Szachy czy boks? (przed II turą wyborów prezydenckich)

Jacek Kloczkowski

25 czerwca 2010

Wbrew nadziejom części polityków PO, sprzyjających im dziennikarzy i zagorzałych zwolenników Platformy, sprawa zwycięstwa w wyborach prezydenckich nie rozstrzygnęła się w pierwszej turze. To znacznie skomplikowało sytuację Bronisława Komorowskiego, zaś dało duży komfort Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ten pierwszy już teraz bowiem walczy o swe polityczne życie, podczas gdy prezes PiS niezależnie od ostatecznego rozstrzygnięcia z 4 lipca wzmocnił swą pozycję przed kolejnymi rozgrywkami, których zasadniczym celem jest odebranie Platformie władzy po wyborach parlamentarnych w 2011 roku.

Stawka marszałka

Jeżeli długotrwały lider sondaży, przedstawiciel partii rządzącej o dużym poparciu społecznym, ostatecznie przegrywa wybory, to wówczas jego pozycja polityczna w oczywisty sposób bardzo słabnie. Co prawda w zbliżonej sytuacji znalazł się w 2005 roku Donald Tusk, ale był on wówczas niekwestionowanym liderem Platformy, gdyż wcześniej zadbał o to, aby w przypadku przegranej jego przywództwo nie zostało zagrożone – tzn. pozbył się z partii lub zmarginalizował w jej szeregach wszystkich potencjalnych konkurentów. Pozycja Bronisława Komorowskiego jest nieporównywalnie słabsza i gdyby przegrał 4 lipca, jego polityczny los znalazłby się w rękach premiera. A ten zapewne nie wybaczyłby mu klęski, która skomplikowałaby sytuację PO przed kolejnymi wyborczymi starciami, z punktu widzenia premiera znacznie ważniejszymi.

Upadek Komorowskiego pociągnąłby za sobą tych działaczy Platformy, którzy w ostatnich tygodniach postanowili postawić na karierę w partii w oparciu o jego przyszłą prezydenturę. Biorąc pod uwagę walkę obozu Tuska z ludźmi Grzegorza Schetyny, o której mówi się przy okazji wyborów w strukturach regionalnych PO, jej sytuacja wewnętrzna coraz bardziej się komplikuje. Nienajlepszy – bo odległy od oczekiwań – wynik Komorowskiego w pierwszej turze może co prawda mobilizować, aby przed 4 lipca zwierać szeregi, ale w późniejszych wewnątrzpartyjnych starciach – na przykład przy ustalaniu list wyborczych – stanie się ważnym argumentem dla dalszego osłabiania potencjalnych ognisk oporu wobec dominacji otoczenia Donalda Tuska. Przy czym nawet zwycięstwo Komorowskiego w drugiej turze nie uspokoi sytuacji. Taki rozwój wypadków wzmocniłby bowiem z kolei jego popleczników, którzy niekoniecznie musieliby wtedy godzić się na dyktat otoczenia Tuska, a mieliby potężny punkt oparcia w pałacu prezydenckim. Gra toczy się więc dla Komorowskiego o wielką stawkę: albo wygra wybory i stanie się realną alternatywą dla premiera, albo trafi na margines we własnej partii.

Kuszenie lewicy

Oczywiście, Komorowski przystępuje do drugiej tury w sytuacji wcale nie takiej złej, żeby już teraz przesądzać o jego niepowodzeniu. Bądź co bądź, to on wygrał pierwszą turę i ma – przynajmniej na to wiele wskazuje – większą niż konkurent możliwość pozyskania części wyborców trzeciego w wyścigu Grzegorza Napieralskiego. Elektorat SLD, stawiający mniej na kwestie socjalne, bardziej na wojny kulturowe (o aborcję, in vitro, konkordat, parytety, małżeństwa homoseksualne), nie znajdzie w Komorowskim zagorzałego sojusznika, ale kandydat PO jest mu jednak ideologicznie bliższy niż Jarosław Kaczyński, zwłaszcza że Platforma z partii kontestującej do 2005 r. porządki III RP, stała się jej zagorzałą obrończynią.

Dialog z Grzegorzem Napieralskim w sprawach światopoglądowych i kulturowych w przypadku lidera PiS w grę nie wchodzi. Może jedynie próbować przekonywać wyborców szefa SLD, że dla lewicy ważniejsze niż rewolucja obyczajowa i strach przed powrotem IV RP powinny być renty, emerytury i prawa pracownicze, a na tym polu ma on jej więcej do zaoferowania niż liberał Komorowski. Wszelkie dalej idące próby ugłaskania Grzegorza Napieralskiego i jego zwolenników byłyby przeciwskuteczne. Nie dałyby wielu głosów na lewicy, a podważyłyby wiarygodność kandydata PiS u części jego dotychczasowych wyborców. Przy czym decyduje o tym bynajmniej już nie ich antykomunistyczne nastawienie, a niechęć do rewolucji kulturowej, której jedynym wyrazicielem w wyborach okazał się – zgodnie zresztą z przypuszczeniami – Napieralski. Co prawda, owa rewolucja jawi się jako dużo łagodniejsza niż na przykład w wydaniu Zapatero, ale i tak dla konserwatystów jest nie do zaakceptowania.

W eseldowską pułapkę może natomiast wpaść Bronisław Komorowski. Jego umizgi do elektoratu socjalnego wyglądają mało wiarygodne, zaś wstrzemięźliwość w ocenie niektórych sztandarowych haseł liberalnej lewicy (np. parytetów) niezbyt przekonuje w wykonaniu kogoś, kto dotąd podkreślał przywiązanie do tradycyjnych wartości. Komorowski może więc teoretycznie sporo obiecać wyborcom Grzegorza Napieralskiego, ale w praktyce nie musi mieć z tego wielu korzyści. Jeśli zaś przesadzi z zabieganiem o nich, to w wyborach partyjnych PO będzie musiała borykać się z pytaniami o wiarygodność – partia podobno liberalno-konserwatywna okazałaby się jeszcze bardziej ideowo nijaka niż jej się to obecnie zarzuca.

W dodatku, mimo przyjaznych gestów i koncesji na rzecz SLD, Komorowski może zostać na placu boju z podważoną wiarygodnością i bez oficjalnego poparcia. To optymalny scenariusz nie tylko dla PiS, ale również dla Grzegorza Napieralskiego i SLD, o ile ich myślenia nie determinuje chęć przypodobania się lewicowo-liberalnym salonom, które nie kalkulują politycznie, a kierują jedynie emocjami. One popychają lewicę do współdziałania z PO przeciwko Kaczyńskiemu, mimo, że w jej interesie leży niewskazywanie nikogo w drugiej turze i próba uczynienia z tego propagandowego dowodu na swą ideową czystość i wierność zasadom, które tylko ona na polskiej scenie partyjnej reprezentuje.

Kredyt na przyszłość

 

Jarosław Kaczyński nie musi ryzykować tyle co Komorowski, zrealizował już bowiem swoje zasadnicze cele – znaczące wzmocnienie pozycji PiS i potwierdzenie swego przywództwa na prawicy. Przede wszystkim nie pozwolił rywalom na spektakularny sukces, który mógłby bardzo utrudnić Prawu i Sprawiedliwości walkę o zwycięstwo w wyborach samorządowych i przyszłorocznych parlamentarnych. Zniknęło bowiem tym samym ryzyko dalszej dekompozycji PiS, możliwej w przypadku spektakularnej porażki jego kandydata w pierwszej turze. Przeciwnie, partia ta zwiera szeregi i znowu ma zdolność przyciągania tych prawicowych wyborców i działaczy, którzy jeszcze niedawno nie wierzyli już w jej przyszłe sukcesy i szukali na prawicy innych rozwiązań.

Oczywiście, nie jest przesądzone, że PiS zostanie odbudowany w tak szerokiej formule, jak ta, która przyniosła mu (wśród paru innych kluczowych powodów) sukces w 2005 roku.  Niektóre podziały z ostatnich dwóch lat są raczej nie do przezwyciężenia, przynajmniej jeśli brać pod uwagę prosty powrót do status quo ante bellum. Niemniej pozycja PiS znacznie się wzmocniła i przynajmniej w jego bezpośrednim otoczeniu politycznym, a także wewnątrz partii, ustabilizowała, zaś dystans do Platformy bardzo zmniejszył.

Na finiszu kampanii Jarosław Kaczyński kontynuuje więc taktykę z pierwszej tury: prezentuje się jako zwolennik wyciszenia konfliktów personalnych i skupienia się na kwestiach do rozwiązania dla dobra Polaków. Przezwycięża tym samym – przynajmniej u części dotąd sceptycznych wobec niego Polaków – wizerunek, który przesądził o porażce PiS w 2007 roku, gdy doszło do niej wskutek potężnej emocjonalnej mobilizacji przeciwko jego rządom. W interesie Platformy leży powtórzenie tej mobilizacji, ale na razie nie udało się jej do niej doprowadzić. Przez ostatnie dwa lata nie potwierdziły się żadne poważne zarzuty o łamanie praw człowieka czy wykorzystywanie instytucji państwowych do niszczenia przeciwników politycznych, co ponoć miało być głównym rysem rządów Prawa i Sprawiedliwości. W czasie kampanii nie udało się „przyłapać” Kaczyńskiego na żadnym zachowaniu, które dałoby się wiarygodnie przedstawić Polakom jako przejaw jego tylko pozornie uśpionych krwiożerczych instynktów. Łagodny i koncyliacyjny prezes PiS, nie stawiający żadnych twardych tez, to także niezbyt rozsądny wizerunkowo pomysł, biorąc pod uwagę oczekiwania wyborców konserwatywnych, ale nie istnieje przecież żadna zasadnicza sprzeczność między wyrazistością i stanowczością a unikaniem „podkładania” się marketingowcom konkurenta i ich medialnym sprzymierzeńcom. W interesie PO leży sprowokowanie Jarosława Kaczyńskiego, kluczem do zwycięstwa dla tego ostatniego jest niedanie pretekstu przeciwnikom do zmasowanego ataku propagandowego pod hasłem obrony Polaków przed powrotem demonów IV RP.

Oczywiście, samo wystrzeganie się wpadek nie gwarantuje wygranej, ale skoro główny cel szefa PiS w tych wyborach został już osiągnięty, nie musi ryzykować utraty tego, co już zdobył. Ma on duży komfort przed dalszą rozgrywką, w której zasadniczym celem są wybory parlamentarne w 2011 roku. Bronisław Komorowski jest więc skazany na boks, podczas gdy Jarosław Kaczyński może grać w szachy.

Tagi: ,

Wpisz odpowiedź