Prezydent USA ratuje pokój – gdy go lubi Hollywood

omp

10 lutego 2015

Świat w płomieniach. Duży budżet – 150 mln $. Box Office niczego sobie – ok. 200 mln $. Fabuła? Z rodzaju: kolejna wariacja na ten sam temat. John – w tej roli modny ostatnio aktor głównie kina akcji Channing Tatum – chciałby pracować w Secret Service i chronić prezydenta USA. Nie dostaje angażu, ale przynajmniej może zabrać córkę na wycieczkę po Białym Domu. Relacje z nader dojrzałą politycznie jak na swój wiek Emily układają mu się oczywiście nieszczególnie. Jak to zwykle w takich filmowych sytuacjach bywa – co miało być miłym spędzeniem czasu w ciekawym miejscu i próbą poprawy relacji z dzieckiem, kończy się dramatyczną walką o życie – swoje, prezydenta, córki. Ba! – milionów ludzi na całym świecie. Bowiem akurat wtedy, gdy nasi bohaterowie goszczą w Białym Domu, zostaje on zaatakowany przez złych ludzi (stąd tytuł oryginalny: White House Down), w dodatku wcale nie przybyszów z odległych światów, jakim czoła stawiają np. Avengersi, a zdecydowanie rodzimego pochodzenia.

Produkcja jest bardzo rutynowa. Zwroty akcji przewidywalne. Aktorstwo na standardowym poziomie prężenia muskułów i paru innych typowych dla gatunku min i gestów. Zdjęcia i efekty specjalne – zwłaszcza jeśli się lubi efektowne upadki, eksplozje, katastrofy – usprawiedliwiające (wraz z gażami aktorów) wysoki koszt filmu. Słowem: sfilmowane, zarobione (chyba) – i do następnego razu.

Jest jednak w tym filmie także całkiem znaczący rys polityczny. Prezydenta USA gra Jamie Fox. Trudno zatem szukać pierwowzoru jego postaci w Georgu W. Bushu czy nawet Billu Clintonie – Barack Obama jest tu bezkonkurencyjny, nawet jeśli nie czytało się wypowiedzi twórców filmu. Zwłaszcza że ów filmowy prezydent ma bardzo śmiały plan polityczny, niczym z marzeń amerykańskich lewicowych liberałów. Choć sam niegdyś zbłądził, decydując się swego czasu na użycie siły, chce przeprowadzić wielki plan pokojowy: dogadać się z innymi mocarstwami i zbudować nowy ład na Środkowym Wschodzie, bez obecności tam US Army. Źli ludzie rzucają mu kłody pod nogi, właściwie sekunda, dwie – i szlachetne zamiary, a przy okazji pół świata, szlag by trafił – ale jednak ostatecznie (jak zresztą można z góry założyć, oglądając tego typu film, więc żaden to “spoiler”) wszystko dobrze się kończy.

Film wszedł na ekrany kin w czerwcu 2013 r. – biorąc pod uwagę, ile trwa przygotowanie tego typu produkcji, ukłony wobec Obamy w zasadzie odnoszą się do wczesnej czy środkowej fazy prezydentury. Jego łopatologiczne przesłanie nie było wtedy jeszcze aż tak twardo konfrontowane z realiami, jak od czasu eskalacji napięcia na Bliskim Wschodzie – do którego przyczyniła się nierozważna polityka Obamy – czy dramatycznego fiaska resetu w stosunkach z Rosją. Oczywiście nie należy też przesadzać z odczytywaniem filmu jako wsparcia dla linii prezydenta, który miał naprawić świat zepsuty przez swego poprzednika. To pierwsze miał zarobić. A akurat pod tym względem Roland Emmerich zwykle spełnia zadanie, sprowadzając na USA wszelkie plagi, od kosmitów z Dnia Niepodległości poprzez Godzillę, kończąc lodowcach z 2012. Jakkolwiek ten niemiecki reżyser ma o Stanach Zjednoczonych w wielu aspektach złe zdanie (sam o tym mówi w wywiadzie: sofilm.co.uk/interview-roland-emmerich-politics-united-states-has-become-state-thieves), to jego blockbustery muszą się liczyć z odczuciami przeciętnego amerykańskiego widza i jeśli znajdują się w nich wątki polityczne, to podporządkowane głównemu założeniu: ma być efektownie, ma być głośno, ma być pod masowe gusta.

Twórcy filmu nie są więc jakimiś szczególnymi rewizjonistami. Ich Ameryka co prawda ma w Azji nie walczyć, ale wciąż na jej barkach spoczywa los świata. Ona zagraża pokojowi, gdy władzę w niej przejmują nieodpowiedzialni czy po prostu źli ludzie (np. siedzący w kieszeni przemysłu zbrojeniowego politycy, czy zdegenerowani ludzie ze służb specjalnych), ale zarazem to właśnie ona pod światłym przywództwem może ten pokój zagwarantować. O Biały Dom warto walczyć, bo to symbol państwa i narodu, a z tej tradycji nikt tu nie myśli szydzić czy jej dekonstruować. Złych ludzi bynajmniej nie trzeba za wszelką cenę stawiać przed obliczem wymiaru sprawiedliwości, by w uczciwym procesie mogli przedstawić swe racje – lepiej raz na zawsze z nimi się rozprawić (przynajmniej z tymi, którzy stanowią bezpośrednie zagrożenie). To wciąż bardziej wizja rodem z Rambo, niż europejskie dylematy bić się, czy nie bić, bo może lepiej resocjalizować czy negocjować a jakoś to będzie.

Komentarze są niedostępne.