Ta dyskusja musi trwać

Jacek Kloczkowski

30 lipca 2014

Trwa w najlepsze spór o powstanie warszawskie. Nic dziwnego i nic nowego. Tak było przecież po powstaniach listopadowym i styczniowym. Spór o insurekcje 1830/1863 – bardzo ostry – okazał się niezwykle inspirujący intelektualnie i o wielkim praktycznym znaczeniu. Przede wszystkim dzięki niemu wykształciły się ważne nurty polskiej myśli politycznej i polityki, które aż do I wojny światowej (konserwatyzm stańczykowski), a nawet dłużej (narodowa demokracja) odgrywały w polskim życiu wielką rolę. Między innymi czyniąc starania, by wnioski wyciągnięte z decyzji o wywołaniu, przebiegu i skutków dwóch nieudanych insurekcji znalazły zastosowanie w praktyce. Nie brakowało oczywiście w prowadzonych przez parę dekad polemikach złośliwości i argumentów ad personam, ale nie one stanowiły istotę dyskusji. Rzetelne rozważenie argumentów by politykę polską uczynić skuteczniejszą – to najważniejsza motywacja ich uczestników.

Natomiast obecny spor o powstanie warszawskie staje się coraz bardziej uwikłany w personalne porachunki, zwłaszcza publicystów, jest też instrumentalizowany na różne sposoby. A to go wyjaławia. Szkoda byłoby zmarnować potencjał intelektualny, tkwiący w sporze, którego znaczenie znacznie wykracza poza ramy, jakie mu się zwykle nadaje. Nie chodzi tu bowiem tylko o analizę bardzo brzemiennej w skutkach decyzji polityczno-wojskowej i jej późniejszego wykonania, ale też o rozważania na temat fundamentalnych zasad polityki i kultury narodowej.

Sprawa rzetelnej oceny powstania warszawskiego jest oczywiście skomplikowana, gdyż można przyjąć różne jej kryteria: dlaczego wywołano insurekcję, jak przebiegała, co wiedzieli a czego nie podejmujący decyzję o niej, jakie były bezpośrednie skutki a jakie długofalowe – ale także: jakie fundamentalne zasady należy brać pod uwagę, gdy podejmuje się takie decyzje i kto ma prawo (nie tylko formalne, ale i moralne) brać na siebie taką odpowiedzialność. Gdy powstanie kończy się porażką i wielkimi stratami, trudno zadowolić się wykładnią: ale chciano dobrze. Choć potępić w czambuł – także za proste. Wielkim błędem jest ocena powstań (podobnie jak wszelkich wojen) tylko w kategoriach militarnych i politycznych, lekceważąca los cywilów. To przeczy idei wspólnoty narodowej – a co ciekawe, to właśnie głosiciele wielkiego znaczenia owej idei często należą do tych, którzy ten błąd popełniają. Zwykle wynika to z ich przekonania, że to właśnie oni najlepiej wiedzą, jaką politykę powinien naród prowadzić – a w zasadzie, jaką należy prowadzić w jego imieniu (choć niekiedy to uzurpacja).

W przypadku powstania warszawskiego 150/200 tys. ofiar cywilnych czyni szczególnie dramatycznym i ważnym pytanie o granice rozporządzania życiem cywilów w imię realizacji nawet najbardziej wzniosłych celów politycznych. Konstatacja, że ową granicę tu przekroczono i to znacznie, że zdecydowano się na zbyt duże ryzyko, nie mając gwarancji powodzenia a mogąc przewidzieć zachowanie obu wrogów – Niemców i Sowietów, a więc i potencjalnie wielkie koszty – wcale nie musi sprowadzać się wyłącznie do zagadnienia realizmu politycznego, a mieć wymiar znacznie bardziej doniosły: czy nie absolutyzowano tu bałwochwalczo polityki, poświęcając coś znacznie cenniejszego. Choć proste rozstrzygnięcia tego dylematu też nie są drogą do zrozumienia istoty tamtych wydarzeń i motywacji podejmowanych decyzji. Tym bardziej nie mogą wieść do wniosku, że wobec tego nie należy czcić i honorować tych, co w powstaniu walczyli, a samej insurekcji nie warto czynić jednym z głównych odniesień w świadomości historycznej Polaków, gdyż utrwala się przez to narodową mitologię i złe narodu polityczne nawyki. Taka „dekonstrukcja” zwykle ma mało chwalebną motywację – służy jako środek do walki z tradycją narodową jako taką, a nie do jej przemyślenia i wyciągnięcia z niej wniosków.

Zarazem teza, że krytykowanie polskich powstań – czy dyskutowanie o słuszności wyborów podejmowanych przez rządzących II RP przed wybuchem wojny – oznacza wspieranie „narracji” obcych – stanowi bardzo wymowny przejaw zwątpienia w intelektualną suwerenność narodu. Naród intelektualnie niezależny dyskutuje bowiem o czym chce i jak chce, nie bacząc na to, czy konkluzje są zbieżne z postrzeganiem przez „obcych” (abstrahując od tego, czy „obcy” w ogóle przejmują się naszymi dysputami historyczno-ideowo-politycznymi – w co należy powątpiewać, a na pewno łatwo można przesadzić z przekonaniem, że je śledzą i korzystają z ich konkluzji w swych niecnych celach…). Gdyby choćby po klęsce powstania styczniowego zabrakło – bo wnioski użyją przeciw nam zaborcy – analizy błędów wówczas popełnionych, w której to analizie jednym z punktów mogła być konstatacja, że samo jego wywołanie było błędem, nie byłoby nie tylko stańczyków i endeków, ale i polityki Piłsudskiego.

Zatem wszelkie próby zamykania dyskusji argumentami o niepatriotycznych skutkach jej prowadzenia, nawet jeśli mają szczerą motywację a nie partykularną, są po pierwsze niemądre a po drugie sprzeczne z polską tradycją intelektualną.

Tagi: , ,

Komentarze są niedostępne.