Niemcy w UE, czyli błędne koło na wyboistej drodze

omp

14 lipca 2015

Mamy kryzys w Grecji, zatem rozmawiamy o Niemczech. Taki los państwa, które niezmiennie znajduje się w centrum uwagi. Trudno jednak by było inaczej – z taką rolą polityczną, z takim znaczeniem gospodarczym i z taką przeszłością. Na stronie usa-ue.pl przedstawiamy kolejny przegląd tego, co pisze się o kryzysie greckim – rolę Niemiec analizuje się znacznie częściej niż UE jako takiej, co już samo w sobie jest wymowne. Zdarzają się opinie broniące politykę Berlina, a przynajmniej wyrażające zrozumienie dla niej (Grecy sami prosili się o kłopoty, a Niemcy, wiadomo, mają zasady). Więcej jednak spada na Niemcy krytyki.

Formułują ją np. wpływowi w amerykańskich kręgach opiniotwórczych (zwłaszcza liberalnych) uczeni i publicyści Bruce Ackerman i Paul Krugman. Niekiedy można zresztą odnieść wrażenie, że los Grecji jako takiej jest jedynie coraz mniej znaczącym punktem wyjścia do załatwiania różnych porachunków ideowych czy politycznych – a wielkiej sławy (i zarazem kontrowersyjni) komentatorzy próbują obecną sytuację zinterpretować tak, żeby okazała się ona koronnym dowodem na słuszność ich koncepcji, jak powinna wyglądać UE czy światowa gospodarka. Albo co w tym całym zamieszaniu powinni robić Niemcy.

A Niemcy, jak to Niemcy, mocno starają się o to, żeby było wiele powodów, by o nich pisać. Jedno trzeba im przyznać: może nie dbają zbytnio o popularność, ale o swe interesy zabiegają zwykle skutecznie. Czy jednak długofalowo dobrze na tym wyjdą, to już inna sprawa. Antyniemieckie wzmożenie jest faktem, choć na razie przybiera głównie postać prasowych połajanek. Czy otrzyma bardziej wymierną postać polityczną, wykraczającą poza doraźne ścieranie się opinii – jak w trakcie negocjacji na temat rozwiązania (czytaj: odsunięcia w czasie) problemu greckiego? Zważywszy na to, jak bardzo wiele państw w Europie potrzebuje niemieckich pieniędzy i jak mocno są z Niemcami związane kapitałowo czy handlowo, otwarte – i systemowe – wystąpienie przeciwko berlińskiej hegemonii może pozostawać głęboko ukrywanym pragnieniem bądź jedynie retorycznym popisem, w wielu krajach obliczonym przede wszystkim na zaimponowanie własnej opinii publicznej (co nie znaczy, że niezasadnym merytorycznie). Przekonanie, że więcej można stracić na konfrontacji z Niemcami niż na godzeniu się na ich dyktat czy choćby przewodnictwo, w niejednej kalkulacji politycznej niezmiennie bierze górę.

Tyle że sytuacje kryzysowe mają to do siebie, że wydobywają na powierzchnię emocje w zwykłych okolicznościach niemające prawa się ujawnić – a wtedy albo można politykę podporządkować ich temperowaniu, albo na ich fali nadać jej zupełnie inny kierunek i dynamikę. W przypadku wielu państw w Europie tak może być z ich stosunkiem do Niemiec. Teraz w licznych stolicach (z różnych zresztą powodów i z różnym skutkiem) przyzwolenie na wiodącą rolę Berlina w UE jest konsekwentnie podtrzymywaną linią polityczną, ale nie jest to przywilej dany raz na zawsze. Zwłaszcza że Niemcy są w tej skomplikowanej sytuacji, że porządek unijny, którego głównym gwarantem chcąc (bardziej niż) nie chcąc są, chwieje się, trzęsie i zdaje się coraz bardziej trzymać na słowo honoru – za co je się obwinia. A zarazem oczekuje się (choć niekoniecznie w tych samych kręgach), że to właśnie one ten porządek uratują – czyli jeszcze bardziej wysuną się na czoło, a wtedy – czego już się nie oczekuje – będą jeszcze bardziej narzucać swą wolę innym, jeszcze lepiej zadbają o swoje interesy itd.

W każdym razie – łatwo Niemcom z resztą Europy nie jest i nie będzie. I vice versa. Choć dopóki to one są dominującą stroną w tej relacji, wynikające z niej niedogodności zapewne będą znosić. Pytanie, co zrobi ta reszta.

Tagi: ,

Komentarze są niedostępne.