(w) Dzieła, t.11, Pisma pomniejsze, cz.III, ss.349-388.
I
Mamy przed sobą książkę, obejmującą obraz całej przeszłości
naszej aż do pierwszego rozbioru, w niczym nie podobną do kompendiów
historycznych, jakie dotąd posiadaliśmy, i z której czujemy obowiązek
zdać obszerniejszą sprawę,
o ile się to da, bez zbytniego unużenia czytelników dziennika.
W pięknej i jędrnej przemowie autor zaznacza
cel swojej pracy. Monografie pojedynczych epok, nad którymi dzisiejsi
historycy pracują, zmieniły zupełnie pojmowanie polskiej przeszłości.
Trzeba jeszcze czasu do wykończenia tych prac i zużytkowania materiałów,
które z każdym dniem rosną, aby je złożyć w większą, poważną całość
zbiorową. Zanim ta chwila przyjdzie, chciał on w krótkim zarysie podać
syntezę tego, co nowsza przyniosła nauka. W książce podręcznej, nie
mogło mu oczywiście chodzić o opowiedzenie wszystkich faktów: pragnął
on głównie przedstawić zmieniające się w różnych epokach podstawy
i warunki naszego politycznego rozwoju i upadku. Strzegł się nienaturalnego,
jak mówi, rozszerzenia obrazu XVII
i XVIII wieku; wolał zatrzymać się dłużej przy wieku XV i XVI, w których
państwo polskie doszło do najwyższego szczytu swej potęgi. Boć jeśli
historia ma być naszą mistrzynią, jeśli mamy czynić, jak czynili ojcowie
nasi, uczmy się od nich, gdy byli w pełni swego życia, a skarłowaciałe
dwóch ostatnich wieków pokolenia, niechaj nam raczej służą jako przykład
odstraszający.
Przegląd
i klasyfikacja literatury historycznej z ostatnich stu lat rozpoczyna
dzieło. Słusznie autor uważa Naruszewicza za twórcę nowszej historiografii
i za naczelnika tych wszystkich, którzy o dziejach polskich pisali
aż do Lelewela. Nie wiemy tylko, dlaczego bierze go za ucznia wolterowskiej
szkoły historycznej, kiedy on szczególnie na pisarzach łacińskich
się kształcił. Nam się także zdaje, że różnica, jaka zachodzi między
Naruszewiczem a jego następcami, nie wypłynęła tylko z przewagi jego
zasobu naukowego i uzdolnienia, ale i z epoki, w której pracował,
bo od tego wpływu żaden pisarz uwolnić się zupełnie nie potrafi. On
pisał w chwili, kiedy państwo polskie jeszcze istniało, i jak zagrzewał,
z jednej strony, wspomnieniami pełnymi chwały, tak umiał wykazywać
wady narodowe i ich skutki dla kraju. W Historii
Chodkiewicza, która do najlepszych jego prac należy, i która daje
miarę, czym by było jego dzieło, gdyby, jak zamierzał, do bliższych
doprowadził je czasów, jasny tej dążności zostawił dowód. Przeciwnie,
członkowie Towarzystwa warszawskiego przyjaciół nauk, rozdzieliwszy
między siebie ukończenie jego historii i pisząc pod świeżym wrażeniem
ostatnich klęsk narodu, nie mieli już serca ukazywać złego, gdzie
ono leżało, w przywarach naszych; chcieli raczej hymn pochwalny na
cześć przeszłości wyśpiewać. Et
nos fuimus, pisał z żalem Niemcewicz na swych dziełach historycznych.
I my czymś byliśmy, i dziś gdy w upadku,
krzepmy się wspomnieniem przynajmniej!
Nową szkołę stworzył Lelewel. Nie dbając
wcale o stronę obrazową, szedł do źródeł z pierwszej ręki, mnóstwo
nowych wydobył, krytycznie je opracował, badał, roztrząsał, zstępował
do najgłębszych zagadnień społecznego i politycznego bytu, ale więcej
podał w wątpliwość niż rozwiązał. Wszakże i Lelewel uległ wpływowi
swego czasu. Wychowany pod wrażeniem rewolucji francuskiej, z historii
zrobił katedrę demokracji. Wedle niego, polskie gminowładztwo, zepsute
w epoce panowania arystokracji, rozwinęło się z całym blaskiem za
czasów demokracji szlacheckiej; lecz że ta, ludu wiejskiego nie wprowadziła
do swobody i republiki z całą ścisłością nie wprowadziła, państwo
upadło. Stąd wniosek, że tylko przez lud i przez republikę droga do
odrodzenia. Wszystkich, aż do ostatnich dziesięciu lat, historyków
naszych, zalicza autor do szkoły lelewelowskiej, czyniąc pewne rozróżnienia
wedle ich dążności politycznej i religijnej. Czy wszakże, z takim
nawet rozróżnieniem, klasyfikacja autora da się usprawiedliwić? Że
Chodźkę, Moraczewskiego, Maciejowskiego, Jroszewicza, Jarochowskiego,
Schmitta do tej szkoły zaciągnął, to można zrozumieć. Ale czy Hofman,
Mickiewicz, Sienkiewicz, Dzieduszycki, Baliński, Walewski nie byli
by bardzo zdziwieni, słysząc, że ich ktoś uczniami i naśladowcami
Lelewela mianuje? W czym Szajnocha, którego autor dosyć nisko ceni
i jego znowu uczniowie do lelewelowskiej szkoły podobni? Nam się ta
klasyfikacja całkiem dowolną wydaje, krytyki nie wytrzyma. Bo to jeszcze
nie wszyscy, zaraz do innych przejdziemy.
Bądź co bądź, z prac i doświadczeń dwóch
szkół poprzednich, korzysta nowa. Znudziły wszystkich apoteozy przeszłości
i historiozoficzne poglądy, układane wprzód zanim fakty poznano i
należyci wyświecono. Wzięto się naprawdę do szukania i oczyszczania
źródeł; z drugiej strony naród zahartował się w nieszczęściach i prawdę
już zniesie; na obrazach zwycięstw, na malowniczych scenach życia
dworskiego nie przestanie, ale domaga się głębszego zbadania wewnętrznego
rozwoju. "Społeczeństwo dzisiejsze jest już na to przygotowane,
że tradycja przekazana nam przez ostatnie pokolenia, w
której jeszcze po części tkwimy, jest tradycją powstałą w wiekach
upadku; że umysł polski szersze niegdyś obejmował poglądy, że pierś
nasza karmiła wznioślejsze dążenia od tych, w które nas zakuła ciemnota
i krótkowidzenie XVII i XVIII stulecia".
Na tych wymownych, tryskających życiem
i prawdą słowach, kończy autor przegląd naszej historiografii. Gdyby
z kolei ktoś z nas zapytał, do jakiej szkoły zaliczyć autora, bylibyśmy
w pewnym kłopocie, jak odpowiedzieć? Azali do nowej szkoły, o której
mówi? Lecz jej cecha nie jest dostatecznie wskazana. Jeżeli znamieniem
jej ma być rewindykacja praw rządu, którymi tak długo u nas na nieszczęście
poniewierano, toćby należało klasyfikację autora zupełnie przestawić,
i oprócz umarłych, o których mówiliśmy, i niejednego z żyjących historyków
od szkoły lelewelowskiej oddzielić. A naprzód Morawskiego, któremu
jeśli można co zarzucić, to przede wszystkim zbytnią obronę naszych
monarchów, bo w nich prawie zawsze samo dobre widzi, lecz który, pomimo
tej przesady, pomimo braku porządku i metody historycznej, godnym
jest czytania dla swojej wytrawności i doświadczenia politycznego.
Należałoby następnie do nowej szkoły przenieść Szujskiego, którego
prace późniejsze całkiem są różne od lelewelowskich i z wielu powodów
stawiają go na czele dzisiejszych historycznych pisarzy. I nasz autor
za ideą rządu walczy aż do namiętności; a jednak w poczet tych historyków
nie śmielibyśmy go zapisać, bo spotykamy w nim pojęcia i dążności
w pracach polskich dotąd niebywałe, i których, jeżeli od razu myśl
naszą mamy wypowiedzieć, nie bardzo w nich widzieć pragniemy. Raczej
u obcych, u Niemców, szukalibyśmy dla niego wzoru i mistrzów; z nim
łączy go pokrewieństwo myśli i metody historycznej.
Po uczonych, gruntownych, ale ciężkich,
rozwlekłych i arcynudnych pisarzach, jakimi byli w większej części
dawniejsi historycy niemieccy, zjawiła się w Niemczech, przed czterdziestoma
mniej więcej laty, nowa, zupełnie odmienna szkoła. Zaczął ją, jeśli
się nie mylimy, Ranke swym głośnym dziełem Historia
Papieży, a jej dalszymi reprezentantami są Haüsser, Mommsen, Droysen,
Sybel i inni. Wszystko to ludzie wielkiej nauki, wielkiego talentu,
żelaznej pracy; od poprzedników swoich wyżsi nie tylko przystępną
lecz elegancką formą, zwięzłością i jasnością wykładu, wybornym porządkiem
i streszczaniem w opowiadaniu. Z gruntownością niemiecką połączyli
wykwintną francuską ogładę. Ale przy tylu niepospolitych i bardzo
ujmujących zaletach, jeżeli zważymy na ich dążność moralną, na ich
criterium prawdy, mniej
nas oni ujmować będą. Najwyższym celem każdego państwa jest wedle
nich siła, a criterium każdego
działania - powodzenie. Tylko to ma prawo do życia, co ma siłę, i
tylko to, co się udało, zasługuje na pamięć i chwałę. Vae
victis. Każdy przeto naród powinien dążyć do najsilniejszego rządu,
każdy rząd do największych zaborów; jakimi środkami - mniejsza o to;
nie cel ale sukces usprawiedliwia środki. Czy w tym programie, który
był zarazem programem politycznym, zapowiedzią tego co się w Prusach
ziściło, jest miejsce na jakieś moralne interesy? Jest bez wątpienia,
o ile się zgadzają z interesem państwa, o ile jego sprężystość i produkcyjność
wspierają; jeżeli zaś nie, to powinny być pominięte, a przynajmniej
tak ścieśnione, żeby szkodzić nie mogły. Kościół i szkoła, armia i
finanse, sądownictwo i żandarmeria, to są tylko pojedyncze kółka,
które swoim obrotem pomagać mają wielkiemu kołu machiny państwowej.
A czy tam jest miejsce dla Boga i jakaś wiara w Niego? O to mniejsza!
Wszak jeszcze stary, mieszczański Schlosser powiadał, podobnie jak
tylu filozofów niemieckich, że Bóg wtedy istnieje, gdy się o nim myśli;
u następców Schlossera, dzisiejszych mistrzów pruskich, jeżeli Bóg
nawinie się niekiedy pod piórem, to chyba jako forma stylistyczna,
z dawnej niedogasłej tradycji.
Nie zrobimy tej krzywdy autorowi, byśmy
go za skończonego adepta pruskich mistrzów poczytali. Nie; zanadto
w nim podniosłości i szlachetnego uczucia, zanadto miłości dla Polski,
zanadto wreszcie - antypatii do Niemców. Ale jednak, i w dobrych i
ujemnych stronach jego książki, uderza podobieństwo z tą szkołą. Forma
staranna, porządek w opowiadaniu wzorowy, język czysty, ścisły, dosadny;
styl zwięzły i choć nie obrazowy, zawsze ożywiony. W całej książce
spotkaliśmy zaledwo dwa lub trzy okresy zagmatwane i niejasne; takiej
poprawności nie znajdzie u wielu dzisiejszych pisarzy. Umysł badawczy,
krytyczny, na prawniczych studiach zaprawiony, a jednak wolny od ciasnoty
dawnych palestranckich prawników; owszem przeważnie polityczny, chociaż
znać, że bardziej w teorię niż w doświadczenie bogaty. Jego poglądy
polityczne, jeżeli ich nie uprzedza myśl z góry powzięta, bywają tak
przekonywujące i z taką siłą wypowiedziane, że chciałoby się żywcem przyswoić je sobie. Ale przy tym, podobnie
jak u pruskich historyków, brak wyższego moralnego criterium: wszystko dobre co sukces zapewnia, wszystko pożądane co
siłę państwa podnosi. Zachwyca go Richelieu, że u siebie broniąc Kościoła,
w Niemczech wspomagał protestantyzm; wyrzuca Zygmuntowi III, że go
w tym nie naśladował (str. 330). Czy sprawa Dymitra była sprawiedliwa
lub nie, o to nie pyta; w tym zła, że naród moskiewski rozjątrzyła
na Polaków. Niemocą polskiego rządu słusznie zbolały, obwinia Zygmunta
Augusta, że nie poparł ruchu protestanckiego, aby wzmocnić swoją władzę;
wreszcie, jeżeli August nie miał dość rozumu i energii, aby z Rzymem
zerwać, Kościół narodowy t. j. Schizmatycki ustanowić i ogłosić się
jego naczelnikiem, niechby był od biedy przechylił się na stronę katolicyzmu,
byle go użyć dla odbudowania prawdziwej monarchii (str. 279). Takiego
indyferentyzmu religijnego i moralnego wiele w tej książce znajdziemy
dowodów; niektóre podniesiemy jeszcze. Na teraz, to cośmy powiedzieli,
niechaj wystarczy dla nacechowania dzieła autora, które jedną tylko
religię wyznaje, religię państwa, jednej zasady trzyma się w polityce,
siły i zwycięstwa, i które, pomimo nienawiści do Prus, jeden głosi
kult - kult bismarkowski.
II
Na początku swojej pracy zamieszcza autor
traktacik prawno - polityczny. Jest to niby ostatnie słowo umiejętności
politycznej, mające dopomóc czytelnikom polskim, dość jeszcze w tym
przedmiocie zacofanym, do zrozumienia przemian wewnętrznych, dziejowych.
My jednak pozwolimy sobie wyrazić wątpliwość o potrzebie owego traktatu.
Naprzód, brak w nim tej jasności i ścisłości, która autora odznacza
zaszczytnie; rzekłbyś, że to tłumaczone z niemieckiego; są tam ustępy,
które trudno zrozumieć (np. str. 33, w. II et. seqq.). Po wtóre, jak
ten traktat zastosować? Ależ do tej miary nie nadaje się jeszcze większość
państw dzisiejszych, cóż mówić o dawnych? Na koniec, i to najważniejsze,
autor ogłasza za dogmat niewątpliwy teorie, które zaledwie na katedrach
lub w biurach niemieckich mogą popłacać, lecz nie raz wzruszyłby ramionami
Francuz, a zwłaszcza Anglik, Amerykanin itd. I tak utrzymuje, że każdy
mieszkaniec obowiązany jest służyć wojskowo (str. 36, szczęściem,
że nie dodaje, iż każdy powinien oddawać swe dzieci do szkoły rządowej!).
Ta teoria, chociaż w Prusach naprzód się wylęgła, dopiero we Włoszech,
a teraz i w Austrii zaczyna być z całą wykonywana ścisłością; inne
państwa przypuszczają dotychczas upoważnione różnymi powołaniami wyjątki.
Dalej, że powinnością jest obywatela wyrobić sobie zdrowe przekonanie,
jak państwo ma być rządzone. Ależ, Szanowny Autorze, w takim razie,
dziewięćdziesięciu dziewięciu obywateli na sto, do końca świata, obowiązku
swego nie spełni! I to jest wielkie szczęście, bo inaczej wszyscy
obywatele musieliby bez ustanku dyskutować na forum (jak Rousseau tego żąda) i nikt by nie miał czasy ani możności
rządzenia; bo gdzież są ludzie, których przez dyskusję polityczną
można przywieść do posłuszeństwa, a bez tego rządu nie ma. Dalej,
że obywatel, wyrobiwszy w sobie zasady polityczne,
powinien się łączyć z tymi, co je podzielają i szykować się w polityczne
stronnictwo. Gdzież i kiedy tworzyły się w ten sposób polityczne stronnictwa?
W Anglii, gdzie one są zorganizowane najlepiej i najskuteczniej służą
państwu, może ledwo kilkudziesięciu lub kilkuset znalazłoby się ludzi,
którzy mają własnym namysłem i doświadczeniem wyrobione zasady; reszta,
ta wielka reszta, idzie za tym, którego z dziada i pradziada widzi
na swoim czele, któremu ufa, i z którym ją wiążą interesy. Nawet ludzie
polityczni zazwyczaj nie przychodzą tam sami z siebie do zasad, lecz
je odziedziczają po przodkach: syn Torysa jest Torysem, syn Whiga
jest Whigiem; i dobrze im z tym i państwu, i nie troszczą się wcale
co na to powiedzą niemieccy uczeni.
Jako najwyższy wzór, stawia autor państwo
nowożytne, czyli jak je Niemcy zowią prawne (dlaczego ono tylko ma
być prawne?), które obok obrony zewnętrznej i wewnętrznego porządku,
kładzie główny nacisk na wspieranie pracy społecznej, za
pomocą sprężystej administracji. Któż nie widzi, że to jest państwo
francuskie, jak je rewolucja wykształciła lub państwo pruskie, jak
je Bismark wydoskonala? Gdybyśmy ten rodzaj państwa nazwali jak ono
właściwie zwać się powinno: biurokratycznym lub zcentralizowanym,
to byśmy od razu zrozumieli niebezpieczeństwa, którymi ono społeczeństwu
zagraża. Rząd, który bezwzględnie będzie chciał wspierać a w następstwie
i rozwijać pracę społeczną, łatwo zgwałci prawa jednostek, zaniepokoi
sumienia, opanuje szkołę i wyznania, wszędzie da odczuć swą rękę cisnącą.
Główna siłą takiego rządu jest biurokracja, ale to siła zawodna: wierna
rządowi dopóki mu się powodzi, odwraca się od niego wnet, skoro się
zjawi ktoś mocniejszy. I nic dziwnego, bo urzędnik w takim państwie,
ma zazwyczaj dwa sumienia: jedno własne, dla swego kółka domowego,
drugie oficjalne, które od ministra zależy, a to ostatnie silniejsze.
W zastosowaniu do zagranicy, ten system rządu dobry jest do napaści
sąsiada; w wojnie odpornej, po przegranej, jest zawsze najsłabszy;
zdobycie stolicy rozstrzyga o wszystkim. W zarządzie wewnętrznym,
wprowadzając wszędzie biurokrację, wywołuje miedzy klasami zawiści;
i jak wielu utrzymuje, on jest ojcem socjalizmu i do pewnego stopnia
ten zarzut jest słusznym. I Burke i Leo, którym przecie wiadomości
politycznych odmówić nie można, nazwali takie państwo nie prawnym
ale mechanicznym, bo w
nim wszystko jak w zegarku, z biura ministerialnego się nakręca; a
Stahl, długo najwyższa w tej nauce powaga, o tyle tylko na taki system
się zgadza, o ile wyższe posady w administracji i wojsku, poruczone
są przeważnie klasie, swoim stanowiskiem socjalnym w kraju górującej.
Według niego państwo musi się opierać na Bogu i na wierze objawionej,
bo bez tego nigdy władza nie zapuści korzeni w sercach poddanych.
Prawda, że to mówi Stahl a nie Mohl, nie Buntschli...
W przeciwieństwie do nowożytnego, państwo,
które pozostawia pracę społeczną samemu społeczeństwu podzielonemu
na stany, jest jeszcze, wedle autora, średniowieczem. Jeżeli tak,
to pozazdrościć tylko można Anglii i Ameryce północnej, ze dotąd ze
średnich wieków nie wyszły. Ostateczność i w jednym i w drugim kierunku
nie dobra: źle jest, kiedy państwo wszystko zostawiło społeczeństwu,
stokroć gorzej, kiedy samo do wszystkiego się miesza.
Zdaje nam się, że książka nic nie straci,
jeżeli autor w drugim wydaniu, usunie z niej ten traktacik nie dość
przemyślany, chociaż nie przeczymy, ze uważnego czytelnika ostrzega
on od razu o usposobieniu autora.
III
Odrzucając różne podziały, których trzymano
się w dotychczasowych kompendiach, p. Bobrzyński wprowadza nowy, na
trzy okresy, odpowiednio do systemów rządowych, jakie istniały. Pierwszą
epokę zaznaczają rządy patriarchalne: monarcha sprawuje władzę zupełną
nad ludami, których jest ojcem, nie tylko pod świeckim lecz i kościelnym
względem. Ten okres ma trwać aż do napadów mongolskich. Straszliwe
skutkiem tych najazdów spustoszenie kraju i potężna kolonizacja niemiecka,
zmieniły naturę społeczeństwa, a tym samym i rządu; już to nie są
jednoplemieńcy jak dawniej, ale dwa odrębne żywioły, między którymi
monarcha musi zgody pilnować, ograniczając się zresztą do strzeżenia
państwa od postronnych nieprzyjaciół. Duchowieństwo dobija się współcześnie
stanowiska niepodległego i stanowi osobny żywioł trzeci. To wiek XIV
i XV, epoka rządów patrymonialnych. Pod koniec XV wieku udaje się
Kazimierzowi Jag. Złamać przywileje średniowieczne, skutkiem czego
dwaj jego następcy tworzą państwo nowożytne czyli prawne, którego jednak nie dozwalają wykończyć anarchiczne żywioły
i sprowadzają najstraszliwszy upadek. Takim jest ogólne pojęcie przeszłości
naszej u autora; musimy wyznać, że ono nam niejedną nasuwa wątpliwość.
Czy rządy patriarchalne nie kończą się raczej w w. XII, to jest ze
śmiercią Krzywoustego? Czy napady mongolskie, które zniszczy Małopolskę,
i w dziejach Wielkopolski tyleż znaczyły? Czy Łokietek, który u autora
nową epokę zaczyna, nie podobniejszy do Bolesławów niż do Jagiellonów?
Czy duchowieństwo dopiero od napadów mongolskich zyskało stanowisko
niepodległe? A cóż powiedzieć o tym szeregu znakomitych biskupów krakowskich,
którzy za podziałów znacząca odegrali rolę? Wszakże już Roeppel przyznał,
że męczeństwo św. Stanisława zjednało Kościołowi w Polsce stanowisko
polityczne. Przechodząc do drugiego okresu, zapytamy autora, jakie
to są przywileje średniowieczne, które złamał Kazimierz Jagiellończyk?
Prócz wydarcia kapitułom prawa obioru biskupów, podobno innego złamania
nie znajdzie. Fakt to był ważny, wpłynął niezmiernie a bardzo szkodliwie
na Kościół i na społeczeństwo, ale epoki politycznej sam jeszcze nie
stanowi. Dość dziwnie się zdarza, że owe państwo nowożytne trzeciego okresu, wprowadziło do Polski rządy parlamentarne,
w chwili kiedy na zachodzie ustalały się wszędzie rządy absolutne,
że owe państwo prawne nastało
w Polsce równo z anarchia sejmów wszechwładnych, z pognębieniem włościan
a wkrótce potem i mieszczan! Czy nie można by przeto powiedzieć o
autorze, że stworzył formułkę teoretyczną, w która gwałtem wtłacza
fakty i daty, bez względu, że ona więcej zdaje się odpowiadać nowszej
nauce prawno - politycznej niż rzeczywistości?
Ale nie będziemy się o to spierali. W
życiu narodów jak ludzi, nigdy epoki nie są tak odrąbane, aby jakaś
cecha jednej nie zachodziła w drugą. Wszak dotąd historycy, nawet
chrześcijańscy, nie zgodzili się, gdzie naznaczyć kres starożytnemu,
gdzie początek nowożytnemu światu? W każdym systemie podziałowym coś
niewłaściwego upatrzyć można. Wolimy iść dalej. Ozdobą książki autora,
z pierwszego okresu, są dzieje księstw rozdzielonych, opowiedziany
tak jasno i zwięźle, że ta epoka zagmatwana nader zrozumiale przedstawia
się u niego; niemniej trafny i piękny jest opis kolonizacji niemieckiej
i zmian, jakie ona w kraju sprowadziła. Atoli najpiękniejsza część
książki stanowi okres drugi. Mądre gospodarstwo Kazimierza W., stosunek
Krzyżaków z Polską i ich wzajemne zapasy, stanowisko i działanie możnowładztwa,
sprawa husycka w Polsce, skreślone są po mistrzowsku i budzą pragnienie,
aby autor znalazł kiedyś czas do szczegółowego obrobienia tej epoki,
z która tak gruntownie jest już obznajomiony. Zupełnie nowym, a przynajmniej
własnym autora, jest obraz przełomu, jaki w organizacji politycznej
państwa zaczął się od Kazimierza Jag., a dokonał za Olbrachta i Aleksandra.
Usunięcie wpływu arystokracji i zastąpienie jej przez szlachtę i sejmy,
miało być najszczęśliwszą dla państwa przemianą, i tylko nieudolności
dwóch Zygmuntów przypisać trzeba, że inaczej się stało. Powtarzamy,
pogląd nowy, o ile sprawiedliwy, o to długi spór stoczyćby należało,
na który nie miejsce w pobieżnej recenzji. Choć z autorem rozprawa
o ten wiek niełatwa, bo on go specjalnie studiował, jednak może innym
razem pokusimy się przedstawić, jak nam się te czasy wydają. Wedle
nas, sam Długosz wystarczy, aby dowieść wyższości systemu rządowego
w wieku XV nad tym, który w pierwszych latach XVI stuleciach wprowadzono.
Tu tylko powiemy, że niekoniecznie wydaje nam się mądrą ze strony
monarchy polityka, przyznawać Izbie szlacheckiej tak wielka władzę,
a nie mieć ani zorganizowanego Senatu, ani Izby miejskiej, aby w potrzebie
na nich się oprzeć.
Władza królewska, która jednej klasie
dozwoliła zgnieść wszystkie inne, powinna była przewidzieć, że sama
przez nią będzie wkrótce zgniecioną. Tego Aleksander nie zrozumiał,
ale to jasno widział Zygmunt Stary i dlatego senatorów chciał przywrócić
do znaczenia i mieszczaństwo usilnie dźwigał. Nie jego wina, że dawnej
z XV wieku arystokracji, za jego czasów już zabrakło. Możnowładztwo
XV wieku ulegało wpływowi ówczesnych znakomitych biskupów. Tego wpływu
nie mogli już mieć biskupi, których od Kazimierz Jag. dostarczały
krajowi nominacje królewskie. Nigdy episkopat polski, pomimo kilku
politycznych talentów, nie stał tak nisko jak w owej epoce; chyba
koniec XVIII wieku można by do niej porównać. I to także nie było
winą Zygmunta, że zbogaceni mieszczanie, zamiast bronić interesów
swej klasy, woleli wchodzić między pany i szlachtę. Autor bezwzględnie
potępia Zygmunta I. Nam to potępienie o tyle tylko wydaje się sprawiedliwe,
o ile dotyka uległości jego dla Bony, a także o ile się odnosi do
jego polityki zagranicznej. Tu w istocie trudno go wytłumaczyć. Opuścił
Czechy i Węgry aby przeciw Moskwie mieć wolne ręce, Moskwę zaniedbał
aby z Krzyżakami zakończyć, i skończył z nimi najsmutniej, dla Polski
najszkodliwiej.
IV
Czasy Zygmunta Augusta wprowadzają autora
w bliższe zetknięcie ze sprawą religijną i dają mu sposobność do wyłożenia
swego poglądu, który niemile musi uderzyć czytelnika. Jest to najprzykrzejsza
strona książki. Nie spada to jednak niespodzianie. W wielu poprzednich
rozdziałach znajdują się ustępy lub wyrażenia, które dowodzą, że autor
nie rozumie natury Kościoła katolickiego, że mu nie przyznaje
żadnej misji nadprzyrodzonej, że w ogólności, wszelki Kościół jest
wedle niego instytucja polityczną, o tyle dobra, o ile służy państwu
i przyczynie się do wzmocnienia siły rządowej. Stąd przez dziwne przeoczenie
i niezrozumienie tak dobrze celu jak wpływu Kościoła, wyradza się
w nim jakaś szczególna predylekcja do schizmy wschodniej. Nie mówimy
tych słów na wiatr; owszem mówimy je z boleścią, tym
większą, im głębszy mamy szacunek dla autora, dla jego zdolności,
nauki i zasług; im mocniej jesteśmy przekonani, że człowiek, którego
Bóg tak wysoko obdarzył ma powinność użyć swoich sił dla dobra narodu,
nie na jego szkodę. Musimy więc wskazać ważniejsze ustępy, które obrażają
tak dobrze uczucie katolickie jak prawdę historyczną.
Opowiadając początkowe dzieje Słowiańszczyzny
wschodniej i południowej, twierdzi p. Bobrzyński, że do wzmocnienia
Rusi i Bułgarii przyczyniła się najwięcej ta okoliczność, że dostały
się pod wpływ Kościoła bizantyjskiego. "Kościół wschodni, służący
państwu i stanowiący instytucję polityczną, dawał władzy najsilniejszą
podporę", tym samym ukrzepiał państwo (str. 48). Mówi dalej,
że ze Słowian południowych, najlepiej stosunkowo wyszli Serbowie,
którzy poddali się greckiemu wpływowi: zachowali bowiem narodowość
i samoistność i w wieku XIII silne na modłę bizantyjską utworzyli
państwo, kiedy przeciwnie Kroaci, którzy katolicką przyjęli wiarę,
ulegli gniotącym ich cesarzom niemieckim. Postawione w świetle historii,
twierdzenia te okażą się bezzasadne. Ile przyniósł życia wpływ Kościoła
greckiego na Rusi, tego dowiódł najazd mongolski, który w jednej bitwie
skruszył to obszerne państwo ruskie; kiedy przeciwnie Polska katolicka,
o wiele szczuplejsza, choć nie mało przegrała bitew i nie mniejszemu
jak Ruś uległa od Mongołów spustoszeniu, za każdym najazdem rwała
się na nowo do obrony, nie zhańbiła się jak Ruś pomocą dawaną Mongołom,
nie sprzeniewierzyła się Chrześcijaństwu, walczyła do ostatka, na
ostatniej krawędzi swej ziemi, a potem, gdy burza przeszła, dźwignęła
się silniejszą niż była poprzednio. Wszak autor sam przyznaje, że
po tej strasznej inwazji, biskupi łacińscy przyczynili się bardzo
znacznie do odrodzenia państwa; nic podobnego nie mówi historia o
biskupach wschodnich na Rusi. Nie ten jest zdrowy organizm, który
nigdy wstrząśniętym być nie może, bo takich nie ma, ale ten, który
po wstrząśnieniu prędko do sił i równowagi powraca. Również i przykład
Bułgarii i Serbii najnieszczęśliwiej przez autora został wybrany.
Wszystkie ludy słowiańskie, które przyjęły schizmę, dostały się pod
jarzmo tureckie i przez pięć wieków pod nim jęczały; tylko tam, gdzie
był Kościół katolicki, tam tylko panowanie półksiężyca ustalić się
nie mogło. Jeśli kto, to Słowianie mają prawo o Kościele wschodnim
powiedzieć: mentita est iniquitas
sibi; zamiast potęgi niepodległego państwa, przyniosła ona ucisk
najsroższej, azjatyckiej niewoli. Boć i Moskwa, jeżeli przyszła później
do znacznej potęgi, to wiadomo, że nie inaczej i nie pierwej, aż przez
długie wieki niewoli, wyuczyła się od Mongołów, ich sztuki rządzenia.
Z ta niepojętą za Kościołem wschodnim
tęsknotą, łączą się u autora głębokie żale do łacińskiego Kościoła.
"Kościół rzymski - mówi on - nie potrzebując do obrzędów polskiego
języka, nie stworzywszy mu alfabetu i pisma, nie
zużytkował tych czynników i pierwiastków literatury, jakie znalazł
w pogańskim narodzie; nie tylko ich nie rozwinął, ale owszem, ile
zdołał, stłumił (str. 100)".
Wiec to źle, że Kościół dał nam alfabet łaciński, że nas przez
to zjednoczył z narodem! Więc to źle, żeśmy nie mieli kirylicy albo
grażdanki, jak Ruś i Moskwa, która by nas na długie wieki od prawdziwej
odłączyła cywilizacji! Żaden Polak oględny takich żalów nie powtórzy.
Jak łacina dzieli Europę od Azji i gdzie znajomość łaciny się kończy,
tam kończą się też granice prawdziwej Europy, tak różnica alfabetów
popchnęła narody, które je przyjęły, różnym kierunkiem dziejów i cywilizacji.
"Na dnie przeciwieństwa, które Polskę od Rosji oddziela, leży
alfabet łaciński", mawiał głęboko widzący, znany rusyfikator
kniaź Czerkaski; i on też wpadł na myśl, aby polskie elementarze dla
ludu, rosyjskim drukować alfabetem. Snać chciał on wynagrodzić krzywdę
wyrządzoną od Kościoła łacińskiego! A oweż skargi na Kościół, od dawna
przebrzmiałe, że nie zużytkował pierwiastków pogańskiej w Polsce literatury?
Jakich - alboż wiemy czy istniała? Wszak Kościół łaciński nie stanął
Czechom na przeszkodzie, że mają Sąd Lubuszy i Królodworski rękopism; dlaczegóż u nas tylko maił by
je niszczyć? "Nauka zaszczepiona w duchowieństwie polskim - mówi
p. Bobrzyński - była też tylko
odblaskiem łacińskiej, zachodniej". A gdzież było szukać innej,
czy w Grecji lub w Arabii? Daleka droga; zresztą, cóż byśmy na tej
odmianie zyskali?
Zatem, rzecz jasna, że im więcej Kościół
swoim wpływem podnosił i uszlachetniał pierwotne duchowieństwo polskie,
które od obyczajów i gnuśności na wpół dzikiego ludu długo odstąpić
nie chciało, tym mniej się ono autorowi podoba. - "Dawne duchowieństwo
polskie, żonate, oglądające się na swoje rodziny, a tym samym ze społeczeństwem
świeckim najściślej związane, bratające się z nim w życiu codziennym,
rubaszne jak ogół rycerstwa ówczesnego i włościan, wymierało i znikało;
a na jego miejsce wstępowało nowe, bezżenne, oddane
wyłącznie celom Kościoła, przejmujące się duchem swego odrębnego
powołania, oglądające się na Rzym i na zachód, czerpiące stamtąd nie
tylko inteligencję ale i nowy obyczaj, wznoszące się dumnie
ponad społeczeństwo świeckie (str. 135)". Nie przypuszczamy bynajmniej,
aby w tych słowach był wyraz owej tęsknoty za duchowieństwem schizmatyckim,
które dziś jeszcze dość jest podobne do obrazu księży polskich, jakich
autor w XII wieku przedstawia; mniemamy tylko, że to jest skutek czci
autora, jednostronnej i nierozważnej, dla wszechwładztwa państwowego.
Na to wszechwładztwo Kościół katolicki nigdy nie przystanie, bo ono
jest na wskroś pogańskie lub azjatyckie, bo z nim nie zgodzi się nigdy
prawdziwa cywilizacja ani godność ludzka. Bez tego bałwochwalstwa
dla siły rządowej, które autora opanowało, i które mu każe zapominać
o innych, jeszcze ważniejszych warunkach rozwoju społecznego, jak
zrozumieć taki np. frazes: "Kościół katolicki, który dotąd
w Polsce (to jest aż do końca XIII wieku!) instytucję polityczną
stanowił i od króla bezwzględnie
zależał, teraz wzniósł się ponad książąt i, zamiast
od nich odbierać prawa, swoje im prawo kanoniczne narzucił".
Albo dalej, że " kapituły, w myśl praw kanonicznych, uzurpowały
sobie prawo wyboru biskupów"; albo znowu, że odtąd "duchowni
nie ubiegali się już o łaskę książęcą, wiedząc, że tylko w obrębie
Kościoła, strzegąc jego interesów, mogą sobie wyższe stanowisko i
godność zdobyć" (str. 134 i 135). Jak to, więc Kościół jest ziemskiego
ustanowienia, od monarchów nie od Boga przyjmować ma swe prawo; więc
biskupi są urzędnikami panującego, i nie od Ducha św., ale od niego
moc swoją biorą; więc to źle jest, kiedy duchowni, zamiast ubiegać
się o łaski książęce, pilnują celów Kościoła? Prawdziwie wierzyć się
nie chce, że to pisze człowiek, który kocha Polskę, który przecież
badał jej dzieje, choć z uprzedzeniem i niekiedy powierzchownie, i
który potępiając słusznie tradycje XVII i XVIII stulecia, każe nam
się cofnąć od wielkich tradycji XV wieku, Jadwigi, Warneńczyka, i
Zbigniewa Oleśnickiego!
Na szczęście, sam autor sobie samemu dość
często zaprzecza. Pomimo uprzedzeń, tyle w nim jest miłości prawdy
i zmysłu badawczego, iż same fakty wymuszają na nim wyznanie, że jednak
dobrze się stało, iż Kościół w Polsce wydobył się z tych pieluch niemowlęcych,
w jakich żył, gdy go pierwsi wprowadzili monarchowie. Tak, gdy wspomina
o legatach Grzegorza VII, którzy podnosili wykształcenie i moralność
księży i budzili w nich religijną gorliwość (str. 101); tak, gdy opowiada
o biskupach XIII wieku, świecących swą nauką i o ludziach czynu wśród
wyższego duchowieństwa, którzy ogólnemu rozstrojowi moralnemu i politycznemu,
po najazdach mongolskich "śmiało spojrzeli w oczy i wszystkie
swoje siły poświęcili wielkiemu zadaniu odrodzenia narodu" (str.
125); tak, gdy wykazuje zbawienny wpływ na Polaków potężnej organizacji
katolickiej, bo "tylko silne rządy Kościoła katolickiego mogły
stać się dla tego słowiańskiego a więc słabego i niesfornego narodu,
szkołą politycznego życia (str. 204)". Jak to pogodzić z tym,
co autor poprzednio powiedział o szkodliwości Kościoła katolickiego
dla państwa? Nie pytajmy o to. Raczej dziękujmy za te poczciwe wyznania,
za tę szczęśliwą autora niekonsekwencję; dziękujmy i za to oburzenie
jego na biskupów polskich XVI wieku, którzy nie przestali być możnowładcami
i "głównych swych laurów szukali na politycznej arenie (str.
317)" a nie na kościelnej. W XIII wieku, jak widzieliśmy, autor
brał im to właśnie za złe, że sługami byli Kościoła.
V
Jedną z głównych win Zygmunta Augusta, wedle autora, było, że nie
stworzył Kościoła narodowego czyli innymi słowy schizmatyckiego, któregoby
głową był król a nie Papież, i że w ten sposób nie wzmocnił rządu
w Polsce. Nie nowy to zarzut. W pierwszych latach dzisiejszego stulecia,
Towarzystwo warszawskie P. N. postawiło pytanie: "Jaki
był wpływ reformacji w Polsce?" Podjął się odpowiedzi Ignacy
Potocki, i dowodził, że jej wpływ był arcyzbawienny, gdyż jej owocem
była sekularyzacja Prus Książęcych, utworzenie hierarchii protestanckiej
zależnej od rządu, zmniejszenie powagi biskupów; żałował tylko, że
nie zniesiono celibatu księży i że wprowadzono uchwały Soboru Trydenckiego.
Chociaż Potocki nie zaszedł tak daleko w swoich wnioskach jak nasz
autor, i chociaż Towarzystwo nie składało się bez wątpienia z "ultramontanów",
jednak rozprawa jego wydawała się zbyt gorszącą, postanowiono jej
nie ogłaszać. Snać i Potocki nie był przekonany o prawdzie swoich
twierdzeń, bo na czele i na końcu swojej pracy położył godło: Si quid hic dictum scriptumve contra vertatem,
indictum, inscriptumve esto". Żałować przychodzi, że tego
godła autor nie użył.
Rozpatrzmy się przy świele historii w
tym pomyśle autora. Z kogo miał składać się Kościół rządowy? Oczywiście,
żaden biskup uczciwy, żaden kapłan wierzący, żaden człowiek z przekonaniem
i charakterem byłby nie chciał o tym słyszeć. Weszliby doń sami odstępcy,
wywłoki klasztorne, księża, którym się żon zachciało, którym się praca
około dusz i posłuszeństwo biskupom sprzykrzyły; prawda, że nie mała
była ich liczba, ale nie oni pewno tworzyliby siłę moralną owego Kościoła.
Za patronów miałby on takiego Leszczyńskiego, którego autor stawia
wysoko, a który w kościele podczas podniesienia Najświętszego Sakramentu,
w obecności króla, śmiał czapkę włożyć na głowę; takiego Oleśnickiego,
który proboszczów ze swoich dóbr rozganiał a włościan do zborzyszcza
protestanckiego pędzić kazał, i mnóstwo im podobnych między panami
i szlachtą warchołów, których już żaden wzgląd uczciwości i przyzwoitości
nie krępował. Między nimi, jak mówi Górnicki, "bracia, siostry,
synowie swe stryjeczne i inne powinne pojmować poczęli; poczęli się
znajdować i tacy, którzy po dwie żony mieli i z cudzymi żonami brali
śluby i mieszkali". Im dziksza nowość, tym prędzej do niej lgnęli.
Byli tacy, co zaprzeczali bóstwa Chrystusowi, co zalecali obrzezanie,
co się nawracali na żydowską i muzułmańską wiarę, choć jeszcze za
Dunaj uciekać musieli; inni głosili dwużeństwo; ex - jenerał kapucyński
pisał dialogi o wielożeństwie; inni w moc swych przekonań religijnych
usuwali się od obowiązków obywatelskich, zwłaszcza od służby wojskowej.
I z takiej to zgnilizny, z takiego wyuzdania i szaleństwa, miano zlepić Kościół nowy? Powie autor, że
wszystkoby to ustało, gdyby sejm ogłosił nowe wyznanie a król je zatwierdził.
Przypuszczając, że tak łatwo przyszłoby do zgody, w co trudno uwierzyć,
któżby przeszkodził następnemu sejmowi odmienić swe dogmaty jak odmieniał
swe ustawy? Arianie co rok przerabiali swą wiarę, Kościół narodowy
zapewne co dwa lata, po każdym sejmie, czyniłby nowe jej wyznanie.
A jak zmusić szlachtę, aby wierzyła w to co sejm każe? Czyż każdy
nie byłby raczej powiedział sobie: skoro król mógł odstąpić od zaprzysiężonej
przy koronacji wiary, toć i ja mam wybrać tę, jaka mi się podoba.
Liczono wówczas 32 wyznań chrześcijańskich w samym Krakowie, na Litwie
było ich 72; gdyby pomysł autora był się urzeczywistnił, mielibyśmy
podobno tyle różnych wiar, ile powiatów, jeżeli nie tyle co dworków
szlacheckich. A na co to wszystko, byłby powiedział lud, który w Koronie
i w znacznej części Litwy pozostał szczerze katolicki; czy on nie
byłby się trzymał uparcie uczciwych proboszczów, boć i tacy byliby
się znaleźli? A co by się działo na Rusi, gdzie miliony schizmatyków
lgnęły do Moskwy? I toż to miało posłużyć do jedności religijnej i
do wzmocnienia państwa? Doprawdy, trudno to zrozumieć. Z upadkiem
wiary nie przybyło szlachcie karności politycznej! Owszem, przybyło
jej tylko zuchwalstwa. "Różnowiercy, mówi Łukaszewicz (wszak
to nie ultramontanin) umieli rozprawiać, sprzeczać się, buntować;
w tym tylko byli mistrzami". Takież to elementy podnieść miały
powagę króla i rządu! Króla przeniewiercę, któżby u nas szanował?
Powie autor: udało się to w Niemczech i w Anglii, możeby i u nas było
się udało... Alboż my mamy ducha posłuszeństwa Niemców, uczucie hierarchiczne
i zimną krew Anglików? U nas wszystko stoi na sumieniu; gdy to nadwątlisz,
nie ma u nas ani ludzkiego pana, ani dobrego ojca i męża, ani gorliwego
obywatela, ani nawet - rozsądnego człowieka. U nas więcej niż gdziekolwiek
musiałby zaszkodzić, moralnie i politycznie, gorszący przykład jej
złamania. Głównym, jeżeli nie jedynym związaniem, które trzymało razem
różnorodne żywioły państwa polskiego, był Kościół katolicki, jak dziś
on jeden ratuje polską narodowość. Czyż autor naprawdę wieży, że mógł
go zastąpić jakiś bałwan religijny ludzkiego wymysłu? I czy ten bałwan,
wywracając się bardzo prędko, bo to było nieuniknionym, nie byłby
rozbił państwa na drobne okruchy? Jedne z nich odpadłyby do Moskwicina,
drugie do księcia pruskiego a trzecie do rakuskiego domu, i to nie
zaborem, jak się to stało we dwa wieki później, ale własnym, wewnętrznym
wybuchem anarchicznego fermentu.
Lecz to jest jedna dopiero strona tego
kościoła narodowego (wprawdzie dla autora jedyna), utylitarna, polityczna;
ale jest druga jeszcze strona: kwestia godności, zacności. Czy autor
życzyłby albo doradzał komu, aby zmienił swą religię bez przekonania?
Zdaje się że nie. A jednak takie życzenie stawia on dla całego narodu
w przeszłości. Jeżeli świat ma pogardę i słuszną dla człowieka, który
porzuca religię z pobudek ziemskich, materialnych, czyż naród, który
wbrew swemu sumieniu, przerzuca się na inną wiarę, nie jest godzien
pogardy? Nie zasłonią go przed nią korzyści polityczne (widzieliśmy
że ich nie było); zawsze to interes ziemski, doczesny, zawsze to handel
sumieniem, spodlenie ducha. W r. 1833 cesarz Mikołaj, wezwawszy do
Petersburga wszystkich biskupów Królestwa, kazał im powiedzieć, że
jeżeli oderwą się od Rzymu i ogłoszą się Kościołem niepodległym, narodowym,
on zostawi Królestwu takie same mniej więcej instytucje, jakie miało
przed nieszczęsnym powstaniem. Było to w epoce największej prostracji,
jaka u nas kiedykolwiek w nowszych czasach panowała; było w chwili,
kiedy naród złamany nieszczęściem, czuł głęboki żal do Rzymu, za znaną
encyklikę Grzegorza XVI z r. 1832, sprawiedliwą w zasadzie, choć może
nie w porę wydaną, a wymuszoną jedynie groźbami Moskwy, że w razie
jej odmówienia wszystkich biskupów i księży polskich na Sybir wywiezie.
Nie można odmówić Mikołajowi, że zręcznie wybrał czas, że pokusa dla
narodu była straszną, zwłaszcza, że biskupi nasi w ogólności nie błyszczeli
gorliwością o wiarę. A jednak nie wahali się na chwilę, i podszepty
szatańskie jednomyślnie odrzucili. I za to im wdzięczność się należy,
i autor pewno ich nie zgani, jakkolwiek przyjmując rosyjską propozycję,
byliby tylko spełnili życzenie, które autor stawia dla Polski w wieku
XVI. W lat kilkanaście później, pewna liczba oficerów z emigracji
(jeden między nimi głośnego imienia), przyjęła wiarę mahometańską,
w nadziei że za to, na czele armii tureckiej, będą mogli z Moskwą
wojować. Wszakże to odstępstwo było w szlachetnym niby zrobione celu;
wszak oni poświęcali swe sumienie za naród! Pomimo to, naród odsunął
się od nich ze smutkiem, ze zgrozą; oni umarli ze zgryzoty! A i dzisiaj,
gdyby jakiś rząd protestancki, angielski np., ofiarował nam pomoc
swej armii i floty na wojnę z Moskwą, pod warunkiem, że przyjmiemy
anglikańską wiarę (rzecz nieprawdopodobna, przyznaję, a jednak piszący
te słowa usłyszał sam taką propozycję od gorliwego anglikanina), czybyśmy
weszli z nim w podobny handel i dla takiej nadziei odstąpili swej
wiary? Z pewnością nie, bo religia jest wyższa nad wszelkie ziemskie
kombinacje, choćby też chodziło o rzecz najdroższą dla serca.
P. Bobrzyński zapewne odpowie, że Kościół
narodowy nie potrzebował koniecznie odmieniać wiary, zwłaszcza odstępować
od liturgii łacińskiej, tak poetycznej i duchowi narodowemu odpowiedniej;
potrzebował tylko papieża
zastąpić królem. To tylko
wystarcza najzupełniej, by dokonać całkowitej schizmy, by instytucję
Bożą przemienić w instytucję ludzką, w pewnej mierze szatańską. Kościół
w każdym kraju tylko przez swój związek z papieżem jest wolny, prawdziwy
i święty; ale ten związek musi być nietykalny, zwłaszcza w głębi ducha;
musi objawiać się codzienną modlitwą i codziennym posłuszeństwem;
inaczej Kościół jest kłamstwem, świętokradztwem, i za karę swego buntu
wpada w hańbiącą u świeckich niewolę. Działo się to wszędzie i zawsze;
cała historia jest tego dowodem. Niekoniecznie potrzeba na to zupełnego
zerwania z Rzymem; dość, aby w sumieniu kapłana przygasło uczucie
miłości i wierności dla papieża, a wnet stanie się on lichym narzędziem,
pomiotłem świeckich, chorągiewką na dachu! A ta niewola, o której
mówię, u nas byłab6y tym dokuczliwszą, że nie jeden król w państwie,
ale każdy szlachcic o kilku chałupach byłby dla siebie i u swoich
papieżem. Dla człowieka z wiarą nie ma nic boleśniejszego nad takie
mieszanie się ludzi świeckich do rzeczy sumienia, nad to regulowanie
mojego stosunku z Bogiem, mojej czci dla Boga, przepisami biurokratycznymi;
nic obrzydliwszego nad tę profanację: że ludzie nie powołani, żadnej
mocy od prawej władzy nie mający, wdzierają się w sprawowanie najświętszych
tajemnic, najwyższej ofiary, w rozdawnictwo łask i darów Bożych. Ubrać
policjanta lub żandarma w szaty kapłańskie, choćby też z wiedzą władyki,
postawić go przy ołtarzu i w konfesjonale, jemu powierzyć szafunek
krwi Chrystusowej - oto schizma, kościół narodowy - i to p. Bobrzyński
polskiemu narodowi w XVI wieku zaleca! Może to za wiele co powiem,
lecz co do mnie wolałbym raczej jawne pogaństwo, zupełną niewiarę,
państwo bez wyznania, nad tę sprośną komedię z rzeczy Bożych, odgrywaną
świadomie i rozmyślnie, nad tę tranwestycję Chrystusowego Kościoła.
Mniej to wstrętne dla serca, i dodam, mniej szkodliwe dla dusz; poganin
łatwiej się nawróci od schizmatyka.
Być może, iż autor zarzuci, że w tej rozprawie
nie jednaką z nim walczymy bronią; że on pisze polityczną historię,
a my odpowiadamy mu teologią, że więc w ten sposób nie dogadamy się
nigdy. Nie, Szanowny autorze, to nie jest tylko teologia, to jedynie
zdrowa polityka i jedyna narodowa tradycja. Polityka, która nie stawia
gmachu z błota i w chwilowej sumień zawierusze nie widzi prądów ożywczych;
tradycja, która poza Kościołem katolickim nie rozumie dla Polski potęgi,
ani nawet życia. Komuż Polska, jeśli nie Kościołowi zawdzięcza swój
byt i wszystką swoją chwałę w przeszłości, komuż po upadku swą niezwyciężoność
w oporze i swoją nadzieję wbrew wszelkiej nadziei? Jak dzisiaj, na
Śląsku, Polak, który się zlutrzy, zniemczeje nieodzownie; jak we wschodnich
prowincjach, który przyjmie schizmę dobrowolnie, przeradza się w Moskala
i z ciała i z ducha, tak i na zaraniu naszej przeszłości, w czasach
pogańskich, owe plemiona nadodrzańskie i nadwiślańskie, które później
złożyły się w Polskę, gdyby nie były przyjęły wiary katolickiej, jedne
by zniemczały, drugie zruszczały niewątpliwie. Niechże nam p. Bobrzyński
ukaże w przeszłości ludzi rzeczywiście wyższych umysłem i charakterem,
którzyby oddali Polsce wielkie dziejowe usługi a którzyby odstąpili
od Kościoła, lub odstąpiwszy na chwilę, doń nie wrócili? Chwiał się
Zygmunt August, to prawda z ciekawości, z rozpusty, może najwięcej,
by się uwolnić od niemiłej żony; jednak nigdy zamysły protestanckie
czy schizmatyckie nie weszły głęboko do jego duszy. Zawsze biskup
prawdziwie rzymski jak Hozjusz, umiał znaleźć drogę do jego sumienia.
Kiedy Commendoni przywiózł na sejm parczowski księgę ustaw soboru
trydenckiego, i zażądawszy jego przyjęcia, przemówił do króla głosem
wiary i przekonania, którego ówcześni biskupi polscy od dawna zapomnieli,
stara katolicka tradycja odezwała się w sercu Zygmunta; i chociaż
prymas niegodny odradzał, a biskupi stawiali się miękko, król, nie
czekając końca votów senatorskich, z niezwykłą wyrzekł energią: "wolą
jest moją, aby wyroki soboru ekumenicznego trydenckiego były przyjęte
i zachowane w Polsce". I tak rzecz przeszła. I to jest największa
polityczna i moralna usługa, którą ten monarcha oddał Polsce, zasługa,
która wiele win jego w oczach historii maże. Tym czynem najsilniej
on przyłożył się do jedności i utrwalenia państwa, więcej nawet niż
Unią Lubelską; tym czynem protestantyzm został u nas prawnie, politycznie
pobity, zanim go do reszty wyrzucili z kraju Batory, Zygmunt III,
szereg znakomitych biskupów i Jezuici.
VI
Niepodobna, bez napisania obszernej broszury,
rozprawić się o wszystko, co w książce autora nas razi; więc te tylko
jeszcze podniesiemy ustępy, które najwięcej leżą nam na sercu. Że
autor sprawy zwyciężone, lub które takimi się wydają, mało waży, to
z jego stanowiska utylitarnego wypływa. Nic więc dziwnego, że z góry
traktuje Unię Brzeską. Ale tym razem lekceważenie swoje posunął zbyt
daleko. Nie wiemy, z jakich źródeł czerpał: jako źródło do historii
Unii cytuje wprawdzie jednego tylko pisarza i to schizmatyckiego (Kojałowicza),
ale wątpimy, czy tego nawet zużytkował; pisarzy katolickich, jak Bartoszewicza
(Dzieje Kościoła ruskiego),
Likowskiego i Guépina nie zna; nie mówiąc już o źródłach współczesnych,
z których jedynie i nie bez trudu, wyśledzić można początki Unii.
Ztąd w krótkim jego o Unii ustępie błędów i fałszywych poglądów nie
mało. Powiada, że Unia była dziełem Jezuitów, że dokonali jej w r.
1596 czterej biskupi, między nimi Kuncewicz; że skutkiem jej, skutkiem
ucisku biskupów unickich, Rusini schizmatyccy ujrzeli teraz swój punkt
ciężkości w Moskwie (str. 335); że Kościół wschodni (dyzunicki) pozbawiony
był w Polsce wolności (str. 354 i 377); że Unia nawet pod względem
religijnym zaszkodziła, bo skoro istniały cerkwie unickie, to już
nie było potrzeby budować w odległej Rusi kościołów łacińskich dla
kolonistów polskich, którzy tam tłumami garnęli się (str. 336). Wszystko
to jest bezzasadne. Choć krótko, odpowiedzieć jednak na te zaskarżenia
musimy, tym bardziej, że jak widno z książki p. Bobrzyńskiego, historia
Unii tak mało u nas na nieszczęście jest znana.
Po wszystkie czasy, Ruś schizmatycka pod
panowaniem polskim lgnęła do Moskwy, z wyjątkiem niektórych kniaziów.
Nie pomogła Unia florencka. Izydor, gdy jej nie zdołał w Moskwie przeprowadzić,
porzucił swą metropolię kijowską i pojechał do Rzymu. W oowych czasach,
i aż do św. Józefata, nie rozumiano innego łączenia kościołów, jak
na drodze hierarchicznej i rządowej. Pod następcami Izydora, pomimo
znanego przywileju Waarneńczyka, który porównywał w swych prawach
duchowieństwo unickie z łacińskim, a który poszedł w zapomnienie,
Ruś oficjalnie tylko, przez swych metropolitów, związana była z Rzymem.
Od czasów Heleny, żony Aleksandrowej, i ten mdły związek się zerwał;
schizmatycy zasiedli znowu na tronie metropolitalnym w Kijowie, i
Ruś cała, z wyjątkiem diecezji chełmskiej, powróciła znowu do schizmy.
Podczas wojen Batorego z Iwanem, pomimo zwycięstw polskich i pomimo
że Ostrogski znajdował się osobiście w armii polskiej, Ruś modliła
się publicznie w swoich cerkwiach za Moskwą. Batory tak dalece był z Rusinami ostrożny, że
nie śmiał im nakazać przyjęcia kalendarza gregoriańskiego, w chwili
gdy go do Polski wprowadzał, chociaż go protestanci przyjęli. Niebezpieczeństwo
z tej strony zwiększyło się znacznie, odkąd Jeremiasz, patriarcha
carogrodzki, przyjechawszy do Moskwy za kwestą, ustanowił tamże (1589)
Joba "patriarchą włodzimirskim,
moskiewskim, wszystkich
Rusi i wszystkich krajów
północnych". Pierwszy Zamojski spostrzegł groźne złe. Powracającego
z Moskwy Jeremiasza zapraszał do swojej rezydencji, aby go nakłonić
bądź do pozostania w Kijowie, bądź do utworzenia tamże osobnego patriarchatu.
Jeremiasz wymknął się. Sprawa była naglącą. Patriarcha przed odjazdem,
poustanawiał stauropigie, niezależne od władyków, owszem mające prawo
ich kontrolowania, zależne wprost od patriarchatu. Łatwo zrozumieć,
jaki stąd powstał zamęt; we Lwowie mianowicie rządy władyków stały się
niepodobnymi. Zebrani w Brześciu r. 1590 (właściwie w Bełzie) podpisali
akt, którym zrywali z patriarchami wschodnimi, i prosili Zygmunta
aby chciał być głową duchowną Kościoła ruskiego, przy tym zapowiedzieli
reformę cerkwi. Główną sprężyną w tym dziele był Maciejowski, biskup
łucki r. l., wykonawcą Terlecki, tegoż imienia eparchii władyka. Zygmunt
odpowiedział, jak na monarchę katolickiego przystało, że nie jego,
ale papieża mają uznać swą głową. Autor znajdzie w tym powód do nowych
żalów na Zygmunta; my przeciwnie uznajemy w tym jego zacność i mądrość.
W roku następnym (1591) zgodzono się na żądanie królewskie, ale jeszcze
sekretnie. Wyjazd Zygmunta do Szwecji i poróżnienie z Zamojskim wstrzymały
sprawę przez dwa lata. Książe Ostrogski, nie rad z Cerkwi, którą kochał
bardzo, nie rad z władyków, postanowił sam przeprowadzić Unię z Rzymem;
żądał, aby go upoważniono do traktowania z papieżem w imieniu całej
Cerkwi; nie ufając Terleckiemu, skłonił Pocieja, że porzuciwszy kasztelanię,
wyświęcił się i został biskupem włodzimirskim (1593).
Tymczasem Terlecki, zawsze popierany przez
Maciejewskiego, objeżdżał władyków, zachęcając ich do śmielszego działania;
nareszcie w grudniu 1594, skłonił metropolitę Rahozę do przyzwolenia,
nie bez trudności; bo ten na możnych panów się oglądał, zwłaszcza
na Ostrogskiego i Skumnia Tyszkiewicza. Z podpisami metropolity i
sześciu władyków, znalazł się Terlecki w trzy miesiące potem w Krakowie
(luty 1595), gdzie rzecz oficjalnie, ale bardzo sekretnie, z królem
i senatorami rozbierano. Ruś żądała: zachowania w całości obrządku
wschodniego, kalendarza juliańskiego, porównania w prawach i przywilejach
szlachty ruskiej z łacińską, krzeseł w senacie dla metropolity i ośmiu
władyków; na tych warunkach cerkiew ruska uznawała zwierzchność papieża.
W Krakowie zgodzono się na wszystko, prócz krzeseł senatorskich, względem
których decyzję musiano odłożyć do sejmu: zażądano nadto podpisu Pocieja,
który dotąd stał na boku. Dopiero wtedy Pociej przystąpił do zamierzonej
Unii, ale wszystko odbywało się jeszcze w wielkiej tajemnicy. Nagle,
Bałaban, władyka lwowski, jeden z największych wichrzycieli, jakich
cerkiew ruska tymi czasy posiadała, nie mogąc dłużej znieść walki
ze stauropigią, ogłasza swe poddanie się papieżowi. Długo tajone układy
wychodzą na jaw; kniaź Ostrogski wpada w straszny gniew, że bez jego
wiedzy władycy poważyli się stanowić o Cerkwi; metropolita ze strachu
rad by się cofnąć, atoli bez obrazy króla i senatu odwołać swego przyzwolenia
już nie mógł. Pod koniec czerwca 1595 przyjeżdża on do Brześcia, tam
z Pociejem i Terleckim podpisuje warunki poddania się papieżowi; resztę
podpisów zbiera Terlecki objeżdżając raz jeszcze władyków; i ten to
akt uchodzi za dzieło Synodu brzeskiego, którego właściwie w tym roku
(1595) nie było. Z tym pismem i z listami oficjalnymi od metropolity,
Pociej i Terlecki jadą do Krakowa: w sierpniu (1595) nastaje już zupełnie
z królem i nuncjuszem porozumienie; w listopadzie obaj znajdują się
już w Rzymie. Przyjął ich z niewymowną radością Klemens VIII: "o
moi drodzy Rusini - zawołał - przez was cały Wschód spodziewam się
nawrócić!". Tymczasem w kraju ciężkie przeciwności nastały. Obrażony
w swej dumie kniaź Ostrogski uwziął się, by całe dzieło obalić; dwóch
władyków, Bałabana i Kopystyńskiego (przemyślskiego) skłonił, że cofnęli
swe podpisy, powrócili do schizmy; książe wydał groźny manifest. Wówczas
to z dóbr jego wyszedł Nalewajko, rodzony brat ostrogskiego proboszcza
i zebrawszy zbrojną bandę pustoszył dobra władyków, zwłaszcza Terleckiego.
Paląc i rabując, zaszedł aż w pińskie, dopiero zniósł go Żółkiewski.
Po powrocie dwóch władyków z Rzymu, 1596, odprawił się w Brześciu
synod z wielką uroczystością, na który z ramienia króla przybyli komisarze.
Ostrogski robił co mógł, aby go zawichrzyć, zerwać; gdy nie potrafił,
usiłował zawiązać wspólną ze wszystkimi protestantami ligę przeciwko
katolikom; sprowadzał ze Stambułu wysłańców patriarszych Nicefora
i Laskarisa, aby odbudować schizmatycką hierarchię. Byłby i dalej
szedł w swoim zapędzie, ale się przeląkł Zamojskiego; zamilkł przed
jego głosem w senacie (1599), który dał mu do zrozumienia, że go można
pociągnąć do odpowiedzialności za tajemne znoszenie się z obcymi i
knowania niebezpieczne dla spokoju Rzpltej. Wnet potem umarł Rahoza;
Pociej objął trudne i pełne walki następstwo.
Rozszerzyliśmy się nad tymi szczegółami,
których szukać trzeba w źródłach spółczesnych, aby przekonać autora,
że Jezuici nie mieli udziału w zawiązaniu Unii brzeskiej, a także
że sympatie Rusi do Moskwy, nie od czasów Unii datują. Unię wywołał
z jednej strony nierząd, w jakim się Cerkiew znajdowała pod kierunkiem
niesumiennych patriarchów, z drugiej niebezpieczeństwo grożące od
Moskwy wschodniej ścianie Rzpltej. Ducha religijnego, prawdziwie katolickiego,
mało tam było w początkach, raczej polityczny. Maciejowski, Terlecki,
Ostrogski, Zamojski, wreszcie król, oto główni działacze. Kuncewicz
był jeszcze młodzieniaszkiem w owej chwili; dopiero w 21 lat później
(1617) został biskupem; do zawiązania Unii na Synodzie brzeskim, jak
autor utrzymuje, nie mógł należeć. Niemniej dlatego on potem stał
się jej duszą. Nie znając życia św. Józefata, nie można zrozumieć
historii Unii; on kluczem do niej. Pociej i Rutski byli wprawdzie
wielkimi pracownikami przy tej budowie, ale dopiero św. Józefat swoją
krwią męczeńską dał jej mocne podwaliny; on stworzył szereg znakomitych
władyków i archimandrytów, on tchnął w nich swego ducha i ci po Bożemu
dalej rzecz prowadzili. Zasługa jego nie minęła, dzieło nie zniszczone;
owszem ma przyszłość wielką przed sobą, bo leży w naturze, w konieczności
rzeczy. Dzisiejsze klęski nie przesądzają sprawy; los to Unii być
w ciągłym niebezpieczeństwie. Podczas wojen kozackich zniknęła ona
prawie do szczętu, lecz później odrodziła się świetniej, niż kiedykolwiek.
Tak będzie i teraz, może za naszego jeszcze życia, pomimo ostatnich
tryumfów schizmy; i któryś z papieży będzie mógł znowu wraz z Klemensem
VIII zawołać, że przez Unię cały Wschód nawróci! Tylko żal ściska
serce, kiedy się widzi, że Polacy tak mało dziś tę sprawę rozumieją,
tak mało znają jej historię, choć to im od Boga wskazane apostolstwo
i jedna z największych zasług narodu w przeszłości!...
Również niesprawiedliwym jest, co mówi
p. Bobrzyński o gwałtach biskupów unickich, jakoby dokonywanych na
dyzunitach. Rozgłosili to schizmatycy i autor za nimi powtarza. Biskupi
wypędzali z cerkwi księży, którzy się przeniewierzali Kościołowi i
przechodzili na schizmę, bo propaganda schizmatycka szła wciąż z Wilna
i ze Lwowa, bez mała, jak dzisiaj. Gdyby w naszych czasach któryś
proboszcz łaciński ożenił się i został lutrem; czyżby takiego hultaja
biskup nie przepędził? Toż i władycy uniccy czynili; innych gwałtów
autor nie znajdzie. A przeciwnie, wielu można wymienić męczenników
przed św. Józefatem i po nim, co pod nożem schizmatyckim zginęli.
Tak i dzisiaj postępuje schizma: męczy, batoży, rujnuje unitów, zamyka
ich w więzieniach, pędzi na Sybir; a nad uciskiem Rusinów w Galicji,
od Polaków tak srodze prześladowanych, zanosi się od płaczu! Krzywdzącym
i bezzasadnym podobnież jest zarzut autora, że Kościół wschodni nie
miał w Polsce wolności; miał jej owszem za wiele. W r. 1620 zjawił
się w Polsce włóczęga grecki, patriarcha jerozolimski, Teofan, sprowadzony
przez bractwa wileńskie i lwowskie; i samowolnie, bez wiedzy króla,
zamianował i wyświęcił metropolitę i sześciu władyków, osadził na
tych eparchiach, które z przyzwoleniem króla inni już dzierżyli, oddał
im pod władzę Ruś całą! Za takie zuchwalstwo bezprzykładne ani jemu,
ani jego władykom włos z głowy nie spadł; owszem, uznał ich później
Władysław IV i zaimprowizowaną hierarchię schizmatycką w ten sposób
ustalił. Odbudowana metropolia schizmatycka w Kijowie stała się ogniskiem
żywiołów, które pewno nie były przyjazne Polsce. W silne ręce ujął
rządy metropolitalne Mohiła, założył w Kijowie bogato uposarzoną akademię
teologiczną; na podobną do niej, aż do ostatnich czasów, Rzplta swoim
kosztem nie zdobyła się. Uznanym przez sejm, protegowanym przez Władysława,
bronionym od kozaków władykom schizmatyckim, któż w Polsce był tak
silny, aby krzywdę bezkarnie wyrządzał? Pewno, nie biskupi uniccy!
O tych faktach, jakkolwiek pierwszorzędnych, autor nie wspomina. Czy
ich nie zna?
I to także płonny, naszym zdaniem, zarzut,
że obok cerkwi w jedności z Rzymem będących, nie były już potrzebne
na odległej Rusi kościoły łacińskie dla kolonistów łacińskich, spieszących
gromadnie w początkach XVII wieku z nad Wisły. W kijowskim, bracławskim
i na głębokim Podolu, Unia nie przyjęła się za Zygmunta III; cerkwi
unickich tam nie było, nie zcierpieliby ich Kozacy. Dopiero w XVIII
wieku, po traktacie karłowickim i po odłączeniu się kozaczyzny, zakładano
tam bazyliańskie klasztory, i jak wiadomo, przynosiły one tym prowincjom
prawdziwe dobrodziejstwo. Ale i w XVII wieku kościoły łacińskie były
tam gwałtownie potrzebne, jeżeli ludność osadnicza, mazurska, nie
miała zruszczeć, żywiołu kozackiego zasilić. Nie stawiali ich jednak
panowie, bo biskup łaciński nie byłby pozwolił na erekcję parafii,
bez przyzwoitego jej opatrzenia, a oni żałowali wydatku. Ratując dusze
osadników, byliby i narodowość ich uratowali; byłyby tam gęsto osiedliły
się gniazda polskości. Budowano natomiast cerkwie schizmatyckie. Władyka
schizmatycki nie miał nic przeciw temu, by w każdym nieledwie futorze
skleciła się jakaś cerkiewka drewniana, i przy niej osadzał popa,
który mu się opłacał, a od prostego kozaka ani wykształceniem ani
usposobieniem wcale się nie różnił. I cóż się stało? Oto, że do tych
cerkwi musieli chodzić polscy osadnicy, katolicy, poczciwe mazury;
musieli, bo kościołów nie było; w tych cerkwiach schizmatyckich się
żenili, w nich chrzcili swe dzieci, i na nieszczęście w drugim pokoleniu
skozaczeli zupełnie. Przybyła w ten sposób kozactwu ogromna siła,
głęboko Lachów nienawidząca, jakoby za karę, żeśmy tych biednych ludzi
przez brudne skąpstwo opuścili!...Bolesne to i wstydzące wspomnienia,;
kończąc na nich ze sprawą Unii, niech nam wolno będzie wyrazić nadzieję,
że p. Bobrzyński przy drugim wydaniu swego dzieła, lepiej się w historii
Unii rozpatrzy i nie będzie się czynił echem schizmatyckich potwarzy.
Niech nam nie bierze za złe tego wyrażenia; zmusza nas do niego miłość
prawdy i miłość sprawy, która dla katolika i dla Polaka jest jedną
z najdroższych.
VII
Już
po sto razy słyszeliśmy, że wszystkiego złego, jakie się stało za
Zygmunta III, byli przyczyną Jezuici; p. Bobrzyński jeszcze raz to
powtarza. Z małym wyjątkiem, tyle w tym prawdy, co w zarzutach przeciw
Unii, na które dopiero co odpowiedzieliśmy. Nie wątpi on że dramatu
Dymitra Jezuici byli twórcami: ich to "bujnej wyobraźni"
plan. Nam się inaczej ta rzecz przedstawia. Już Łubieński wspomina,
że ustalona była w owym czasie opinia (constans in eo tempore fama erat), iż Dymitr zostawał w zmowie z rokoszanami,
nie w innym celu oczywiście, tylko aby Zygmunta wypędzić i zasiąść
na tronie polskim. Prof. Szujski z rękopisu Wielewieckiego wydobył
nie mało wskazówek, które to mniemanie stwierdzają. Autor nie korzystał
z tej pracy, jednej z najlepszych uczonego profesora. A jednak tylko
te wskazówki, Łubieńskiego i Wielewieckiego, mogą rozjaśnić historię
Dymitra i wiele sprzecznych na pozór faktów pogodzić. Czy Dymitr był
prawdziwy albo nie, decydować o tym trudno; to podobno na zawsze zostanie
zagadką. Faktem jest, że prócz Mniszcha, głwnie nim opiekował się
Zebrzydowski i on to go nakłonił do przyjęcia wiary katolickiej, co
utrudniało wielce zajęcie tronu carskiego, lae bez czego o tronie
polskim nie można było dlań myśleć. Również koniecznym było pozyskać
dlań Zygmunta III - do czasu. Bez przyzwolenia króla, przynajmniej
cichego, nie dałaby się urządzić wyprawa na Moskwę, zwłaszcza po świeżo
zapadłej konstytucji, zakazującej wypraw samowolnych za granicę (1601).
Upewniono go więc, że nowy car zwiąże się z nim przeciw Turcji; tąż
samą nadzieją oszukano papieża; otrzymano w ten sposób, że na werbunek
kup ochotniczych patrzono przez szpary, a przy tym, choć nieznaczne,
pieniężne zasiłki. Wyprawa powiodła się nadspodziewanie; Dymitr przywdziewa
carską koronę. Wnet zapomina o danych obietnicach, twardo przyjmuje
posła królewskiego; ks. Sawickiemu, prowincjałowi Jezuitów, który
wybrał się do Moskwy przypomnieć owe zrobione królowi i papieżowi
nadzieje, oświadcza, że prędzej na Zygmunta, niż na Turka obróci swą
armię stutysięczną. Jedno mu tylko nie wyszlo z pamięci: ślub z Maryną,
chociaż wiedział dobrze, jak wiele się naraża kładąc koronę carowej
na głowę Polki i katoliczki. I to dziwne, że oddziału Polaków do Polski
nie odsyła, że przeszło 2000 żołnierzy polskich zatrzymuje na swym
żołdzie, chociaż nie mógł wątpić, że to mieszkańcom stolicy się nie
podoba, a w razie buntu, hufiec ten był za drobny, aby go obronić.
Ale przestaniemy się dziwić, skoro zważymy, że i Maryna na tronie
carskim i oddział polski przy jego boku, były konieczne, jeżeli nie
tylko jako car moskiewski, ale także jako przyszły król polski miał
z Zygmuntem wojować. Jedno i drugie, szkodliwe w Moskwie, dla panów
polskich było nieodzowne, jeżeli Polacy nie mieli w nim widzieć obcego
zdobywcy, ale owszem pana skojarzonego z nimi ścisłymi związkami.
Gdy więc w Moskwie wszystko dla Rokoszanów układało się tak pomyślnie,
nie dziw, że w kraju przybywało im śmiałości. Zebrzydowski, Janusz
Radziwiłł, Smogulecki, Herburt, Stadnicki diabeł
wzburzają szlachtę. Sejm zerwany w kwietniu (1606); na czerwiec wichrzyciele
naznaczają zjazd do Lublina; z widocznym zamiarem ogłoszenia bezkrólewia,
już się z tym nie tają. Na ten zjazd - mówi Łubieński - czekał Dymitr,
snać aby wojnę Zygmuntowi wypowiedzieć; ale i Zebrzydowski czekał
z ogłoszeniem bezkrólewia na wypowiedzenie wijny. Tymczasem Dymitr
zabity (27 maja). W jednej chwili cały plan rozsypuje się; główna
podpora usunięta. Miesza się Zebrzydowski, zaprzecza aby kiedykolwiek
myślał o detronizacji (chociaż ją później ogłoszono); naglony przez
swoich, aby wyjawił nareszcie owe tajemnice o królu, które wciąż zapowiadał,
oświadcza, że żadnych tajemnic nie ma, że nic nie obiecywał. Szlachta
traci zaufanie, rozjeżdża się. Zaledwo dziesiąta część pozostaje wierną
naczelnikom buntu; tych Żółkiewski i Chodkiewicz biją na głowę pod
Guzowem. Rokosz stłumiony. Oczywiście nie pora była chwalić się z
planem dymitrowym; owszem należało wyprzeć się wszystkiego, zwalić
winę na Jezuitów. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni; potomność
uwierzy. Nie dajemy tego tłumaczenia za niewątpliwe, choć tak znaczne
powagi za nim przemawiają i wszystkie poszlaki prowadza na ten tor;
mniemamy tylko, że jest najprawdopodobniejsze. Byłoby do życzenia,
aby prof. Szujski, z tym zapasem erudycji, jaki ma zawsze w pogotowiu,
ważny ten przedmiot jeszcze raz obrobił. Nasz autor nie przyjmuje
takiego widzenia; zyskuje przez to nowy żal do Jezuitów i nowy pogląd
na gravamina rokoszanów. Wszak on w nich wmawia, że byliby zgodzili
się i uspokoili, gdyby król powierzył przy sobie rządy, jakoby ministrom
parlamentarnym, ludziom tego rodzaju jak Żółkiewski i Chodkiewicz.
Snać zapomina, że ci właśnie byli u nas najmniej popularni, podobnie
jak Zamojski dopóki żył Batory, podobnie jak każdy, który stał wiernie
przy królu. Janusz Radziwiłł zowie z pogardą Żółkiewskiego "parweniuszem", Chodkiewicza "łotrowskich sztuk mistrzem". Lecz i w tym króla p. Bobrzyński
winuje, że nie skorzystano z guzowskiego zwycięstwa dla stworzenia
silniejszego rządu: sam Zygmunt miał tego nie dopuścić! (str. 342).
To już chyba prosta nienawiść do Zygmunta podsunęła taki sąd. Pierwszym
warunkiem skrócenia anarchii było zdjąć głowy naczelnym anarchistom;
nikt o tym nie pomyślał. I owszem, kiedy Chodkiewicz rzucił się w
pogoń za uciekającym Radziwiłłem, aby mu nie dozwolić zebrania nowych
sił na Litwie, senat upomniał Hetmana, aby nie molestował zwyciężonego!
VII
Niekiedy i dla
Jezuitów autor ma słowo łaskawe: źli za Zygmunta III, za Batorego
nie byli bez zalet. Oto co mówi o nich: "Do walki z reformacją
musiała Polska zyskać, wychować sobie młodszych szermierzy, którzyby
w karność zakonną ujęci, błyszczeli nauką a zarazem przykładem swego
życia; którzyby znali na wskroś naród i z umysłami jego umieli się
liczyć. Takich szermierzy wyhodowało Polsce stowarzyszenie Jezusowe,
w Hiszpanii powstałe, na absolutyźmie Filipa II zorganizowane; nauką,
która się naokoło soboru trydenckiego skupiła, jaśniejące; wiarą,
która się na tym soborze zbudziła, zagrzane (str. 318)".Dość
dziwnie brzmi ta pochwała. Św. Ignacy, tworzący swoje Towarzystwo
na wzór Filipa II; Jezuici zagrzani wiarą zbudzoną na soborze trydenckim!
Przy głębszej nauce historii Kościoła, przy znajomości początków któregokolwiek
zakonu, byłyby z pewnością nasunęły się inne wyrażenia. Posłuchajmy
dalej: "W szkołach katolickich uczono teraz przede wszystkim, że władza królewska
od Boga pochodzi, że swawola religijna rodzi polityczną rozterkę,
że monarchia absolutna jest formą rządu przez pismo święte za najlepszą
uznana,... nie miałże takiego kierunku popierać Batory". Ileż
tu niedokładności w tak krótkim ustępie! Jak to, toż dopiero od Soboru
trydenckiego Kościół nauczał, że władza pochodzi od Boga? Wobec tylu
tekstów Starego Testamentu, wobec słów i przykładu Chrystusa Pana,
wobec znanych powszechnie upomnień św. Piotra i św. Pawła, mógłże
kiedykolwiek uczynić inaczej? A jeżeli ta pochwała do Jezuitów wymierzona,
to właśnie czas, o którym autor mówi, najmniej stosownie wybrany.
Autor snać zapomniał, co protestanci zarzucali i do dziś dnia zarzucają
pisarzom jezuickim z pierwszego stulecia, jak Bellarmin, Suarez, Mariana,
że rozróżnieniami które wprowadzili, podkopali władzę królewską, uprawnili
bunty i detronizacje. Kiedy monarchowie protestanccy XVI wieku, w
moc jakoby swej władzy pochodzącej od Boga, zmuszali swych poddanych
do przyjęcia herezji (cujus regio, ejus et religio), pisarze
jezuiccy odpowiadali, że "władza jest z prawa Bożego, ale prawo
Boże nie oddaje jej żadnemu pojedynczemu człowiekowi, ale społeczności;
społeczność zatem może ją oddać innemu, może ją podnieść na jednego
lub wielu". Mariana, jak wiadomo poszedł dalej, do tego stopnia,
że między jego wywodami a kontraktem socjalnym pewne podobieństwo
upatrują. Co więc autor mówi o pojęciach politycznych Jezuitów z owej
epoki, nie zgadza się z rzeczywistością; chyba, że miał na myśli nie
Jezuitów w ogólności, ale polskich tylko, jak Skarga i.t.p.
IX
Przestajemy na tym, choć nie jedno jeszcze
byłoby do podniesienia. Według naszego zdania, książka p. Bobrzyńskiego,
chociaż ma wiele pierwszorzędnych zalet, które z prawdziwą uznajemy
radością, napisana jest pospiesznie, w niejednym miejscu nie dość
rozważona, wydana za wcześnie. Autor obdarzony bystrym sądem i objęciem,
może zbyt zaufał sobie, nie zgłębił wielu przedmiotów; śmiało i bardzo
smiało wydaje swe wyroki, choć tym wyrokom nie zawsze odpowiada jednakowa
gruntowność. Autor niechaj wierzy, że tych słów nie podyktowała nam
niechęć; owszem, nie mało przy tym kosztowała nas zasada: ..sed
magis amica veritas!
Dodajmy, że wiele przyczyn złożyło się na pomyłki autora. Jeśli zważymy,
jak trudną jest i obszerną nauka historii polskiej, ile nie rozwiązanych
przedstawia do dziś dnia wątpliwości, jak na każdym prawie kroku zmusza
piszącego szukać u samych źródeł (a ileż na to trzeba czasu!), do
ilu ubocznych, specjalnych zobowiązuje studiów, to przyznamy, że nie
małe to zadanie zerwać się na historiozoficzny obraz całości dziejów
naszych, i zrozumiemy, że z tego zadania, dziś jeszcze, może niepodobna
wywiązać się jakby należało. Dopóki materiały nasze nie wydane i nie
użytkowane, dopóki pojedyncze epoki nie obrobione, dopóki wyłączne
studia nad Kościołem, prawodawstwem, administracją i literaturą nie
wykończone, to każda tego rodzaju próba, nie z jednej to z drugiej
strony, chromać koniecznie musi.
Powiedzmy także, że jak wszędzie, tak
i u nas, historyk polski musi mieć spory zapas doświadczenia publicznego,
bo bez niego historii politycznej się nie rozumie; tylko że u nas
o ten zapas trudniej niż gdzie indziej. Jest jeszcze inna, niezmierna
trudność dla Polaków w badaniu przeszłości: tą trudnością są wrażenia
bolesne, których od stu lat bez przerwy doznajemy. Jakiegoż to potrzeba
czuwania, aby nasz sąd nie zaraził się od uczucia, nie uprzedził się,
nie zgorzkniał, i żalów i potrzeb obecnych nie przeniósł w minione
epoki! Któż z piszących obecnie może powiedzieć, że od tego niebezpieczeństwa
całkiem się wyzwolił? To prawie niepodobne. Przy tylu więc przeszkodach,
i zewnętrznych i wewnętrznych, z którymi ma do walczenia, historyk
polski ma prawo żądać od czytelnika, aby był dla niego wyrozumiały;
zwłaszcza gdy, obok nieodzownego w ludzkiej robocie piasku, przynosi
mu choć trochę złota. Tego złota jest nie mało w książce p. Bobrzyńskiego,
i to pierwszej próby. Są ustępy tak rozumnie, z takim zmysłem politycznym
pojęte i tak pięknie wyrażone (że tu o ostatnich wspomnim kartach),
iż nie można ich czytać bez szczerego uznania i wdzięczności. A jeśli
pomimo to, słabsze strony książki jego wywołują sąd surowy, to podobno
głównie dlatego, że i autor w swoich sądach, bywa czasem zbyt ostry
i stanowczy.
Jarosław,
dnia 6 kwietnia 1879r.
|