Filip
Musiał
Mity
historyczne – mity polityczne
Jeden z ważnych nurtów polskiej
debaty publicznej lat 1989–2009 stanowi próba wprzęgnięcia historii w spory
polityczne. Dzieje PRL-u, jego transformacji w Trzecią Rzeczpospolitą oraz
konsekwencji przyjęcia tego modelu wyjścia z totalitaryzmu dla kształtowania
niepodległego państwa zostały zmitologizowane, a ideologiczna wykładania
przedstawiana jest jako koncept pozapolityczny. Rosnąca liczba publikacji
opisujących kulisy funkcjonowania systemu komunistycznego zagraża tej wykładni,
a tym samym jest niewygodna dla środowisk, które dotąd w sposób nieskrępowany
narzucały interpretację polskich dziejów najnowszych.
Próbą obejścia
dyskusji o faktach i ich konsekwencjach jest przeniesienie sporu czysto
historycznego na płaszczyznę batalii ideologicznej.
Nie mogąc walczyć z faktami przyjęto zasadę kwestionowania wiarygodności
nośnika i przekaźnika informacji. To jest istota trwającej od wielu lat
kampanii kłamstw podważających wiarygodność archiwów UB-SB oraz oszczerstw pod
adresem historyków, którzy dokumenty te analizują, a wynikającą z nich wiedzę
wprowadzają do obiegu publicznego. Tym samym merytoryczną debatę zastępuje się
próbami ideologicznego zakrzyczenia efektów badań o polskiej historii
najnowszej.
Po dwudziestu latach od wydarzeń
1989 r. wiele z mitów funkcjonujących dotąd w przestrzeni publicznej udało się
obalić, warto jednak przypomnieć te najważniejsze.
Mit założycielski
Jednym z najbardziej
zmistyfikowanych wydarzeń z najnowszej historii Polski jest „okrągły stół” i
proces, który do niego doprowadził. Uważnemu czytelnikowi prasy nie powinien
umknąć przełom, jaki dokonał się w postrzeganiu tych wydarzeń w ostatnich
latach. Jednak przez dłuższy czas po roku 1989 formułowano tezy wprowadzające w
błąd opinię publiczną – część z nich nie straciła swej aktualności. Głoszono zatem,
że:
- przełom roku 1989 był wspólnym dziełem
„liberalnego” skrzydła w PZPR oraz „realistycznej” części opozycji;
- „okrągły stół” był udaną próbą
demokratyzacji systemu;
- celem „liberalnego” skrzydła PZPR było
podzielenie się władzą z opozycją.
Literatura dotycząca wydarzeń roku
1989 i lat wcześniejszych w PRL jest – biorąc pod uwagę stopień zniszczenia
archiwaliów z tego okresu – stosunkowo obszerna.
Dysponujemy też piśmiennictwem ukazującym procesy zachodzące w tym czasie w
ZSRS,
bez zrozumienia których niepodobna podejmować się analizy tego, co stało się w
Polsce „ludowej”. Zestawienie faktów zebranych w wymienionych książkach z
tezami wprowadzonymi do obiegu medialnego nie pozostawia wątpliwości, że tezy
te miały charakter czysto polityczny. Ich celem było zapewne przekonanie opinii
publicznej o szczególnie mocnych moralnych i politycznych prawach środowisk „okrągłostołowych”
do odgrywania dominującej roli na scenie politycznej. Tym samym służyły one
kreacji politycznych autorytetów, którym Polacy zawdzięczać mieli dokonanie
demontażu totalitarnego reżimu.
Problem z utrzymaniem „mitu
założycielskiego” III RP, jako sojuszu „oświeconej” części PZPR-owskich
aparatczyków z opozycyjnymi „realistami” polega jednak na tym, że celem
komunistów w 1989 r. było nie podzielenie się władzą, ale jej utrzymanie.
Taktyka liderów PZPR u schyłku lat 80. wynikała z rad nadsyłanych z Kremla
realizującego plan mający wyprowadzić blok wschodni z kryzysu i pozwolić na
utrzymanie władzy przez komunistów. Mitologizowana dziś „pierestrojka” była w
rzeczywistości strategią ponownej „odwilży”. Michaił Gorbaczow usiłował
powtórzyć manewr z okresu po śmierci Stalina: liberalizacji gospodarczej i
odprężenia w relacjach z Zachodem, co umożliwiłoby zaciągnięcie kredytów,
pozwalających na ekonomiczną reanimację imperium.
W połowie 1988 r.
liczebność opozycji szacowano na 20 tys. osób, pod koniec tego roku na 55 tys.
Tym samym za główną przyczynę, która spowodowała „elastyczność” komunistów
należy uznać nie siłę opozycji, ale niewydolność gospodarczą bloku wschodniego.
Oczywiście, aktywność zróżnicowanych ideowo organizacji opozycyjnych pogłębiała
kryzys władzy, ale nie była głównym czynnikiem decydującym o jego rozmiarach.
Wojciech Jaruzelski i jego
najbliżsi współpracownicy Czesław Kiszczak, Stanisław Ciosek, Władysław Pożoga
i Jerzy Urban, a później także Janusz Reykowski wspierani przez „młodych”:
Aleksandra Kwaśniewskiego czy Leszka Millera nie chcieli się władzą dzielić,
ale chcieli ją utrzymać. Dla nich „okrągły stół” miał być tylko socjotechniczną
operacją pozwalającą na ukazanie „ludzkiej twarzy” reżimu. Godzili się na
wprowadzenie części opozycji do struktur władzy, gwarantując jednak sobie
„pakiet kontrolny”, czyli budując zabezpieczenia polityczne i gospodarcze –
aktywnie wspierane niejawną działalnością agentury.
Opozycja również nie zakładała, że
efektem „okrągłego stołu” stanie się upadek reżimu. Nurt opozycji – skupiony
wokół Lecha Wałęsy i niektórych doradców „Solidarności” – Bronisława Geremka,
Jacka Kuronia czy Tadeusza Mazowieckiego stawiał sobie znacznie skromniejsze
cele. W myśl zasady sformułowanej w 1985 r. przez Adama Michnika domagał się on
prawa do uczestnictwa w legalnym – z punktu widzenia prawa PRL – życiu
politycznym, a konkretnie możliwości mniejszościowego udziału w fasadowych
dotąd organach przedstawicielskich. W pewnym sensie projekt ten zakładał
odwrócenie logiki dziejów. Zwolennicy ugody z władzą jakby wracali do koncepcji
Stanisława Mikołajczyka i Polskiego Stronnictwa Ludowego z lat 1945–1947.
Formalnie uznawali pryncypia systemu oraz sytuację geopolityczną, a więc
nienaruszalność „sojuszu z ZSRS” czy trwałość Układu Warszawskiego.
Jednocześnie dążyli do wniknięcia w legalną sferę polityczną i powolnego –
obliczonego na lata – ewolucyjnego reformowania systemu.
To co wydarzyło się w efekcie
zaskakujących dla obu stron „okrągłostołowego” kontraktu wyborów z czerwca 1989
r. paradoksalnie dowiodło, że „realistami” byli nie reprezentanci łagodnej –
ugodowo nastawionej opozycji, ale jej drugi nurt. Jego przedstawiciele
dostrzegając wyraźne symptomy osłabienia systemu, uważali, że należy
bezkompromisowo dążyć do tego, by „władzę pozbawić władzy”. Opozycjoniści
skupieni wokół Grupy Roboczej Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” – a więc
m.in. Andrzeja Gwiazdy i Andrzeja Słowika, w „Solidarności Walczącej” Kornela
Morawieckiego, Konfederacji Polski Niepodległej Leszka Moczulskiego,
Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, Federacji Młodzieży Walczącej, ruchu „Wolność
i Pokój”, Liberalno-Demokratycznej Partii „Niepodległość” czy Polskiej Partii
Niepodległościowej uważali, że rozmowy z ekipą Jaruzelskiego są zdradą ideałów,
a systemu nie należy reformować, ale należy go odrzucić. Dotkliwa porażka, której
komuniści doznali w czerwcowych wyborach dowodziła, że to oni trafnie oceniali
kondycję systemu. W kolejnych miesiącach i latach pogłębił się konflikt
pomiędzy oboma nurtami. Bowiem ten, który komuniści i ich „okragłostołowi”
kontrahenci nazywali „radykalnym” głośno domagał się unieważnienia ugody i
rozpisania demokratycznych wyborów. Stało się jednak inaczej, i Polska, która
uchodziła za symbol początku przemian roku 1989
stała się ostatnim krajem bloku wschodniego, w którym przeprowadzono wolne
wybory parlamentarne.
Mitem wspomagającym
„założycielski” i przez długie lata nierozerwalnie z nim związanym był mit
„jedynej drogi” – czyli próba przekonania opinii publicznej, że nie dało się
inaczej wyjść z komunizmu, jak tylko w formule dogadania się z włodarzami
komunistycznego reżimu. Tworzenie scenariuszy historii alternatywnej jest
raczej zadaniem dla publicystów lub autorów science-fiction… Jednak nie ulega
wątpliwości, że zawsze jest inna droga i nie ma wydarzeń w dziejach, które
miały tylko jeden możliwy przebieg. Tym samym fakt, że zdecydowano się na taki,
a nie inny scenariusz nie jest wystarczającą przesłanką do uznania, że było to
rozwiązanie jedyne i najlepsze. Porzucając pokusę mnożenia alternatywnych
możliwości można stwierdzić z całą pewnością, że ta część opozycji, która
zasiadła do „okrągłego stołu” miała zafałszowane wyobrażenie o sile reżimu. Uznawała,
że posiada on potencjał, którym faktycznie już nie dysponował. Podobnie
wyolbrzymiano możliwości ZSRS.
Dwudziesta rocznica wydarzeń 1989
r. pozwala na spojrzenie z dużego dystansu na ich istotę. Coraz liczniejsze
publikacje ukazujące prawdziwą, a nie „lukrowaną” twarz totalitarnej dyktatury,
a ich przywódców jako bezwzględnych zamordystów, a nie „ludzi honoru”
umożliwiają spokojne prześledzenie taktyki obozu władzy. Warto ją było
przypomnieć, bo przez ostatnie dwadzieścia lat skrzętnie ją skrywano – z uporem
serwując opinii publicznej wersję o PZPR-owskich „demokratyzatorach”.
Mit oszołomstwa
W ostatnim
dwudziestoleciu większość mitów historycznych swoje praźródło miało w
politycznych interesach będących konsekwencją „mitu założycielskiego”. Jednym z
nich był podział na opozycję „radykalną” i „realistyczną”, jaki dokonał się (z
dużą pomocą działań operacyjnych SB) w latach 80., a pogłębił (zapewne również
nie bez udziału bezpieki) tuż przed planowanym przez komunistów „manewrem ‘89”.
Mit ten na jednym poziomie zmierzał do wytworzenia przekonania o wyjątkowej
zdolności opozycji „realistycznej” do oceny sytuacji geopolitycznej u schyłku
lat 80. oraz postawienia znaku równości między reprezentantami opozycji
„radykalnej” a politycznym „oszołomstwem”. Na drugim z kolei poziomie dążył do
wytworzenia przekonania o marginalnej roli „radykałów” na ówczesnej scenie
opozycyjnej.
Wbrew obiegowej
opinii nurt opozycji uznający negocjacje z przedstawicielami totalitarnego
reżimu za zdradę ideałów i przedsięwzięcie nie mieszczące się w moralnych
normach działania był obszerny. Rzeczywiście nie był jednak tak głośny i znany,
również na Zachodzie, jak nurt „wałęsowski”. Przyczyn tego stanu rzeczy było
kilka, jedne wynikały z wewnętrznych możliwości obydwu środowisk – nieskrywana
lewicowość najbardziej znanych doradców Lecha Wałęsy – Geremka czy Kuronia,
wspieranych przez Michnika – otwierała im drzwi europejskich lewicujących
salonów. Inne przyczyny leżały w samym jądrze taktyki działania bezpieki –
podejmującej bezwzględne działania ograniczające aktywność środowisk, które
umownie możemy nazwać prawicowymi, połączone z akcjami kompromitacji ich
liderów. W latach 80. to środowisko „Solidarności Walczącej” czy KPN były
najzacieklej represjonowane i agresywnie niszczone. Lewicujący opozycjoniści byli
ograniczani w swych działaniach, ale jednocześnie, co najmniej od połowy lat
80., kokietowani – czasem nie bez wzajemności – przez przedstawicieli resortu.
Liczne prowadzone w tym czasie dialogi operacyjne z lewicowym nurtem
„Solidarności” i z przedstawicielami Kościoła miały być – w zamierzeniu
komunistycznego aparatu represji –kanałem dezinformacji z jednej strony oraz
możliwością inspiracji tych środowisk z drugiej strony.
Budowały zatem tzw. pozycję operacyjną, którą wykorzystano w działaniach władzy
z lat 1988–1989.
W całym bloku wschodnim – od
połowy lat 80. komuniści szukali formuły współpracy z reprezentantami ruchów
dysydenckich – dążąc w istocie do kooptacji do władzy i obarczenia ich
odpowiedzialnością za kryzys gospodarczy czy raczej zrzucenia na nich
niezadowolenia społecznego będącego konsekwencją kosztów społecznych związanych
z próbami wyjścia z ekonomicznej zapaści. Ze względów oczywistych kandydatów
szukano po „lewej” stronie sceny opozycyjnej – a w warunkach PRL także wśród
tzw. łagodnej opozycji katolickiej – od lat nawykłej do działań samoograniczających.
Wchłonięcie przez
system tych grup było, z punktu widzenia włodarzy reżimu, stosunkowo
najbardziej bezpieczne. Nie kwestionowały one bowiem „przewodniej roli partii”,
akceptowały sytuację geopolityczną, wreszcie skłonne były do negocjacji, gdyż
ich celem – faktycznym, a nie tylko pozornym, była zmiana systemu w drodze
ewolucji, a nie odrzucenia.
Nurt
niepodległościowy opozycji, w przeciwieństwie do tzw. demokratycznego, nie
chciał zdemokratyzowania czy reformowania PRL, ale jego likwidacji i stworzenia
suwerennego państwa nie w oparciu o przekształcany system, ale w oderwaniu od
niego. Zatem główną oś sporu między dwoma głównymi nurtami opozycji lat 80.
można streścić w pytaniu: czy celem jest poszerzenie obszaru demokracji i
suwerenności w wyniku ewolucji systemu komunistycznego czy też pełna suwerenność
i demokracja, które nie dają się pogodzić z dotychczasowym reżimem, bo są jego
zaprzeczeniem. Wygrała – jak wiadomo – opcja pierwsza.
W zmieniającej się sytuacji
politycznej narastał spór wewnątrz opozycji, który był też podsycany – a może
wręcz częściowo sterowany – przez działania operacyjne SB. Przed „okrągłym
stołem” w ramach operacji krypt. „Hydra” bezpieka torpedowała próby jednoczenia
się środowisk przeciwnych ugodzie z władzą. Równocześnie w ramach operacji
„Żądło” starano się pogłębiać konflikt nurtu demokratycznego i
niepodległościowego opozycji.
Wkrótce – co jest paradoksem
historii, ale jednocześnie mieści się w repertuarze zachowań politycznych – funkcjonariusze
SB, dążący do kompromitacji części działaczy opozycyjnych zyskali sojusznika w postaci
partnerów „okrągłostołowego” kontraktu. Część opozycji, która zasiadła do
rozmów „okrągłego stołu”, a następnie zaangażowała się w tworzenie i
działalność rządu Mazowieckiego, broniła podejmowanych przez siebie decyzji
prezentując je jako najlepsze – i jedyne – dostępne rozwiązania. To jest
praprzyczyna mitów narosłych wokół pierwszego po kontraktowych wyborach 1989 r.
rządu. Gabinetu, który podejmując się tytanicznego wysiłku reformy gospodarczej
jednocześnie zaprzepaścił szanse na zdecydowane odcięcie się od komunistycznego
reżimu. Ówczesny posierpniowy establishment dysponujący po czerwcowym sukcesie
mandatem społecznym do głębokich zmian politycznych, zwlekał przez dwa lata z
przeprowadzeniem wolnych wyborów parlamentarnych, godząc się jednocześnie na
płynne przejście reprezentantów totalitarnego reżimu do publicznego i
gospodarczego życia w demokratyzowanej Polsce. Rzeczpospolita stała się więc
ostatnim z krajów bloku wschodniego, w którym posłów wyłoniono w demokratycznym
głosowaniu.
Oś sporu zaczęła wobec tego
przebiegać nie wzdłuż linii: była władza vs. była opozycja, lecz: kontrahenci
„okrągłego stołu” vs. środowiska przeciwne ugodzie (bądź nie dopuszczone
arbitralną decyzją władz do udziału w niej). Stało się to źródłem „mitu oszołomów”,
którą to etykietę przypięto byłym działaczom niepodległościowym mającym
aspiracje do udziału w życiu publicznym. „Oszołomami” stali się więc Andrzej
Gwiazda, Kornel Morawiecki, Anna Walentynowicz, Krzysztof Wyszkowski…
Wieloletnia dominacja na scenie politycznej ugrupowań wywodzących swe korzenie
ze środowisk „okragłostołowych” skutecznie przysłużyła się ugruntowaniu w
społecznej świadomości „mitu jedynej drogi” oraz bazującego na nim „mitu
oszołoma”. To, że badania historyczne wskazują, iż „okrągły stół” niekoniecznie
był jedyną wówczas drogą, a zarazem, że to „oszołomy” trafniej oceniali fatalną
kondycję zarówno PRL, jak i całego bloku pozostaje nie zauważone…
Bardziej jednak zastanawiające
jest to, że działania operacyjne wymierzone w część działaczy byłej opozycji
niepodległościowej kontynuowano już w niepodległej Polsce. Tym samym służby
specjalne Rzeczpospolitej pełniły funkcję policji politycznej mającej
ugruntować dominację środowisk „pookrągłostołowych” na scenie publicznej. W
okresie rządów Hanny Suchockiej, gdy szefem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych był
Andrzej Milczanowski, oficer UOP – były esbek – Jan Lesiak prowadził działania
operacyjne zmierzające do rozbicia ugrupowań prawicowych. Także nigdy nie
poddane weryfikacji Wojskowe Służby Informacyjne wywodzące się wprost z
komunistycznego wojskowego aparatu represji czyli II Oddziału Sztabu
Generalnego LWP oraz Wojskowej Służby Wewnętrznej prowadziły – wbrew ustawowym
kompetencjom – działania operacyjne przeciwko środowiskom prawicowym. W archiwach
zlikwidowanych w 2006 r. WSI zachowały się wzmianki o zainteresowaniu służb
wojskowych m.in. Konfederacją Polski Niepodległej, Federacją Młodzieży
Walczącej, Stowarzyszeniem „Viritim”, a także kilkoma politykami, m.in.
Jarosławem i Lechem Kaczyńskimi, Bronisławem Komorowskim czy Radosławem
Sikorskim.
Wszystkie te
sygnały stały się jednak dla tzw. dominujących mediów raczej pretekstem do
pobłażliwych komentarzy niż powodem do przeprowadzenia gruntownych śledztw
dziennikarskich i ukazania pozademokratycznych procedur przynoszących niektórym
środowiskom korzyści polityczne. Nie podjęto próby rozstrzygnięcia, na ile te
działania były konsekwencją „mitu założycielskiego”, czyli elementem działania
na rzecz ogółu środowisk „okrągłostołowych”, a na ile samowolą partyjnych
aparatczyków czy funkcjonariuszy nie mogących się wyzwolić z okowów esbeckiej
mentalności.
Mit niedemokratycznej dekomunizacji
Bardzo istotnym elementem w
działaniach politycznych – mającym swe źródło w historii najnowszej, a w
szczególności w „micie założycielskim” – jest próba przekonania opinii
publicznej, że nie można było przeprowadzić dekomunizacji. Jak bowiem twierdzono:
byłoby to nieetyczne, skoro to komuniści podzielili się władzą oraz sprzeczne z
procedurami demokratycznymi.
Pierwszy argument jest w sposób
oczywisty nieprawdziwy. Wiadomo bowiem, że komuniści dążyli do utrzymania
władzy, a nie podzielenia się nią. To, że faktycznie zostali zmuszeni do jej
oddania, nie jest ich zasługą. Nie mieli też – wbrew uporczywie powtarzanym
tezom – żadnych możliwości jej siłowej obrony. Kreml nie zamierzał w żaden
sposób interweniować w rozwój wypadków w Polsce, a „zbrojne ramię” reżimu czyli
aparat represji nie miał już wówczas możliwości mobilizacyjnych pozwalających
na spacyfikowanie społecznych nastrojów.
Drugi z argumentów jest równie
demagogiczny, bowiem nie ma nic niedemokratycznego w próbie obrony demokracji
przed siłami, które są jej wrogie. Nawyki mafijnego działania charakterystycznego
dla części establishmentu postpezetpeerowskiego odsłoniło działanie komisji
śledczych wyjaśniających afery Rywina i Orlenu. Ujawniły one fasadowość
procedur demokratycznych, które stały się jedynie przykrywką dla realizacji
partykularnych interesów gospodarczych. Z kolei przykładem na kooperację
postpezetpeerowskich polityków z półświatkiem przestępczym stała się afera
starachowicka. Ktoś może powiedzieć, że w tego typu działania mogli się
zaangażować także politycy innych opcji – być może. Co więcej, możliwe, że się
angażują. Jednak jak dotąd nie spotkała nas w historii ostatnich dwóch dekad
taka fala afer gospodarczych i kryminalnych jak za czasów rządów Millera, a
negatywnymi ich bohaterami stawali się najczęściej politycy SLD, którzy w 1990
r. zamknęli w szufladach legitymacje PZPR. Aparatczycy reżimu totalitarnego
stanowili więc (i nadal stanowią) „grupę podwyższonego ryzyka”, jednak świat
polityki i część mediów wolą nie dostrzegać rzeczywistości historycznej podtrzymując
kolejny mit polityczny.
Można też przenosząc argument o
niedemokratyczności dekomunizacji zapytać tych, którzy go podtrzymują, czy
uznają zatem, że pogwałceniem procedur demokratycznych było przeprowadzenie w
Niemczech denazyfikacji po upadku III Rzeszy? Czy równie niedemokratyczne były
procedury związane z „oczyszczaniem” hiszpańskiego aparatu państwowego po
upadku reżimu gen. Franco? Czy zjednoczone Niemcy lub Czechy po przeprowadzeniu
procedur lustracyjnych i dekomunizacyjnych zostały usunięte z rodziny
demokratycznych państw europejskich? Odpowiedzi na te pytania są oczywiste.
Oczywista również staje się odpowiedź na pytanie podstawowe, o brak
dekomunizacji w Polsce – nie było jej, ponieważ taką decyzję dyktował interes
polityczny środowisk „okrągłostołowych”, a pseudohistoryczne czy
pseudopolitologiczne uzasadnienie tej decyzji było tylko narzędziem realizacji
celów politycznych.
Mit lustracyjny
Tuż po drugiej turze wyborów, 26
czerwca 1989 r., szef SB gen. Henryk Dankowski polecał swym podwładnym: „ze
względu na sytuację, jaka wytworzyła się po wyborach do Sejmu i Senatu proszę o
przesłanie w trybie pilnym na moje ręce następujących dokumentów: 1.
Charakterystykę aktualnie wybranych posłów i senatorów, będących aktualnie
naszymi współpracownikami […] proszę uwzględnić stopień ich związania z naszą
służbą, dyspozycyjność w realizacji zadań, a także ugrupowanie polityczne,
które reprezentują. 2. Charakterystykę osób, które nie są formalnie naszymi
współpracownikami, lecz z którymi w różnej formie utrzymywany jest stały lub
okresowy kontakt operacyjny […]. Osoby z w[yżej] wym[ienionych] grup, które są
zarejestrowane w ewidencji Biura »C« (tajni współpracownicy, kontakty bądź
zabezpieczenie) należy zdjąć z ewidencji operacyjnej […] nie powinno [to]
oznaczać przerwania kontaktu operacyjnego. Przeciwnie, należy podejmować
różnorodne działania, by osoby te były coraz silniej związane z nami i coraz
bardziej dyspozycyjne w realizacji zadań […]”.
W tym czasie czynna
sieć agenturalna, czyli liczba aktywnych konfidentów była dość znaczna. Bowiem u
schyłku 1988 r. SB miała „na kontakcie” 98 tys. tajnych współpracowników. Do
tej liczby należy dodać pozostałe kategorie osobowych źródeł informacji pionów
SB działających w kraju (kontakty operacyjne, konsultantów), tzw. wywiadu MSW
oraz służb wojskowych.
Mówimy zatem o liczbie znacznie przekraczającej 100 tys. osób, które w chwili
wydarzeń 1989 r. tajnie wspierały komunistyczny aparat represji. Liczba ta
jednak wciąż nie jest ostateczna, bowiem musimy do niej dodać wszystkie te
osoby, które w 1989 r. nie utrzymywały już kontaktów z SB czy służbami
wojskowymi, jednak wcześniej – z różnych względów, w różnych okolicznościach i
w różnym zakresie – były uwikłane w tajne kontakty z komunistycznym aparatem
represji. Ostrożnie szacując mówimy zapewne o kilkuset tysiącach osób (wśród których
liczni byli reprezentanci byłej opozycji, środowisk naukowych, twórczych,
artystycznych, dziennikarskich itp.), które nie były zainteresowane publicznym
ujawnianiem swych kontaktów z komunistyczną policją polityczną.
Agentura po roku 1989 była – w sposób
planowy – wspierana przez swych oficerów prowadzących. Ci ostatni w pierwszym
etapie podjęli próbę zniszczenia dokumentów byłych współpracowników (zarówno
teczek personalnych i pracy OZI, jak i akt spraw operacyjnych), zdawali sobie
jednak sprawę, że reguły dokumentowania działań operacyjnych uniemożliwiały
całkowite „wymazanie” danej osoby z akt. Dlatego ta operacja została wsparta
dezinformacją medialną. Nie ma na to dowodów, niemniej w moim przekonaniu
źródło tej akcji wprowadzania w błąd biło w kierownictwie resortu. Kampania
dezinformacyjna została zbudowana wokół tez mówiących o fałszowaniu
dokumentacji operacyjnej, a przede wszystkim agenturalnej. W ten sposób powstał
„mit lustracyjny” czy też może raczej „mit teczek”. Ten mit ulegał ewolucji, a
w pewnym momencie wydawało się, że pod naporem publikacji badaczy akt bezpieki
upadnie – jego żywotność okazała się jednak zadziwiająca.
Działania przeciwników ujawniania
prawdy o niedawnej przeszłości prowadzone są równolegle w kilku wymiarach. Po
pierwsze zatem od lat, niektórzy publicyści – wspierając się „autorytetami” z
resortu (a więc funkcjonariuszami zainteresowanymi ochroną danych ich byłych
osobowych źródeł informacji oraz blokowaniem wszelkiej aktywności zmierzającej
do poznania ich „warsztatu pracy” vide np. Czesław Kiszczak lub
Gromosław Czempiński), bądź „autorytetami” społecznymi (często mającymi kłopoty
z własną przeszłością, vide np. ks. Michał Czajkowski lub Andrzej
Szczypiorski) świadomie lub nieświadomie dezinformowali opinię publiczną powtarzając
nieprawdziwe informacje o masowym jakoby fałszowaniu dokumentacji operacyjnej
przez SB. Pikanterii dodaje fakt, że czasem okazuje się, iż antylustracyjni
publicyści sami mieli poważniejsze (np. Lesław Maleszka) lub mniej poważne (np.
Ernest Skalski) tajne związki z resortem. Okazuje się zatem, że zarówno esbeccy
„eksperci”, jak i część „autorytetów” czy komentatorów/publicystów kreuje
„rzeczywistość medialną”, a więc stara się wpłynąć na nasze poglądy w obronie
własnych życiorysów.
Inną metodą, poza przekonywaniem
nas o tym, że funkcjonariusze SB zajmowali się w znacznej części wprowadzaniem
w błąd swoich przełożonych, pozostaje bagatelizowanie faktu współpracy.
Najczęściej zaczyna się od jednoznacznej deklaracji byłego agenta,
stwierdzającego stanowczo, że nigdy nie współpracował z bezpieką. W miarę
wychodzenia na jaw kolejnych dowodów współpracy zarówno sam zainteresowany, jak
i zmobilizowane w jego obronie „autorytety” stwierdzają, że: „Coś tam podpisał,
coś mówił, ale to wszystko nie miało większego znaczenia…”. Po czym
podsumowują: „Może i coś mówił, ale na pewno nikomu nie zaszkodził…”.
Oderwanie tych stwierdzeń od rzeczywistości jest oczywiste dla każdgo, kto zapozna
się z informacjami dotyczącymi przebiegu współpracy danej osoby. Najczęściej
jednak – przeciętny odbiorca mediów – zatrzymuje się na poziomie komentarzy nie
wnikając samodzielnie w historię współpracy. Przy pomocy takich działań
osiągnięto paradoksalną sytuację, w której „mit lustracyjny” jest wzmacniany
przy każdym kolejnym przypadku ujawnienia faktu współpracy znanej osoby
publicznej. Wytwarzany bowiem szum medialny przez chór obrońców, nie
wnikających w istotę sprawy, lecz wygłaszających za każdym razem te same
formułki o nieistotności i nieszkodliwości tajnej kolaboracji z totalitarnym
reżimem wywołuje – jak można zaobserwować – rodzaj społecznego zmęczenia tą
tematyką i dość powszechnego przekonania o niskiej wiarygodności akt
operacyjnych. W ten sposób „mit lustracyjny” pozwolił zmistyfikować
rzeczywistość i jedno z najbardziej istotnych źródeł historycznych do badań nad
dziejami Polski „ludowej” uczynić co najmniej podejrzanym, a z pewnością
sprawić, że w powszechnym odbiorze uchodzi ono za wątpliwe.
Dodatkowym elementem, który został
wykorzystany dla wzmocnienia tego mitu jest powszechne dążenie do upraszczania
przekazu, a więc sytuacja, w której – na pewnym poziomie – funkcjonować musi
formuła przesłania czarno-białego. W takiej wizji brakuje miejsca na –
najczęściej znacznie bardziej skomplikowane – ludzkie losy. Typowym – jak się
wydaje – przykładem jest historia Lecha Wałęsy opisana przez Sławomira
Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka.
Wałęsa, na początku lat 70. tajny współpracownik SB o ps. „Bolek”, zerwał
następnie związki z resortem. Ostatecznie stanął na czele „Solidarności” i w
dekadę po zobowiązaniu się do współpracy stał się jedną z najzacieklej
rozpracowywanych przez SB osób. Ta droga życiowa najwyraźniej jest nie do
zaakceptowania przez opinię publiczną. Mamy więc do czynienia z sytuacją
podziału na tych, którzy uznają, że przywódca „Solidarności” nigdy się nie
złamał, a dotycząca go – zachowana w stanie szczątkowym – dokumentacja
operacyjna została sfałszowana oraz na tych którzy podejrzewają, że w
rzeczywistości nie zerwał współpracy w połowie lat 70. i był marionetką tajnych
służb także w okresie strajków sierpniowych 1980 r. Obydwie wizje są
uproszczone i odbiegają od ustaleń historyków drobiazgowo badających ten
problem. Tych, którzy zdolni są do zaakceptowania faktu, że ludzkie życie jest
nieco bardziej skomplikowane nie jest zazwyczaj zbyt wielu.
Mit autorytetów
Z „mitem lustracyjnym” współgra
„mit autorytetów” – czyli przekonanie o tym, że istnieje grupa osób szczególnie
uprawnionych do oceniania rzeczywistości społecznej, w tym ogłaszania ex
catedra rozstrzygnięć dotyczących najnowszych dziejów. W ostatnich latach
coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, w której niewygodne ustalenia
badaczy usiłuje się zakrzyczeć poprzez uprzedzające wypowiedzi „autorytetów”.
Wyjątkowym propagandowym spektaklem tego typu stała się „dyskusja” wokół
książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka SB a Lech Wałęsa. Przyczynek
do biografii; a wcześniej – w nieco mniejszej skali – wokół książki ks.
Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego Księża wobec
bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej. Na autorów wylano morze krytyki i oburzenia – posługując
się w przeważającej części uszczypliwościami personalnymi, gdyż dyskusja
merytoryczna z samej istoty nie była możliwa – krytykę książek rozpoczęto
bowiem w mediach na długo przed ich wydrukowaniem, a angażowały się w nią
„autorytety”, które nie znały ich treści. W takiej sytuacji rzeczowa recenzja
książek nie wchodziła w rachubę, byliśmy natomiast świadkami
ideowo-politycznych argumentów – co szczególnie przykre – czasem stosowanych
także przez zawodowych historyków.
Tego typu działania są
elementem szerszego zjawiska, w ramach którego w wolnej Polsce, jak się wydaje
trwale, zagościli komentatorzy, którzy ze swej ignorancji czynią oręż. Okazuje
się bowiem, że dla części publicystów czy uchodzących za „autorytety”
przedstawicieli życia akademickiego, twórczego itp. wypowiadanie się o
nie przeczytanym dziele staje się oczywistością. Co więcej, pojawia się grupa
osób głoszących krytyczne opinie popierane stwierdzeniami, że nie dość, iż
krytykują dzieło którego nie znają, to w ogóle nie zamierzają go czytać…
Drugim wymiarem, w którym
użyteczny staje się „mit autorytetów” są wspominane już dyskusje wobec
kolejnych upublicznianych przypadków współpracy z komunistycznym aparatem represji
przez osoby aktywne w życiu publicznym. Mechanizm jest taki sam jak w wypadku
nie przeczytanych książek – „nie znam dokumentów opisujących współpracę, nie
zamierzam ich czytać, twierdzę jednak, że współpraca nie miała miejsca”.
Mit walki na teczki
Wreszcie na zakończenie warto
wspomnieć o micie, mającym chyba największą siłę rażenia – czyli „micie walki
na teczki”. Otóż, przenosząc dyskusję o najnowszych dziejach Polski z
płaszczyzny historycznej na moralną, usiłuje się przekonać opinię publiczną o nieczystych
zamiarach tych, którzy upubliczniają informacje o agenturalnej przeszłości osób
publicznych. Wskazuje się zatem, że tego typu „gra teczkami” ma na celu
realizację politycznych interesów tych, którzy archiwa komunistycznego aparatu
represji badają. Jednak tak postawioną tezę – czego się nie zauważa – można
odwrócić. Jeśli bowiem uznamy, że upublicznienie niechlubnych wątków czyjegoś
życiorysu przynosi mu polityczną szkodę, to jednocześnie musimy uznać, że ich
zatajenie przynosi mu polityczną korzyść. A to z kolei oznacza, że działaniem
politycznym jest zatajanie prawdy o najnowszej przeszłości...
Tekst przygotowany do pracy zbiorowej Rzeczpospolita
1989-2009: zwykłe państwo Polaków? (Ośrodek Myśli Politycznej, premiera –
jesień 2009)
Filip Musiał
ur. 1976, dr, politolog,
historyk, pracownik
Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Krakowie oraz w
Wyższej Szkoły Filozoficzno-Pedagogicznej „Ignatianum” w Krakowie, członek
Ośrodka Myśli Politycznej, sekretarz redakcji „Zeszytów Historycznych WiN-u”, redaktor
popularno-naukowej serii „Z archiwów bezpieki – nieznane karty PRL”. Autor i
współautor kilkunastu książek, ostatnio wydał: Podręcznik bezpieki. Teoria
pracy operacyjnej Służby Bezpieczeństwa w świetle wydawnictw resortowych
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL (1970–1989) [Kraków 2007]; Strażnicy
sowieckiego imperium. Urząd Bezpieczeństwa i Służba Bezpieczeństwa w Małopolsce
1945–1990 [Kraków 2009].