Kryzys z większymi problemami w tle

Jacek Kloczkowski

16 stycznia 2011

Lektura tekstów o przyczynach, przebiegu i skutkach kryzysu ekonomicznego nie nastraja optymizmem. Widać bowiem wyraźnie, jak jeden po drugim zawodziły kolejne mechanizmy i instrumenty, które mogły i powinny uchronić największe gospodarki świata przed zapaścią, a przynaj­mniej zminimalizować jej skalę. Dzierżyli je w dłoniach rządzący potężnymi niekiedy państwami i sowicie wynagradzani specjaliści renomowanych firm. Wydawałoby się zatem, że właśnie ekonomia stanowi tą sferę rzeczywistości, która jest najbaczniej pilnowana i najbardziej racjonalna, i że ryzyko, iż negatywne zjawiska wymkną się spod kontroli, jest niewielkie. Oczywiście, trudno było zakładać, że nigdy już żaden poważny kryzys nie zakłóci prosperity, jakiej wiele gospodarek doświadczało od lat. Niemniej kolejne spektakularne bankructwa, niepokojące dane, ponure prognozy, bezwzględne w swej wymowie analizy – jakimi jesteśmy bombardowani od 2008 roku – wskazują jednoznacznie, że błędy i zaniechania przytrafiły się światom polityki i biznesu, ale także tym, którzy je legitymizują i dają im siłę – wyborcom i klientom – w skali znacznie przekraczającej dopuszczalną.

I

Nie można oczywiście popadać w przesadę i wieszczyć zagładę cywilizacji, ani roztaczać katastroficznych wizji tego, co jeszcze nas spotka, jeśli nie wyciągniemy wniosków z odbywanej właśnie lekcji. Bądź co bądź, ludzie potrafili zachowywać się jeszcze mniej racjonalnie i bardziej krótkowzrocznie niż to czynili w latach poprzedzających kryzys. Bywało też, że za rozwiązywanie problemów zabierali się dużo bardziej nieroztropnie, chaotycznie i nerwowo niż to obserwujemy od 2008 roku, chociażby w polityce Unii Europejskiej. Tymczasem, zawsze po okresach w historii trudnych, niekiedy tragicznych, następowały czasy całkiem pomyślne – przynajmniej w poszczególnych częściach świata, bo nigdy nie globalnie – i nie ma powodów, aby sądzić, że teraz na pewno będzie pod tym względem inaczej. Zwłaszcza że obecny kryzys i tak przechodzimy w całkiem komfortowych – jak na jego skalę – warunkach, o jakich np. doświadczeni Wielką Depresją przełomu lat 1920. i 1930. nie mogliby nawet pomarzyć.

Nie jest to szukanie na siłę pociechy – raczej konstatacja faktu, że trzeba być pokornym wobec rzeczywistości i nie przesadzać z poczuciem możliwości wpływu na nią: ani nie jesteśmy w stanie posunąć się w głupstwie, niekompetencji i braku rozwagi tak daleko, żeby zupełnie zniweczyć swoją i naszych potomków przyszłość, ani nie potrafimy na tyle zapanować nad otaczającym nas światem, żeby spełniał on wszelkie nasze, coraz bardziej zresztą wybujałe, oczekiwania. Tej pokory wielu Europejczykom i Amerykanom – bo głównie ich opisywane tu problemy obecnie dotyczą – zabrakło.

Być może doświadczenie kryzysu przywróci świadomość kilku elementarnych zasad: że zadłużanie się ponad miarę zwykle źle się kończy, że jakkolwiek powszechny dobrobyt jest zacnym założeniem, to nie należy forsować go na siłę gdy nie ma ku temu warunków, że efektowne opakowanie marketingowe produktu (jakim są też np. kredyty albo obligacje) nie powinno przesłaniać jego faktycznej wartości i zwalniać jego potencjalnych nabywców z konieczności weryfikowania, czym on naprawdę jest, a gdy owej weryfikacji nie mogą dokonać, z rezygnacji z niego. Takich oczywistości można przytoczyć wiele. Sprowadzają się one do bardzo prozaicznego wniosku: że oto – poza w sumie nielicznymi, którzy przestrzegali nas przed tym bałaganem nim się on zaczął – daliśmy się łatwo zwieść poczuciu, że nasze pieniądze są bezpieczne, skoro dbają o nie wielkie instytucje finansowe, a nad należytym funkcjonowaniem rynków czuwają państwa.

Konserwatyści również brną niekiedy w te ślepe zaułki. Zdarzają się wśród nich dogmatycy przywiązani do idei silnej władzy centralnej, gotowi uznać jej hegemonię także w sferze gospodarczej. Bywają i tacy konserwatyści, którzy są apologetami nieograniczonego wolnego rynku, nawet wówczas gdy wyraźnie widać, że w niektórych aspektach swego funkcjonowania po prostu zawodzi. Na szczęście, to raczej margines niż większość nurtu. Konserwatysta niebędący leseferystycznym dogmatykiem akceptuje roztropne regulacje rynków finansowych, widzi bowiem, że etyka świata wielkiego biznesu pozostawia oględnie mówiąc wiele do życzenia, a poziom kompetencji niekoniecznie musi budzić uznanie. Baczy jednak zarazem, aby nie wzmocniła się nadmiernie rządowa biurokracja, niezwykle chętnie sięgająca po nowe instrumenty kontrolowania rynku, co sprowadza się często do oplatania go paraliżującą siecią niedorzecznych, albo przynajmniej niepotrzebnych przepisów.

Rozsądnie usposobiony konserwatysta wystrzega się skrajności. Patrząc na to, jak na oślep i niecierpliwie różne państwa i instytucje walczą z kryzysem, i jak dogmatycznie oponują przeciwko temu nieprzejednani leseferyści, owo konserwatywne umiarkowanie wydaje się szczególnie cenne. Jest ono potrzebne także z jeszcze jednego powodu. Otóż przy okazji dyskusji o kryzysie, swą ideologiczną ofensywę nasilili „odwieczni” przeciwnicy konserwatystów – lewicowi liberałowie.

II

Głośni i wpływowi w przestrzeni publicznej lewicowi intelektualiści przy okazji rozliczania odpowiedzialnych za kryzys chcą załatwić swoje stare porachunki z wolnym rynkiem i państwem narodowym. Dostrzegają szansę, żeby pozyskać poparcie społeczne dla swoich anty-wolnorynkowych idei. Pokusa etatyzmu dobrze bowiem trafia w świadomość zwłaszcza wielu Europejczyków, od dziesięcioleci – a niekiedy i dłużej – przyzwyczajanych do tego, że ich opoką jest państwo. Jeśliby jego instytucje ukróciły takie gorszące praktyki jak oszukiwanie inwestorów przez chylące się ku upadkowi firmy, czy zminimalizowały ryzyko, że jacyś nieodpowiedzialni zarządcy prywatnych funduszy będą nimi źle obracać, to bardzo wielu z nas gotowych jest przystać na rozbudowę państwowej kontroli.

Lewicowi liberałowie nie zadowalają się jednak rozrostem wpływów biurokracji państwowej. W tej konkretnej rozgrywce – z wolnym rynkiem – etatystyczne państwo jest ich sojusznikiem. W innym starciu ich głównym wrogiem pozostaje wszelako państwo narodowe. Chcą bowiem pogłębienia integracji politycznej jako najlepszej – jak sądzą – metody na niwelowanie różnic kulturowych i zwłaszcza rugowanie z przestrzeni europejskiej wartości konserwatywnych. Kryzys o skali globalnej skłania do szukania rozwiązań w wymiarze współpracy międzynarodowej. To oczywiste. Istnieje jednak ryzyko, że uzgadnianie metod walki z zapaścią gospodarek pójdzie za daleko. Po pierwsze, może oznaczać dyktat najsilniejszych państw, wobec którego państwa słabsze będą bezradne, nie chcąc ryzykować wykluczenia z pomocowych mechanizmów np. UE. Po drugie, ponadnarodowe gremia – zwłaszcza związane z centralizmem brukselskim – nie zadowalają się kolejnymi uprawnieniami, w jakie są wyposażane w imię walki z kryzysem: wciąż próbują zyskać następne, kontynuując ekspansję na obszary dotąd pozostające w gestii państw narodowych. Zważywszy, jak wiele ideologicznych postulatów lewicowych liberałów wkracza do naszego życia za pośrednictwem prawodawstwa unijnego, czy poprzez światopoglądowy przekaz płynący z Brukseli, konserwatyści muszą bacznie przyglądać się temu, czy przy okazji zmagań z kryzysem tego typu ofensywa nie znajdzie sobie nowych przyczółków.

Ktoś może uznać takie podejście za nazbyt pesymistyczne, czy podszyte nieuzasadnionymi fobiami. Warto jednak przyjrzeć się na przykład temu, jak lewicowy europejski „mainstream” zareagował na zamierzenia Fideszu, aby dokonać zmiany konstytucji Węgier w duchu konserwatywnym. Wypowiedzi bardzo prominentnych polityków unijnych, że Węgry nie są godne przewodniczyć UE w pierwszym półroczu 2011 roku, można oczywiście zbagatelizować, choć są interesującym wyrazem stanu świadomości niejednego eurosocjalisty. Czy jednak w ślad za nimi nie pójdą w końcu – o czym w lewicowych salonach zaczyna się mówić coraz głośniej – motywowane politycznie sankcje ekonomiczne? Biurokracja europejska ma już bowiem wystarczająco wiele instrumentów, aby dawać członkom Unii – zwłaszcza tym mniej wpływowym – do myślenia, czy warto z nią zadzierać i próbować prowadzić politykę na przekór „mainstreamowym” oczekiwaniom.

Wyposażana w coraz większe kompetencje w sferze regulacji polityk gospodarczych swych członków, UE może wykorzystywać je do dyscyplinowania niepokornych państw narodowych. Scenariusz ten jest prawdopodobny, choć jego realizacja w znacznej mierze zależy od politycznego układu sił w Europie w najbliższych latach: czy będą rosnąć w siłę głoszący potrzebę przełamywania kolejnych barier obyczajowych socjaldemokraci, zdobywający poparcie dzięki krytyce wolnego rynku i obronie ideologii państwa opiekuńczego, czy może w obliczu kryzysu wzrośnie popularność zdroworozsądkowej i prorynkowej prawicy, przypominającej o zasadach leżących u podstaw europejskiego dobrobytu zanim wybujałe idee socjalne zdążyły go wypaczyć. Ekspansja liberalnej kulturowo i socjalistycznej gospodarczo lewicy może zagrozić konserwatywnym enklawom polityki europejskiej. Powodzenie prawicy powinno natomiast ograniczyć niebezpieczeństwo rozgrywania spraw światopoglądowych za pomocą szantażu ekonomicznego.

III

Optymizm w tym względzie nieco miarkuje okoliczność, że w realiach demokracji medialnej prawica nazbyt chętnie wikła się w postpolityczny kontekst uprawiania polityki i zatraca się ideowo. Nowej Margaret Thatcher nie widać. Prym wiodą liderzy partyjni baczący głównie na słupki popularności, niebezpiecznie przez to zbliżający się do swych ideowych – przynajmniej w sferze deklaracji – oponentów. Przywódcy, którzy chcą sprawiać wrażenie silnych, mają – jak dowiódł kryzys – zasadnicze problemy z artykułowaniem i forsowaniem swej woli politycznej, albo ślepo wierzą w moc sprawczą kolejnych ustaw, przepisów, regulacji. Dla konserwatystów ten aspekt współczesnej polityki, wyraźnie ujawniający się w ostatnich miesiącach, może być sygnałem, że odsiecz dla rozsądnie pomyślanego wolnego rynku nie przyjdzie „z góry”, lecz że walka o jego jakość rozegra się „na dole”, zgodnie zresztą z tradycyjnym konserwatywnym przekonaniem, że najlepszym remedium na nieudolność władzy politycznej i niekompetencję instytucji gospodarczych jest roztropność małych wspólnot, reagujących na kryzysowe sytuacje szybciej i z większym wyczuciem niż zbiurokratyzowane monstra. Tam, gdzie proces rozkładu tradycyjnych więzi społecznych – jeszcze jedna konsekwencja tryumfu idei liberalnego indywidualizmu w przestrzeni publicznej – nie zaszedł zbyt daleko, tam skutki zapaści na rynkach są mniej dotkliwe, gdyż łatwiej przywrócić równowagę codziennego życia. Poczucie odpowiedzialności za rodzinę i troska o przyszłość wspólnoty lokalnej i narodowej są znacznie silniejszą motywacją do ciężkiej pracy i wyrzeczeń, niekiedy niezbędnych w zmaganiach z kryzysem, niż hedonistyczny, egoistyczny konsumpcjonizm. Dla konserwatystów te zasady są oczywiste, choć w czasach prosperity ich głos ginął w huku liberalnej propagandy sukcesu. Teraz brzmi dużo donośniej.

Dobrze działający rynek to suma odpowiedzialnych decyzji podmiotów funkcjonujących na różnych jego szczeblach – od najniższego, nas jako twórców i zarządców domowych zasobów, do najwyższego – państw oraz międzynarodowych korporacji i instytucji finansowych. Jakkolwiek utopią byłoby założenie, że nieodpowiedzialność uda się z niego całkowicie wyrugować, to ograniczenie jej skali jest już osiągalne: wszak w historii wiele jest przypadków, gdy roztropne zachowania na rynku dawały różnym wspólnotom politycznym bardzo wymierne korzyści i pozwalały im długo cieszyć się prosperitą. Mechanizmy dochodzenia do takiego stanu są oczywiście bardzo złożone. Inaczej wyglądają one np. w Wielkiej Brytanii, gdzie rynek rozwijał się względnie harmonijnie przez stulecia i nawet rządy Partii Pracy – w czasach gdy była jak na tamtejsze standardy bardzo socjalistyczna – nie mogły go pogrążyć, a inaczej w Polsce, doświadczonej półwieczem komunizmu i budującej wolny rynek w warunkach uprzywilejowania dawnej komunistycznej nomenklatury, opanowującej po 1989 roku centra finansowe i biznesowe państwa. I tu, i tam, a także w wielu innych krajach, które można byłoby w tym miejscu przywołać, decydujące o powodzeniu wolnego rynku jako całości są zachowania społeczne, polityczne i rynkowe obywateli: to, jaki rodzaj polityki legitymizują w wyborach i zwłaszcza jak sami w realiach rynkowych funkcjonują – jako właściciele firm, jako pracownicy i jako klienci. Mityczne „Państwo” może wiele zepsuć, w realiach demokratycznych nie wyalienuje się jednak ze społeczeństwa, o ile obywatele będą poważnie podchodzić do swej roli jako legitymizatorów porządku politycznego.

Konserwatyści, jeśli chcą mieć wpływ na to, jak będzie wyglądać wolny rynek w przyszłości, muszą z jeszcze większą niż dotąd wytrwałością pracować nad kulturowymi podstawami wspólnot lokalnych i narodowych. Nie mogą wszak przy tym występować w roli, w jakiej chętnie obsadzają się ich lewicowo-liberalni oponenci – konstruktywistycznych kreatorów rzeczywistości na przekór nawykom i preferencjom poszczególnych wspólnot. Jeśli natomiast zaproponują umiarkowany i realistyczny program stopniowej naprawy tego, co w ostatnich latach zepsuto na styku polityki i gospodarki, to ich ideowa oferta może okazać się bardziej przekonująca i skuteczna politycznie niż lewicowe rojenia o gruntownej przebudowie świata w oparciu o dogmatyczne projekty.

Epilog pracy zbiorowej Platon na Wall Street. Konserwatywne refleksje o kryzysie ekonomicznym (OMP, Kraków 2010) – http://omp.org.pl/ksiazka.php?idKsiazki=198

Tagi: , ,

Komentarze są niedostępne.