłaszczania państwa przez koalicję postpeerelowską w latach 93-97, stworzyła model uprawiania polityki w III Rzeczpospolitej. Co znamienne, nawet główni przeciwnicy dekomunizacji (w tym Gazeta Wyborcza i Unia Wolności) z niewczesnym zdumieniem przyjęły, że owa nowo-stara koalicja traktuje państwo jako prawo łupu budując system nazwany w Polsce "kapitalizmem politycznym". Oburzenie było o tyle nie na miejscu, że trudno było wyobrazić sobie inne zachowanie dawnych aparatczyków, którzy nie zostali nawet moralnie potępieni za to co robili w PRL. Aparatczyków, którzy za cichym przyzwoleniem dużej części opozycyjnych elit w latach 89-93 budowali kosztem państwa swoją ekonomiczno-instytucjonalną pozycję.

Ważniejszy jednak był fakt, że sam model "kapitalizmu politycznego" przełamać było niezwykle trudno. Jeśli postkomuniści, jedna z głównych sił politycznych w kraju, kierują się wyłącznie zasadą budowy potęgi swojego obozu, to znaczy zawłaszczania państwa przez swoją grupę, trudno wyobrazić sobie, aby jej przeciwnicy mogli kierować się zasadami innymi, gdyż sytuowałoby ich to na zdecydowanie przegranych pozycjach. W polityce, jak na wojnie, to przeciwnik wyznacza reguły gry. Można oczywiście próbować wyłamać się z tej potępieńczej logiki. To znaczy głównie zredukować obszar działania państwa i uczytelnić jego zasady funkcjonowania. Byłaby to jednak kolejna rewolucja w Polsce, przeprowadzenie jej jest trudne, a prawdopodobieństwo małe. Tak więc to postkomuniści ukształtowali scenę polityczną III Rzeczpospolitej. Zdominowali jej lewą stronę i narzucili sprzeczne z duchem republikańskim zasady funkcjonowania jej całości. Rzeczywistość polityczną niepodległej Polski uformowała odmowa dekomunizacji.

Zespół chorób świata współczesnego objawił się w Polsce przy okazji dekomunizacji. Choroba społeczeństw współczesnych, atrofia odpowiedzialności, w Polsce podniesiona została do rangi cnoty. Domaganie się odpowiedzialności za to co ktoś uczynił, uznane zostało przez polskie ośrodki opiniotwórcze za grzech największy. Oczywiście wybór taki musiał pociągnąć za sobą przewartościowanie wszystkich wartości. Zasadą stała się relatywizacja: nie jesteśmy w stanie ocenić co było dobre, a co złe, toteż za jedyną prawdziwą przewinę uznać można próbę dochodzenia racji, prawdy czy sprawiedliwości.

Przeciwnicy dekomunizacji zbudowali cały słownik epitetów wymierzonych w jej zwolenników. Nastąpiło radykalne odwrócenie znaczeń. Przeciwnicy dekomunizacji jak zwykle rzecznicy ideologii odmówili jakiejkolwiek debaty ze swoimi oponentami. Próba dochodzenia sprawiedliwości i odpowiedzialności i przywrócenia norm w życiu społecznym kwalifikowana jest jako niska żądza odwetu i instrument walki o władzę; jej rzecznicy etykietowani są jako "oszołomy" i "nienawistnicy". Towarzyszy temu pełna absolucja dawnych komunistów, którzy w przeciwieństwie do swoich przeciwników uznani zostali za odpowiedzialnych partnerów politycznych, godnych udzielania społeczeństwu moralnych lekcji.

Postmodernizm, który w wymiarze intelektualnym jest zabawą elit umysłowych świata zachodniego poprzez kulturę masową na wielką skalę wyznacza postawy wielkiej części tamtejszych społeczeństw, zwłaszcza młodzieży. Ten nihilistyczny żywioł, który podważa fundamenty naszej kultury w polskiej rzeczywistości znalazł swoją popularną i radykalną wykładnię w organie Jerzego Urbana "Nie". Ów moralista Polski współczesnej pisywał kiedyś w "Polityce". Tam właśnie, w latach osiemdziesiątych, już pod nieobecność Urbana, który patronował temu z innych stanowisk państwowych, wykuty został zrąb specyficznej ideologii, która swój skrajny wyraz znalazła w "Nie", a w ogromnej mierze przyswojona została przez przeciwników dekomunizacji. Polegała ona na utożsamieniu odniesienia do idei, wartości czy cnoty z budową totalitarnej ideologii. Zdaniem felietonistów "Polityki" stanu wojennego z jednej strony grożą nam twardogłowi komuniści, z drugiej tyle samo warci działacze Solidarności (co interesujące, opozycyjnych radykałów reprezentowali wówczas w "Polityce" Michnik i Kuroń). Odwołanie do prawdy, dobra wspólnego, zasad moralnych, które winny znajdować się u fundamentów polityki, jest, zdaniem felietonistów "Polityki", zrębem ideologii, która musi prowadzić do budowy totalitarnego systemu. Dzieje się tak, można interpretować z ich tekstów, gdyż opierając się o wartości zbudować można jedynie system nieludzki, wyobcowujący się z ułomności człowieka. Ludzki model istnienia, a więc wszystko akceptujący i rozumiejący (poza odwołaniem do cnoty) zbudować można, rzecze chór felietonistów, na "pragmatyzmie", to znaczy kulcie ułomności człowieka. Jak to wyraża dużo bardziej radykalnie Urban: człowiek to świnia, im bardziej jest świnią, tym bardziej jest człowiekiem. Próba oderwania się od świńskiego statusu jest głęboko nieludzka. Jesteśmy takimi świniami jak wy, mówi Urban i jemu podobni. Jednak jesteśmy o tyle lepsi, że głosimy to otwarcie, a więc jesteśmy świniami bez hipokryzji.

I taka jest radykalna wersja nadwiślańskiego postmodernizmu.

Upowszechnieniu się jej w społeczeństwie polskim służyła gigantyczna lekcja cynizmu i braku odpowiedzialności jaką była odmowa rozliczenia PRL i ideologia zbudowana dla uzasadnienia tego. Odrzucenie przeszłości (wybieranie przyszłości) i odmowa odpowiedzialności to dwie twarze tego samego zjawiska.

Dla istnienia zbiorowości niezbędny jest rdzeń moralny, który przekłada się na szacunek dla jej elementarnych instytucji. Niezbędny jest on również dla funkcjonowania wolnego rynku o czym pisali klasycy ekonomii. Można uznać, że w dużej mierze rdzeń ten został wyłuskany z polskiego społeczeństwa. Przy braku istnienia tego moralnego konsensu, pozostaje powszechnie jedynie uznanie dla "pragmatyzmu", który staje się wyłącznie oportunizmem. W tym wypadku nie może dziwić uznanie dla SLD, która zdolność tę przejawia w stopniu najwyższym i wolny jest od jakichkolwiek moralnych obciążeń. Krótkowzroczność tego myślenia wychodzi jednak od razu w jego konsekwencjach, bowiem za takie wybory przyjdzie jeszcze społeczeństwu zapłacić wysoką cenę.

Chorobę pamięci społeczeństwa polskiego ukazała 20 rocznica Solidarności, która nie spotkała się z szerszym zainteresowaniem. Trudno się temu dziwić. Jeśli najnowsza historia Polski została zmistyfikowana, a stosunek do PRL pozostał zamazany i niejasny, to dlaczego uznawać akurat ten ruch za coś szczególnie wartościowego?

Paradoks polega na tym, że o wartości jego wiedzą jego wrogowie. Prezydent, który deklaruje, że do Solidarności nie zapisał się z powodu nonkonformizmu (ten sam nonkonformizm pchnął go pewnie do robienia kariery w PZPR), który walczy o przywileje ubeków i nagradza ich najwyższymi odznaczeniami państwowymi, na forum ONZ (słusznie) wychwala Solidarność jako polski największy wkład w najnowszą globalną historię.

Sfera moralności publicznej jest niemierzalna, ale jej istnienie jest powszechnie oczywiste. Niemierzalny jest zasięg spustoszenia jakie w tej mierze uczyniło zamazanie odpowiedzialności za komunistyczne zło. Trudno wyobrazić sobie moralność cząstkową, trudno budować szacunek dla prawa kwestionując jednocześnie elementarną odpowiedzialność. Życie społeczne jest systemem warunkującym się wzajemnie. Jeśli politycy muszą zrozumieć, że nie wystarczy antykomunistyczny szyld i retoryka, nie musi to wcale znaczyć, że antykomunistyczna postawa wyczerpała dzisiaj w Polsce swój potencjał.

Antykomunizm w Polsce ma sens dlatego właśnie, że komunizm nie został w naszym kraju rozliczony, a nasza historia najnowsza została dogłębnie zmistyfikowana.

Antykomunizm w Polsce dziś oznacza wybór moralności w sferze publicznej. Przyjęcie, że istnieje dobro i zło (choćby trudne bywały poszczególne przypadki ich jednoznacznego nazwania) i odpowiedzialność człowieka za swoje czyny. Można mieć nadzieję, że za czas jakiś najnowszej historii polskiej przywrócone zostaną właściwe miary. Bez tego, odbudowa państwa prawa i społeczeństwa obywatelskiego może okazać się niezwykle trudna. Do tego czasu antykomunizm w Polsce stanowił będzie imperatyw moralny.

Tekst ukazał się w wydanej przez OMP książce Antykomunizm po komunizmie, pod redakcją Jacka Kloczkowskiego

 



Bronisław Wildstein - Pisarz, publicysta, dziennikarz telewizyjny, działacz antykomunistyczny w PRL. Książki: Jak woda (1989), Brat (1992), O zdradzie i śmierci (1992), Dekomunizacja, której nie było (2000), Profile wieku (2000), Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością (2003), Mistrz (2004), Długi cień PRL-u, czyli dekomunizacja której nie było (2005), Moje boje z III RP i nie tylko (2008), Dolina nicości (2008), Śmieszna dwuznaczność świata, który oszalał (2009]. Nagrody: 1990 - Nagroda Fundacji im. Kościelskich; 2004 - Nagroda im. Andrzeja Kijowskiego – za tom opowiadań Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością; 2009 - Laureat Nagrody im. Dariusza Fikusa za 2008 rok w kategorii "twórca w mediach"; 2009 - Laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza za 2009 rok za "Dolinę nicości". Współautor wydanych przez OMP prac zbiorowych "Totalitaryzm a zachodnia tradycja" i "Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej".

Wyświetl PDF