Dekomunizacja instytucji i systemu władzy


Termin „dekomunizacja” znaczy tu odejście od komunistycznych struktur ustrojowych. Natura ustroju komunistycznego wzbudza nawet teraz spory, choć w istocie są one często bezprzedmiotowe.

Punktem wyjścia do przyjętego tu opisu istoty komunizmu, a zatem i dekomunizacji, jest zwrócenie uwagi na kwestię podstawowych założeń komunistycznego projektu ustrojowego: komunizm traktowany był przez głównych teoretyków tego ustroju, w tym przez jego głównego architekta, Włodzimierza Iljicza Lenina, jako logiczne zaprzeczenie liberalnej demokracji[1]. Ustrój komunistyczny był od początku zaprojektowany jako superdyktatura, pozbawiająca jednostkę jakiejkolwiek swobody; znosząca instytucję prywatnej własności, a z nią granicę między sferą prywatną i publiczną; zastępująca rynek centralnym planowaniem; wielopartyjność – jednopartyjnością; pluralizm światopoglądowy – przez monizm; postulat autonomii moralnej jednostki – przez wymóg pełnego podporządkowania się partii, który najlepiej wyraża słowo „dyspozycyjność”, itp. Komunizm był anty-liberalizmem.

Ale dekomunizacja, czyli odchodzenie od podstaw ustrojowych komunizmu może postępować w różnych kierunkach. Po pierwsze, „odtotalnienie” państwa może przyjąć formy anarchiczne, z jakimi mamy obecnie do czynienia w Rosji i Ukrainie, tj. może polegać na zniesieniu lub osłabieniu instytucjonalnych podstaw komunizmu, przy niemożności skutecznego stworzenia alternatywnych podstaw ustrojowych. Po drugie, może ona, jak w Chinach, polegać na szukaniu rozwiązania w ramach szeroko rozumianego paradygmatu autorytarnego na dokonywaniu cząstkowych przystosowań nadbudowy polityczno-ideologicznej do wymogów gospodarki rynkowej. Biorąc pod uwagę sytuację Chin, wybór tej strategii nie jest pozbawiony racjonalnych podstaw. W trzecim rozumieniu, dekomunizacją jest odbudowa w warunkach pokomunistycznych porządku liberalno-demokratycznego. Na tym ostatnim wariancie skupię uwagę, bo jest to przypadek krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w tym i Polski.

 

* * *

 

W odróżnieniu od ustrojów autorytarnych, gdzie – jak to ujął Wittfogel „państwo jest silniejsze od społeczeństwa”, liberalna-demokracja zakłada symbiotyczną równowagę między państwem i społeczeństwem. W każdym jej wariancie, zawiera się znaczący element organizacji oddolnej, tj. samoorganizacyjnej zdolności społeczeństwa. Zdolność społeczeństwa do samoorganizacji wymaga zaś szczególnego rodzaju kultury politycznej, systemu norm i wartości umożliwiających swobodne współdziałanie jednostek i grup poza instytucjonalnymi granicami państwa sensu stricto. Społeczeństwo obywatelskie jest niezbędną komponentą porządku liberalno-demokratycznego.

Stąd należy przyjąć, że przejście od komunizmu do konstytucyjnej demokracji i gospodarki rynkowej, „dekomunizacja” w przyjętym tu rozumieniu, ma charakter podwójny: (1) przebudowy ustroju państwa i (2) zmiany w samym społeczeństwie, jego strukturze, w postawach i systemach wartości jednostek i grup społecznych. Przy czym, projekt ustroju państwa powinien zarazem umożliwić powstanie warunków niezbędnych dla społecznego rozwoju, tj. stworzyć możliwie szerokie ramy dla rozwoju samorządności. Nie jest to proste, zważywszy , że zdolność do samoorganizacji była tą „umiejętnością” społeczeństwa, którą komunizm musiał, w swoim dobrze zrozumianym interesie, wykorzenić. Można więc przyjąć, iż im większe sukcesy dany kraj osiągnął w budowie komunizmu, tym trudniejsza dekomunizacja. Na szczęście, Polska nie przodowała wśród krajów „budujących socjalizm”.

Wyróżnię tu trzy etapy w procesie dekomunizacji w kierunku liberalno-demokratycznym:

Pierwszy jego etap jest stosunkowo prosty i ma charakter czysto polityczny. Polega on na stworzeniu instytucjonalno-prawnych warunków dla dokonania wolnych wyborów w celu zmiany rządu oraz na przeprowadzeniu tych wyborów. Etap ten prowadzi do pełnej lub częściowej wymiany elity politycznej, a czasem nawet nie daje tego efektu. Sukces przejścia ustrojowego zależy od stopnia wymiany elity: tam, gdzie istniała opozycja zdolna do przejęcia i utrzymania władzy, przynajmniej przez czas jakiś, tam przejście ustrojowe przebiegło w sposób względnie płynny, i – odwrotnie słabość opozycji i zdolność elity „starego reżymu” do utrzymania się u steru rządów jest receptą na porażkę.

Drugi etap obejmuje tworzenie „konstytucyjnych podstaw” nowego porządku społecznego. Pojęcie „konstytucyjnych podstaw” ładu społecznego nie ogranicza się tylko do konstytucji w sensie formalnym, jak to czynią prawnicy. W naukach politycznych konstytutywnymi elementami porządku społecznego są wszelkie podstawowe instytucje polityczno-gospodarcze, określające kształt organizacji państwa, a co za tym idzie, także stosunki w układzie państwo-społeczeństwo. A zatem, ordynacja wyborcza; strategia prywatyzacji i reprywatyzacji, jako działań określających podstawy systemu własności; oraz instytucje regulujące stosunki ekonomiczno-finansowe, jak ustrój giełdy – mogą wejść w zakres „konstytucyjnych ładu porządku społecznego” niezależnie od tego, czy są ujęte w konstytucji, czy nie.

Trzeci etap polega na konsolidacji, utrwalaniu się przyjętego porządku, „docieraniu” się systemów współdziałania między instytucjami politycznymi, gospodarczymi i społecznymi. W tym okresie system powinien osiągnąć pełną tożsamość. Trwałość porządkowi społecznemu zapewnia wytworzenie się silnych grup interesu, zaangażowanych w utrzymanie określonych elementów ustroju, zapewniających ich konserwację. Wtedy też widać jak na dłoni wszystkie wady i zalety przyjętych rozwiązań ustrojowych.

Dalszą część tego wystąpienia poświęcę krótkiej charakterystyce i ocenie faz „dekomunizacji” w przypadku Polski.

 

* * *

 

W fazie pierwszej, Polska była dekomunizacyjnym pionierem i zapłaciła za to wysoką cenę: był nią kompromis Okrągłego Stołu i wynikły z niego Sejm kontraktowy. Uzgodniona wtedy ordynacja wyborcza z góry gwarantowała większość w zgromadzeniu narodowym partiom „władzy” i choć całkowita klęska tych partii w wyborach pozbawiła ten obóz polityczny zdolności do stworzenia rządu, to przecież PZPR i jego sukcesor SLD, zachowali na pewien czas przynajmniej potencjalną zdolność blokowania inicjatyw obozu solidarnościowego. Zauważmy, że przygnieceni rozmiarem klęski, nie byli oni skłonni czynić z tego użytku. O ile większość pozostałych krajów, wychodzących z komunizmu w 1989 roku, przeszło od razu przez doświadczenie wolnych wyborów, to w Polsce miały one miejsce dopiero jesienią 1991 roku, czyli z dwuletnim opóźnieniem.

Parę innych aspektów tej fazy warto wskazać, jako istotnych dla dalszego rozwoju kraju: pierwszym był wdrożony z powodzeniem program stabilizacji gospodarczej; drugim – ustawa o samorządności lokalnej; trzecim – całkowity brak polityki rolnej. Program stabilizacji gospodarczej, w polskich warunkach absolutnie niezbędny, stworzył niezbędne warunki makroekonomiczne dla przyspieszonego wzrostu gospodarki. Samorządność gminna doprowadziła do pojawienia się rzeszy działaczy lokalnych o znacznych umiejętnościach i pewnym doświadczeniu organizacyjnym. Brak konsekwentnej polityki rolnej wywołał radykalizację środowisk wiejskich, której – w innych warunkach można by zapewne uniknąć.

W tym okresie wystąpiła pewna, specyficzna dla Polski, perwersja w formowaniu się systemu politycznego, która z całą mocą ujawniła się w drugiej fazie dekomunizacji: wybory prezydenckie nastąpiły przed wolnymi wyborami do Sejmu i przed uchwaleniem nowej konstytucji. Jednym słowem, utworzyły się nowe, konstytucyjne ośrodki władzy przy braku skutecznych reguł gry. Na dodatek, znowelizowana konstytucja z czasów stalinowskich dawała prezydentowi specjalną, choć mało precyzyjnie określoną władzę nad ministerstwami obrony narodowej, spraw wewnętrznych i spraw zagranicznych. W ten sposób, Sejm „kontraktowy”, tj. posiadający ograniczoną prawomocność, stanął wobec prezydenta, któremu obowiązująca konstytucja dała rozległe uprawnienia. Na dodatek, prezydent ten nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić, tj. nie posiadał strategicznej koncepcji budowy państwa. Wiedział tylko, że chce mieć jak najwięcej arbitralnych uprawnień.

Po kilku latach, dla budowy porządku konstytucyjnego w znacznej mierze zmarnowanych, Sejm przyjął w 1993 roku projekt tzw. Małej Konstytucji, która niczego nie rozwiązała poza tym, że uwolniła kraj od mocy konstytucji z 1952 roku. W szczególności pozostawiała ona nierozstrzygniętą kwestię zakresu władzy prezydenta nad trzema wymienionymi wyżej resortami.

Koalicja SLD/PSL, która doszła do władzy w wyniku wyborów we wrześniu 1993 roku, od razu przystąpiła do pracy nad nową konstytucją. Jednym z jej celów było stworzenie silnego systemu rządów parlamentarno-gabinetowych i ograniczenie uprawnień prezydenta. Przewodniczący tej komisji sejmowej, Aleksander Kwaśniewski, realizował z entuzjazmem ten cel aż do momentu, kiedy zorientował się, że ma wysokie szanse, aby zastąpić Lecha Wałęsę na tym stanowisku. Wtedy spróbował, z pewnym skutkiem, odwrócić nieco antyprezydenckie nastroje kierowanej przez siebie komisji. Największy sukces odniósł ponownie w dziedzinie niejasnego podporządkowania wojska. Ucierpiała na tym cywilna kontrola nad wojskiem i zdolności obronne kraju.

Rozwiązania konstytucyjne były całkowicie podporządkowane prywatnemu interesowi uczestników. Jeden z moich znajomych tak scharakteryzował w marcu 1990 roku stanowisko trzech wiodących polityków polskich wobec kwestii organizacji rządów: „X jest przeciwko rządom prezydenckim, bo wie, iż nigdy prezydentem nie zostanie; Y jest za rządami prezydenckimi, bo myśli, że zostanie prezydentem; a Z jest za rządami prezydenckimi, bo wie, że zostanie prezydentem”. Ta ocena trafnie chwytała nie tylko stanowiska tych ludzi i ich motywy, ale także okazała się dobrym prognostykiem na przyszłość. Jak wspomniałem, obecny prezydent RP, Aleksander Kwaśniewski, nie różnił się pod tym względem od swoich poprzedników.

Uczciwość wymaga, by stwierdzić, że żadna z ówcześnie w Polsce działających sił politycznych nie miała i dotąd nie ma strategicznej koncepcji państwa: koncepcje zmieniały się, czasem diametralnie, pod ciśnieniem bieżących okoliczności. Co więcej, nie zdawano sobie sprawy z potrzeby tej wizji. Do tego stopnia, że pisanie nowej, pokomunistycznej konstytucji trwało w Polsce lat osiem, a jeden ze znanych polityków i intelektualistów polskich tak się upierał przy tym, że konstytucja nie jest ważna, iż sprowokował Dahrendorfa do napisania książki, w której tłumaczył swemu interlokutorowi, iż jest inaczej.

Na ogromne praktyczne znaczenie prac nad konstytucją dla uformowania się etosu nowej klasy politycznej zwrócił uwagę amerykański prawnik Bruce Ackerman:

„Głównym priorytetem rewolucjonistów (ma na myśli polityków postkomunistycznych – A. K.) nie powinna być ani prywatyzacja gospodarki, ani budowa społeczeństwa obywatelskiego. Jakkolwiek liberałowie nie myśleliby o tym problemie, bezpośredniej uwagi wymaga przede wszystkim organizacja państwa. Właściwy moment konstytucyjny dla rewolucji liberalnej trwa krócej, niż to się zazwyczaj uważa”[2].

A dalej Ackerman trafnie spostrzegł, iż podjęcie problemu konstytucyjnego mogłoby przyczynić się do zintegrowania elit solidarnościowych wokół wartości dobra publicznego:

„Praca nad tekstem konstytucji otwiera przed zwycięskim ruchem szansę podjęcia zbiorowego wysiłku w celu określenia podstawowych zasad i zmobilizowania szerokiego poparcia społecznego wokół kluczowych inicjatyw”[3].

Tej szansy nie wykorzystano. W rezultacie, cały proces budowy nowego porządku polityczno-gospodarczego w Polsce przebiegł pod znakiem taktycznych dostosowań.

W tym, że politycy kierują się swym partykularnym interesem i, że proces polityczny ma w znacznej mierze charakter oportunistyczny, nie ma w normalnych warunkach nic nadzwyczajnego. Ale okresy przełomów ustrojowych, a tym bardziej budowy nowego ustroju, wymagają nieco innego podejścia: poważnej refleksji intelektualnej i działania zorientowanego na tworzenie mocnych, opartych na spójnej koncepcji podstaw instytucjonalnych.

Tego w Polsce zabrakło. Zabrakło też tej podstawowej dla życia publicznego i dla wszelkiego dyskursu umiejętności formułowania interesów partykularnych w kategoriach ogólnych, tj. wiązania ich z interesami wyższego rzędu. W zakulisowych, niejawnych targach poprzestawano na uzgadnianiu interesów partyjno-klikowych.

Przede wszystkim zaś, podstawą tworzenia nowego ustroju, była walka o władzę w nowej demokracji. Z jednej strony, znaczące ośrodki polityczne w obozie „Solidarności” dążyły do przechwycenia kontroli nad życiem publicznym. Dominowały wśród nich, środowiska wielkomiejskie – Warszawy, Krakowa i Gdańska – a to można było osiągnąć przez ograniczenie kontroli społecznej nad funkcjonowaniem państwa. Z drugiej strony, stary, komunistyczny establishment dążył do uratowania się przed unicestwieniem.

Wybór ordynacji proporcjonalnej w wyborach do Sejmu, a także jako głównego sposobu wyboru przedstawicieli do organów samorządowych, był naturalną tej sytuacji konsekwencją. Po pierwsze, ordynacja proporcjonalna, jak to zauważył Max Weber, podporządkowuje partie władzy notabli i zamienia posłów w partyjnych urzędników[4]. Gwarantowała więc ona specjalną pozycję w życiu politycznym oligarchom partyjnym. Po drugie, przyjęcie w 1991 roku ordynacji większościowej z jednomandatowych okręgów wyborczych, oznaczałoby klęskę partii postkomunistycznych. Po trzecie, według przewidywań liberalnej lewicy w „Solidarności”, największym zagrożeniem dla Polski przełomu lat 80-tych i 90-tych był agresywny nacjonalizm: uratowanie bytu postkomunistycznej lewicy, które umożliwiała ordynacja proporcjonalna, oznaczało zachowanie potencjalnego sojusznika w walce z tą tendencją. Że prognoza ta była całkowicie pozbawiona podstaw, to już inna sprawa…

Dodatkowym elementem było przesunięcie wyborów do Sejmu na wrzesień 1991 roku. Dało to SLD i PSL-owi czas na przegrupowanie sił i umocnienie się. Jednym słowem, decyzje o przyjęciu ordynacji proporcjonanej i opóźnianiu wyborów do Sejmu określiły kształt polskiej sceny politycznej, pozwoliły umocnić kontrolę notabli nad partiami politycznymi i strukturami państwa osłabiając tym samym kontrolę publiczną i uratowały przed zagładą obóz postkomunistyczny.

Jednocześnie, okres lat 1989-1993, charakteryzowała specyficznie pojęta „weryfikacja” administracji państwowej. Przy czym, uczciwej weryfikacji postaw obywatelskich i kwalifikacji było tu mniej, niż przejmowania kontroli nad strukturami administracyjnymi przez dominujące w danym momencie siły polityczne. Doprowadziło to do upartyjnienia administracji, z którym po dziś dzień nie potrafiliśmy się uporać. Degradacji administracji i słabnięciu publicznej kontroli nad państwem towarzyszył rozkład sądownictwa. A zatem, wyraźnie widocznym efektem budowy liberalnej-demokracji w Polsce ostatniego dziesięciolecia stał się kryzys państwa.

Obserwując postawy nowych elit politycznych i ich koncentrację na interesie prywatnym, nie powinniśmy się dziwić, że w trakcie żywiołowej prywatyzacji zwanej „nomenklaturową”, ale przed podjęciem systematycznej prywatyzacji majątku produkcyjnego państwa, rozwiązano w październiku 1989 roku Zarząd V MSW, wyspecjalizowany w ochronie systemu gospodarki narodowej, oraz Biuro do Walki z Przestępczością Zorganizowaną KGMO. Wedle wiarygodnej relacji, krok ten uzasadniono tym, że gospodarka rynkowa będzie bronić się sama[5]. W ten sposób, rząd pozbył się jakichkolwiek narzędzi kontroli nad procesem żywiołowego przejmowania majątku państwa nie tylko przez środowiska dawnej nomenklatury, ale także przez nowych członków klasy politycznej. Część, bardziej biegłych w marksistowskiej ekonomii, polityków solidarnościowych uzasadniała to potrzebą „akumulacji pierwotnej”, inni mówili o potrzebie klasy średniej, lub o konieczności stworzenia „rodzimego kapitału” a jeszcze inni z lubością cytowali powiedzenie, że „pierwszy milion trzeba ukraść”[6].

Opisana wyżej słabość administracji publicznej, wynikająca z braku kryteriów merytorycznych w polityce personalnej i nadmiernym jej upartyjnieniu, miała więc wysoce negatywny wpływ na prywatyzację. Ministerstwo Przekształceń Własnościowych, które wdrażało politykę prywatyzacyjną rządu, było stworzone od podstaw przez ludzi bez doświadczenia administracyjnego, wystawionych na silne pokusy materialne. Przedstawiciele kierownictwa MPW przymykali oczy, kiedy podwładni pokusom tym ulegali, tym bardziej, że sami zachowywali postawę tolerancji wobec własnych słabości. W MPW występowała ogromna płynność kadr: po każdej transakcji sprzedaży przedsiębiorstwa państwowego firmie zagranicznej, pracownicy odpowiedzialni za negocjacje opuszczali MPW, by znaleźć pracę w nowo powstałej firmie, lub w pośredniczącej firmie doradczej. Negatywnymi skutkami dla interesu państwa, zaistniałych w ten sposób konfliktów interesu, nikt się nie zajmował.

Innym, ubocznym skutkiem braku myślenia strategicznego w polityce państwa polskiego jest struktura nakładów i płac w sferze publicznej. Cechą charakterystyczną dla struktury nakładów, która znajduje również swoje odbicie w strukturze płac, w komunizmie było uprzywilejowanie niektórych kategorii pracy fizycznej (np. górnicy i hutnicy) oraz niektórych segmentów administracji państwowej kosztem służby zdrowia, oświaty i nauki. Pozostało tak do dziś: wydatki na naukę i oświatę w Polsce należą do najniższych w Europie i są znacznie niższe niż w krajach porównywalnych pod względem rozwoju gospodarczego (np. na badania naukowe w Polsce wydaje się per capita 46 USD, w Słowacji ponad 60, na Węgrzech ponad 80, a w Czechach 111).

Uważam, iż w znacznej mierze struktura nakładów w administracji państwowej i jednostkach gospodarczych należących do państwa jest przypadkowa, co wynika z braku myślenia strategicznego. Dla porównania, trzeba zauważyć, że II Rzeczpospolita przeznaczała na oświatę 15% budżetu państwa, tj. tyle samo co na obronność; koszt ponoszony przez państwo polskie na wykształcenie jednego młodego człowieka dorównywał wydatkom na ten cel rządów krajów znacznie od Polski bogatszych, jak choćby Stanów Zjednoczonych[7].

W tym czasie, płace w sektorze publicznym regulowała „Ustawa o uposażeniach funkcjonariuszów publicznych i wojska” z 9 października 1923 roku. Obowiązywała ona bez zmian aż do roku 1939. Nikt nie był w stanie, ani też poważnie nie próbował, zmusić państwa polskiego do zmiany tych relacji. Obecnie, głównym regulatorem płac w sferze publicznej jest siła polityczna realizowana czy to na ulicy, czy to w zaciszu gabinetów. Co więcej, wydaje się, że to państwo raczej – poprzez politykę płacową w spółkach skarbu państwa i niektórych urzędach administracji publicznej – niż korporacje zagraniczne, ciągnie w górę płace niektórych kategorii zawodowych.

Powiedzmy jasno, państwo jest silne przede wszystkim słusznością zasad, które wprowadza w życie, a w mniejszym stopniu zdolnością do mobilizacji przemocy fizycznej wobec społeczeństwa. Państwo, którego polityka nie jest oparta na twardych zasadach, ulega naciskowi tych grup, które w danych warunkach są silniejsze, a łupienie państwa staje się najczęściej uprawianym sportem w polityce. Jak zauważył Douglas C. North, „Jeżeli największe przychody (rates of return) w danym społeczeństwie zapewnia łupiestwo (piracy), wtedy organizacje zaangażują swą wiedzę i umiejętności w taki sposób, by stać się lepszymi łupieżcami; jeżeli najwyższe wypłaty otrzymują organizacje i firmy za podnoszenie wydajności, wtedy zaangażują one swe umiejętności i wiedzę w realizację tego celu”[8].

Nie jest to pełny obraz obecnej sytuacji w Polsce, lecz obawiam się, iż zbliżamy się do niego szybkim krokiem. Najwyższe dochody uzyskują firmy działające na obrzeżach sfery publicznej, a „robienie” przetargów publicznych stało się regułą raczej, niż wyjątkiem. Z całkowitej nieprzejrzystości sfery publicznej korzystają prywatni i publiczni łupieżcy, a gdy przypadkiem w sieci organów ścigania złapie się jakaś skorumpowana płotka, wtedy zapobiegliwy prokurator umarza śledztwo ze względu na… „nikłą społeczną szkodliwość czynu”.

Reasumując, stan polskiego państwa, który jest łącznym skutkiem epoki komunistycznej i błędów popełnionych w trakcie przejścia ustrojowego, jest zły. Dla niektórych pocieszeniem jest znacznie gorsza sytuacja naszych wschodnich sąsiadów, lecz przecież nie do członkostwa w WNP Polska aspiruje.

Jak wskazałem, administracja państwowa w Polsce jest słaba, niesprawna i skorumpowana. Być może wprowadzana obecnie reforma w postaci tworzenia korpusu służby cywilnej poprawi ten stan rzeczy, choć ludzie związani z tym przedsięwzięciem wypowiadają się raczej pesymistycznie. Do optymizmu nie skłaniają ich też doświadczenia związane z wprowadzoną w życie w tym roku reformą struktury terytorialnej administracji państwa. Choć słuszna w założeniach, została wdrożona w sposób, który przekreśla realizację jej głównych celów. Sytuacja w sądownictwie nie wygląda lepiej, praca sądów jest źle zorganizowana, prokuratura upolityczniona, a wedle opinii ludzi związanych z tą problematyką, korupcja w sądownictwie i policji jest powszechna.

Źródłem impulsu do zmiany mógłby stać się Sejm, lecz tu niestety ujawniają się wszystkie wady przyjętych rozwiązań ustrojowych. System kontroli i równowagi, który wprowadzić miała Konstytucja, występuje tylko w wyobraźni jej twórców. Nie wykształciły się w polskim systemie politycznym żadne dodatnie sprzężenia (virtuous circles), które umożliwiłyby doskonalenie się systemu politycznego. Przeciwnie, mamy do czynienia z przewagą tendencji prowadzących do degeneracji państwa. Rząd nie stanowi spójnego zespołu ludzi tworzących i realizujących jednolitą politykę państwa; lecz luźną koalicję resortów, z których każdy – w znacznym stopniu niezależnie od innych – realizuje interesy własne i partii, z której wywodzi się jego zwierzchnik. Sejm nie kontroluje rządu, będąc zbiorem zorientowanych na własny krótkofalowy interes koterii partyjnych.

Partie koalicji nie kontrolują rządu, bo to ich rząd i jego sprawność funkcjonalna nie jest ich głównym zmartwieniem: zabiegają przede wszystkim o obsadę możliwie dużej liczby stanowisk w administracji państwowej i radach nadzorczych swoimi działaczami i o zdobywanie pieniędzy na kampanie wyborcze. Temu ostatniemu służy wysługiwanie się potentatom biznesu przez zapewnianie im uprzywilejowanego dostępu do zamówień publicznych, względnie forsowanie korzystnych dla nich ustaw: lobbing po polsku często przyjmuje postać zwykłego przekupstwa.

Zmiana tego stanu rzeczy wymaga przede wszystkim odejścia od ordynacji proporcjonalnej. Max Weber, z ordynacją proporcjonalną wiązał zanik przywództwa; Karl Popper, uważał, iż ordynacja ta likwiduje osobistą odpowiedzialność posłów przed wyborcami, a w wymiarze kraju – prowadzi do zaniku poczucia więzi między parlamentem i społeczeństwem; Giovanni Sartori, zwraca uwagę na spowodowany nią brak przejrzystości w życiu parlamentarnym. Te wszystkie argumenty są pomijane milczeniem przez ludzi, dla których argumentem wyłącznym w polityce jest interes własny.

W krajach europejskich o długiej tradycji demokratycznej, kultura polityczna społeczeństwa kompensuje słabości instytucji. W krajach, gdzie tradycja ta była wątła lub została przerwana, słabość tę może kompensować tylko prostota i przejrzystość rozwiązań instytucjonalnych.

Polska stanęła w ostatnim dziesięcioleciu przed historycznym wyzwaniem, którego istota polega na ułożeniu sobie w sposób zupełnie nowy stosunków wewnętrznych, a także stosunków z sąsiadami. Sprostanie temu wyzwaniu wymaga stworzenia mocnego i sprawnego systemu polityczno-gospodarczego. Unia Europejska i Stany Zjednoczone mogą nam w tym pomóc, lecz nie zrobią tego za nas. Sposób, w jaki znajdziemy się w zintegrowanej Europie i miejsce, jakie w niej zajmiemy będzie zależeć od tego, czy wejdziemy do niej jako zdrowy i rozwijający się organizm, czy jako obiekt ciągłej troski i obaw. Podobnie w stosunkach z wschodnimi sąsiadami Polski: mocne i sprawne instytucje pozwolą nam „eksportować” wartości cywilizacyjne na Wschód; słabe państwo i słaby rynek uczynią z nas „importera” kryzysu cywilizacyjnego z tamtego obszaru. Polska wciąż stoi w obliczu wyboru. Pytanie, czy jest w stanie wybrać właściwie.

 

Tekst ukazał się w książce Od totalitaryzmu do demokracji (Kraków 2001, pod red. Pawła Kuglarza)

 



[1]      Tezę tę szerzej uzasadniłem w książce An Institutional Theory of Communist Regimes. Design, Function, and Breakdown, San Francisco 1992.

[2]      B. Ackerman, The Future of Liberal Revo1ution, New Haven 1992, s. 46.

[3]      Ibidem, s. 51.

[4]      Patrz: M. Weber, Polityka jako zawód i powołanie, Kraków 1998.

[5]      Być może, wdrażana od 1999 roku reforma służby cywilnej położy temu kres, lecz odbudowa etosu profesjonalnego nie będzie sprawą prostą.

[6]      Jest to powiedzenie głupie, bo z faktu, iż ludzi dochodzących do wielkich pieniędzy cechuje determinacja, a więc także skłonność do łamania prawa, kiedy uważają, iż jest to niezbędne, nie wynika, że (1) każda fortuna powstała z kradzieży; (2) że każdy aferzysta jest utalentowanym przedsiębiorcą; (3) że państwo powinno tolerować rozkradanie majątku publicznego.

[7]      J. Przystwa, Inteligencja a niepodległość, [w:] Nauka jak niepodległość, Wrocław, 1999, s. 35.

[8]      D. C. North, Towards a Theory of lnstitutional Change, [w:] W. A. Barnett, M. J. Hinch, N. J. Scofield (red.), Political Economy, 1993, s. 62.

Wyświetl PDF