Nic
bardziej pouczającego, jak porównanie środków i sposobów działania
dwóch rządów, rosyjskiego i pruskiego, przeciw tej samej narodowości.
Nie ma bezprawia, okrucieństw, gwałcenia praw boskich i ludzkich,
społecznych i politycznych, którego by się Rosja nie dopuszczała
w owej epoce względem narodu polskiego w celu zgnębienia, wyniszczenia
i wytępienia żywiołu polskiego, jak mniemała zapewnienia sobie tymi
środkami na zawsze panowania nad polskimi ziemiami: tego systemu
wyrazem, punktem kulminacyjnym było postępowanie jej od ostatniego
powstania.
Rząd pruski miał ten sam cel, lecz zupełnie innych do dopięcia go
używał sposobów. Wykluczył gwałty i okrucieństwa i działał środkami
na pozór godziwymi, działał bez wściekłości, lecz z nienawiścią,
którą wpaja sprzeczność interesów; jego polityka da się określić
dwoma słowami: bezwzględność w legalności. Nie chwycił się on w
Wielkim Księstwie tych środków, które wywołują oburzenie wykształconych
narodów, ale działał wytrwale, ze znajomością rzeczy, ze świadomością
swojej siły i słabych stron przeciwnika; szukał zawsze przede wszystkim
pięty Achillesa i ranił ją zatrutą strzałą.
Z tych dwóch sposobów działania skuteczniejszym okazał się
pruski; pomimo ostatniej wielkiej klęski zadanej Polsce, Rosja nierównie
więcej oddaloną się ujrzała od rzekomego celu jak Prusy; pomimo
katowania duchowego i fizycznego całego narodu, żywioł polski, myśl
polska, życie polskie, ludność polska nierównie silniejszą pozostała
w krajach pod panowaniem rosyjskim, jak w krajach pod panowaniem
pruskim; nareszcie niepodobna zaręczyć czy Wielkie Księstwo Poznańskie
nie stanie się w mniej lub więcej oddalonym czasie rzeczywiście
krajem wynarodowionym jak Śląsk, kiedy przeciwnie zapewnić można,
że taki los nie spotka Polski pod panowaniem rosyjskim. Tak to zniszczenie
i wściekłość nic stworzyć niezdolne, nic spoić nie mogą, nic przetworzyć
nie potrafią, kiedy przeciwnie wytrwała i rozumna praca zdolna nawet
z siłą żywiołów skutecznie walczyć i największe sprowadzić przeobrażenia!
Rosja niszczyła Polskę, Prusy przemieniają Polskę w Niemcy. Cel
był ten sam, lecz różność użytych środków różne sprowadziła skutki.
Niezaprzeczenie są jednak rozmaite tego powody. Statysta
przytoczyć może i ten, że kiedy Prusy działają na nierównie mniejszym
obszarze, Rosja miała do czynienia z ogromem ziem polskich; lecz
z drugiej strony, Prusy nie miały zgoła na czym się oprzeć w swym
dziele, całą siłę do tej pracy czerpać musiały z samych siebie,
kiedy - przeciwnie - Rosja miała i zbliżoną do siebie ruską narodowość
i niejakie pokrewieństwo z całym polskim narodem, a jednak tego
wszystkiego nie wyzyskiwała inaczej, jak gwałtami.
Prusy nie drażniły ani pobudzały nigdy szlachetnych i dodatnich
stron charakteru polskiego, umiały zawsze uderzać i wyzyskiwać jego
słabe i ujemne; przeciwnie Rosja wywoływała do walki z sobą to,
co stanowi rdzeń szlachetną naszego narodowego charakteru i wszystkie
nasze zalety, a nie umiała chwycić nas za nasze słabości. Tym sposobem
Prusy miały za sprzymierzeńców wszystkie nasze wady, Rosja za przeciwników
wszystkie nasze zalety. Polacy umieją się zachowywać w nieszczęściu
i nędzy; powodzenie chwilowe upaja ich zbytecznie, dobrobyt zawraca
im głowę, gotowi wśród niego zniedołężnieć lub szaleństwa popełniać.
Naród polski, przywiązany do swej narodowości, oburza się na gwałty
i gwałty te wywołują w nim cuda poświęcenia i wytrwałości; ale,
mało polityczny, nie przeczuwa do czego doprowadzić może łagodne
a podstępne z nim postępowanie; umiał zrywać się do walki, nie umiał
się ochraniać.
Postępowanie rządu rosyjskiego budziło co chwila przywiązanie
do wiary i narodowości; pruski rząd zaś pozostawiał te sprawy na
boku, w cieniu, a rozbudzał chęć dobrobytu. W owych czasach rząd
pruski nie prześladował religii ani też nie zabraniał używania ojczystego
języka, w sprawach religijnych był jeszcze oględny, w językowej
obojętny. Wielka wolność osobista i polityczna, równość praw dla
wszystkich, wyborna, sprawiedliwa, nieskazitelna administracja,
doskonałe urządzenie stosunków kredytowych, uporządkowanie własności
i wielkie jej poszanowanie, czyniły życie pod panowaniem pruskim
nie tylko znośnym, ale wygodnym, tak że łatwo można było zapomnieć
o idei, o narodowości, o tradycjach historycznych. Tym większa zasługa
polskich mieszkańców Wielkiego Księstwa, że o tym wszystkim tak
wiernie pamiętali.
Pod panowaniem rosyjskim trzeba by było przestać być nie
tylko Polakiem, ale człowiekiem, aby móc znieść już nie ogólne,
ale nawet codzienne prześladowania ciążące od góry do dołu przez
cały szczebel czynowników na każdym polskim mieszkańcu, na każdej
piędzi polskiej ziemi.
Lecz właśnie ta swoboda, ten ład, ta sprawiedliwość, którymi
odznaczało się państwo pruskie, dobrze przez ludność polską użyte
mogły być rękojmiami przedłużenia istnienia polonizmu w Wielkim
Księstwie. Tu, pod stosunkowo dość wielką wolnością pisania, zakwitnąć
mogła literatura, tu dziennikarstwo mogłoby wznieść się do niemałej
wysokości. Rola polityczna Wielkiego Księstwa sama dla siebie nader
była ograniczona, lecz znajdowało się ono
w takich warunkach, że mogło było wiele zdziałać dla dobra
myśli polskiej w dziedzinie umiejętności, sztuk pięknych, literatury.
Rozbudzenie życia umysłowego a zaniechanie niepotrzebnych politycznych
deklamacji przedłużyłoby najskuteczniej istnienie żywiołu polskiego,
oddałoby usługę wspólnej sprawie i może najmniej byłoby obudziło
niechęci u rządu i u ludności niemieckiej.
Tymczasem kierunek umysłów w tej prowincji był zupełnie inny;
jedne, najruchliwsze, głównie trudniły się polityką bez doniosłości,
inne uderzyły w stronę materialną i tylko rozwój materialnych interesów
uważały za środek zbawczy, co wielce odpowiadało ich wewnętrznemu
usposobieniu. Niezaprzeczenie w tym kierunku zrobiono w Wielkim
Księstwie postępy i pod względem materialnym, szczególnie rolniczym;
Poznańskie było najdalej posuniętym polskim krajem. Rolne gospodarstwa
na wysokiej stały już tu stopie, a Polacy wiele się pod tym względem
od Niemców nauczyli. Ale jak już wyżej zauważyłem, w ogóle ludność
polska nie wytrzymywała współzawodnictwa; fale germanizmu coraz
więcej kraju zalewały, a w ostatnich latach postęp ten był widoczniejszy.
Na drodze materialnych interesów Polacy nie mogli prześcignąć Niemców.
[...]. Z każdym rokiem majątki polskie przechodziły w ręce niemieckie,
a dawni właściciele po największej części wynosili się z Wielkiego
Księstwa, jeżeli w dobrych warunkach - to dla zakupienia majątków
w innych krajach polskich, jeżeli w smutnych - to dla przyjęcia
służby prywatnej najczęściej w Królestwie. Jeden z ludzi najlepiej
znający Wielkie Księstwo, ten, który tak słusznie zwracał uwagę
na złe skutki ciągłego łączenia się w bliskim pokrewieństwie, doskonale
określił pod tym względem tamtejsze stosunki. Na wyrażone zdanie,
że jednak ze wszystkich krajów polskich w Wielkim Księstwie stosunkowo
najwięcej jest właścicieli ziemskich zamożnych, a nawet majętnych,
odparł: "Nie można się temu dziwić, tu co rok wszystkie majątki
puszczone są jakby na przetak; wszystko, co mniejsze i poślednie
odpada, większe tylko i znaczniejsze majątki pozostają". Można
było zatem przewidzieć co w Wielkim Księstwie zostanie z polskiego
żywiołu, jeżeli nie zajdzie jakiś wielki a niespodziewany wypadek,
że pozostanie chłop polski, jak pozostał na Śląsku, i kilkadziesiąt
wielkich majątków, które się utrzymają na przetaku.
Wielkie Księstwo nie tylko dlatego było dla Prus drogocenne,
że z każdym dniem posiadanie jego stawało się pewniejsze, ale dlatego
także, że postępy, jakie tu robił germanizm, stanowiły zasługę Prus
wobec Niemiec i odpowiadały ich dążeniom wyrażonym w Drang nach
Osten. Z drugiej strony, Wielkie Księstwo było punktem zetknięcia,
raczej zespolenia się z Rosją, rękojmią dla niej szczerości i pewności
przymierza pruskiego. Niemcy nie czuły wyrzutu sumienia z powodu
posiadania Wielkiego Księstwa, Rosja nie miała chęci pochłonięcia
tej prowincji w wielkiej ojczyźnie rosyjsko-słowiańskiej, leżało
ono poza sumieniem polityki narodowo-aglomeracyjnej i pod tym względem
posiadanie Prus było zapewnione. Rosja zbyt była uszczęśliwiona,
że Prusy tak skutecznie działały przeciw żywiołowi polskiemu, aby
miała przerwać to dzieło. Wielkie Księstwo nie było więc jabłkiem
niezgody ani między Rosją i Prusami, ani nawet między wszechrosyjską
Słowiańszczyzną a wszech Germanią.
Przeciwnie Prusy to były, które żywiły do niedawna myśl rozszerzenia
swoich granic krajami polskimi. Pozostały w pamięci ogółu zwierzenia
się hr. Bismarcka przed wiceprezesem
izby pruskiej w chwili, kiedy jeszcze nie przeczuwał, że Prusy w
tak krótkim czasie rozszerzą się w innej stronie; wtedy to wskazywał
przyszły apostoł idei niemieckiej Wisłę jako granicę Prus i objawiał
nadzieję, że to sprostowanie granic w bliskim nastąpi czasie. Położenie
wielce się następnie zmieniło, widoki Prus w inną zwróciły się stronę,
Rosja zaś już nie przypuszczała ani myślała o odstąpieniu Królestwa,
szczególnie Warszawy.
Gdy jednak mówi się o Prusach, nie trzeba nigdy zapominać,
że się ma do czynienia z istnym Gargantuą politycznym, że wszystko
mu dobre co tylko pochłonąć się da i że nie było granic dla jego
pożądliwości. Państwo Północnoniemieckie, jak je stworzył hr. Bismarck
za pomocą Prus, obdarzone było owym gargantuowskim apetytem, którego
podług zwykłej skali ludzkiej zmierzyć się nie można; ten apetyt
był główną sprężyną jego działania, to było coś więcej jeszcze,
bo niejako potrzebą wyjątkowej istoty, która wciąż groziła pokojowi
i równowadze europejskiej. Jeżeli Prusy zaniechały na razie myśli
rozszerzenia granic aż po Wisłę, to jednak przy danej sposobności
pokusiłyby się o to. Powiększenie pod swoim panowaniem żywiołu polskiego
nie zastraszałoby ich, bo umieją one wybornie się z nim obchodzić.
[...]
Jest jeszcze punkt na ziemi polskiej, który nieraz był celem
pożądliwości pruskiej, tym punktem jest Kraków. Tego przyłączenia
życzyła sobie głównie szlachta i więksi właściciele śląscy, którzy
niemałe ponieśli szkody pod względem handlowym i ekonomicznym przez
przyłączenie Krakowa do Austrii i przez zniesienie wolnego miasta.
Kilka dni przed wybuchem siedmiodniowej wojny, jeden z wielkich
właścicieli śląskich jeździł umyślnie do Berlina do hr. Bismarcka
z naleganiem, żeby nie zapomniał po wojnie przyłączyć Krakowa do
Prus. Hr. Bismarck dał
mu wymijającą odpowiedź, lecz uśmiechał się w sposób znaczący i
świadczący, że jeżeli się to tylko da zrobić, on nie będzie wcale
przeciwko temu. Zasada przyjęta w Nikolsburgu, że oprócz Wenecji
Austria nie straci nic ze swoich posiadłości, nie pozwoliła zadośćuczynić
życzeniu objawionemu przez szlachtę śląską, które niewątpliwie odpowiadało
przekonaniom wewnętrznym pierwszego ministra.
Najgodniejszym uwagi jest, że wielkie w Niemczech wypadki,
że częściowe przeobrażenie się Niemiec w Państwo Pruskie w niczym
nie zmieniło jego polityki ani w Wielkim Księstwie, ani w ogóle
w sprawie polskiej. Hr. Bismarck, ten wzór człowieka z pomysłami,
ten racjonalista, ten mąż stanu działający ciągłymi niespodziankami,
a obdarzony tak samorodnym rozumem, nic tu nie zmienił, nic nie
stworzył, nic nowego nie wynalazł, nie wytłoczył tu swojego piętna,
lecz - przeciwnie - trzymał się dawnych tradycji polityki pruskiej
i działał jakby jaki Manteuffel lub inny tuzinkowy
minister, tym właśnie okazując samorodność i brak wszelkich przesądów,
że niejako przyznawał, że nie ma tu nic do zmienienia.
Tak więc wszystko pozostało jak dawniej w Wielkim Księstwie i w
polityce pruskiej w sprawach polskich. Czy w razie danym i w potrzebie
hr. Bismarck nie byłby chciał i nie umiałby był użyć dla swoich
celów sprawy polskiej, jak to na początku zawodu uczynił? To inne
pytanie! A ktokolwiek zastanowił się dobrze nad tym mężem stanu,
ktokolwiek śledził w jego polityce rzutkość, śmiałość, genialną
niekonsekwencję, pochopność do używania wszelkich środków, ten łatwo
na to pytanie znajdzie odpowiedź. Czy jednak kiedykolwiek konstelacje
polityczne zbiegnąć się mogły tak, iżby skłoniły go do użycia sprawy
polskiej inaczej jak na większą szkodę narodu polskiego, pozostanie
to na zawsze tajemnicą! [...]
Chcąc poznać siłę rzeczywistą i istotę nowo utworzonego państwa,
chcąc ocenić jego europejską doniosłość i obliczyć środki, którymi
hr. Bismarck rozporządzał dla dokończenia rozpoczętego dzieła, trzeba
przede wszystkim zaznajomić się z jego podstawą działania, a więc
z dawnymi Prusami. Z Prus stworzonych przez kurfirstów i Wielkiego Fryderyka, a odbudowanych
przez kongres wiedeński, wydobył hr. Bismarck tę siłę, która idąc
przed prawem dokonała pierwszej części jego dzieła, i za pomocą
tych Prus zamierzył dokończyć je, to jest zjednoczyć Niemcy pod
przewodnictwem Prus.
Skoro opuszczało się tę część monarchii pruskiej, w której
proces wynaradawiania jednego narodu przez drugi oburzał sumienie
i zmysł moralny, to jest dzielnice polskie, a wkraczało się na ziemię
prusko-niemiecką, zmieniała się natychmiast postać rzeczy: niknęły
przed oczami ohydne i oburzające strony rządów pruskich i zaborczości
niemieckiej, a zamiast oburzać się, zmuszonym się było podziwiać
społeczeństwo w wysokim stopniu wykształcone a wcale nie zepsute,
państwo silnie zbudowane, w którym rząd był bezpieczny, bo naród
był szczęśliwy i zadowolony. Przede wszystkim co to za błogi stan
państwa, w którym nie ma sprawy narodowości, a w którym wszystko
się zlewa i kojarzy w narodowej! Jak wszędzie, tak i w dawnych Prusach
były niezawodnie stronnictwa, żyły one, działały i walczyły, miały
swoje zasady i cele, ale te stronnictwa nie groziły ani istnieniu
rządu, ani organizmowi państwowemu; dostateczne aby utrzymywać życie
i nadzorować, tak się równoważyły, że nie mogły sprowadzić zderzenia
i że ostatnim ich słowem nie był przewrót. Prusy były może jedynym
w Europie państwem, w którym w najdalszej przyszłości nie można
było przewidywać rewolucji! Wielki cel narodowo-niemiecki, z którym
tak ściśle złączona była przewaga pruska, postawiony przez hr. Bismarcka
jako zadanie, osłabiał siłę stronnictw i stawał się dla rządu pruskiego
puklerzem, o który odbijały się najostrzejsze pociski wszystkich
opozycji [...].
Rząd pruski, kierowany przez hr. Bismarcka w swej pamiętnej
walce parlamentarnej, miał to wielkie szczęście, że wyszedł z niej
zwycięski nie wymownymi rozumowaniami, nie głosowaniem, nie zabiegami
wyborczymi, lecz niesłychanej doniosłości czynami, które do zupełnej
niemocy doprowadziły opór. Tak jest, hr. Bismarck w swojej walce
parlamentarnej odniósł stanowcze zwycięstwo nie w izbie, ale na
polach Sadowej, gdzie naraz Fortuna przyniosła mu dwie wygrane.
Od tej chwili wolnomyślność pruska zamilkła przed patriotyzmem prusko-niemieckim,
a to nowe w dziejach parlamentarnych zwycięstwo uniemożliwiło na
długo wszelką groźną opozycję, na tak długo, aż druga część dzieła
hr. Bismarcka miała być ukończoną. Rząd więc w Prusach, pomimo widocznego
i krzyczącego pogwałcenia zasad konstytucyjnych, stał się wszechwładnym
panem położenia, górując nad każdym oporem z wysokości wielkich
rzeczy dokonanych wbrew opozycji na korzyść potęgi Prus i jedności
niemieckiej, i z nierównie jeszcze silniejszego stanowiska zamierzonych
w tym samym kierunku czynów.
Jeżeli udało się tak szczęśliwie, tak świetnie wybrnąć Prusom
wygraną na zewnątrz z wewnętrznych kłopotów i jeżeli nie zgnieść,
to przynajmniej okiełznać na długo opozycję, to zaiste innych wewnętrznych
groźnych spraw Prusy nigdy w swym łonie nie miały. Aczkolwiek geograficznie
nie zespolone, państwowo były one zawsze jednolite, a od dawna we
wszystkich warstwach społeczeństwa panowało tu zadowolenie. Najwięcej
oddalone prowincje, jak nadreńskie, były przede wszystkim pruskie
i do domu Hohenzolernów przywiązane. Nawet katolicy, liczni tam
i stanowiący niemal odrębne stronnictwo, byli pruskimi i wiernymi
koronie, a wcale nie marzyli o zmianie panowania, chociażby ona
miała nastąpić na korzyść dynastii i rządu katolickiego. Bronili
swoich przekonań religijnych i połączonych z nimi interesów, lecz
nie działali przeciw rządowi, nie byli dla niego nawet kłopotem.
Co więcej, mądre i oględne postępowanie hr. Bismarcka w sprawie
katolickiej, zwrot polityki pruskiej w niej, nad którym niżej zastanowić
się mi wypadnie, rozbroił już był po części opozycję parlamentarną
katolików.
Cóż dopiero powiedzieć o mniemanych dążeniach francuskich
prowincji nadreńskich?! Były to czcze urojenia i złudzenia, jeżeli
gdziekolwiek istniały! Przede wszystkim było w całej ludności tych
prowincji silne uczucie łączności z wielką ojczyzną niemiecką, które
nie tylko stanowiło zaporę dla wszelkiego rozkrzewienia napoleońsko-francuskiego,
ale które zapowiadało w razie danym zacięty ze strony tej ludności
opór przeciw zaborowi francuskiemu. Następnie było wielkie, zupełne
zadowolenie z administracji i rządów pruskich, które umiały zawsze
obchodzić się z tymi prowincjami, jak z pieszczonym dzieckiem. Ktokolwiek
przebywał dłużej w prowincjach nadreńskich, ten przekonał się niezawodnie
o tych dwóch prawdach: że były one uczuciem, sercem, usposobieniem
zupełnie niemieckie i całkiem zadowolone z rządów pruskich. Jakie
korzyści mogłoby im przynieść panowanie francuskie? Żadnych - ani
materialnych, ani duchowych, ani politycznych, ani cywilizacyjnych.
"Co Francja dać może Niemcom?" - mówił słusznie jeden
z najznakomitszych publicystów tegoczesnych - "chyba prefektów,
lecz i tym dorównują, jeżeli ich nie przewyższają, landraci".
Nawet ten zawsze świeży urok wolnomyślności, postępu, nowych idei,
nie otaczałby chorągwi francuskiej zatkniętej na ziemi niemieckiej.
Pod każdym tym względem Niemcy dorównywały, jeżeli nie przewyższały
Francję, a nawet pod rządem pruskim wolność polityczna i osobista
była większa, jak pod napoleońskim. Mogły więc mieć miejsce zabiegi
francuskie, mogły znajdować odgłos w rodzinach francuskich zamieszkałych
w Kolonii, lecz prawdziwego, żyznego gruntu dla rozkrzewienia francuskiego
nie było tam, a pomimo szerokiego sposobu, w jaki rząd napoleoński
pojmował zasadę narodowości i pomimo powszechnego głosowania wątpię,
aby odważył się był tutaj, nawet w razie wojskowego zajęcia, odwołać
się do tego przez siebie stworzonego najwyższego sądu. Ta niemieckość
i pruskość prowincji nadreńskich, o ile była dowodem wewnętrznej
siły Prus, o tyle stać się mogła niemałym kłopotem dla zewnętrznej
polityki hr. Bismarcka. Stała ona na przeszkodzie wszelkim układom
mogącym jedynie pojednać Francję tak z pierwszą już skończoną częścią
dzieła hr. Bismarcka, jak też z drugą, którą dokończyć musiał. Wierność
i niemieckość prowincji nadreńskich krępowały rząd pruski i hrabiego
Bismarcka nierównie zapewne więcej, jak jego własne sumienie lub
patriotyzm niemiecki, i nie pozwalały myśleć o żadnej politycznej
transakcji, która by ofiarę tamtej strony Renu pojednać mogła Francję
z jednością niemiecką po tej stronie, pod przewodnictwem Prus, i
nakazywała trzymać się pod groźbą wyklęcia przez całe Niemcy owej
polityki zawartej w znanej piosnce o Renie: Nein Sie werden Ihn
nicht haben!
Prusy nieprzystępne obcym zabiegom, zapewnione na długo przed
wszelkim wewnętrznym przewrotem, Prusy nie mające ani groźnej sprawy
politycznej, ani narodowościowej, ani społecznej, ani religijnej,
stanowiły tym samym silne, zjednoczone państwo, potężne państwo,
doskonale przysposobione i przygotowane do dalszych walk i podbojów.
Najwyraźniejszym objawem tej siły, tego wewnętrznego zdrowia był
- przy ogólnej państwowej harmonii - brak wszelkich drażliwych miejscowych
sporów, o czym świadczyło panujące w całych Prusach zadowolenie
większości ludności. Czemu głównie przypisać ten tak wyjątkowy wówczas
w Europie szczęśliwy stan monarchii pruskiej? Oto, nie waham się
powiedzieć, mądrości rządu i jego wewnętrznej polityki. Rząd pruski
starał się zawsze oprzeć własną potęgę na dobrobycie i zadowoleniu
większości ludności, nie odłączał nigdy własnego dobra od pomyślności
całego kraju, przede wszystkim od pomyślności jego materialnej,
prowadził zawsze, że tak powiem, gospodarstwo nakładowe, a nie wyzyskujące,
tym mniej wycieńczające; miał swoje żądne widoki, czego dostatecznie
dowiódł, lecz chciał ich zawsze dopiąć i wiedział, że je dopiąć
może tylko za pomocą dobrobytu, postępu i zadowolenia całego organizmu
państwowego i społecznego. Słowem, był to rząd dla kraju, rząd,
który - jak ten przezorny wódz - nim użyje i wyprowadzi w pole swoje
wojsko myśli o tym, aby było dobrze żywione, ubrane, uzbrojone i
zaopatrzone we wszystko, co mu potrzebne. Rząd ten pilnie, skwapliwie
i mądrze przyswajał sobie i krajowi wszystko, co stanowi postęp
moralny i materialny świata. Reformy ekonomiczne, społeczne, a nawet
polityczne, wielkie wynalazki, szczególnie mające zastosowanie w wojnie, znajdowały w nim przezornego, a nie chełpiącego
się poplecznika; na wszystko gotów się zgodzić, na wszystko przystać,
wszystko przyjąć, z każdym się połączyć i sprzymierzyć; niezachwiany
był on jedynie w tym, co w pierwszej części tej rozprawy nazwałem
jego powodem bytu, to jest w tych sprawach, które łączyły się z
jego zaborczymi zamiarami i z jego polityką zaokrąglania się, i
dlatego ukazał się tak niezachwiany w sprawie przeistoczenia wojska,
które było pierwszym krokiem do wojny i podbojów 1866; dlatego także
postępował bezwzględnie w Wielkim Księstwie Poznańskim. We wszystkim
rząd ten układny, skłonny do kompromisów, przyswajał sobie prędko,
w jemu właściwy sposób i we właściwych mu celach wszystko, co wiatr
postępu przynosił. Chronił się w wewnętrznej polityce wszelkich
niebezpiecznych środków, wszelkich tych środków, które gdzie indziej
okazały się może chwilowo skuteczne, lecz w końcu doprowadziły do
rozstroju i rozkładu. Zamiast szerzyć waśń i kłótnię, łączył i kojarzył
umysły i warstwy społeczne, wczoraj w idei patriotyzmu pruskiego,
dziś znów w idei jedności niemieckiej pod przewodnictwem Borussi;
i że użyję zużytych nieco, lecz pod wielu względami prawdziwych
wyrażeń, zamiast godła Divide et impera miał godło Suum
cuique. Słowem, ażeby wyrazić całą myśl, rząd ten powstrzymywał
się od używania tych wszystkich politycznych środków, których tak
nadużywali i może nieraz jeszcze nadużywają wszyscy politycy i ministrowie
austriaccy, a które doprowadziły tę monarchię do opłakanego stanu
tak dogodnego dla widoków polityki pruskiej. Dlatego też dopatrzeć
się nie mogłeś w Prusach ani walki klas, ani nawet walki interesów.
Zapewne, jak wszędzie, tak i tu były zarzewia spraw społecznych,
raczej były i tu złe namiętności, lecz nie były podniecane przez
rząd i tonęły w wybornym i zdrowym usposobieniu ogółu. Nie było
też państwa w Europie prawdziwiej i więcej demokratycznego, a w
nim jednak dawna szlachta i nowo zdobyte stanowiska zajmowały właściwe
miejsca. Przywilejów tu nie było, była - przeciwnie - zupełna równość
cywilna i polityczna, a przecież szlachta zachowała swoje majątki
i swoje tradycje i nawet pewną przewagę, nie będąc przez to dla
nikogo ani ciężarem, ani zaporą, ani solą w oku. Tym sposobem państwo
to przyswajając sobie wszystko, co nowożytne, nie wyzuło się całkiem
z tego, co dawne czasy miały dobrego, i dlatego zapanowały w nim
czynność i życie nowoczesnych demokracji połączone z hartem i siłą
krzyżacką.
Aniołem opiekuńczym, patronem tego państwa, ideałem każdego
Prusaka i prawdziwie historyczną postacią w Prusach pozostał Fryderyk
Wielki, der alte Fritz, jak go zwą wdzięczni Prusacy, którzy
przechodząc koło jego pomnika w Berlinie niemalże się przed nim
ze czcią nie kłaniają. Nic bardziej znamiennego, jak ta cześć całego
narodu dla tego króla filozofa i podbójcy, który nie wybierając
środków, dążył tylko do zaokrąglenia Prus, do zapewnienia ich przewagi
wojskowej, a którego potomkiem politycznym w prostej linii jest
hrabia Bismarck.
Prusy zbudowane do podbojów, wprowadzone
na drogę podbojów przez Fryderyka Wielkiego, postawione w ciągłej
konieczności zaokrąglania się, a pchane przez hr. Bismarcka do coraz
większych zaborów pod chorągwią i płaszczykiem myśli niemieckiej
i jedności niemieckiej, rozporządzały w tym celu dwoma środkami,
które do wysokiego stopnia zostały wydoskonalone: biurokracją i
wojskiem, a raczej wyborną administracją i potężną armią. A jednak
i to godnym jest uwagi, pomimo tej biurokracji, tej armii, Prusy
nie stały się przecież ani państwem wyłącznie biurokratycznym, ani
militarno-despotycznym, umiały się ochronić od zwykłych a szkodliwych
następstw silnie urządzonej biurokracji i licznej armii.
Biurokracja pruska stanowiła zastęp urzędniczy, zostający
na rozkazach rządu centralnego, była ona podporą jego i potężnym
środkiem w jego rękach; lecz nie ciążyła ani na kraju, ani na ludności,
wypełniała ściśle i sumiennie swoje obowiązki, lecz nie mieszała
się, nie wtrącała w stosunki społeczne, tym mniej w waśnie, słowem,
nie prowadziła nawet w celach rządowych polityki na własną rękę,
umiała być usłużna rządowi, nie prześladując ludności, przeciwnie,
tworzyła wyborną, niezrównaną administrację, której dobrodziejstwa
spływały na całą ludność i na wszystkie warstwy społeczne bez wyjątku.
Ograniczona do liczby niezbędnej, nie była zbytecznie liczna, lecz
była sprężysta; zawsze na usługach rządu i ludności, tak doskonale
i sumiennie wypełniała swoje obowiązki, że łatwo ludność uwierzyć
mogła, że służy nie rządowi, lecz narodowi. I nie było wyjątków,
od kopisty do ministra, szczególnie kanclerza, każdy urzędnik pruski
zawsze i wszędzie był przystępny dla publiczności i czynny dla niej;
pozornie jej tylko służył, jakby swemu chlebodawcy, w samej rzeczy
zawsze i wszędzie służył państwu i jego bliższym i dalszym celom.
Biurokracji nie czuć było, bo ona nie utrudniała, lecz wszystko
ułatwiała; wystrzegała się biuralizmu, nie odwlekała, spiesznie
załatwiała sprawy. Zależna od władzy, ludność nie była od niej zawisła.
Nie powstała też w Prusach sprawa biurokratyczna jak w Austrii,
a jeżeli stan urzędniczy stanowił silny zastęp na rozkazach rządu,
to przecież nie był kastą ani państwem w państwie. Wchodzili w jego
skład ludzie z wszystkich warstw społeczeństwa. Dwoma jego głównymi
zaletami są sumienność w pełnieniu obowiązków i nieskazitelność.
Uczciwość i niesprzedajność tak były wkrzewione w administracji
pruskiej, że nie można ich już było nazwać cnotami, stały się zwyczajem,
obyczajem, do którego nawykły równie ludność, jak zastęp urzędniczy.
Uczciwość ta była matematycznie dokładna i niemiecko-pedantyczna.
Ażeby ci oddać dwa silbery, które przez pomyłkę wzięto więcej za
depeszę, biuro telegraficznie dobijało się w nocy do twojego mieszkania
i budzić kazało wśród najlepszego snu. Lecz ta do najmniejszych
drobnostek posunięta cierpliwość była rękojmią ładu, zarazem otaczała
administrację pruską aureolą, nadawała jej powagę i jednała dla
niej poszanowanie i zaufanie ludności. Tak więc w Prusach zdołano
ochronić się przed wszystkimi zgubnymi następstwami biurokracji,
a wyzyskać wszystko, co ona może przynieść państwu. Biurokracja
nie była tam złem, bo nie była, jak w Rosji, przekupna i sprzedajna,
bo nie była jak w Austrii kastą wyzyskującą narody, kraje, warstwy
społeczne i samo państwo, bo nareszcie nie pochłaniała wszystkiego,
jak we Francji. Była potężną bronią w ręku rządu, lecz w życiu codziennym
nie gniotła ludności, ale jej służyła.
Dodać wypada, że rząd pruski unikał zbytniej, niepotrzebnej
centralizacji, skupił w swoich rękach wszystko, co mu do jego celów
było niezbędne, lecz nie centralizował dla centralizowania, dla
symetrii. Obok silnie zbudowanej biurokracji i wybornych administracyjnych
urządzeń, były w Prusach samorządne instytucje, w których ludność
brała udział w sprawach miejscowych, były sejmiki powiatowe, sejmy
prowincjonalne, rady miejskie i tam wszystko się działo pod okiem
i za początkowaniem władzy, a prawie nic i nigdy wbrew jej woli,
lecz ta inicjatywa była mądrą, ta wola rozumną, baczną na interesy
lokalne, których nie lekceważyła ani poświęcała dla doktryny. Słowem,
nie było gorączki centralizacyjnej.
Drugim najważniejszym w tym państwie czynnikiem była wielka potężna
armia. Środek to najpierwszy, najdzielniejszy do dopięcia zaborczych
celów, głównym on też był przedmiotem pieczołowitości i starań tak
rządu, jak panującego domu. Lecz urządzenia wojskowe w Prusach nie
tylko, że były wyrachowane w zaborczych zamiarach na zewnątrz, ale
oddziaływały także znacznie na wewnętrzne stosunki i na cały ustrój
społeczny. Prusy, państwo przeważnie militarne, a mające jedną z
najpotężniejszych armii na swoje rozkazy, nie stały się przecież
wyłącznie militarnymi. W stosunkach cywilnych i politycznych nie
dał się czuć wpływ wojskowości lub nawet wojskowych, rozdział między
władzą cywilną a wojskową pozostał zupełny; armia nie stanowiła
narodu w narodzie, lecz niemal cały naród stanowił armię. Nie wchodzi
w ramy tej rozprawy oceniać szczegółowo siły wojskowe nowo utworzonego
państwa, lecz wypada właśnie zastanowić się nad składem i duchem
wojska. Prusy pierwsze między mocarstwami europejskimi przyjęły
system wojskowy najwięcej zbliżony do systemu rzeczypospolitej rzymskiej,
w której każdy obywatel był żołnierzem, a żołnierz nie przestawał
być obywatelem. Tak jak w administracji umiały Prusy przy biurokracji
ominąć biurokratyzm i zbytnią centralizację, tak też, stwarzając
jedną z najpotężniejszych armii, umiały się ochronić od żołdactwa
i wojskowych rządów.
Dwie główne zasady armii pruskiej, względnie armii Północnego
Związku, ogólny obowiązek służby wojskowej i trzyletnia służba wojskowa
z landwerą, były podstawami jej siły, liczby i wartości tak wewnętrznej,
jak zewnętrznej. System pruski przerabiał naród w armię tak, iż
niemal cała ludność, jeżeli nie była ciągle, to zawsze mogła stanąć
pod bronią; tym samym armia Północnego Związku nie była niczym innym,
jak tylko wyrazem całego narodu, ożywiona więc była jego myślą,
nadziejami, obawami, jednym słowem armia ta to prawdziwy był naród
niemiecki, z poczuciem swej jedności i dążący do niej pod przewodnictwem
Prus.
Trzyletnia służba wojskowa nie przemieniała żołnierza w żołdaka,
nie przeszkadzała mu w innych czynnościach i obowiązkach życia tak
publicznego, jak prywatnego. Żołnierz też w Prusach nie przestawał
być obywatelem, aczkolwiek obywatel był na każde zawołanie żołnierzem.
Żołnierz wracający do ogniska domowego przynosił z sobą naukę ładu,
porządku i poczucie wspólności z całym państwowym organizmem i z
główną myślą ożywiającą państwo, z myślą patriotyzmu prusko-niemieckiego.
Ogólny obowiązek służby wojskowej wywierał wielki a zbawienny
wpływ na całe społeczeństwo, a zarazem wzbogacał armię, chwilowo
wprawdzie, wykształconą warstwą krajową, która inaczej trzymałaby
się z dala od wojska. Obowiązek ogólny służby wojskowej przyczyniał
się niezmiernie do utrzymania zdrowia w społeczeństwie pruskim,
względnie północno-niemieckim i do nadania obywatelom hartu, tęgości,
wytrwałości, którymi oni odznaczyli się. Obowiązek ten zbliżał do
siebie wszystkie warstwy społeczne, równał je ze sobą nie w zasadzie
tylko, ale w życiu codziennym, w najrzeczywistszym życiu i to w
imieniu i pod godłem wielkiej myśli państwowej. Był on niezaprzeczenie
najdzielniejszym środkiem demokratyzowania najzupełniej, bo najpraktyczniej
całego społeczeństwa. Obowiązek ten nie tylko, że demokratyzował
społeczeństwo, ale pochlebiał niezmiernie demokracji współczesnej;
łechtał ją najprzyjemniej w jej bezwzględnej nienawiści do wszelkiego
nie tylko cienia przywileju, ale nawet odróżnienia. Obowiązek ogólny
służby wojskowej, powołując pod ten sam sztandar w imieniu myśli
państwowej, a i narodowej książąt krwi, synów dygnitarzy i ministrów,
szlachtę, mieszczan i chłopów, nie zniżał nikogo, podnosił wielu
przemawiając do najszlachetniejszych uczuć, zadowalał zarazem najniższe
i najpospolitsze uczucia zazdrości i zawiści; niedogodny dla mniejszości,
pochlebiał ogółowi już tym samym, że nie znał wyjątków, a służąc
podwójnie celom państwowym stwarzał silną, liczną, wykształconą
armię, zarazem odpowiadał wszechwładnym przekonaniom, a nawet przesądom
dzisiejszych czasów, demokratyzował społeczeństwo, co może ważniejsze
podobał się współczesnej demokracji. Jednym z rysów charakterystycznych
polityki pruskiej hr. Bismarcka, na który wypadnie mi nieraz zwrócić
uwagę, jest właśnie schlebianie dobrym i złym skłonnościom i namiętnościom
czasu, mianowicie współczesnej demokracji.
Niepotrzebnie siliłbym się chcąc dowodzić doskonałości urządzeń
wojskowych pruskich, rzeczywistość ta wymowniejsza od wyrazów, a
najgłówniejszym dowodem jest ten, że niemal wszystkie państwa zamieniły
dawne urządzenia wojskowe na system zbliżony mniej więcej do pruskiego,
który może jest systemem przyszłości, jeżeli doprowadzi do milicji.
Lecz jak w wielu kierunkach, tak i w urządzeniach wojskowych Prusy
ubiegły Europę o kilka lat i w tym upatrywać trzeba jedną z głównych
przyczyn ich powodzeń. [...]
Urządzenia wojskowe pruskie były tak doskonałe, tak z góry
obrachowane na to, aby przyłączeniem innych wojsk do armii pruskiej
nie popsuć jej jedności i jednolitości, że przemiana wojsk podbitych
i związkowych państw w wojsko północno-niemieckie, dokonana została
zupełnie i całkowicie, a tak jedna z najlepiej urządzonych armii
stała się zarazem jedną z najliczniejszych i nie była jak flota
emblematem, ale wcieleniem i uosobieniem myśli jedności niemieckiej
pod przewodnictwem Prus. Była prawdziwą armią niemiecką, chociaż
jak w całym nowym porządku rzeczy i w niej Prusy miały dowództwo
i przewagę, tę przewagę, którą daje zawsze silny ustrój i odwaga
początkowania.
Armia Północnego Związku nie powstała z rekrutacji, wyrosła
z ziemi ojczystej na skinienie dane z Berlina. Nie dzieliłem też
zdania tych, którzy twierdzili, że można by ją zgnieść w jednej
wielkiej bitwie; nie była to jedna armia, ale było ich trzy, a podczas
gdy jedna by była pobita, druga by za nią powstała. Przede wszystkim
nie trzeba, nie można pomijać w żadnym kierunku, szczególnie w wojskowym,
prawdziwej, wielkiej siły dzieła hr. Bismarcka. Otóż kończąc te
uwagi śmiało twierdzę, że potęga militarna Północnego Związku stanowiła
już jedną z największych, jakie były w świecie i że pierwszorzędne
zajmowała miejsce w składzie sił europejskich. Była to ogromna sama
przez się potęga, która z każdym dniem groźniejszą się stawała dla
pokoju, równowagi i bezpieczeństwa Europy.
Trzecim, może najważniejszym czynnikiem przewagi Prus w Niemczech,
a potęgi utworzonego przez nich państwa była wyborna skarbowość
i niesłychanie na ówczesne czasy pomyślny jej stan. Prusy, mając
zawsze na oku zabory, nie zapomniały nigdy, że najważniejszym czynnikiem
wojny jest pieniądz. Wiadomym jest, że już za czasów kurfirstów korona starała się mieć zapas skarbowy
w swoich rękach i pod swoim wyłącznie kluczem, że oprócz i poza
zwykłym budżetem był pieniądz zapasowy i dowolny, który czekał sposobnej
chwili, aby był użytym we właściwych mu celach. Oprócz tego wzorowa
skarbowość, sumienny zarząd grosza publicznego,
mądra i przezorna oszczędność, nareszcie ten szczęśliwy zbieg okoliczności,
który dozwolił Prusom od wojen napoleońskich pozostać poza większymi
europejskimi zawikłaniami sprawiły, iż kiedy z każdym rokiem dług
publiczny stały i niestały wszystkich państw
europejskich wzrastał w sposób potworny, budżety pruskie równoważyły
się bez zbytecznego obciążania ludności podatkami i bez wycieńczania
bogactwa i zasobów krajowych; a tak Prusy, dokonawszy w drugiej
połowie dziewiętnastego stulecia największych czynów
politycznych, zaokrągliwszy się geograficznie i wzmocniwszy politycznie
więcej jak każde inne państwo, zająwszy w Europie przeważne stanowisko,
były jednak najmniej zadłużonym, najmniej obciążonym państwem, mającym najlepszą, najpotężniejszą skarbowość.
Jaką to siłę daje rządowi i państwu w naszych szczególnie czasach,
nie potrzebuję długo się rozwodzić. Użyję tu porównania: przypuśćmy,
że pomiędzy dwoma właścicielami ziemskimi, zadłużonymi i zadłużającymi
się coraz więcej, dla których zaciąganie coraz to
nowych długów stało się gospodarczą koniecznością, znajduje się
trzeci, którego hipoteka czysta, dochody pewne, aczkolwiek może
bezpośrednie nie tak znaczne jak dwóch pierwszych, i zastanówmy
się nad tym, jaki biegiem rzeczy musi być koniec podobnego położenia?
Oto sztuczne istnienie dwóch pierwszych musi niebawem dojść do kresu,
ich majątki pójdą wcześniej czy później na sprzedaż, a tych majątków
nabywcą, raczej gospodarczym spadkobiercą zadłużonych sąsiadów,
będzie ów trzeci zamożny właściciel, w którego
zarządzie panuje oszczędność, ład i porządek. Prusy zajmowały gospodarczo
w środkowej Europie stanowisko tego trzeciego właściciela; miały
nad wszystkimi innymi państwami wyższość, którą obliczyć można było
za pomocą długów, które na tych państwach ciążyły, a od których
Prusy były wolne; gospodarczo więc prześcignęły i pobiły Europę
nim ją prześcignęły i pobiły politycznie. Widoczne to było szczególnie
w stosunku do Austrii, którą Prusy gospodarczo i skarbowo pobiły
nim ją zwyciężyły na polach Sadowej; drobnym na pozór,
lecz przekonywującym tego dowodem jest, że srebro austriackie było
zdawkową monetą w Prusach i że to srebro, które w Austrii było wyjątkiem,
niemal numizmatycznym zabytkiem, wszędzie i co chwila tam się znajdowało.
Czy w tej wyższości pieniężnej nie znajdowała się więcej jak w karabinach
iglicowych jedna z głównych przyczyn zwycięstwa Prus nad Austrią?
Niepodobna o tym wątpić. Wielkie, niesłychane powodzenie Prusaków
w siedmiodniowej wojnie przypisać należy głównie temu, że tak politycznie,
jak wojskowo Prusy miały zupełną wolność i swobodę ruchów, kiedy
przeciwnie Austrii na tej wolności i swobodzie głównie zbywało.
Sadowa - to iloczyn szybkości ruchów i swobody działania, a te dały
Prusom przede wszystkim potężne środki pieniężne, którymi Austria
nie rozporządzała; i dlatego także, kiedy cała armia pruska była
rzeczywistością, armia austriacka była w znacznej części tylko liczbą
na papierze.
Ten ład w skarbowości, ta mądra a nie skąpa w najmniejszych
szczegółach oszczędność, pozwalały Prusom w wielkich sposobnościach
był wspaniałymi i obracać na szachownicy politycznej milionami,
równie jak na polach bitew zastępami. A chociażby głos publiczny
przesadzał pod tym względem działalność i zapobiegliwość hr. Bismarcka,
już to samo mniemanie o nim było dla niego i Prus siłą. Hr. Bismarck
rzeczywiście takie miał w Niemczech stanowisko, iż nieraz słyszało
się tam zdanie: "jego ręka sięga nierównie dalej jak jego władza".
Kiedy inni od wszystkich i na wszystkie strony pożyczali, hr. Bismarck
i Prusy niejednemu dawali. Nie można się więc dziwić urokowi, który
ich otaczał; był to bowiem urok milionów!
Po dokonaniu jednak pierwszej części dzieła hr. Bismarcka,
ten błogi, ten arcypomyślny stan skarbowości zmienił się nieco i
z każdym dniem się pogarszał. Wielkie dokonane rzeczy dużo kosztowały;
naprężenie stosunków, jakie sprowadziły w Europie jeszcze więcej,
nareszcie to, co zostało do dokończenia, druga część dzieła, wymagała
i pociągała za sobą przygotowania narażające na niemałe wysilenia
skarbu. Toteż dawna równowaga budżetów lub nawet nadwyżki budżetowe
przemieniły się w niedobór, mikroskopijny wprawdzie w porównaniu
z niedoborami innych budżetów, lecz świadczący o wyjątkowym położeniu
rzeczy. Nareszcie opodatkowanie także nieco się wzmogło. Był to
powód jedynego, widocznego w całym Północnym Związku niezadowolenia,
które szczególnie czuć się dawało w krajach do Prus przyłączonych
i związkowych, gdzie dawniej opodatkowanie było nierównie niższe.
Dawał się w całych północnych Niemczech słyszeć głos: "to dużo
kosztuje", a nawet "to za dużo kosztuje". Ten głos
najwięcej przyczyniał się do przyspieszenia zawikłań europejskich
i ponaglał hr. Bismarcka do rozpoczęcia drugiej części dzieła, które
raz skończone, pozwolić mogło wrócić do dawnych, korzystnych warunków
skarbowych. Tak więc, jeżeli pomyślny stan pieniężny był jedną z
wielkich dźwigni działania i potęgi Prus, to obawa stracenia i wypuszczenia
z ręki tej dźwigni stawała się znów bezpośrednią groźbą dla pokoju
europejskiego, bo ważnym dla Prus i Północnego Związku powodem dalszego
naprzód pochodu.
Niepodobna tu powstrzymać się od uwagi, że kiedy w Północnym
Związku narzekano na wysokość podatków, że kiedy tam skarżono się,
że wielkie dokonane rzeczy i potęga państwa już zbyt wiele kosztowały,
w Austrii nierównie jeszcze drożej opłacano poniesione klęski, niepewność
położenia, ciągłe obawy, jednym słowem - najopłakańszy stan polityczny!
Trzy więc te czynniki państwowe: wyborna administracja i
sprężysta biurokracja, potężna armia, wzorowa skarbowość, były to
trzy wielkie a dostateczne powody potęgi Prus i ich przewagi w Niemczech,
lecz były to zarazem trzy czynniki widocznie przeznaczone do dalszego
zaborczego działania, a których istota i doskonałość stawały się
zapowiedzią dalszych podbojów i zawikłań, groźbą dla równowagi europejskiej
i rękojmią dokonania jedności niemieckiej pod przewodnictwem Prus
za pomocą siły, krwi i żelaza.
Lecz te korzystne warunki, w których znajdowały się Prusy,
to dopiero narzędzia działania. Nie wystarcza to do spełnienia wielkiego
posłannictwa, niedostateczne to do zbudowania wiekopomnego i trwałego
dzieła. Do tego niezbędne są jeszcze duchowe czynniki, konieczną
myśl orzeźwiająca ciało i kierująca działaniem. Toteż ten pomyślny
stan Prus, który nie ukrywał w swym łonie żadnego zarodu rozkładu
lub zepsucia, grzeszył jednak przez długie czasy brakiem owej orzeźwiającej
i żywotnej myśli, ten brak był zarazem i stawał się z każdym dniem
widocznym niebezpieczeństwem, a to niebezpieczeństwo okazywało się
i piętrzyło się przed Prusami w postaci wielkiej, potężnej sprawy
niemieckiej, jedności niemieckiej.
Sprawa ta była przed ostatnią wojną najpotężniejszą w Prusach
bronią opozycji tak przeciw koronie, jak przeciw rządowi, w Niemczech
przeciw Prusom: w jej imieniu mogły pewnego dnia połączyć się wszystkie
opozycje i stać się groźne. Hr. Bismarck, polityką swoją zrobiwszy
więcej w jednym roku dla tej sprawy jak cała opozycja i Narodowy
Związek przez pół wieku, wyrwał jej żądło z ust i wcisnął w rękę
Hohenzollerna chorągiew idei niemieckiej. I wtedy to, w to ciało
doskonale zbudowane wstąpił naraz duch, który spotęgował jego siłę,
wlał w nie prawdziwe życie, zarazem otoczył niesłychanie świetnym
blaskiem. A jednak pomimo tego, a raczej właśnie dlatego sprawa
niemiecka i jedności niemieckiej była jeszcze największym dla Prus
i dla pierwszej części dzieła hr. Bismarcka niebezpieczeństwem,
a to dlatego, że Prusy pod groźbą rozbicia tej pierwszej części,
nie mogły się już wpół drogi zatrzymać i jeżeli nie chciały zejść
z zajętego stanowiska, musiały dokończyć drugą część dzieła, nie
mogły wypuścić z ręki chorągwi jedności niemieckiej i zatknąć ją
musiały na ostatnim bastionie! A przecież to dokonanie drugiej części
dzieła ani tak łatwe, ani tak pozbawione, szczególnie dla Prus,
niebezpieczeństw nie było, abym nie miał słuszności twierdząc, że
myśl i sprawa niemiecka, będąc największą siłą Prus i Północnego
Związku, były zarazem dla nich jedynym groźnym niebezpieczeństwem.
Pod tym względem ani Prusacy, ani hr. Bismarck nie byli już panami
położenia i iść musieli naprzód pchani koniecznością historyczną,
iść musieli za prądem wszechwładnego głosu publicznego, parci duchem
niemieckim, chciwym jedności i patriotyzmem germańskim, którego
ostatnim wyrazem była jedność. Jak przed wojną sprawa niemiecka
była jedynie groźną w Prusach dla rządu, a w Niemczech dla Prus,
tak i w 1869 r. stałaby się była groźną natychmiast, już nie tylko,
gdyby Prusy i hr. Bismarck sprzeniewierzyli się jej, ale nawet,
gdyby na chwilę okazali chęć pozostania w status quo tak
dla Prus świetnym. [...]
Namiętnością, raczej ułomnością wieku, było hołdowanie sile
materialnej, stąd też uznanie bezwzględne, a nawet uwielbianie czynu
dokonanego, który jest zwykle bezpośrednim skutkiem siły materialnej;
stąd także bałwochwalstwo pieniędzy, które są najidealniejszym dla
ludzkości objawem siły materialnej, stąd nareszcie wynoszenie pod
niebiosa tych, którym szczęście sprzyjało, to szczęście, które zwykle
towarzyszy sile, a którego ulubieńcem był hr. Bismarck. W zapale
swoim i w uwielbieniach dla siły materialnej, ludzkość zapominała
o potędze siły moralnej.
A jednak to zawsze jest grubym błędem, pomyłką, obłąkaniem,
braniem skutków za przyczynę. Jak pieniądz nie stworzy pieniądza,
tak siła materialna niezdolna wytworzyć siły materialnej, a jak
dopiero pracą dojść można do pieniędzy i bogactw, tak znów w świecie
społecznym i politycznym dochodzi się do prawdziwej siły materialnej
tylko za pomocą zdrowia moralnego, które jest właśnie siłą moralną.
Tak jest, jeśli chcesz dociec przyczyn wielkości lub upadku państwa,
to przede wszystkim zajrzyj w głąb jego społeczeństwa, a tam znajdziesz
pierwiastki potęgi lub słabości, tam odgadniesz, czy ta potęga jest
chwilowa lub długotrwała, tam nareszcie odszukasz prawdziwą przyczynę
wyniesienia się nad sąsiadami, do którego siła materialna była tylko
narzędziem, a skuteczność tego narzędzia w celach państwowych, skutkiem
tylko zdrowia moralnego społeczeństwa.
Główną przyczyną potęgi i siły rzeczywistej Północnego Związku,
a wyższości jego nad innymi państwami, był stan moralny jego społeczeństwa,
oraz istota północnych Niemców. Stan moralny tego społeczeństwa
przedstawiał niezaprzeczenie wyższość nad innymi europejskimi społeczeństwami
już tym samym, że zepsucie było tu stosunkowo nierównie mniejsze,
jak w innych częściach Europy. Istota zaś i usposobienie północnych
Niemców zapewniały im, szczególnie pod względem politycznym, wyższość
nad południowymi Niemcami, wyższość, która była zadatkiem przewagi
i panowania północnych Niemców w Niemczech.
Kiedy się odczytuje dzieło Tacyta o Germanach, odnajduje się główne ich rysy w
społeczeństwie północnych Niemiec: to podobieństwo było szczególnie
uderzające porównując społeczeństwo północno-niemieckie ze społeczeństwem
francuskim tak, iż przeciwstawienie, które Tacyt chciał zrobić świata
germańskiego ze światem rzymskim, zastosować można było do Francji
napoleońskiej i cezaryzmu. A rzecz godna zastanowienia, jak wtedy
Germanie stali groźnie i nieprzyjaźnie naprzeciw Cesarstwa Rzymskiego,
tak samo Północne Niemcy stały naprzeciw Francji napoleońskiej.
Przypatrując się życiu społeczeństwa w całym niemal Północnym
Związku, uderzonym się było widokiem odbijającym się niezmiernie
od tego, co się widziało w innych krajach, mianowicie w południowych
Niemczech, szczególnie zaś w Wiedniu. Przy nader wygórowanej cywilizacji,
przy rozwinięciu zupełnym tego wszystkiego, co służy do zaspokojenia
potrzeb materialnych życia, zastanawiał tam zupełny brak zbytku
i przepychu, pod ciężarem których inne społeczeństwa zgarbiły się
już były, a którym one tak bezwzględnie hołdowały, iż wyzuwały się
dla nich z wszelkich szlachetnych uczuć, wszelkich wyższych dążeń.
Społeczeństwo północno-niemieckie miało pod ręką wszystko, co potrzeba
do przyjemnego, do wygodnego, nawet do zbytkownego życia, lecz tego
wszystkiego nie nadużywało, nie nadużyło było jeszcze i dlatego
zachowało ten hart, którego brak czuć się dawał niemal wszędzie,
a który to brak był niezaprzeczenie główną przyczyną ogólnego omdlenia
politycznego. Zbytek nie tylko nie był tu jeszcze bożkiem, przed
którym by palono kadzidła, ale - przeciwnie - był on złem, którego
się wystrzegano. Zepsucie zachodnie nieznane prawie tutaj, a jeżeli
ukazywało się od czasu do czasu, pod tym lub owym kształtem, to
miało cechy zamiejscowe, było przejeżdżającym, ale ustalić się nie
zdołało i nie zapuściło korzeni w grunt nader dla niego niewdzięczny.
[...]
Widok, jaki przedstawiał Berlin i cały Północny Związek,
podobny był do Rzymu, kiedy zabory jego ograniczały się do Italii
i kiedy nie przeniosły się jeszcze do niego ani bogactwa Kartaginy,
ani wykwintność grecka, ani przepych azjatycki. Ta sama tu, co i
wówczas tam panowała prostota obyczajów, uczciwość i sumienność,
niemal śmieszne wobec ogólnego zepsucia; pracowitość nie znużona
i dokładna i ta nad wszystkie największa, najdzielniejsza cnota,
której brak był już coraz widoczniejszy w innych społeczeństwach,
a która zowie się, a raczej zwała się dawniej - patriotyzmem. Nie
było tam wyzyskiwania sprawy publicznej dla prywatnych korzyści,
nie było ministrów i dygnitarzy wzbogacających się na urzędach,
nie było szafowania groszem publicznym; zepsucie i sprzedajność
nie były tam środkami rządzenia. Tyle wstrzemięźliwości w wieku
tak wyuzdanym, tyle oszczędności w wieku tak rozrzutnym, tyle miary
i uczciwości w wieku tak chciwym, godne są podziwu i doprowadzić
muszą do przekonania, że to społeczeństwo pod względem obyczajowym
wyższym było od innych europejskich społeczeństw dlatego, że mniej
od nich było zepsutym, i że ta wyższość była pierwszą przyczyną
jego przewagi politycznej.
Jeżeli w obyczajach, w zabawach dostrzegliśmy wielkiej prostoty
i skromności, to znów w interesach panowała sumienność a brak lekkomyślności.
W ogóle robiono tam tylko interesy tak nazwane pewne, oparte na
rzeczywistej podstawie. Znaczne były przedsiębiorstwa, lecz nie
było - jak gdzie indziej, szczególnie w Wiedniu - chorobliwej gorączki
interesów; tam więcej ceniono pracę, w Wiedniu więcej pieniądze,
toteż tam były poważne przedsiębiorstwa, w Wiedniu szalone spekulacje.
W północnych Niemczech - było to odznaczającym je znamieniem - gra
giełdowa, gra na różnicę, a więc najstraszniejsza z gier, najbardziej
szerząca zepsucie, nie przybrała była tych rozmiarów, które widzieliśmy
gdzie indziej, szczególnie w stolicy Austrii. [...] Zajmującymi
pod tym względem byłyby statystyczne porównania, które niezawodnie
wykazałyby, że w Północnym Związku stosunkowo mniej nierównie było
rocznie bankructw, jak w południowych Niemczech, szczególnie w Austrii.
Były to skutki charakteru narodowego, lecz właśnie w nim szukać
wypada przyczyn upadku lub pomyślności i przewagi północnych Germanów
w wielkiej ojczyźnie germańskiej.
Umysły były tu poważne, usposobienia stałe i zimne jak klimat,
nie było tu wielkiego dla wyobraźni pokarmu, nic tu nie pobudzało
do marzeń, wszystko do głębszego i poważnego zastanawiania się.
Praca była tłem życia; nie była ona jedynie środkiem do dopięcia
uciech życia, ale była sama dla siebie celem. Ciężkie to było społeczeństwo
jak skała; ale jak skała silnie w swej podstawie osadzone. Jak już
to zauważyłem, ogólna służba wojskowa niemały wywarła wpływ, nadając
hart oraz zdrowie. Jeżeli gdzie indziej tysiące rozrywek, zabaw,
wykwintnych i sztucznych wymysłów, niezdolne już były zaspokoić
żądzy uciech, to tu społeczeństwo niezawodnie nie bawiło się, ale
co ważniejsze - umiało się nudzić; ten zaś tylko dopina celu, który
dla osiągnięcia go nudzić się umie! Nie było to społeczeństwo już
przeżyte! Praca nie nużyła, ale zajmowała; umysły zaś były głównie
zajęte sprawami publicznymi, polityką, wojskowością, poważnymi rzeczami.
Te obyczaje, te rysy uwydatniały się nie tylko w zabawach, ale także
w sztukach pięknych; było dla nich tylko konwencjonalne uszanowanie,
nie było zapału, nie było tego uwielbienia, którym odznaczają się
społeczeństwa wykwintne a zwykle już na wpół zepsute. Sztuki piękne
tu nie kwitły, ale miały zapewnione dla siebie miejsce. Społeczeństwo
to, w którym kobieta nie stała się bynajmniej przedmiotem zbytku,
a w którym piwo było główną potrzebą życia, musiało być i było w
samej rzeczy ciężkie, poważne, cnotliwe, ale przede wszystkim okropnie
nudne.
Rzecz godna uwagi, te rysy charakteru narodowego słabły,
ta cnota germańska psuła się, te obyczaje rozwiąźlejszymi się stawały
im więcej szło się od północy na południe. Widocznym to już było
w samym łonie Północnego Związku, we Frankfurcie i krajach nadreńskich,
widoczniejszym się stawało w Wielkim Księstwie Badeńskim i w Bawarii,
różnica zaś była krzyczącą w Wiedniu, a dopiero porównując obyczaje i sposób życia w Berlinie i w Wiedniu spostrzegało
się tysiące przyczyn przewagi pruskiej. Porównanie to razem doprowadzić
musiało do przekonania, że z istoty rzeczy, że z powodu wyższości
charakteru społecznego i politycznego przeznaczeniem północnych
Niemców było panować nad innymi, południowych bawić się.
Dodajmy do tego, że społeczeństwo północno-niemieckie nie
ukrywało w swym łonie żadnych zbyt groźnych zagadnień ani państwo
zbyt naglących wewnętrznych spraw politycznych. Niezadowolonych
z urzędu nie było, nie było ludzi, którzy by bawili się w opór lub
wywrót. Społeczeństwo to było na wskroś demokratyczne; republikanizm,
jednak leżący na dnie myśli demokratycznej i będący tym ideałem,
z którym najczęściej demokracja się rozmija, nie dojrzał tu jeszcze
wcale. Byli i tu oczywiście, jak wszędzie, niechętni, zawistni,
zazdrośni, zepsuci, krewcy i ludzie bez czci i wiary, słowem były
i tu nieodłączne od istoty ludzkiej złe namiętności; lecz północne
Niemcy miały klapę bezpieczeństwa w corocznym wychodźstwie do Ameryki,
za pomocą którego wyrzucały z siebie rok w rok zarzewia choroby,
najniebezpieczniejsze żywioły, bo te, które nie mogły znaleźć wygodnego
umieszczenia w ojczyźnie. Ameryka dla Północnego Związku była Gujaną
lub Sybirem uprzedzającym bez ohydy wygnania, przeciwnie z całym
urokiem nadziei lepszej tam przyszłości!
Uczucie religijne nie było zbyt silne w tym społeczeństwie
i mogłoby to się stać kiedyś pierwszą przyczyną upadku; racjonalizm
w rzeczach wiary i obojętność religijna mogły być szkopułami; jednak
ten brak głębszego uczucia religijnego nie psuł jeszcze dźwięku
zgody i równowagi w północnych Niemczech, przecież cnotom zbywało
już na silnej religijnej podstawie, cnoty nie były wynikiem wyższych
duchowych pobudek, ale czysto ziemskich, były - że tak powiem -
cielesne. Społeczeństwo to odznaczało się obojętnością religijną,
widocznie przejęte było tą prawdą, że panowanie jego jest z tego
świata. Nie było ani zapału, ani zagorzałości religijnej, ale nie
było też - jak w Wiedniu - bezrozumu niedowiarstwa; nie było, jak
tam, nienawiści do cudzych przekonań, nie było także zbytniego przywiązania
do własnego; nie było nabożności, ale nie było także bezbożności.
Widzieć można było nieraz po wsiach pracujących w polu w niedzielę,
jakby w Paryżu, ale za opłaceniem się policji. Jednak nie było zaparcia
się lub wyzucia zupełnego z religii, przeciwnie była nawet praktyka
religijna; ale religia jak zegarek, służyła tylko do uporządkowania
życia.
Skończę uwagą, że to społeczeństwo, które doszło do tak wysokiego
stopnia pomyślności nie dostało zawrotu głowy, że skromność i trzeźwość
były jego znamionami, że tak jak wojsko skromniejszym ono było po,
jak przed zwycięstwem, a dojdziemy do przekonania, że miało się
do czynienia nie tylko z siłą materialną, ale także z siłą moralną,
nie tylko z potężnym państwem, ale z zahartowanym, zdrowym, pełnym
siły i soków żywotnych narodem, i że jego moc materialna była tylko
wynikiem warunków moralnych, w których się znajdowało; zarazem zwiększy
się w naszych oczach niebezpieczeństwo, które stąd groziło światu
i równowadze europejskiej oraz pewność, że przeznaczeniem północnych
Niemców było zapanować nad Niemcami.
Ogromne to ciało tak czerstwe i silne, które się zwało Północnym
Związkiem Niemieckim, ożywione było od głowy do stóp wielką myślą
narodową, myślą jedności narodowej i zespolenia całych Niemiec w
potężną całość, która nie tylko nie potrzebowałaby obawiać się niczego
od obcych i sąsiadów, ale która - przeciwnie - pisałaby prawa innym
narodom i państwom. Myśl ta, myśl wielkiej ojczyzny coraz więcej
rozkrzewiała się i zakorzeniała w umysłach, a polityka hr. Bismarcka
i osiągnięte już skutki wpoiły w większość przekonanie o możliwości
ziszczenia się jej i osiągnięcia świetnej przyszłości, zespoliły
wszystkich, stronnictwa i kraje w idei niemieckiej i przewagi niemieckiej.
To poczucie posłannictwa do spełnienia, to dążenie Północnego Związku
do przewagi w jedności, było niezaprzeczenie szczególne w chwili,
kiedy inne narody i państwa żyły z dnia na dzień, bez wytkniętego
celu, bez polityki daleko sięgającej, siłą, która już sama przez
się zapewniała mu wyższość w Europie. [...]
Do wielkich czynów, do wielkiej roli,
do przywództwa i posłannictwa nie wystarcza rozum polityczny, trzeba
jeszcze, żeby ten rozum spoczywał w mężu, w owym mężu określonym
łacińskim wyrazem vir. Cóż zaś stanowi na wielkiej widowni
świata rzymskiego męża, oto wcielenie się w niego wyższego uczucia,
wyższej myśli, wzniosłego pojęcia, wcielenie się w niego Rzymu,
ojczyzny; tym dopiero wcieleniem człowiek staje się silnym, a stać
się może wielkim. Ludwik XI, Richelieu, Ludwik XIV, Napoleon I, mają ujemne, straszne, oburzające strony; lecz
historia im je przebacza, lecz te postacie mają w sobie pociągającą
siłę i pozostaną na wieki wielkimi pomimo błędów i upadków, bo ci
ludzie umieli wcielić w siebie Francję, jej byt i wielkość. Na tym
spotęgowanym uczuciu zbywało Napoleonowi III, nie wcielił on w siebie
Francji, wcielił tylko napoleonizm. Francja była dla niego instrumentem,
na którym przez długi czas wybornie grał; nie była dla niego ideałem,
ideałem był napoleonizm. Miał więc ten człowiek rozum, nie miał
niezbędnej do wielkich rzeczy siły, był politykiem, dyplomatą, imperatorem
nawet, nie był mężem, tym mężem, który by umiał zarówno w szczęściu,
jak w nieszczęściu utrzymać w ręku chorągiew wielkiego narodu i
oprzeć się na uczuciu dumy narodowej, które jedynie, jeżeli nie
od upadku, to od sromotnego ochrania końca. Rzecz godna uwagi, wobec
współczesnych upadek Napoleona III nie był upadkiem władcy Francji,
ale ks. Ludwika Napoleona, który chwilowo tak wysoko się był wzniósł.
Takie postacie mogą wznowić, niezdolne ustalić dynastii ani zapewnić
zwycięstwa połączonej z nią zasadzie; ich upadek jest zwykle stanowczym
ciosem dla ich wielkości i w samej rzeczy upadek tego człowieka
nie ma w sobie ani wspaniałości upadku bohatera, ani tragiczności
końca imperatora rzymskiego, ani dzikiej obrazowości upadku azjatyckiego
monarchy, ani wymówki końca zwykłego człowieka, jest to raczej koniec
podobny do rozwiązania współczesnego dramatu, które ani widzów zadowala,
ani czyni zadość moralnemu zmysłowi. Zapomniał Napoleon III o słowach
matki Napoleona I: upadek jest niczym, kiedy koniec jest szlachetny;
upadek jest wszystkim, kiedy koniec jest nikczemny. Nie upadł on
pod statuą Pompejusza; nie zginął z ręki niewolnika, nie spłonął
na stosie wśród nałożnic i klejnotów; lecz ze zgasłą już w sercu
wszelką wiarą, depcąc ostatnim czynem wszystko i własną godność,
oddał się w ręce nieprzyjaciela nie będąc już nawet zdolnym ocenić
całego nadmiaru hańby, którą się w tej chwili okrywał. Dla świata,
dla Francji, dla historii upadek był też ostateczny, stanowczy.
Przyszła więc chwila, w której zabrakło w Europie tego człowieka.
który tak długo, tak wielkie w niej zajmował miejsce; chwila niegdyś
z trwogą przez wszystkich oczekiwana; i rzeczywiście po klęsce sedańskiej
ujrzeliśmy wielki znak zapytania, wznoszący się nie tylko przed
pytaniem co się stanie z Francją, ale co się stanie ze światem.
Próżnia była wielka, bo bądź co bądź niemałe miejsce zajmował ten
człowiek w świecie, przeważne stanowisko, które mu Europa sama przyznawała
i które poniekąd zdobył był sobie tym głównie, że stanął na czele
wielkiego, z wielką przeszłością narodu. Francja, szczególnie Francja
napoleońska, wznieciła tyle obaw i tyle nadziei, że jej upadek musiał
wprawić w osłupienie świat i sprowadzić przewrót, większy może jeszcze
we wszystkich pojęciach, jak we wszystkich stosunkach. Brak tej
Francji długo jeszcze da się czuć.
We Francji, w Paryżu, wiadomość o klęsce sedańskiej ten miała
skutek, że wywróciła natychmiast cesarstwo, a raczej, że się cesarstwo
samo wywróciło; napoleonizm, upokarzający siebie i Francję, w jednej
chwili stracił powód bytu, wywrót okazał się niemal zbyteczny, w
powietrzu rozlane już było poczucie niepodobieństwa imperializmu;
upadł też w Paryżu nawet bez łoskotu, bez oporu, bez wysilenia ze
strony narodu, nie upadł, ale skonał; nikt go nie zabił, żyła sercowa
napoleonizmu pękła pod Sedanem. Przewrót na ulicach Paryża, w gmachu
ciała prawodawczego, w gmachu miejskim, odbył się bez rozlewu krwi,
bez najmniejszych oznak siły z jednej i z drugiej strony; nowy rząd
powstał jedynie w następstwie tego prawa, że przyroda nie znosi
próżni. W takiej chwili tylko republikanie mogli być dość zarozumiali
i dość bezsumienni, aby uchwycić władzę, aczkolwiek niewątpliwie
położeniu rzeczy odpowiadała jedynie dyktatura: lecz dyktatury nie
ogłasza się na ulicy, do dyktatury trzeba dyktatora, a ten się nie
znalazł. Ogłoszono więc rzeczpospolitą, a raczej obwołano ją, nie
jako symbol jakiej nowej zasady lub siły, lecz przypadkowo, bo stronnictwo
republikańskie najgłośniej krzyczeć umiało. Rzeczpospolita była
na ustach, nie zaś w sercu lub duszy narodu; nie był to okrzyk z
piersi Francji wyrywający się, było to przypadkowe hasło. Rzeczpospolita
miała też znamiona rządu tymczasowego.
Trudno zaiste dopatrzyć się tak we Francji, jak w całym europejskim
społeczeństwie warunków potrzebnych, niezbędnych, do ustalenia się
rzeczypospolitej, i mówię to nie dlatego, abym się kierował mniejszym
lub większym pociągiem do tego lub owego kształtu rządu, ale dlatego,
że przekonany jestem, iż Europa nie jest przygotowana do zniesienia
republikańskiego, i że on niezdolny jest jeszcze wzmocnić podwalin
naszych społeczeństw, zapewnić ładu i prawidłowego rozwoju cywilizacji
i swobód. Małą też mam wiarę w przyszłość tego kształtu rządu w
Europie, w jego zbawienność dla Francji. Monteskiusz już zauważył,
że pierwszym warunkiem ustalenia się rzeczypospolitej jest cnota,
tylko cnotliwe społeczeństwa zdolne są znieść ten rząd; nasze społeczeństwa
zepsute do szpiku kości, mogą go zaprowadzać, nie ustalą go jednak.
Lecz pod zasłoną rzeczypospolitej, tego pięknego ideału, zapanować
by mogły chwilowo wszystkie od dawna wrzące w naszym starym świecie
namiętności, nienawiści, żądze i zalać Europę. Ten potop dużo by
zniszczył, nic by nie rozwiązał. Demagogia nad Sekwaną, republikanizm
we Włoszech, anarchiści i socjalna demokracja wszędzie, mogłyby
sobie łatwo podać ręce, a wtedy naprawdę przyszłoby zapłakać nad
współczesną cywilizacją. A nie ma co się łudzić, w Europie jedynie
demagogia i socjalna demokracja mogłyby wlać w formę republikańską
nowe życie, nowe namiętności, nową siłę; dawna bowiem moc, dawne
myśli i namiętności republikańskie już się przeżyły i przepaliły,
są to czcze słowa bez duszy! Dawny republikanizm to mumia, tak jak
legitymizm. Czyż dzisiejsza rzeczpospolita francuska nie jest jakby
bladym tylko odblaskiem przeszłości, jakby odgrzaną strawą, jakby
źle odświeżonym portretem z ostatnich lat osiemnastego stulecia?
Nic w niej doprawdy nowego ani samorodnego, nic co by przyszłość
rokowało, żadnej oznaki siły, nawet tej wrzącej srogiej siły, która
niszczy, lecz i zapładnia. Bez siły, bez woli, bez chęci do apostolstwa,
nie stała się nawet zaraźliwą, nie znalazła odgłosu i w tych sąsiednich
krajach, w których wyjątkowe okoliczności zdawały się temu najlepiej
sprzyjać. W tej bierności, w tym wyzuciu się z wszelkiej myśli wpływu
tkwi zaparcie się ducha francuskiego. Powodem bytu Francji jako
potęgi, drogą jej istoty, tajemnicą jej siły, było właśnie apostolstwo,
działanie na zewnątrz i rozpościeranie wpływu myśli francuskich.
Zasadą i treścią dzisiejszego republikanizmu francuskiego, zasadą
tego stronnictwa, które przyszło do władzy, była demokracja pokojowa,
a godłem - każdy u siebie, każdy dla siebie. Był to więc początek
innej zupełnie Francji, Francji zmieniającej swoją istotę. Francji
upadłej.
Na razie najlepszym rządem był ten, który by zdołał zmniejszyć
rozmiary klęski, który stawiłby czoło nieprzyjacielowi lub zaszczytny
zawarł pokój. Jedyny to był powód bytu rzeczypospolitej w 1870 r.,
jedyna ożywiająca to ciało myśl; słusznie też rząd tymczasowy przyjął
nazwę rządu obrony narodowej. Ten jedyny cel, ten wyłączny powód
bytu, nakreślić był winien krótką metę rzeczypospolitej. Poza tym
wielkim, lecz chwilowym celem, rzeczpospolita nic nie przedstawiała,
nic wzmacniającego nie mogła dać Francji. Nie ogłoszono jej jako
godła nowych myśli, nowych zasad, nowego porządku rzeczy w świecie,
nowego posłannictwa Francji, ogłoszono ją wyłącznie dla obrony narodowej,
nie dlatego, aby dawała pod tym względem większe rękojmie powodzenia
i przedstawiała warunki siły i zwycięstwa, ale dlatego, że w poprzednim
stuleciu pierwsza rzeczpospolita zasłoniła Francję przed obcym najazdem;
chwycono się więc niejako rzeczypospolitej przez porównanie. A przecież
różnica wielka, niesłychana między pierwszą a trzecią rzeczpospolitą
tak pod względem duchowym, jak i materialnym. Pierwsza rzeczpospolita
czuła się brzemienna nowymi wielkimi myślami, silna postanowieniem
zwalenia starego porządku, była ona słońcem rozżarzonym, które paliło,
lecz którego promienie dosięgały całego obwodu koła, a tym kołem
był świat cały; była fanatyczna i okrutna jak apostoł żołnierz;
wojskom nieprzyjacielskim, które zagrażały Francji, mężnie stawiła
czoło, a zajęła im tyły hufcami nowych zasad i w tym tkwiła jej
siła duchowa; siła ta i postrach wywrotowy poruszyły zastępy, poruszyły
nowe wówczas tłumy ludowe i rzucały je na nieliczne regularne najemne
wojska zespolonej starej Europy; powstał nowy sposób prowadzenia
wojny, który obrócił się na korzyść Francji, a popłoch rzucił w
szeregi nieprzyjacielskie. Trzecia rzeczpospolita nie przedstawiała
żadnej ogólnej myśli, przedstawiała wyłączny interes francuski,
do posłannictwa niezdolna, nie tylko nie marzyła, ale nie chciała
przekraczać granicy i w samej rzeczy, z czym by ją przekroczyła,
z jakąż nową zasadą, która by już nie była znaną za Renem? Zaraz
na wstępie, dla wyparcia Niemców z Francji, nie odwołała się do
zapału narodu, lecz próbowała użyć rozumowania filozoficznego, zasad
demokracji pokojowej, wymowy swoich wieszczów i swoich filantropów.
Jej celem był pokój, który by jej nie obalił, a potem? A potem każdy
u siebie, każdy dla siebie! Nie ona to, ale hr. Bismarck poruszył
zastępy za pomocą myśli niemieckiej i wyćwiczone rzucił na Francję
niezliczone, sfanatyzowane, które stanęły pod Paryżem. Rzeczpospolita
nie była dźwignią dla Francji, nie stała się też zbawieniem dla
niej, odrodzeniem dla Europy, nic ona nie mówiła, była to kamienna
statua, która nie zawierała w sobie zagadki przyszłości. Tę przyszłość
zakrywał tymczasem dym bitew staczanych pomiędzy Renem i Sekwaną.
Dla Francji w owej chwili znaczenie miał tylko rząd obrony narodowej.
Zwykle klęski, nieszczęścia, szczególnie wielkie z zewnątrz
grożące niebezpieczeństwa skupiają naród około istniejącego rządu,
a wiedzie go do tego zbawczy zmysł zachowawczy; wielkie narody wśród
wielkich klęsk nie opuszczały władzy lub dowódców, nie zmieniały
rządu, przeciwnie - w ściśniętym około niego stawały szeregu. Inaczej
- niestety! - stało się we Francji czy to wskutek zmienności i lekkości
usposobienia narodowego, czy wskutek politycznego upadku, czy też
ohydy, którą się władca okrył; Francja wśród największych zewnętrznych
niebezpieczeństw przejść musiała przez przewrót polityczny i zmianę
rządu. Taka konieczność, bez względu na jej przyczyny, nie jest
oznaką zdrowia, a jest zawsze klęską. Taka zmiana pociągnąć musi
za sobą zamieszanie w zarządzie, w społeczeństwie, w całym ustroju,
nawet w kraju tak przyzwyczajonym do wywrotów jak Francja. Taka
zmiana rozognia wewnętrzne waśnie i otwiera wrota zabiegom nieprzyjaciela; daje mu sposobność mieszania się do wewnętrznych
spraw państwa.
Skoro rzeczpospolita ogłoszona została, Bismarck począł się
zwracać w stronę napoleonizmu. Przypuściwszy jednak konieczność
zmiany rządu, nie można zaprzeczyć, że smutnym objawem było ujęcie
w takiej chwili władzy przez tych właśnie ludzi, którzy weszli w
skład rządu. Nie było więc wyboru, jak tylko między więźniem spod
Sedanu a Gambettą i Rochefortem?! Rochefort, jakby dla pozostania wiernym zadaniu
paszkwilisty, skoro dostał się do władzy, stał się umiarkowany;
lecz podobne zwroty o niczym nie świadczą, tylko o małej wartości
tych, którzy ich dokonują. Dość było przypuścić mutatis mutandis,
iżby ludzie tej miary, tej szkoły, tej wiary, co Gambetta i Rochefort,
a nawet Jules Favre, w stanowczej
chwili przyszli u nas do znaczenia i władzy, aby mieć jasne wyobrażenie
o smutnym ówczesnym położeniu Francji. Nieszczęśliwy kraj, który
na nic lepszego zdobyć się nie mógł!
Chętnie bym odwołał ten sąd, gdyby zdołali byli wyrwać Francję
z przepaści lub nawet ograniczyć rozmiary jej klęski. Czynów było
mało, za to wielka obfitość słów i to słów bez siły, bez wiary,
nie było w nich nic orzeźwiającego; to nie był ryk budzącego się
lwa. Nie mieli ci ludzie dzikiej, samorodnej, porywającej wymowy
trybunów pierwszej rzeczypospolitej. Puste, mało znaczące, acz wiele
obejmujące były ich okólniki i odezwy! Urojeń i marzycielstwa było
tam zbyt wiele na takie czasy i to w zapasach z najpraktyczniejszym
i nieczułym przeciwnikiem i z żelaznym Bismarckiem, którego niezawodnie
nie mógł powstrzymać "obraz zniszczonej stolicy świata"
ani rozczulić widok "wśród gruzów wnuka Wiktora Hugo u piersi
mamki".
Co się nas Polaków tyczy, winniśmy przecież oddać słuszność
ludziom stojącym wtedy u steru we Francji; pierwszy to bowiem rząd,
który miał odwagę nie łudzić nas, który, nie chcąc i nie mogąc nic
dla Polski zrobić, nie chciał przyjmować usług i krwi Polaków. Wielka
to zasługa i dowód uczciwości. Względy dyplomatyczne nakazywały
niezawodnie podobne postępowanie, był w nim przede wszystkim objaw
zwrotu w usposobieniu Francji, wskazówka, że Francja zrzeka się
tego posłannictwa na zewnątrz, które nie zawsze spełniała, które
jednak zawsze dotąd przedstawiała. U siebie i dla siebie - oto było
godło przyszłej Francji, która miała ostać się po wojnie, Francji,
która już wychylała czoło przy końcu Drugiego Cesarstwa, Francji
jeszcze bogatej, przemysłowej, handlowej, ale już bez wpływu i potęgi
na zewnątrz, Francji zrzekającej się swego dziejowego stanowiska
politycznego w Europie. [...]
Napoleonizm w swym rdzeniu zabity upadł. Czy chwilowo Bonaparci
nie mogli powrócić do władzy; w takich czasach trudno było nawet
i o tym nieprawdopodobieństwie zupełnie wątpić; wielkimi jednak
musiałyby być nieszczęścia wewnętrzne Francji, wielkimi zatargi
i bezrząd, brak ludzi i sił żywotnych lub może żądza pokoju, aby
szukała dobrowolnie w cesarzu albo regencji deski zbawienia. Trudno
się jednak już było łudzić, jakikolwiek wzięłyby wypadki obrót,
jakakolwiek czekała po nich nieszczęśliwą Francję przyszłość, klęska
jej była wielka, jej stan wewnętrzny już był upadkiem. Wypada się
nad nim zatrzymać, tym więcej, że upadek polityczny Francji wywrzeć
musiał wpływ na polskie stosunki, przede wszystkim na polskie pojęcia
i wyobrażenia. Rzecz godna uwagi, oto, że Francuzi w nieszczęściu,
w chwilowym nieszczęściu, wśród którego my już od przeszło stu lat
żyjemy, okazali się tak wielce podobni do nas. Uderzająca jest tu
tożsamość, począwszy od lekkomyślności i nieograniczonej wiary,
a raczej zarozumiałości we własne siły, zarazem rachowania na obcą
pomoc, a skończywszy na nieporadności, na przechwałkach, na - wśród
największej niedoli - upajaniu się mylnymi wieściami o zwycięstwie
lub podnoszeniu drobnych korzyści do wielkiego znaczenia i łudzeniu
siebie w nadziei oszukania innych!
Wiele słyszeć można było o upadku, o zepsuciu obyczajów we
Francji; zaprzeczyć zepsucia obyczajów niepodobna; było ono wprawdzie
tam bardziej krzyczące, widoczniejsze, a mniej obłudne jak w innych
krajach, ale nie wiem doprawdy czy było większe; z wyjątkiem północnych
Niemiec, wszystkie kraje i narody szły pod tym względem na wyścigi
z Francją, chociaż i w tym nie zdołały jej prześcignąć. Kto znał
jednak Francję, ten wie dobrze, że obok wielkiego zepsucia było
tam jeszcze wiele dobrego, wiele zdrowia, że obok rozpustnego i
lekkiego społeczeństwa było inne, poważne, pełne cnót. Nie można
też przypisywać klęsk i upadku jedynie i wyłącznie zepsuciu. Jest
inna uderzająca przyczyna upadku, przyczyna polityczna. Jak Polskę
zabiła anarchia, tak Francję podkopała rewolucja; anarchia w Polsce
była ciągłą, nieustającą, rewolucja stała się stanem chronicznym
Francji. Nie w czym innym, jak w chwiejności stosunków politycznych,
w niestałości rządów od pierwszej rewolucji szukać należy przyczyn
osłabienia Francji. Podczas gdy cała Europa, gdy wszystkie wokół
Polski istniejące państwa szukały siły we wzmocnieniu władzy i rozwinięciu
zasobów państwowych, Polska podkopywała w siebie władzę, powstrzymywała
wszelki rozwój państwowy; podczas gdy inne państwa szukały w ładzie
politycznym bezpieczeństwa, ona pogrążała się w swawoli. Od pierwszej
zaś rewolucji, podczas gdy inne państwa postępowały drogą reform
nie zmieniając jednak kształtu rządu, nie podkopując w korzeniu
zasady władzy, Francja przeciwnie, pozostała na raz obranej drodze
rewolucyjnej i rzadko miała rząd stały, częściej stronnictwa, które
były chwilowo u steru. Tliła się w niej ciągła walka o władzę, a
wśród tego tlenia zgorzało pojęcie o niej. Nie było we Francji opozycji
rządowej, była opozycja przeciw rządowi; nie było opozycji nadzorującej
i czuwającej, była dążąca do obalenia istniejącego porządku rzeczy,
pchająca rząd do błędów, szczęśliwa z nich bez uwagi na krzywdę
i szkodę Francji; nie naprawę, nie polepszenie istniejących urządzeń
miały na oku każdorazowe opozycje, ale zmianę rządu z pominięciem
interesów Francji. W następstwie tego widzieliśmy w ciągu osiemdziesięciu
lat jedenastą rewolucję, jedenastą zmianę rządu; przeszła więc była
Francja w tak krótkim okresie czasu przez jedenaście rewolucji mniej
lub więcej krwawych i stanowczych, nie licząc zaburzeń i podrzędnych
zmian. Trzeba było zaślepienia, wielkiej wiary w żywotność tego
pełnego zalet narodu, żeby nie spostrzec, że ustalenie rewolucji,
że ciągła niestałość stosunków politycznych musi stopniowo doprowadzić
do upadku, jeżeli już nawet upadku nie była oznaką. W całej historii
nie napotykamy na podobny przykład chwiejności stosunków politycznych,
a tam gdzie taką napotykamy, choć nie w takim stopniu, była ona
zawsze oznaką nachylenia się do upadku państw i narodów. Rzym zmieniał
co chwila nie kształt rządu, ale rządców, lecz wtedy dopiero, gdy
upadał. Nie ma w świecie politycznym tworu dość silnego, aby mógł
wytrzymać tak liczny szereg wstrząsów. Nie dziwić się, że one osłabiły
Francję, raczej podziwiać wypada żywotność i siłę narodu francuskiego,
który mógł przetrwać i przeżyć tak zabójczą chorobę. Nieustające
zmiany polityczne, rozpoczęte pierwszą rewolucją, wyrobiły w narodzie
skłonność do tych zmian; nie zepsucie obyczajów, ale owa skłonność
rozstroiła społeczeństwo francuskie, zabiła w nim wiarę w rząd,
we władzę. Ideałem Francuzów stał się jakiś urojony rząd, raczej
rząd ich urojeń, ideałem, którego nigdy osiągnąć nie mogli. Ustało
zaufanie rządzących do rządzonych, rządzonych do rządzących; najgorszym
był zawsze rząd, który był, najlepszym ten, który miał istniejącego
miejsce zająć. Wskutek tego, każdy rząd we Francji musiał najpierw
myśleć o sobie, jak o Francji, najpierw o ustaleniu i utrzymaniu
się, jak o bycie, potędze i interesach Francji; wewnątrz używać
musiał nieraz sztucznych środków, zgubnych leków oddziałujących
szkodliwie; na zewnątrz zaś, chcąc dogodzić wrodzonej Francuzom
skłonności, szukał i ubiegał się raczej za olśniewającymi wypadkami,
jak za rzeczywistymi dla Francji korzyściami; dochodziły rzeczy
nieraz do tego, że zewnętrzną polityką rządzono wewnątrz. Stronnictwo
rządowe, słudzy istniejącego porządku rzeczy, wciąż niepewni jutra
nie czuli się u siebie, czuli się raczej w komornym, i przychodziła
chwila, w której więcej o siebie, jak o Francję dbali, bo człowiek
jest słaby. Z wolna patriotyzm stronnictw zaczął zastępować patriotyzm
francuski. Wpływ takiego stanu rzeczy musiał zgubnie, rozkładowo
działać; z każdym rokiem, z każdym dniem, pogarszał się on i stawał
się coraz widoczniejszy, szczególnie przy końcu Drugiego Cesarstwa;
on to popchnął po części cesarza pod Sedan nie pozwalając mu wrócić
do Paryża, on go wtrącił wraz z Francją w przepaść.
Francja politycznie wpływowa, Francja na zewnątrz potężna,
opiekująca się słabymi, chciwa sławy i przewagi, ta Francja, jeżeli
nie na zawsze, to na długie lata upadła we wrześniu 1870 r.; tę
Francję przedstawiał napoleonizm, a pod Sedanem popełnił napoleonizm
samobójstwo. Po tylu klęskach i stratach wobec zjednoczonych Niemiec,
wobec Rzymu w rękach zjednoczonych Włoch, Francja musiała zrzec
się bezpośredniego na Europę wpływu; z upadkiem owej Francji, która
pod Sedanem poddała się, skończył się wpływ polityczny Francji,
zaczęły się jej nowe z Europą stosunki; polityczne stanowisko jej
zmalało. Nie przypuszczam jednak, aby miał się skończyć wpływ jej
wykształcenia i jej wyobrażeń; na to za wielką jest jej przeszłość,
zanadto dziś jeszcze jest ona bogata. Grecja choć upadła politycznie,
opanowała swoim wykształceniem nawet zwycięski Rzym; Rzym upadł,
a duch jego stał się podstawą nowego świata i dziś jeszcze ileż
jest rzymskiego w naszym wykształceniu, w tym, któremu Francja przewodniczyła.
Powierzchowne tylko cywilizacje giną z osłabieniem państw, które
je przedstawiały; żywotne, pełne treści, są nieśmiertelne. Narodom
i państwom można zadawać srogie ciosy, nie można zabić ich duszy.
Wskutek błędów Francja mogła upaść politycznie, ale jej duch, jej
wykształcenie, jej wyobrażenia, długo jeszcze pozostaną w świecie,
jeżeli nie wszechwładnymi, to przeważającymi. Polityczna zaś przewaga
przechodziła wtedy w ręce Niemiec. Taka przewaga narodu lub państwa
nie jest nowością w historii; lecz nowym byłoby zjawiskiem, żeby
ten sam naród po dwa razy do niej dochodził, bo zjednoczone Niemcy
mogłyby się stać równie potężne, jak Cesarstwo Niemieckie za Karola
V.
Ta zmiana punktu ciężkości potęgi politycznej wywrzeć musiała
wpływ nie tylko na stosunki europejskie, ale na przebieg dziejowy;
nastąpić musiało inne ukształtowanie się interesów, a zmiana odbiła
się także na nas, na naszych pojęciach, wyobrażeniach i polskich
warunkach życia.
Z boleścią, z uczuciem zawiedzionych nadziei widzieliśmy
upadek Francji, która była wpływowa w Europie, która dążyła do coraz
większej nad nią politycznej przewagi, Francji chciwej chwały, sprzymierzonej
z wszystkimi słusznymi sprawami. U nas poczucie łączności z istoty
położenia było zawsze silniejsze, jak we Francji. We Francji, pomimo
współczucia i dobrych chęci, poczucie to nie było dość silne, potrzeba
rozwiązania sprawy polskiej nie dość zrozumiana, aby wywołać czyn.
A jednak w 1870 r. okazało się, że polityka francusko-polska, na
której od rozbioru opierała się u nas zdrowa część narodu i budowała
jedynie nadzieje wskrzeszenia Polski, nie była pozbawiona prawdy
nie dlatego, że naszym marzeniom dogadzała, ale dlatego, że odpowiadała
interesowi Francji, ustaleniu jej wpływu i potęgi w Europie.
Od ostatniego rozbioru Polski i rewolucji francuskiej, napoleonizm
głównie, nawet wyłącznie przedstawiał wielkość, działalność, wpływ
i potęgę Francji na zewnątrz. Dla Polaków też z wszystkich we Francji
rządów przedstawiał najwięcej rękojmi rozwiązania sprawy polskiej
i w samej rzeczy on jeden coś dla niej zrobił, on jeden szczerze
chciał dużo zrobić. Pierwsze cesarstwo powołało nas do życia i stworzyło
Księstwo Warszawskie; szczęśliwe zakończenie wojny rosyjskiej byłoby
niewątpliwie wzmocniło i rozszerzyło rzekomą tę budowę. Napoleon
III był monarchą, który najwięcej myślał i najszczerzej pragnął
rozwiązać sprawę polską, choć nic nie umiał i nic nie zdołał dla
niej zrobić, nawet przyczynił się do jej klęski. Napoleonizm i sprawa
polska ściśle z sobą złączone, równą stało się dla nich klęską nie
rozwiązanie tej ostatniej. Sromotny upadek napoleonizmu był ciosem
dla polityki francusko-polskiej. Dla mnie Sedan był epilogiem 1863
r. Wtedy to już napoleonizm zrzekł się swojego stanowiska, wtedy
poniósł klęskę i wtedy też już wyrwały się mi z piersi złowrogie
dla cesarstwa przepowiednie, które prędzej ziściły się jak mniemałem.
Wtedy to polityka francusko-polska stanowczy poniosła cios, od tej
chwili odwet był trudny, z każdym dniem stawał się mniej prawdopodobny;
od tej chwili poplątały się sprawy świata, tak iż wszystkie ich
nici stopniowo zaczęły wypadać z rąk Francji; można jeszcze było
przypuszczać, że Francja pochwyci je i zawiąże na nowo łącząc się
z Austrią i łącząc sprawę austriacką ze sprawą polską; lecz Francja
już nawet o tym nie myślała, marzyła co najwięcej o przywróceniu
wpływu Austrii w Niemczech, a polityka francusko-austriacko-polska
rozwiała się ostatecznie w dniu, w którym Austria nie wystąpiła
jednocześnie z Francją przeciw Prusom.
Jeżeli dalsze łudzenie się pod tym względem stawało się z
każdym dniem mniej podobne, to znów zwątpienie i rozpacz nie tylko
niegodne by były narodu i społeczeństwa mającego w samym sobie warunki
życia, ale nawet były niemożliwe, bo rozpacz i zwątpienie ani zabijają,
ani mogą być czynnikami życia dla narodów. Przykro, trudno, a nawet
niebezpiecznie jest dla narodu wyjść z koła wyobrażeń, w którym
obracał się przez całe stulecie; boleśnie jest rozstawać się ze
świetnymi i pełnymi uroku nadziejami i przeistoczyć niejako swoje
pojęcia. Było to jednak, niestety, w 1870 roku już tylko przejściem
z urojonego świata do srogiej rzeczywistości. Nie mówię tego, abym
nie wiedział, ile było prawdy w polityce francusko-polskiej, którą
tylu u nas, ja pierwszy wyznawałem, ale dlatego, że skoro nie mogła,
nie zdołała się wcielić w czyn, przemieniała się w czczą, nieraz
zgubną nadzieję, jakby w ślepą wiarę. Wywarła ona niemały wpływ
na przebieg wypadków w Polsce, szczególnie na nasze pojęcia i wyobrażenia,
przede wszystkim na postępowanie naszych wrogów. Podtrzymywała u
nas prawdziwego ducha i podniecała zgubne nadzieje, wstrzymywała
czasem wrogów naszych i zasłaniała nas przed ciosami, lecz podniecała
także ich do nas nienawiść, a w stanowczych chwilach nie ochroniła
nas. Była hasłem dla zdrowej i patriotycznej części narodu, tak
w kraju, jak i w emigracji, lecz była także przyczyną rozlicznych
złudzeń, zawodów, po części i tych krwawych a zabójczych powstań,
które bez rękojmi ze strony Francji, lecz pod godłem nadziei w jej
pomoc porywały najrozsądniejsze w kraju żywioły, a w coraz większą
popychały nas przepaść. Była ona polem popisu wzajemnego współczucia,
które i w 1870 r znalazło u nas wyraz, współczucia wzajemnie bezowocnego.
A pomimo tego wola ludzka nie była dość silna, aby położyć koniec
tej polityce, zdziałać to mogła jedynie siła wypadków. Z upadkiem
jej, sprawa polska straciła na znaczeniu. Nie tyle żywioł polski
był niebezpieczny i groźny dla sąsiednich mocarstw, jak użycie go
przez Francję; nie Polska była straszna, ale Polska, za którą Francja
stała. Z upadkiem więc Francji wpływowej, zmieniło się znaczenie
sprawy polskiej; lecz nie upadł naród polski. Pozostał między dwoma
światami, między rosyjskim i niemieckim. Sprowadziło go to na niebezpieczny,
śliski, groźny, ale więcej rzeczywistości odpowiedni grunt. Pierwszym
tego skutkiem musiało być dla nas zdrowsze pojęcie naszego położenia.
Czekać nas mogą twarde chwile, wielkie klęski, ale nie śmierć; znajdzie
się dla nas miejsce jako dla narodu, byleśmy sprostali zadaniu przede
wszystkim trzeźwością poglądu na nas samych i nasze powołanie.
Z Francją, oprócz interesu politycznego i pociągu wypływającego
z usposobienia narodowego, łączyła nas tożsamość cywilizacji. Jak
ona świetnie, tak my nierównie skromniej przedstawialiśmy pomiędzy
germańskim a słowiańskim światem cywilizację romańską religią, literaturą,
usposobieniem, wyobrażeniami. Naprzód w tradycjach starego Rzymu,
następnie z Włoch, w końcu przeważnie z Francji czerpaliśmy wiedzę,
wykształcenie, ogładę, natchnienia. Nie słowiańskie pojęcia, ale
romańska cywilizacja stała się naszym duchowym jestestwem, może
naszym powodem bytu w tej części świata. Wszystko, co dobrego mamy
w sobie jest romańskim. Zaparcie się tego byłoby dopiero samobójstwem;
wyparcie się wyobrażeń, zasad cywilizacji romańskiej dla innej niższej
i dzikszej byłoby upadkiem upadków. Nie przesądzając też zawikłań
politycznych, w pielęgnowaniu, w pozostaniu wiernymi cywilizacji
romańskiej widzę nasz powód bytu i upatruję samoistność narodową.
Z tym objawem, stwierdzającym się pomiędzy światem rosyjskim a niemieckim,
przyjdzie się zawsze porachować, jeżeli sami nie zabijemy w sobie
tego, co stanowi rzeczywistą samodzielność i odrębność.
Aczkolwiek zaszłe wypadki wielki, stanowczy może wywarły
wpływ na nasze stosunki, to jednak w niczym nie zmieniły ani osłabiły
naszej łączności z Austrią. Wśród burzy na morzu, podziurawiony
nawet okręt lepszy jak nic, jak bezdenne morze. Przez Austrię interesy
nasze spajały się jeszcze ze światem; tym większą musiała być nasza
o jej losy troskliwość.
Położenie jej niewątpliwie stało się arcytrudne, byt jej
był wypadkami zachwiany i zagrożony. Już chwila czynu minęła była
dla niej bezpowrotnie, a jak podczas wojny śmiały krok mógł się
stać zbawczym, tak po klęskach Francji tylko stanowczy wybór przymierza
mógł ochronić i zasłonić. Położenie pod tym względem było przykre,
w ostatecznych jednak następstwach ze strony Prus groziła zależność,
ze strony Rosji cios śmiertelny; w przymierzu z Niemcami mogła jeszcze
Austria istnieć, bez tego przymierza zniknąć mogła między Prusami
i Rosją. Postanowienia powziąć tymczasem nie umiano. Kanclerz Beust cieszył się z
początku nadzieją zwycięstw francuskich, ale nic nie zrobił, aby
im dopomóc; teraz pocieszał się nadzieją, że Bismarck nadużyje zwycięstwa
w Niemczech i zwróci umysły przeciwko sobie; ale znowu nic w tym
kierunku nie robił; jałowa miłość dla Francji i jałowa nienawiść
dla Prus, to było jego stanowisko, a z tym głęboka wiara we własną
wielkość i postanowienie wystrzegania się wszystkiego, co by go
posady kanclerskiej pozbawić mogło. Węgrzy, przeciwnie, od pierwszych
zwycięstw niemieckich stanowczo byli za przymierzem pruskim. Przekonani
byli, że niedługo po zawarciu pokoju Bismarck będzie się oglądał
czy w przymierzu z Rosją przedsięwziąć rozbicie Austrii, czy w przymierzu
z Austrią zapobiec rozwielmożnieniu się w Europie jedynego sąsiada,
który mógłby powstrzymać rozwój potęgi pruskiej. Prezes ministrów
węgierskich, hr. Andrassy, wpływał z naciskiem
na zmierzanie do przymierza z Niemcami i posiadał dość wpływu, aby
nie dopuścić żadnego nieprzyjaznego dla Prus objawu; Beust i Andrassy
równoważyli się tak, aby żaden nic zdziałać nie mógł. Wobec tego
zamieszania, a wobec widocznej prawdy, że losy Austrii zależały
w owej chwili nie od wewnętrznej, ale od zewnętrznej polityki, sojusz
Polaków z Węgrami i wspólne ich zaważenie na politykę zewnętrzną
stawało się coraz większą koniecznością. Chwila postanowienia i
wyboru drogi była niedaleka. Niebawem hr. Bismarck miał wyrwać kratę,
przez którą i tak woda przepływała, i połączyć dwa brzegi Menu.
Natychmiast o zbliżeniu się do Austrii pomyślał Bismarck.
Polaków, jako należących do rodziny europejskiej, jako naród
katolicki, żywo musiały obchodzić wypadki jednocześnie zaszłe w
Rzymie. Następstwem klęsk Francji i upadku cesarstwa było zajęcie
Rzymu Papieży przez wojsko włoskie. Ze zwykłą im zręcznością i wierni
tradycji Cavoura, Włosi usprawiedliwili wkroczenie do Rzymu obawą
przed wywrotem, tak iż weszli niemal dla zasłonięcia Papieża oraz
dla ocalenia tronu Wiktora Emanuela. Wobec tego postępowania w chwili tylu upadków,
wspaniałą była postać Piusa IX; z prawdziwą wielkością duszy zmierzył on nadchodzące,
nieuniknione wypadki; z powagą, bez goryczy poddał się zrządzeniu
wyższemu, na list króla włoskiego rzekł: "piękne słowa, brzydkie
czyny", i okryty majestatem swojego kapłaństwa zastrzegł się,
lecz walkę kazał po paru godzinach zaniechać i pozostał w Rzymie
czując, jak w nim jest potężny i wielki pomimo i wbrew dokonanego
zajęcia, jak wspaniały, kiedy w duchu swego posłannictwa odwiedzał
rannych obydwu wojsk. Za to postanowienie cały świat katolicki,
przede wszystkim Włosi winni Ojcu Świętemu głęboką wdzięczność.
Rzym bowiem zajęto, ale Rzymu nie oddał Ojciec Święty i Rzym nie
przestał być własnością świata katolickiego; Włochy nie są pozbawione
wielkiej, duchowej potęgi papiestwa. Bezwzględnym
czynem zajęcia Rzymu sprawa rzymska nie była rozwiązana. Jako narodowi
katolickiemu, wobec zaszłych w świecie przemian, więcej jak kiedykolwiek
zależeć musiało Polakom na duchownej niepodległości i niezależności
głowy Kościoła; rękojmią tej niezależności mogła być jedynie niezależność
państwowa.
Im więcej przedłużał się dramat historyczny, na którego przebieg
ludzkość patrzyła z natężoną uwagą, jakby przeczuwała, że od jego
rozwiązania jej własne losy były zależne, tym ogólne wrażenie stawało
się przykrzejsze, interes dramatyczny stopniowo słabł, może głównie
dlatego, że coraz był większy brak nie tyle bohaterów, jak charakterów;
wzrastał niesmak na widok bezwzględności pruskiej, niemocy i nieporadności
francuskiej. I godziło się zapytać, co się stało z cywilizacją,
co się stało z postępem, skoro dwa wykształcone w Europie narody
dochodziły do upokarzających ostateczności, skoro żaden z nich nie
umiał stanąć na wysokości położenia, jeden klęski, drugi powodzeń.
Rabunki, okrucieństwa, pogarda wszelkiego prawa znamionowały postępowanie
Prusaków we Francji; obchodzili się oni z nią jakby ze zbuntowaną
prowincją, gorzej jak Rosjanie z ostatnim powstaniem polskim. Prawo
zwycięstwa nie uprawnia takiego postępowania, a nie tylko jest ono
pomiataniem i zaparciem się zasad słuszności, cywilizacji i postępu,
ale jest nieroztropne wobec przyszłości i jej niebezpieczeństw,
bo jest zarodem zemsty; kto w ten sposób obchodzi się z wielkim,
szlachetnym narodem, kto w ten sposób nadużywa zwycięstwa, ten albo
uważa ów naród za ostatecznie upadły, albo sam dostał zawrotu głowy.
Są bowiem krzywdy, które naród - chcąc pozostać narodem - zemścić
kiedyś musi; takimi są niezawodnie te, które Niemcy nieszczęśliwej
wyrządzali Francji. Mniemali więc, że już nigdy nie będzie zdolna
ich pomścić.
Z drugiej strony stan Francji, doprowadzenie jej do tego,
iż musiała znosić butę, zuchwalstwo, srogość, niższego pod tylu
względami wroga, boleścią przejmowały serce, wprowadzały w zwątpienie
o wszystkim, co dotąd wiarą było. Widok był odpychający, było w
nim coś przeciwnego przyrodzie, mógłbym powiedzieć prawom bożym;
przykry on być musiał dla obojętnego widza, cóż dopiero dla nie
obojętnego!
Polacy zaś do końca obojętnymi widzami być nie mogli, choćby
nie mieli już żadnej wątpliwości o ostatecznym skutku. Każdy człowiek,
każdy naród złączony z zachodnią cywilizacją, do końca musiał być
sercem z Francją, cóż dopiero Polacy, których religia, tradycje,
wspomnienia, wykształcenie, wyobrażenia łączyły z nią tak ściśle.
Rozum, wyrozumowanie były tu bezsilne, musiały ustąpić wobec wyższych
uczuć, bo jeżeli w zwykłych wypadkach rozum stanu wystarcza, to
wśród dziejowych przeobrażeń jest on i tyle razy okazał się niedostateczny
i zawsze wtedy góruje nad nim sumienie, bo w nim jest jeszcze prawda,
gdy już jej brak w rozumie. Tak jest, jeżeli już nie rozum polityczny,
to sumienie mówiło wszystkim z zachodnią cywilizacją zespolonym
narodom, katolikom i nam Polakom, że do ostatniej chwili sprawa
Francji jest ich sprawą, że jej towarzyszyć winny ich życzenia,
chociaż już nie łączyły się z nią nasze nadzieje; a jednak niepodobna
zaprzeczyć, że te głębokie, tak na wskroś prawdziwe uczucia, z każdym
dniem oziębiał stan Francji, niemoc niegodna wielkiego narodu, rozprężenie
niegodne tak wysoko stojącego społeczeństwa, zawsze złowrogie działania
wywrotowe, coraz groźniejsze zachcianki socjalistyczne i nareszcie
owi ze wszystkich stron świata przybiegli pośrednicy i kondotierzy
rewolucji, których pomoc więcej przyniosła Francji wstydu i upokorzenia,
jak rzeczywistych korzyści. I zaprawdę nie szło o drobne zawiści, poziome
niechęci, nawet o zasady, o republikę lub monarchię, demokrację
lub arystokrację, zachowawczość i rewolucję; któż by nie umiał się
w takiej chwili wznieść ponad te codzienne współzawodnictwa i walki;
nawet de Maistre, który tak namiętnie
nienawidził rewolucji wśród największego, najstraszniejszego terroryzmu
pierwszej rzeczypospolitej, życzył sobie i pragnął zwycięstwa ostatecznego
Francji, bo jego potężny rozum wiedział, czym była Francja dla świata;
ale właśnie szło o to i o to jedynie, że zamieszanie we Francji
zmniejszało, uniemożliwiało odwet, że ludzie, którzy w jej imieniu
przemawiali nie dawali rękojmi zwycięstwa, że stan jej wewnętrzny
dla niej był nową klęską, dla wrogów nowym zwycięstwem!
Naraz ujrzał się świat odcięty od swej stolicy, od Paryża,
podług którego nawykł był od dawna sądzić o ogólnym położeniu Europy;
był to niejako południk, który służył do mierzenia i obrachowywania
ciał politycznych i ich biegu. Trudno więc było rozpoznać się, a
wiadomości nadchodzące to za pomocą balonów, to za pomocą gołębi
z dawnej stolicy świata, zamiast rozjaśniać, gmatwały pojęcia o
położeniu rzeczy. Nie tylko odcięta była Europa od Paryża, ale Paryż
przestał być Paryżem, przemienił się w największą w świecie twierdzę.
Brak tej stolicy świata, ustanie bicia tego serca, mieszały i zaciemniały
pojęcia. Nazywano Paryż Babilonem, lecz był on przede wszystkim
Atenami, nieraz Rzymem. Ten Paryż chwilowo przynajmniej zniknął,
cóż mogło go zastąpić? Nie główna kwatera niemiecka w Wersalu lub
Berlin. Nie zapełniało także powstałej stąd próżni tymczasowe siedlisko
połowy tymczasowego rządu francuskiego. [...]
Wszystkie więc przepowiednie spełniały się kolejno, każde
słowo Kasandry stawało się rzeczywistością i czynem było stwierdzone,
wszystkie czynniki od dawna przewidywanej strasznej burzy były już
w grze, a widnokrąg polityczny, wielce zachmurzony, naraz przemienił
się w najciemniejszą, niewidzianą może dotąd noc, wśród której już
nikt nic dojrzeć nie mógł. Nawet wznosząca się nad innymi postać
Bismarcka pozostała na chwilę w cieniu groźnych wypadków.
Rosja wystąpiła nareszcie jawnie ze swoimi zamiarami i widokami,
ze swoją myślą i ze swoją dla Europy pogardą. Rosja uznała za stosowne
teraz właśnie zużytkować wdzięczność Prus za jej neutralność przychylną,
szukać choćby częściowego zadośćuczynienia za budzące już w niej
zazdrość nadspodziewane niemieckie powodzenia i skorzystać z ogólnego
rozstroju, aby podnieść sprawę wschodnią, która w przyszłości jest
sprawą słowiańską, czyli aglomeratu, co by pochłonął Turcję i słowiańską
część Austrii.
W nocie poruszającej rzecz o Morzu Czarnym, ks. Gorczakow nie pominął sprawy
słowiańskiej. Dwa olbrzymy stanęły na równoległych drogach, wiodących
do celu oznaczonego jednym wyrazem - panowanie. Niemcy czynami na
drodze prowadzącej do ich jedności, Rosja postanowieniem powrócenia
na drogę wiodącą do zespolenia pod jej wpływem i przywództwem.
Wśród ogólnego zajęcia, niewolnego przecież już od znużenia,
wojną niemiecko-francuską, nota kanclerza rosyjskiego z 31 października,
podnosząca śmiało sprawę wschodnią, swoją ważnością oderwała myśl
od niesłychanych zwycięstw pruskich, haniebnych klęsk Francji i
zwróciła naraz w inną stronę uwagę osłupiałej, ogłupionej Europy.
Nota ta nie tylko była podobna do uderzenia piorunu wśród grzmotów,
ale była nowym ciosem zadanym skarłowaciałej i upadłej Europie.
Przesłana w ówczesnych okolicznościach, była czynem, była niemal
wygraną bitwą. Publiczność europejska nie pomyliła się; od razu
spostrzegła ważność kroku gabinetu petersburskiego i zwróciła w
tę stronę swoją troskę, odwracając się nawet od dramatu kończącego
się pod murami Paryża i nad brzegami Loary, a to dlatego, że w owym
kroku Rosji był zaród podziału panowania nad światem między Prusami
i Rosją, chociaż może kiedyś współzawodnictwa, od którego przyszłość
Europy zależną była, bo sama nie była zdolna jej zabezpieczyć sobie.
Czyż możliwa, szczególnie czyż wątpliwa być mogła w skutkach
wojna Olbrzymów z Liliputami, a nie inaczej przedstawiałoby się
położenie, gdybyśmy przypuścili, że po jednej stronie stanęłyby
Prusy z Rosją, po drugiej reszta Europy. Wszystko po tamtej stronie
niezwykłych było rozmiarów, żądze, zamiary, czyny, postanowienia,
siły, środki wojenne, mężowie stanu i nastrój ducha narodowego;
wszystko to zaś po tej stronie skarłowaciałe było tak, że już nawet
świat ten nie umiał mieć swej woli, że żadne z państw do niej należących
niezdolne było wystawić stutysięcznej armii. I skąd, godzi się zapytać,
to tak raptowne obniżenie państw i narodów niedawno jeszcze potężnych
i silnych a wyższych od Olbrzymów? Oto skarłowaciały one wśród dobrobytu
i samolubstwa, które jak owe czarodziejskie napoje w miarę używane
odmładzają i dodają siły, lecz które, gdy się ich nadużyje, przywodzą
człowieka do stanu dzieciństwa. Były więc dwa obozy: Liliputów i
Olbrzymów.
Podczas gdy mocarstwa należące do pierwszego zrzekały się
stopniowo wpływu na sprawy świata, podczas gdy bałwochwalczo czciły
bożka pokoju i paliły kadzidła przed bożkiem dobrobytu, podczas
gdy przybierały za godło: każdy u siebie, każdy dla siebie i podczas
gdy wypierały się w polityce wszelkiej myśli, wszelkiego wznioślejszego
dążenia i zadowalały się polityką z dnia na dzień, Prusy i Rosja
nie przestały żywić wielkich, daleko sięgających zamiarów i pielęgnować
w swym łonie myśli politycznej, jedne niemieckiej, druga słowiańskiej.
Kiedy tamte zaniedbywały rozwijać niezbędne warunki zewnętrznego
bezpieczeństwa i potęgi, Prusy i Rosja wciąż nimi były głównie zajęte
i wydoskonalały je. Kiedy w Anglii szkoła manchesterska wpływem swoim zapewniała zwycięstwo polityki
nieinterwencji, kiedy we Francji władcy jej chcieli spoczywać na
zdobytych już laurach i twierdzili, że wszystkiego za jednego panowania
zrobić nie można, i kiedy w Austrii zapanowała polityka polegająca
na zamykaniu oczu przed niebezpieczeństwami, w tym samym czasie
Prusy śmiało wykonywały myśl Fryderyka Wielkiego, a Rosja Piotra
Wielkiego. I jedne, i druga do tego się przysposabiały.
Stąd ta nierówność sił i środków, stąd obozy Olbrzymów i Liliputów,
stąd tak korzystne pierwszych, tak nędzne drugich położenie. Wobec
tego trudno już niemal było sobie życzyć walki Liliputów z Olbrzymami,
trudno w nią wierzyć, można było być pewnym, że Liliputy nie zdobędą
się na czyn, że groźba Olbrzymów wystarczy, aby ich powstrzymać.
Nie więc w sile oporu Liliputów ani w walce ich z Olbrzymami szukać
należało oznak czasu i wskazówek przyszłości. Gdyby Olbrzymy poszły
ręka w rękę, to zgniotłyby, zdruzgotały wszystko, co by na drodze
napotkały i dopiero może kiedyś, dokonawszy dzieła zaboru i zniszczenia,
poróżniłyby się i wzięły za barki o ostateczne nad światem panowanie.
Należało dołożyć zatem usiłowań, aby rozerwać spojone ich ręce i
rozdzielić ich. Do tego jedynie zdolne były Liliputy, a gdzie brak
siły, tam trzeba ją chytrością zastąpić. Ważność podniesionej przez
Rosję sprawy polegała na tym, czy i jak dalece Prusy iść będą w
niej łącznie i wspólnie z Rosją; czy i jak dalece zabiegi Liliputów
zdołają rozdzielić dwóch Olbrzymów? Dlatego też obrót sprawy wschodniej,
względnie słowiańskiej, zależał głównie od wypadków we Francji,
od przebiegu wojny niemiecko-francuskiej i od uporządkowania się
ostatecznego Niemiec.
W chwili, w której sprawa pangermanizmu dobiegała do kresu,
a rozpoczynała się panmoskwicyzmu, położenie narodowe polskie i
polityczne stawało się coraz groźniejsze. Musieli Polacy być przygotowani
na wszystko i na to, że po ich ciele raz jeszcze stąpać będą olbrzymy,
a stąpając usiłować będą zgnieść ich ostatecznie. Nie byłoby to
jednak dla nich nowością, a nieraz dowiedli, że umieją znieść ten
ciężar, że zgnieść ich może, ale nie udusić, że ciało skrwawić i
zranić zdolny, ale że ducha pod nim nie oddają; i to miało się stać
jedynym ich w najbliższej, twardej przyszłości zadaniem. Wszystko,
co zaszło, wszystko, co się przygotowywało, było bolesnym dla nas
triumfem; Europa przekonać się mogła czy nasze przestrogi były płonne,
czy nasze wołanie o pomoc było jedynie głosem samolubstwa i czy
nie miało także na celu dobrze zrozumiałego jej interesu. Ale głos
nasz był głosem wołającego na puszczy i oto spełniały się przewidywane
następstwa zaniedbania, lekceważenia i opuszczenia. Nic zaiste sroższego
nie mogło być dla nas, jak dożyć chwili, w której świat się przekonał
o braku Polski, o jej potrzebie, a w której zmuszony był przyznać,
że się o tym przekonał - za późno! Przywodzi to mi na pamięć rozmowę
z politycznym mężem angielskim, który w 1863 roku przybył do Krakowa
dla bliższego przypatrzenia się wypadkom. Osobiście sprzyjał wielce
naszej sprawie, w rozmowie jednak rzekł: "Wróciwszy do Anglii,
chciałbym podnieść głos w parlamencie za sprawą polską; wiesz pan
jednak, że u nas polityka uczuć nie popłaca, że aby skutecznie poprzeć
was, trzeba dowieść, że to zgodne jest z interesem Anglii. Otóż
szukam rozumowania, ale przyznaję, że bezowocnie. Gdybyś pan był
w parlamencie angielskim, cóż byś w tej mierze powiedział?"
Pytanie było zręczne, a odpowiedź niełatwa, jeżeli bowiem interes
Francji był w tej sprawie jasny i widoczny, to tym samym Anglii
był nierównie mniej wybitny, może wątpliwy; rzekłem więc: "Nie
przeczę, że interes Anglii nie jest tak wielki i naglący jak Francji
i dynastii napoleońskiej. Przyznasz mi jednak pan, że Anglia wielkie
ma na wschodzie zadania, że się zawsze okazywała wielce na nie czułą;
otóż możecie być pewni, że jeżeli dziś dacie upaść Polsce, będzie
to tak wielki, tak stanowczy dla Rosji triumf a dla zachodu klęska,
że nie zdołacie następnie powstrzymać kolosa północnego; w kilka
lat po naszym upadku ujrzycie się wobec wielkiego zadania wschodniego,
a już nie wy, a Rosja go rozwiąże". "Tego nikt nie zrozumie
w Anglii", odrzekł wielce uczony Anglik. "Tym gorzej dla
nas i dla Anglii", odparłem.
Chwila nie tylko zręcznie, ale przezornie uchwyconą została
przez Rosję dla podniesienia sprawy poruszonej przez notę kanclerza
ks. Gorczakowa z 31 października 1870 r., w której zażądał rewizji
traktatu paryskiego co do narzuconych przez niego Rosji ograniczeń
na Morzu Czarnym. Głębiej zastanawiając się nad tym krokiem,
można by w nim dopatrzyć się raczej nieufności do przyszłych Niemiec
zjednoczonych pod przewodnictwem Prus, jak zupełnego porozumienia
gabinetów petersburskiego i berlińskiego. Być może, że w zamian
za neutralność i za straż nad neutralnością Austrii, hr. Bismarck
wystawił był weksel płatny Rosji po wojnie; ale Rosja nauczona przykładem
Francji po Sadowej, nie czekała terminu i chciała go spieniężyć
doraźnie. Przezorność ta wcale nie zbyteczna z takimi dłużnikami,
jak Prusy i hr. Bismarck. Co się tyczy innych mocarstw, to nota
ks. Gorczakowa z wielką dla nich napisana pogardą, a kanclerz wcale
nie silił się w niej na oględność. Zapewnienie, że Rosja nie myśli
zmieniać swej polityki na wschodzie, zakrawało na szyderstwo. W
samej rzeczy, Rosja chcąc się uwolnić z zobowiązań traktatu paryskiego,
postępowała uporczywie na obranej od trzech wieków drodze. Pod innym
jeszcze względem sposób, w jaki podniosła sprawę Morza Czarnego
był znakiem czasu; podniosła ją bowiem z największą pogardą dla
zasady prawa. Zrywanie jednostronne traktatów musi w ostatnim następstwie
doprowadzić do zupełnej zatraty prawa międzynarodowego; bo też gdyby
panowanie nad Europą miało być udziałem dwóch tylko mocarstw, to
prawo międzynarodowe stałoby się zbyteczne. Ale przedstawmy sobie
dzisiejszy świat, w którym wszelka wiara osłabiona, podkopana, wszelkie
wznioślejsze uczucie wyszydzone, pozbawiony prawnej podstawy we
wzajemnych stosunkach, którą stworzył rozum ludzki i którą ludzie
przyjęli we własnym bezpieczeństwie, a niezawodnie dojdziemy do
przekonania, że taki stan rzeczy doprowadzić by musiał do dzikości,
do zamieszania. W czasach przed Grotiusem i Pufendorfem, wiara i
Kościół potężnymi były czynnikami w stosunkach między narodami;
dziś jeżeli spalimy lub wyrzucimy za okno prawo międzynarodowe stworzone
przez Grotiusów, Pufendorfów, Vattelów, cóż je zdoła zastąpić, cóż zasłoni świat od
zdziczenia i zbydlęcenia? Trudno bez przerażenia spojrzeć w przyszłość,
w której siła bezwzględna stałaby się jedynym prawem, w której Europa
podzielona by była na dwa potworne aglomeraty, których jedyną słabością
byłaby potworność. [...]
Ponieść klęskę, stracić armie, a nawet prowincje, może największy
naród, najpotężniejsze państwo, takie straty nie zamykają jeszcze
drogi do odwetu i do przyszłości; lecz upadek na duchu, wyzucie
się z wzniosłych, uszlachetniających istotę ludzką uczuć, zaparcie
się patriotyzmu pod ogromem klęsk, a wskutek tego pokorne ugięcie
karku przed czynem dokonanym, wyrzeczenie się wszelkiego oporu lub
uniemożliwienie go wewnętrznymi rozterkami, oto klęski klęsk, oto
upadek, z którego się nie powstaje, oto znamiona wyrodzenia i smutne
oznaki przyszłości narodu. Była chwila, w której podobny Francji
upadek przewidywać można było; obawy te usunięte zostały. Francja
mogła być ostatecznie zwyciężoną i pokonaną, ale pomimo to pozostanie
wielkim narodem z głosem w sprawach świata, bo Francja dowiodła,
że nie przestała być Francją, która nigdy nie zaparła się patriotyzmu,
która właśnie wśród klęsk najwięcej okazywała żywotności. Taki był
skutek podziwu godnej walki, którą w grudniu 1870 r. prowadziła
Francja z armiami niemieckimi. Dziwne to zjawisko, powtarzające się nieraz
w dziejach Francji, że właśnie w chwili największych klęsk, w których
ludzie rozpaczali o jej losie, a i Bóg zdawał się ją opuszczać,
że właśnie w ostatniej, w najostateczniejszej chwili umiała się
z upadku podnosić, a Bóg wyraźnie podawał jej rękę nad przepaścią.
Niczym innym była Dziewica Orleańska, jak tylko tym w ostatniej
chwili opatrznościowym zbawieniem, zarazem podniesieniem się duchowym
narodu; to samo i w innych warunkach widzimy, po wielkiej pod Pawią
klęsce i uwięzieniu Franciszka I; przy końcu wielkiego panowania Ludwika XIV
jego świetność zaczęła blednąć, klęski po klęskach spadały na Francję,
koalicja zwycięska wkraczała na jej terytorium, a nawet, jak opowiada
Saint-Simon, dwór myślał już
o opuszczeniu Wersalu, zagrożonego nieprzyjacielskimi podjazdami,
gdy wtem niespodziewane zwycięstwa marszałka Villars wstrzymały
najazd i przechyliły szalę na stronę Francji; nareszcie rewolucja
1789 r., wywoławszy koalicję wśród najopłakańszych okoliczności,
pokonała ją. Pod koniec 1870 r., równie świetnego jak tamte odwetu
Francji nie można było spodziewać się; lecz zdobyła się na duchowy
nad samą sobą odwet i ten, chociaż nie miał znaczenia wygranej,
miał znaczenie dziejowe. [...]
Nie potrzeba kłaść nacisku na następstwa dla Francji wypadków
paryskich, które w marcu zrodziły komunę i jej szał, a które przenosząc się do innych większych miast,
tym więcej zabójcze stać się mogły. Dla Francji politycznie streszczały
się w dwóch ohydnych wyrazach: wojna domowa. Wojna domowa po opłakanej,
niepamiętnej klęsce zewnętrznej, wojna domowa pod okiem i w obecności
zwycięskiego wroga, który lada chwila mógł się w nią wmieszać, to
zaiste obraz przerażający, zdolny wzbudzić zwątpienie o jakiejkolwiek
przyszłości tak niegdyś wielkiego, tak nisko upadłego narodu. A
jednak jeszcze głębsze, smutniejsze i okropniejsze zrobią te wypadki
wrażenie, skoro im się przypatrzymy bliżej i zbadamy ich treść,
ich istotę, skoro ocenimy główne w nich czynniki i głównych działaczy.
Wśród rozkwitu cywilizacji obecni byliśmy jakiemuś dzikiemu, barbarzyńskiemu
starganiu wszystkich węzłów, wszystkich strun życia, zamętowi moralnemu
na wielką skalę, szalonemu zdeptaniu społeczeństwa przez społeczeństwo,
narodu przez naród; byliśmy obecni przedstawieniu w niezwykłych
rozmiarach ustępów z króla Leara; dzieci pastwiły się nad rodzicem;
w zawziętości wykłuwały mu oczy, obchodziły się z nim bez litości
i same między sobą się mordowały z największą pogardą i zapomnieniem
o najświętszych uczuciach, ze stępionym a bodaj czy nie straconym
zmysłem zachowawczym, którego miejsce zajął zmysł niszczenia. Ten
zamęt materialny i duchowy, społeczny i polityczny, odbywał się
bez siły, bez wielkich czynów i bez wielkich charakterów; niedołęstwo
i rozprężenie zajęły miejsce wściekłości i nienawiści, słowem, podłe
namiętności zastępowały wielkie. Dobrze i dokładnie nakreślić ówczesny
stan Francji jest niepodobieństwem, a właśnie ta niezrozumiałość
wypadków, to usuwanie się ich z dziedziny rozumu i sądu ludzkiego
było przerażające. Wszystko tam wywrócone, pojęcia i rzeczy, wszystko
pochłonięte było przez zamęt: patriotyzm, godność narodowa, własność,
powaga człowieczeństwa, wyobrażenie o władzy, przede wszystkim sama
władza. Nawet źródło władzy jakby wyschło. Był to przede wszystkim
ostateczny i stanowczy zamach na władzę i na pojęcie o niej. Dawne
rewolucje rzucały się na szlachtę i księży, na kapitalistów i mieszczan,
ta mordowała przedstawicieli władzy, tak dobrze generałów, jak prefektów
bez względu na to, czy byli republikanami czy nie, czy dziećmi ludu
czy arystokratami. Idźmy dalej. Rewolucja ta ani była silna własną
siłą, ani zapanowała za pomocą zwycięstwa, lecz jedynie zaprzeczeniem
władzy, bo rozstrojem ostatecznego, ale niezbędnego w ręku każdej
władzy środka wykonawczego. Wojska nieposłuszeństwo, bratanie się
jego z burzycielami, oto główna przyczyna zwycięstwa komuny. Klęski
wojenne rozluźniły wojsko, zmniejszyły jego liczbę; ale rozprzężenie
tej siły, ale upadek karności, brak posłuszeństwa, niecna małoduszność
wobec Niemców i wobec wewnętrznych burzycieli pochodziły z nieposzanowania
władzy.
Wypadki zabójcze dla Francji nie tylko dla niej miały złowrogie
znaczenie. Jakież społeczeństwo, jakież państwo obojętnie widzieć
mogło to zupełne zaprzeczenie władzy, to wytrącenie z jej rąk wszelkich
środków strzeżenia bezpieczeństwa społecznego i to samobójstwo narodowe
i polityczne popełnione w imieniu wszechświatowych zasad i jakiegoś
źle określonego bożyszcza pod przybraną nazwą komuny, obryzganego
błotem, krwią i szumowinami społeczeństwa?! Głównym a najważniejszym
znamieniem paryskich wypadków było właśnie ich ogólno-przewrotowe
znaczenie. Nie było w nich ani duszy, ani serca francuskiego; w
rękach ich twórców nie powiewała chorągiew francuska, lecz czerwona.
Powodem i przyczyną ich nie szał patriotyczny, nie oburzenie lub
boleść z powodu upokarzającego dla ojczyzny pokoju, ale rozpasanie
najchorobliwszych żądz i rozuzdanie motłochu. Komuna nie była skierowana
przeciw wrogom ojczyzny, ale przeciw urojonym wrogom ludzkości,
jej celem nie ojczyzna, ale bezrząd, nie wielkość Francji, ale zwierzęce
uszczęśliwienie ludzkości. Przywódcami byli drugorzędni i trzeciorzędni
polityczni szalbierze, chórzyści bez nazwisk, a twórcą antyspołeczne
stowarzyszenie: International.
To potworne stowarzyszenie powoli ogarniać poczęło świat
cały, werbując do swojej służby we wszystkich krajach warstwy robotnicze.
Wpływ jego zbyt okropnie stwierdzał się w Paryżu. Stowarzyszenie
miało już związki i zwolenników wszędzie: we Włoszech, w Hiszpanii,
w Niemczech, w Belgii, w Anglii, w Wiedniu, w Ameryce. Jako objaw
ogólnoeuropejski, International winien był zwrócić na siebie
uwagę tak rządów, gdyby nie zatraciły sztuki rządzenia, jak ludzi
myślących. Obrał on sobie do działania grunt, na którym niełatwo
stawić mu czoła, bo społeczny; zmierzał do celu powabnego dla motłochu
i urodzić miał anarchistów, morderców panujących i naczelników państw.
Demagogia socjalna prześcignęła demagogię polityczną, uliczną, ludową.
Demagogia polityczna stała się wobec socjalnej zacofaną. Godne bowiem
uwagi jest, że socjalna demagogia, która ogłosiła komunę w Paryżu,
rozpoczęła swoje działanie od rozbratu z wszelką myślą polityczną,
tak jak International wypierał się wszelkiego udziału w sprawach
lub sporach politycznych. Zaprzeczenie więc władzy, rządu, ojczyzny,
patriotyzmu, oto wyznanie wiary demagogii socjalnej. Zwycięska w
Paryżu rewolucja nie otaczała się wcale urokiem ultrapatriotyzmu,
bo jednym z pierwszych oświadczeń komuny było, że nie chce naruszać
warunków pokoju wersalskiego. Pierwszy raz spotkaliśmy się z demagogią odrzucającą
chorągiew ultrapatriotyzmu, nie strojącą się - jak to u nas zwykła
czynić - w żałobę za ojczyznę; pierwszy raz widzieliśmy ją obnażoną,
szczerą i bezwstydną. Była to niemało znaczący znak czasu. Zwycięska
w Paryżu rewolucja ani się utrzymać, ani nic zbudować nie mogła,
musiała być pokonana lub się rozpaść, bo przedstawiała niepodobieństwa,
fałsze i ostatecznie bezrząd we wszystkich ludzkich stosunkach.
W czasach jednak uwielbienia, powodzenia to, co się stało w Paryżu,
było dla społeczeństw zgubne, dla władzy, jej powagi i znaczenia
szkodliwe. Niemoc i niedołęstwo rządu wersalskiego były gorszym
przykładem, jak chwilowe zwycięstwo komuny w Paryżu; niemoc i nieporadność
ludzi uczciwych i ludzi porządku jest zgubniejszym objawem, jak
rzekome powodzenie szaleńców i szalbierzy.
To, co się odgrywało w Paryżu, dlatego, że poruszało zadania
obchodzące ludzkość i wszystkie społeczeństwa, strącało inne sprawy
czysto polityczne. Wobec jednak poniżających ludzkość wypadków,
wszyscy ludzie uczciwi, wszyscy ludzie porządku winni byli zrozumieć,
że pierwszym warunkiem ładu społecznego jest poszanowanie władzy
i powinni byli sobie podać ręce, aby wzmocnić jej znaczenie i umożliwić
jej stanowisko. Z drugiej strony jednak, panujący i rządy, mianowicie
te, które prawdziwą jeszcze przedstawiały siłę, winny były nareszcie
przekonać się, że bezwzględnym postępowaniem obala się więcej niż
zamierzono. [...]
Zanim wyzionęła ducha, komuna złożyła dowody zupełnego zdziczenia;
demagogia doszła tu do ostatniego swojego wyrazu, wszystkie zboczenia
ludzkie swobodnie szalały w niegdyś tak świetnym, w jednej chwili
jak ruina sterczącym Paryżu. Skrajne stronnictwa spełniły swoje
wielkie posłannictwo, bo wskazały ludzkości jako ostateczny cel
i zbawczy środek zniszczenie, mordy i pożogę. Nigdy jeszcze radykalizm
nie odsłonił tak jawnie swojego celu, którym jest zburzenie społeczeństw
ludzkich. Ukoronował on swoje dzieło podpaleniem arcydzieła świata
Paryża! Zgliszcza i gruzy Paryża głębokie zawierały w sobie rozumowania
i nauki. Skorzystać z nich winno każde społeczeństwo, każdy myślący
człowiek. Wypadki przemówiły za wszystkimi obrońcami ładu społecznego
i rozsądku politycznego. Zgniecenie buntu i pokonanie zbydlęciałych
zastępców komuny bynajmniej nie zmniejszyły niebezpieczeństw, grożących
każdemu społeczeństwu od wywrotu. Demagogia zawsze i wszędzie zwyciężyć
może tylko chwilowo, ustalić się jej i ostatecznie zapanować niepodobna,
bo niedorzeczność i przeczenie nie odpowiadają ani układowi świata,
ani warunkom bytu ludzkości.
Ale o to właśnie idzie, żeby społeczeństwo umiało się zabezpieczyć
przed podobnymi przejściami i próbami. Jeżeli czego obawiać się
można było, to żeby pod tym względem nie popadły rządy i ludzie
w zwykły błąd, żeby nie szukały zabezpieczenia w ustępstwach, kiedy
właśnie ostatnie wypadki wołały, że wyzucie się z wszelkich zasad,
że stępienie zmysłu władzy i zaparcie się wszelkich przekonań religijnych,
bez których żadne społeczeństwo nie ma w sobie warunków trwałości,
są przyczynami podobnych przewrotów. Jeżeli dla uczciwych i rozsądnych
ludzi wypadki paryskie stały się nowym a rozstrzygającym przeciw
demagogii dowodem, to znowu byłoby zgubnym złudzeniem przypuszczać,
iż ona kornie uchyli czoło. W przejściach paryskich nauczyła się
tylko nowych i dzikszych sposobów zniszczenia.
Po pokonaniu bydlęcej rewolucji, wśród niezliczonych zniszczeń
i niedoli, odetchnęła nareszcie Francja. Ten podwójny chrzest krwi
i ognia, pożogi i przewrotu, straszniejszy i okropniejszy z rąk
francuskich jak z rąk niemieckich, był zbyt okrutną nauką. Rząd
i zdrowa część społeczeństwa, wielkie, trudne i przez lata ciągnące
się ujrzeli przed sobą zadanie. W tych warunkach nie mogło już być
mowy o wpływie Francji na losy świata, można było tylko życzyć sobie,
aby umiała sama na siebie wpływać. Od wpływu na świat, mianowicie
na nasz świat, to jest środkową Europę, odsądził Francję ostatecznie
we Frankfurcie 10 maja 1871 r. zawarty pokój. Pokój ten tak dalece
przemieniał dotychczasowe warunki Europy, że z podpisaniem go nowy
zaczął się okres dziejowy. Pokój frankfurcki pozbawił Francję Alzacji
i Lotaryngii, odepchnął ją od Renu, tym samym od przewagi w Europie.
Stworzył potężne mocarstwo, Cesarstwo Niemieckie pod pruskim panowaniem,
które jest drugim dziełem Bismarcka, które zajęło silne, górujące
stanowisko w środkowej Europie i ciąży odtąd na naszej części świata.
[...]
Wobec socjalizmu i wywrotowych dążności Bismarck nie kierował
się ani przekonaniami, ani zasadami, ale poczuciem władzy, które
on ostatni miał. Przyznawał, że w socjalizmie, nawet w komunie paryskiej
była szczypta prawdy; popierał i przeprowadzał ustawy czyniące zadość
niektórym socjalistycznym zasadom za pomocą socjalizmu państwowego;
ale nie rozbrajał państwa wobec dążeń wywrotowych, wprowadzał i
obstawał za wyjątkowymi ustawami i zarządzeniami przeciw socjalistom,
bo wiedział, że wyjątkowe zło wyjątkowych wymaga środków i że państwo,
zarówno jak społeczeństwo, ma obowiązek bronić się przed jawnym
zamiarem wywrócenia go. Słowa nowoczesnej zagadki społecznej nie
odgadł jednak i on ani nie wynalazł lekarstwa na chorobę; jeden
dowód więcej, że to nie nowa, ale dawna zagadka, że to nieuleczalna
choroba, że to zło, którego usunąć zupełnie nikt i nigdy nie zdołał,
z którym zawsze walczyć trzeba.
Tak w Północnym Związku Niemieckim, jak w Cesarstwie, wybory
do parlamentu związkowego ustanowione zostały na podstawie powszechnego
i tajnego głosowania. Bismarcka nie przerażał ten środek, jak go
nie przerażał żaden wywrotowy, służący do jego celów bezpośrednich;
znał doskonale wartość istotną powszechnego głosowania i nazywa
je najdzielniejszym fortelem i receptą ówczesnego liberalizmu. Ale
jak w całym zawodzie, tak i tu kierował się względami polityki zewnętrznej
i zaborczej, a te nakazywały mu użyć powszechnego głosowania jako
dzielnego sposobu zjednoczenia Niemiec i skazania na milczenie i
niemoc wszelkiego oporu. Znowu więc przywłaszczył sobie broń ze
zbrojowni napoleońskiej i użył jej na szkodę przeciwników, na tym
większy własny pożytek i dla własnego uroku, bez troski o zasady
zachowawcze, a może i następstwa. "Nigdy nie wątpiłem"
- pisze w Myślach i wspomnieniach - "że gdy naród niemiecki
zrozumie, że obecne prawo wyborcze jest rzeczą szkodliwą, będzie
dość silny i roztropny, aby się go pozbyć". Zatem użył środka
szkodliwości, którego był świadomy; bo wyżej stawiał pożytek natychmiastowy,
niż dalekie groźby. Bismarck lubił igrać niebezpiecznymi środkami;
schlebiała mu moc wywoływania i zażegnywania złych duchów. Był zdania,
że dla państwowego i narodowego wielkiego celu należy użyć w potrzebie
wywrotowych sposobów. Ale Bismarck posiadał jeszcze sztukę rządzenia.
Dwaj najwięksi dziewiętnastego stulecia ludzie, Napoleon
I i Bismarck, nie uniknęli błędu wkroczenia wrogo a niebacznie w
dziedzinę duchową, to jest religijną. Zdawać by się mogło, że jest
ona otchłanią, która przyciąga, a nad którą dostaje się, po osiągnięciu
największej materialnej potęgi, zawrotu głowy. Napoleonowi I nie
starczyło czasu do cofnięcia się, szczęśliwszy był Bismarck.
Bogato obdarzony, w sile wieku, pełen żywotności mąż stanu,
jakim był Bismarck, skoro nie był wewnątrz twórczy, musiał być niszczący.
Dwa niszczące działania zapełniły, po zewnętrznych zwycięstwach,
długi zawód wewnętrzny Bismarcka; w sprawie religijnej i w sprawie
polskiej. Niezwykłe, poniekąd nieprawidłowe było zatrzymanie się
tego człowieka i tak potężnego państwa, zaniechanie dalszych na
zewnątrz działań i zdobyczy; był tu nadmiar sił niezużytkowanych
i była próżnia, która musiała być zapełniona. Skoro zewnątrz nie
zdobywało się, a wewnątrz nie stwarzało, przyszło niszczyć, i próżnię
zapełniła wojna religijna i prześladowanie polskości. Te dwa działania
splatały się ze sobą wskutek ścisłego związku polskości z katolicyzmem.
Już w 1871 r. w Gastein ks. Bismarck zwierzył się Beustowi,
że zamierza rozpocząć wojnę religijną. Spełnienie zapowiedzi nastąpiło
niebawem: w czerwcu 1872 r. rozpoczęło się w tym kierunku działanie
Bismarcka; wniesiona i uchwalona została w parlamencie wyjątkowa
ustawa przeciw Jezuitom. Poprzedziła ją potwarz rzucona na twórcę
stronnictwa katolickiego w Wielkim Księstwie Poznańskim, ks. Jana
Koźmiana, jakoby rzekomy zamach na kanclerza młodego człowieka Westerwela
natchniony został przez niego i w kole jego przyjaciół. Westerwel
przybył był po odwiedzeniu ks. Koźmiana w Poznaniu do Berlina, policja
pruska dopatrzyła się w nim zamiaru zamachu na Bismarcka, nie dowiodła
go nigdy i domniemanego mordercę wielkiego kanclerza jedynie wydaliła
z państwa; ale organy rządowe ogłosiły światu, że istniał zamach
uknuty przez stronnictwo katolicko-polskie.
Taki był wstęp do wojny religijnej, nazwanej Kulturkampfem
niesłusznie, albowiem nie do podniesienia, do obniżenia poziomu
społeczeństwa prowadziła. Ks. Bismarck wyznał w Myślach i Wspomnieniach
przyczyny wojny religijnej: "Rozpoczynając Kulturkampf
byłem głównie spowodowany polską stroną sprawy. Od rozbratu z polityką
Flotwellów i Grolmannów, od wzmocnienia wpływu Radziwiłłów na króla i ustanowieniu oddziału katolickiego
w ministerstwie wyznań, tabele statystyczne nie pozwalały już wątpić
o spiesznych postępach narodowości polskiej z uszczerbkiem germanizmu
w Wielkim Księstwie Poznańskim, w Prusach wschodnich i na Górnym
Śląsku; żywioł dotąd zupełnie pruski Wasserpolaków polonizował
się. Wybrano tam do sejmu księdza Szafranka, który z mównicy
wygłosił nam po polsku przysłowie: Niemiec Polakowi nigdy nie będzie
bratem. Taki stan rzeczy powstać mógł na Śląsku jedynie dzięki urzędowemu
poparciu danemu przez oddział katolicki. W Wielkim Księstwie
Poznańskim i we wschodnich Prusach, wedle świadectwa urzędowych
sprawozdań, całe wsie i tysiące Niemców, którzy urzędowo poczytani
byli jako tacy za poprzedniego pokolenia, otrzymywali wskutek poparcia
użyczonego przez oddział katolicki naukę po polsku i zapisani
byli jako Polacy". "Istotnie w naszych prowincjach
pruskich i w Poznańskiem, nawet na Śląsku, niepodobna przyznać żywiołowi
polskiemu tego, czego żąda, nie niwecząc jednocześnie jedności państwa
pruskiego".
Takie powody, oparte zresztą na niedokładnych twierdzeniach,
popchnęły Bismarcka do wojny religijnej i zburzenia przykładnego
dawnego stanu rzeczy oraz zadawalających jak na państwo protestanckie
stosunków Kościoła katolickiego i położenia katolików. Dołączały
się do nich inne. Chęć zmierzenia się po wielkich zwycięstwach z
władzą wykonywaną w dziedzinie wznoszącej się ponad wszystkie inne,
a przecież działającej i wpływowej we wszystkich innych; wreszcie
potrzeba, bezwiedna może, pójścia z prądem czasu, który pod godłem
wolnomyślności, następnie bezwyznaniowości był coraz bardziej antykatolicki.
Bismarck liczył na wywołane w niektórych kołach katolickich niezadowolenia
ogłoszeniem nieomylności Papieża. [...]
Każda
wojna religijna rozpoczynała się w nowszych czasach zwykle od prześladowania
Jezuitów. Tak się stało i tutaj. Schlebiało to skrajnym wyobrażeniom,
tak zwanemu radykalizmowi, zwłaszcza, że jednocześnie odrysowywał
się kierunek rządowy, nieprzyjazny nie tylko Kościołowi katolickiemu,
ale w ogóle wszelkiej hierarchii kościelnej. Ks. Bismarck, który już nieraz potrafił
był posługiwać się radykalizmem w swoich celach, począł tracić poczucie,
iż co innego jest używać narzędzia, a co innego stać się narzędziem.
Antyreligijne działanie przy oklaskach radykałów, szkodliwie oddziałać
mogło na zdrowie publiczne, które było jedną z przyczyn potęgi i
siły państwa, wyższości nad innymi. Wyjątkową ustawą o Jezuitach,
Bismarck wstępował na manowce rewolucji francuskiej, kiedy ona zaprowadzała
rozporządzenia o podejrzanych. Jednocześnie wybuchu gniewu kanclerza
przeciw Polakom i coraz to nowe prześladowania dawały popęd życiu
polskiemu w Wielkim Księstwie Poznańskim. Budzić się zaczęło mieszczaństwo,
wzmagał się stan średni. Zwiększała się liczba pism publicznych;
powstawał organ katolicki "Kuryer Poznański". Cały kraj i
jego przedstawiciele stanęli w obronie prawa i słuszności z powodu
ustawy przeciw Jezuitom, rozwinęli wiele czynności i zdolności.
Mylnym byłoby mniemanie, że tylko silni i potężni, że tylko
państwa uprawiać mogą sztukę polityczną. Mogą się nią posługiwać,
w niej odznaczyć i nią błyszczeć także słabi w obronie istnienia
i praw, byle umieli; mogą zdobyć sobie w niej nieśmiertelną sławę
i zaważyć za jej pomocą w dziejach, byle podołały zadaniu, także
narody pozbawione państwowego bytu. Polityka bowiem jest sztuką
rządzenia się wewnątrz i na zewnątrz we wszelkich położeniach. Tylko
nikczemne narody, wyzuwające się z praw i obowiązków, zatracając
swoją osobistość pozbywają się cudnej w sprawach ludzkich sztuki
politycznej. Oczywiście, że sztuka polityczna narodów i społeczeństw
pozbawionych bytu państwowego do niższego należy rodzaju niż tych,
które są państwami. Pierwsza, pozbawiona potężnych narzędzi, nie
może zmierzać bezpośrednio do tych samych celów to druga.
Polityka państwowa ma się do bezpaństwowej, jak lew do psa,
kota lub lisa. Niemniej jest ona sztuką jak tamta i wymaga wielkich
zdolności, cnót i natchnień. Widzieliśmy w dziejach narody i społeczeństwa
skazane na nią, prowadzące ją umiejętnie z powodzeniem lub bezskutecznie.
Uprawiała ją Galia za panowania Rzymu oraz Grecy i Żydzi, Niderlandy
przez chwilę wobec panowania hiszpańskiego, kolonie Ameryki Północnej
wobec Anglii, Włosi wobec Habsburgów, Węgrzy w Austrii, ludy słowiańskie
półwyspu bałkańskiego, Rumuni i Grecy wobec Turcji; uprawiają ją
dziś Irlandczycy wobec Anglii, Armeńczycy wobec Muzułmanów, Czesi
wobec Niemców w Austrii, Polacy w trzech państwach, które się nimi
podzieliły, Żydzi wszędzie, gdzie się znajdują. Uprawia ją w najwyższym
stopniu z siłą, potęgą i wyjątkowym namaszczeniem, pozbawione obecnie
świeckiej władzy, Papiestwo. W bezpaństwowej polityce zwykle religia
zespala się z tej polityki sprawą. Polityka bezpaństwowa jest najczęściej
w przeciwieństwie do polityki państwowej, jednak czasem, może chwilowo
lub trwale we własnym interesie zastosować się do niej i z nią współdziałać.
Postawienie zasady narodowości przez Napoleona III dodało nowej
mocy i wytknęło niemal wszędzie kierunek bezpaństwowej polityce.
Polacy pod panowaniem pruskim dowiedli dotąd, że umieją ją uprawiać,
chociaż ich polityka nie była wolną od błędów.
Ks. Bismarck rozgrzewał się w walce i zapalał jakby z umysłu
pochodnię wojny religijnej, jeżeli nie krwawej to przecież zawziętej.
Berlin duchowo wyglądał w 1873 r. jak obóz podczas wojen religijnych
szesnastego i siedemnastego wieku.
Jeżeli głównym powodem wojny dla ks. Bismarcka
była polskość, to w niej niepospolity wzięli też udział Polacy w
Wielkim Księstwie Poznańskim i wywiązali się z niej dzielnie, patriotycznie.
Na ich czele stanął teraz arcybiskup Ledóchowski, który pierwszy
z biskupów sprzeciwił się rządowi stanowczo w sprawie nauki religii.
Pobudka wojenna zabrzmiała najpierw na polskiej ziemi. Gdy wybiła
zatem godzina, arcybiskup Ledóchowski zrozumiał i uznał spójnię
w Wielkim Księstwie Poznańskim między katolicyzmem a narodowością
polską. Polak i kapłan znalazł się na swoim stanowisku, a gdzie
sumienie nakazywało, bez względu na następstwa arcybiskup wystąpił
godnie, z namaszczeniem dostojnika Kościoła polskiego, z umiarkowaniem
wytrawnego męża stanu. Stał przy nim i niósł mu pomoc ks. Jan Koźmian,
obdarzony niezwykłą u Polaków stanowczością zdania i niepolską wytrwałością.
Już przedtem zapobiegł był u Piusa IX, u którego miał wzięcie dla
głębokiej wiedzy i zapału religijnego, zniesieniu diecezji gnieźnieńsko-poznańskiej
i podziałowi jej między wrocławską i mającą powstać berlińską, przy
czym Papież rzekł do niego, zgadzając się z nim: "Tylko nie
idź w tej sprawie do Antonellego", ówczesnego sekretarza stanu.
Bezwzględne postępowanie rządu pruskiego jednoczyło wszystkich
w Wielkim Księstwie Poznańskim na gruncie katolicko-polskim w jego
obronie. Rozpoczynała się walka, której dowódcą był arcybiskup Ledóchowski,
duszą ks. Jan Koźmian. Stanisław Chłapowski określił walkę w pięknej mowie słowami: "Trzymajmy
się wiernie narodowego sztandaru, przez naszych ojców zawsze górą
a przodem, równie w pomyślności, jak wśród klęsk dzierżonego, trzymajmy
się niezłomnie Kościoła i jego nauki, Ojca świętego, który nas tak
ukochał i jedyny za nami przemawia, naszego Arcypasterza i duchowieństwa,
a pod staropolskim hasłem: Wiara i ojczyzna! Potrafimy dopełnić
najtrudniejszych obowiązków i doczekać się zmiłowania Bożego - pomyślniejszych".
Najwyższym i najostrzejszym wyrazem walki religijnej były
tak zwane a znane ustawy majowe, wniesione przez ministra wyznań
Falka w 1873 r., dopełnione coraz
to sroższymi w 1874 i 1875 r. Ks. Bismarck był zwolennikiem wojny
religijnej, ale nie ustaw majowych. "Nie mogłem" - czytam
w Myślach i Wspomnieniach - "jako prezes rady ministrów,
spełniać jednocześnie służby ministra wyznań, nawet, gdybym się
był cieszył dobrym zdrowiem. Praktyka jedynie przekonała mnie, że
rozporządzenia prawne nowego ustawodawstwa źle były powzięte pod
względem psychologicznym. Jawną mi się stała pomyłka, gdy ujrzałem
pruskich żandarmów, poczciwych ludzi, ale niezgrabnych, ścigających
pobrzękując ostrogami i pałaszami zwinnych i lekkonogich księży,
uciekających przez skryte drzwi i alkierze". Ks. Bismarck był
tylko za zniesieniem oddziału katolickiego, skreśleniem tak
zwanych pruskich praw zasadniczych, zapewniających wolność
religijną; za oddaniem nadzoru szkolnego bezwzględnie państwu i
za obowiązującym małżeństwem cywilnym.
Przecież ani rozłączył się z Falkiem,
ani położył końca wojnie religijnej. Zawrzała ona na dobre w 1873
r. po uchwaleniu ustaw majowych ze wszystkimi jej następstwami,
gromami Papieża, oporem niemal ogólnym episkopatu i duchowieństwa,
tegoż prześladowaniem, karami, więzieniem i wygnaniem. W listopadzie
tego roku wojna między arcybiskupem Ledóchowskim i rządem była otwarta
i nieubłagana. Przesilenie było bliskie. Rząd gotów był przed niczym
się nie cofnąć; arcybiskup do końca ulec nie mógł i nie chciał i
postanowił dozwolić sile działać. Siła duchowa mierzyła się z materialną,
stały oko w oko. Twarde nastawały dla Wielkiego Księstwa Poznańskiego
czasy. Przyszło nam ścieśniać przerzedzone szeregi i wytrwać. Przewaga
państwa stworzonego przez Bismarcka i jego osobista uwydatniły się
wpływem na społeczeństwa i inne państwa walki religijnej w Niemczech.
Poczęto ją naśladować lub jej schlebiać. Gdyby ks. Bismarck, jako
przedstawiciel jedności niemieckiej dokonanej przez północnych Niemców,
stanął był do walki z katolicyzmem w imieniu protestantyzmu, byłaby
to wojna religijna, jaką nieraz w dziejach napotykamy, nie mniej
groźna i niebezpieczna dla katolików. Ale byłaby nierównie mniej
w możliwych następstwach i ostatecznych wynikach doniosła, jak ta,
która zawrzała była. Walka bowiem podjęta przez państwo w imieniu
nie tej lub owej religii, tego lub owego wyznania, tego lub owego
punktu widzenia religijnego, lecz bezwyznaniowo, była niemal bezprzykładna
w dziejach i nie dotyczyła tylko pojedynczych spraw, przekonań i
wiary, lecz sięgała wyżyn najważniejszego pytania: czy społeczeństwo
ludzkie obejść się może bez religii? Następstwem tej walki musiała
być odpowiedź na to pytanie i w tym tkwiła ważność chwili. Walka
podjęta przez najpotężniejsze chwilowo państwo, groziła nie już
temu lub owemu mocarstwu albo narodowości; ona była wymierzona przeciw
podstawom społeczności ludzkiej. Żaden zamach nie rozporządzał,
jak ten, równie potężnymi środkami materialnymi. Niemały to zaszczyt,
niemały dowód siły obozu katolickiego, iż przypadło mu, broniąc
własnej wiary, zasłaniać zarazem wolność i byt ludzkości przez materialną
wszechwładzą i jej bezwzględnością.
Przeznaczeniem sprawy polskiej było zespalać się z wielkimi
zadaniami, przez co stała się była przez jedno stulecie europejską.
Było to następstwem jej pochodzenia, nieszczęsnego dla niej, niekorzystnego
dla Europy rozbioru, który kładąc koniec Polsce dał początek sprawie
polskiej. W czasach, o których mówię, najróżowsze zapatrywanie nie
mogło już dostrzec ani związku między nią a położeniem politycznym,
ani promyka nadziei dla niej; zdawać się mogło, że nie istnieje
i wtedy właśnie jak Feniks powstała z popiołów i dziwnym zbiegiem
rzeczy złączyła się znowu z największymi zadaniami teraźniejszości,
z zagadkami przyszłości, z najżywotniejszymi pytaniami duchowymi
i politycznymi. Nigdzie politycznie nie istniała sprawa polska;
lecz raptem stanęła na porządku dziennym jako katolicka, a jako
taka ukazała się na wielkiej widowni świata, zahaczyła się i połączyła
ze wszystkimi doniosłymi walkami i zagadkami obecnymi i przyszłymi.
Polacy naraz nabrali znaczenia jako katolicy, a jako tacy znaleźli
w czasach prześladowania miliony sprzymierzeńców. Jako katolicka
sprawa polska żyła, istniała, bo walczyła jednocześnie w Wielkim
Księstwie Poznańskim, w parlamencie niemieckim, w sejmie pruskim,
w Chełmskiem i w Radzie Państwa austriackiej. I kiedy przyszła chwila,
w której Polski przedstawiać nie mógł oręż, w której nie było miejsca
dla tworów politycznych obejmujących jej sprawę, w której statysta
i publicysta na milczenie byli skazani, wtedy, stwierdzili jej istnienie,
żywotność i przyszłość: chłop ginący pod knutem za wiarę ojców i
biskup uwięziony za tę samą wiarę. Chłop chełmski i arcybiskup Ledóchowski
stali się jedynymi, ale jakżeż wzniosłymi przedstawicielami sprawy
polskiej jako europejskiej i stali się łącznikami między nią a duchowym
i politycznym ruchem świata.
Wspaniały, pełen godności i siły był opór stawiony przez
arcybiskupa Ledóchowskiego zamachom rządu pruskiego na wiarę i prawa
Kościoła katolickiego. W tej zaciętej walce, wydanej przez państwo
podstawie państwa, bo religii, danym było polskiemu kapłanowi pierwsze
odebrać ciosy i zabłysnąć tradycyjną stałością i przywiązaniem do
wiary ojców.
Pod wpływem ustaw majowych i ministra Falka, rząd nie cofnął
się przed najwstrętniejszym postępowaniem dla przełamania oporu
biskupów, duchowieństwa i wiernych. Uderzył naprzód w Polaków i
arcybiskupa Ledóchowskiego; uwięził go w Ostrowie. Wielu księży
polskich prześladowanych i uwięzionych zostało. Uwięziony został
ks. Koźmian, prawa ręka arcybiskupa i tajny delegat papieski na
czas prześladowania Kościoła, zamknięty został jego zakład naukowy
młodzieży w Poznaniu, a na niemieckich teatrzykach poznańskich i
niemieckich przedstawiano go nie szczędząc mu szyderstw i obelg.
Piękna to, zaszczytna karta polskich dziejów, a zapisał ją czynami
swymi wzniośle arcybiskup Ledóchowski. On stałością, spokojem i
niewzruszoną odwagą pociągnął rząd niemiecki na tę znaną z dziejów
drogę, po której władza świecka wlecze biskupa do więzienia. Ks.
Bismarck obdarzony był zbyt bystrym rozumem, aby nawet wśród zaciętej
walki stracić z oczu następstwa prześladowania wszelkiej wiary,
szczególnie religii katolickiej, aby nie zmierzyć niebezpieczeństw,
które powstają z zamknięciem kraty więziennej kapłana i biskupa.
Stąd wybór pierwszej ofiary. W osobie ks. Ledóchowskiego Polak miał
przeciwważyć biskupa; rozumowano: jeżeli niebezpiecznie jest uwięzić
biskupa, to przecież najbezpieczniej zacząć od polskiego, bo Polak.
Zrobiono doświadczenie in anima vili. Pierwszy krok był najtrudniejszy.
Po Polaku łatwiej było wziąć się do Niemców.
Zawsze się tak działo od rozbioru, że jedna z dzielnic polskich
powołana była do zajęcia wybitniejszego stanowiska, przedstawiając
albo zbiorową myśl polską, albo ważną dla społeczeństwa polskiego
sprawę. Zdawać się mogło, że jeżeli już nigdy, to przecież nie tak
prędko do takiego posłannictwa powołane będzie Wielkie Księstwo
Poznańskie; lecz i tu zawiodły rachuby ludzkie, a dzięki polityce
wewnętrznej ks. Bismarcka ważność tej dzielnicy wzrosła w jednej
chwili nadspodziewanie i przypadło jej w udziale doniosłe zadanie
bronienia i poświęcenia się zarazem dla żywotnych interesów polskich
i dla sprawy wolności sumienia, godności ludzkiej, dla prawdziwej
cywilizacji, bo dla porządku społecznego i nieoddzielnego od niego
porządku duchowego. W Wielkim Księstwie Poznańskim toczyła się już
nie teoretyczna, ale praktyczna walka o sprawę, która stała się
była na razie wielce ważną i celem zapasów. Nie tylko tam szło o
to, co przez wieki stanowiło treść ducha polskiego, ale także o
doniosłe zadania ludzkości, obejmujące potrzeby współczesnych społeczeństw.
Ta najmniejsza, najbardziej zgnębiona dzielnica polska, pierwsza
powołana została, by stawić czoło czynem burzy niszczącej podstawy
społeczne. Ogół spełnił tam do końca swój obowiązek z godnością,
spokojem, wytrwałością i wytrawnością, których przykład dał arcybiskup
Ledóchowski, a za nim duchowieństwo. Na gruncie obranym przez ks.
Bismarcka nastąpiło połączenie ludu, szlachty, mieszczaństwa i duchowieństwa.
Ks. Bismarck, prześladując Kościół katolicki wydał był wojnę
temu, co nie poczynało się w sile materialnej. Podczas rozpraw izb
w Berlinie w 1875 r. pod bokiem wszechpotężnego pana położenia,
dał się słyszeć śmiały głos słabych i zgnębionych, głos przeciw
dokonanym bezprawiom i pogwałceniu najdroższych ludziom praw przyrodzonych:
religii i narodowości. Był to głos polski posłów z Wielkiego Księstwa
Poznańskiego. Był on wytrawny i pełen miary. Ludzie polityczni tej
dzielnicy umieli przedstawiać i bronić wobec wrogów sprawy swej
sumiennie, wytrwale, bez znużenia ani słabości. Byli oni dowodem,
iż najlepszymi są Polacy tam, gdzie im jest najgorzej. Tam, gdzie
się najsrożej obchodzą z Polakami, stają się oni najszczytniejszymi.
Mowy posłów polskich wywołały burzę. Największy zawsze powstaje
hałas, gdzie nie ma odpowiedzi, bo się w nim i prawdę zagłusza.
Po hałasie nastąpiły potwarze, których Bismarck nigdy nie szczędził
Polakom. Do krzywdy dołączał obelgę, która jest słabością siły.
Walka przeciw katolikom wrzała teraz w całych Niemczech.
Nową jej ofiarą w Wielkim Księstwie Poznańskim stał się był biskup
in partibus Janiszewski, sufragan poznański,
mąż wielkich zalet, obdarzony niezwykłym zmysłem politycznym. Zamieniał
więzienie na wygnanie.
Jednak dostrzec już można było znużenie nie w obozie prześladowanych,
ale prześladujących. Wielki wódz Bismarck jednocześnie zaniemógł,
a że wojna, którą prowadził wielu miała przeciwników na dworze berlińskim,
że cesarzowa Augusta ubolewała nad nią, a i cesarzowi Wilhelmowi nieraz nie dogadzała,
gdy dotykała protestanckiego duchowieństwa i gdy szło o małżeństwo
cywilne, coraz uporczywiej pojawiać się zaczęły wieści o ustąpieniu
kanclerza.
Ukazała się wtedy wspaniała encyklika Ojca świętego do biskupów
niemieckich, pochwalająca ich opór i zalecająca wytrwanie. Pius
IX spełnił jednocześnie niemal pełen namaszczenia czyn. Jak wódz
wyszczególnia na polu bitwy podwładnego znakiem honorowym za waleczność,
tak Papież odznaczył arcybiskupa Ledóchowskiego w więzieniu, więc
na wyłomie, purpurą. Nie mógł Pius IX zrobić lepszego między Polakami
wyboru, bo nikt z taką siłą, zarazem doniosłością dla świata katolickiego
nie przedstawiał, nie bronił w owych srogich czasach sprawy Kościoła
katolickiego w Polsce, jak arcybiskup gnieźnieńsko-poznański. Dając
mu kapelusz kardynalski, Ojciec święty chciał zarazem w jego osobie
uznać wierność, wytrwałość i przywiązanie społeczeństwa polskiego
do wiary ojców, społeczeństwa, które, że jest polskim jest katolickim.
Była to nagroda za to, co w owych czasach Kościół i naród polski
wycierpieli dla wiary, zarazem zachęta i umocnienie ich na przyszłość,
która miała być ciężka i niełatwa do przetrwania. Polacy byli rozćwiartowani
i rozdzieleni, czyn Papieża wskazał i przypomniał, że jedność narodową
zapewnia jedność wiary. Pius IX w wielkiej miłości dla Polaków,
którą zawsze był ożywiony, chciał także, aby mieli przedstawiciela
na przyszłym conclave.
Coraz wyraźniej odrysowywała się walka na polu religijnym,
wszystko odnosiło się do niej, wszystko z nią miało bliższą lub
dalszą styczność i zdawać się mogło, że przygotowuje się, jak dawniej,
krwawa walka. Bismarck, pomimo swej przenikliwości i zdrowego rozsądku,
uroił sobie, że sprawa religijna i wpływ Papieża popchnąć mogą Francję
do wojny, podczas gdy Gambetta zawołał był: "klerykalizm oto
wróg". Zadziwiające, zdumiewające zjawisko w czasach przesiąkniętych
niewiarą i obojętnością religijną! Wojny religijne wybuchały zwykle
pod wpływem zagorzałości. Otóż rzeczy dochodziły do tych ostateczności,
które obudzić je mogły. Bezwyznaniowy liberalizm, upojony niesłychanymi
powodzeniami i poparciem potężnych i silnych, stawał się zagorzały
i z zaciętością prowadził walkę przeciw religii; z drugiej strony
prześladowania religijne nacechowane zaciętością i wykonywane z
naciskiem, nieraz okrutnie, przebudziły najobojętniejszych dotąd
i pchały do oporu, do walki, do zagorzałości. Wielkie powodzenie
i wielkie klęski wywołują ją zarówno; upojenie szczęściem lub sroga
chłosta popychają do niezwykłych, nieraz nadludzkich czynów. Sprawa
religijna zdawała się do tego dochodzić kresu w Europie. Z jednej
strony upojenie i szał, z drugiej rozpacz, to zapalne żywioły, z
których wybuchnąć mógł pożar. Bismarck albo zrozumiał niebezpieczeństwa
i następstwa walki bez wiary z wszelką wiarą, albo też liczyć się
musiał z cesarzem i znacznymi czynnikami, dość, że spróbował zwrotu.
Polegał on na zamienieniu dotychczasowych zapasów w wojnę protestantyzmu
i śmiesznej herezji zwanej starokatolicyzmem z katolicyzmem. Podczas
rozpraw w izbie wyższej w 1875 r. nad zmianą konstytucji w rzeczach
religijnych, uchwycił za nić, która mogła go połączyć z obozem protestanckim
wojującym i walczącym dotąd zarówno, jak katolicki. Nie dość jednak
było chcieć. Czasy przerastały w tej mierze Bismarcka. Wyobrażenia
wieku, górujące pojęcia, katechizm wolnomyślny, sprzeciwiały się
wojnie jednej religii przeciw drugiej. Bismarck nie miał wyboru.
Nie dane mu było dodatnio w rozpoczętej walce działać, choćby w
imieniu protestantyzmu; musiał do końca prowadzić dzieło zniszczenia
i podkopywania podstaw społecznych i jak tylu innych, dawszy popęd
rzeczy, zostać przez nią porwanym lub zatrzymać się.
I tu znowu podziwiać trzeba Bismarcka rozum i siłę woli;
zapisać różnicę między nim a wielu innymi, którzy tych samych co
on dosięgli wyżyn. I tu Bismarck zatrzymać się umiał; bez fałszywego
wstydu, powiedziawszy, że nie pójdzie do Canossy, wszedł na drogę
prowadzącą do niej, odbył jej połowę, aż spotkał się z przejednanym
przeciwnikiem. Już w 1878 r. Bismarck zmuszony był w działaniach
swoich wewnętrznych zbliżyć się, następnie oprzeć na konserwatystach,
z którymi zerwał był dla połączenia się z narodowo-liberalnymi,
oraz na stronnictwie katolickim Centrum. Wskutek tego z wolna
rozpoczął się odwrót w wojnie religijnej. Minister Falk, twórca
ustaw majowych, ustąpił. Na stolicy Piotrowej zasiadł nowy Papież
Leon XIII. Bismarck zaraz rozpoczął z nim układy; były
one mozolne i trudne, przeciągały się. [...] Od 1880 r.
ustawy majowe zostały stopniowo zmienione i rząd cofnął wiele
rozporządzęń wydanych podczas walki. Pokój z Kościołem przywrócony,
poseł niemiecki przy Ojcu świętym mianowany został. Wreszcie Bismarck
uwieńczył dzieło zgody w 1885 r., oddając pod sąd Papieża spór Niemiec
z Hiszpanią o wyspy Karoliny. Była to w swoim rodzaju wspaniała
znowu niespodzianka, którą świat zadziwił. Niektóre zmiany popierane
przez Bismarcka, jak zniesienie oddziału katolickiego, skreślenie
pruskich praw zasadniczych, małżeństwo cywilne i nadzór państwowy
nad szkołami i metrykami, utrzymane zostały. Co się tyczy ducha
i treści bezwyznaniowych i prześladowczych ustaw majowych, rząd
poniósł dotkliwą przegraną i ustąpić musiał wobec niezłomności biskupów,
duchowieństwa i katolików.
Wojną religijną Bismarck rzeczowo i na uroku więcej stracił
niż zyskał, a co ważniejsze niż zyskać mógł. Dla zażegnania w znacznej
części urojonych niebezpieczeństw rozpoczął walkę, która posłużyła
w Niemczech do spotęgowania siły liczebnej i znaczenia stronnictwa
katolickiego Centrum, które pod wodzą
Hanowerczyka Windhorsta, genialnego przywódcy parlamentarnego, stało
się potegą w państwie, tak iż odtąd z nią i jej naczelnikiem Bismarck
i wszystkie rządy liczyć się musiały. Bismarck znalazł w Windhorście
po raz pierwszy przeciwnika, który zdolny był stawić mu czoło.
W Wielkim Księstwie Poznańskim Polacy stracili arcybiskupa
Ledóchowskiego, który wypuszczony w 1876 r. z więzienia, wydalony
i pozbawiony został swej arcybiskupiej stolicy. Wojna religijna
jednak, która początkowo i głównie wymierzona była przeciw polskości,
posłużyła tam do pogłębienia uczucia narodowego we wszystkich warstwach,
od szlachty do ludu wiejskiego, dostarczyła zasobów do dalszej walki
i wzmocniła jej środki oraz warunki, zespalając silniej jeszcze
niż dotąd katolicyzm z polskością, co wytworzyło najlepszego chłopa
polskiego, wielkopolskiego chłopa. Zamiast osłabić, wojna religijna
wzmocniła i ożywiła polskość na Śląsku. Bismarck popełniwszy błąd
wojny, w której więcej mógł stracić niż zyskać, ustąpić musiał,
a ustąpienie było mądrym naprawieniem błędu.
Potęga i sława Bismarcka pochodziły z jego zewnętrznych działań.
Istota jego geniuszu nadawała się do polityki zewnętrznej. Stąd
ona i wzgląd na nią przeważyły w jego wewnętrznych działaniach.
W parlamencie widział on raczej uosobienie i wzmocnienie jedności
niemieckiej pod przewodnictwem Prus, niż czynnik swobody politycznej,
który by ugruntował wewnętrzne życie państwowe oparte na instytucjach.
Nie dozwolił mu wyrosnąć ani nad władzę królewską, ani nad kanclerską.
Zostawił mu jedynie przeczące przywileje. Mocy obalania i zmieniania
rządu nigdy mu nie przyznał. Zachował go i używał jako środek, stąd
liczył się z jego stronnictwami bez względu na zasady i tylko przez
wzgląd na każdorazowe sprawy i potrzeby. Rządy jego po utworzeniu
Cesarstwa były konstytucyjne, ale nie parlamentarne. [...]
Do najbardziej pouczających zjawisk ówczesnych czasów należy
zerwanie długotrwałych dobrych, a nawet często rozrzewniająco czułych
stosunków ks. Bismarcka ze stronnictwem wolnomyślnym i zbliżenie
się jego nie tylko do konserwatystów, którym się przed laty tak
nielitościwie sprzeniewierzył, ale nawet do Centrum, które
wytworzyła potrzeba obrony wszystkiego, na co ks. Bismarck namiętnie
targnął się w sojuszu z liberalizmem. Zwrot ten najlepiej znamionuje
ks. Bismarcka, a jego pozorna zmienność była tylko nowym dowodem
żelaznej woli polegającej na tym, aby w polityce nie kierować się
ani zasadami, ani stałością zdania. Świadczy on zarazem, że ks.
Bismarck nigdy nie był człowiekiem stronnictwa, lecz sam dla siebie
celem, następnie uosobieniem państwa, skoro w jego wcieliło się
osobę.
W początkach swego zawodu ks. Bismarck junkier z pochodzenia,
ale i z usposobienia, przesadza w kierunku zachowawczym, aby się
dać poznać, ale już wtedy z pewnym odcieniem sceptycyzmu, który
pozwalał przeczuwać, że przekonania jego polityczne mogą być dla
niego środkiem, ale nigdy nie przeszkodzą mu w działaniu. Doszedłszy
do władzy, natychmiast poświęca bez wahania się, a nawet bezwzględnie
wszystko, co w jego przeszłości stanowić może przeszkody dla teraźniejszości
i zagradzać drogę do przyszłości. Zrywa z junkrami, szydzi nielitościwie
z konserwatyzmu i konserwatystów, łączy się z liberalizmem, otacza
się wolnomyślnymi, nie obawia się wchodzić w stosunki z socjalistami
i całą tę rzeszę wyzyskuje w sposób mistrzowski na rzecz potęgi
państwa i wszechwładzy państwowej, której staje się uosobieniem.
Teraz wreszcie odrzuca zużyte narzędzie, dołącza do niewdzięczności
pogardę niesłychaną, a chcąc zniszczyć i unicestwić liberalizm,
depcze go nogami i wskrzesza w swym sercu dawną do zachowawczego
stronnictwa miłość, usiłuje wlać w nie życie i zapalić w jego piersiach
święty ogień, który sam ugasił był. Trudno sobie wyobrazić, jak
naraz nielitościwym, okrutnym nawet, okazał się kanclerz dla tych
narodowo-liberalnych, których tak misternie umiał pieścić przez
długi czas, schlebiając ich próżności. Poza Izbą, ale w Izbie szczególnie
poniewierał nimi. Zasłużona kara za powolność i płaszczenie się
liberałów wobec kanclerza spadła na nich. Sam kanclerz z lubością
przyjął na siebie wymierzenie i wykonanie kary. Z drugiej zaś strony
osłabiwszy zachowawcze postawy społeczeństwa i wyśmiawszy je, wołał
na konserwatystów: "Nie dajcie się! Wy stanowicie siłę, bo
was jest kilka milionów rolników, a bramy piekieł nie przemogą was!".
Mógł ks. Bismarck zmieniać sojuszników w parlamentarnych
zapasach, ale niepodobna, aby nie oceniał wartości i znaczenia szlachty
pruskiej. Szlachta pruska była rdzeniem państwa. Wierna tronowi
i państwu, nigdy dla nich niebezpieczna, zawsze była na ich usługach,
z ich bytem własny zespoliła. Twarda, czerstwa, karna, przejęta
uczuciem obowiązku, obyczajów zdrowych, zamożna, bez zbytku, stanowiła
wielce cenną siłę. W wojsku i na urzędzie wzorowa, przodowała, nie
wynosząc się zbytecznie i dopomagała znacznie do rozwoju potęgi
pruskiej. Była onam jak rzymski i wenecki patrycjat, jak angielska
arystokracja, kastą państwową, stanowiącą zawiązek, podporę i moc
ojczyzny. Szczęśliwe kraje, które taką posiadają kastę, bo ich byt
i potęga spoczywają na silnej podstawie i mniej zależne są od zmiennych
losów. Polska upadła, bo nie miała takiej szlachty jak pruska, a
miała swawolną i antypaństwową. Rząd, który by nie dbał o istnienie
i pomyślność takiej kasty państwowej, popełniłby wielki błąd. Z
jej łona wyszedł Bismarck.
Jaki był rzeczywisty powód ówczesnego gwałtownego, szorstkiego
zwrotu kanclerza trudno odgadnąć; jak zawsze, tak i w tym wypadku
trudno było dociec jego myśli ostatnich i ostatecznych zamiarów.
To tylko pewne, że myślą jego musiał być cel całego życia - państwo
uosobione w nim. Zdaje się jednak, iż socjalizm i rozmiary jakie
przybierał były pierwszym powodem nawrócenia, które było najświetniejszym
dowodem zupełnej niewiary ks. Bismarcka. Następstwem tego zwrotu
było, jak powiedziałem, zaniechanie wojny religijnej i powolne wycofanie
się z niej, a tak wskutek najwyższego sceptycyzmu kanclerz powrócił
do zasad wiary chrześcijańskiej.
Ks. Bismarck jak Feniks z popiołów liberalizmu odrodził się
w jaskrawym, acz sztucznym świetle zachowawczym, okazał się dzielnym,
niczym nie znużonym tak duchowo, jak fizycznie szermierzem politycznym
i kiedy mniemano, iż się już wyczerpał zadziwił świat giętkością
i bogactwem środków, które miał na zawołanie, a kiedy głoszono,
że podupadł zupełnie na zdrowiu, on niezmordowany, popijając tradycjonalny
koniak, wygłosił w Izbie szereg długich mów podczas rozpraw nad
cłami i nie tylko stawił czoła przeciwnikom, ale znalazł dostateczną
siłę, aby ich zdruzgotać i sponiewierać. Ks. Bismarck był wtedy
silniejszy niż kiedykolwiek; urok jego osoby był potęgą odświeżoną,
która jednając mu sprzymierzeńców, unicestwiła jego przeciwników;
kiedy przemawiali w Izbie, jedni i drudzy chciwie chwytali każde
jego słowo czując, że w rękach tego człowieka niezmiennie spoczywają
losy stronnictw zarówno, jak państwa, bo będąc zawsze gotowym zastosować
wszelkie środki, umie niezrównanie do swoich użyć ich celów. Ks.
Bismarck zwyciężywszy, zażądał urlopu i usunął się w zacisze wiejskie,
ale oczy całych Niemiec zwrócone były w stronę Warżinu i stamtąd
wszyscy oczekiwali dalszego rozwoju wypadków i dalszych niespodzianek.
Ks. Bismarck uosobił w sobie - państwo! [...]
"Austria nie doznała w sprawie polskiej tych trudności,
które na nas pochodzą stąd, że w Wielkim Księstwie Poznańskim i
Prusach wschodnich krzyżują się dążenia Polaków i Niemców, wskutek
zaś położenia geograficznego Prus wschodnich trudności nasze nierozerwalnie
są zespolone z przywróceniem niepodległości Polski. Nasze położenie
geograficzne i pomieszanie dwóch narodowości we wschodnich prowincjach,
włącznie ze Śląskiem, zmuszają nas oddalać o ile się da powstanie
sprawy polskiej". W tych słowach Bismarcka znajduje się wytłumaczenie
jego działań w rzeczach polskich, jego wytrwałego, nieubłaganego
prześladowania Polaków. Współczucie Niemców dla Polaków w 1831 i
1848 r. raziło zmysł polityczny Bismarcka, chciał na zawsze naród
niemiecki z tej politycznej ułomności wyleczyć, z łatwością przeistoczył
ją w polakożerstwo, na którym grał wciąż, czasem dla odświeżenia
lub wzmocnienia własnego wzięcia. Postępowanie jego przeciw Polakom
było przez cały czas jego rządów nienawistne, zaprawione na przemian
szyderstwem i pogardą. Ostatnim jego wyrazem były ustawy banicyjna
i kolonizacyjna oraz rzucona szlachcie polskiej obelga, iż trwoni
mienie z Monte Carlo.
Widzieliśmy, że za czasów Północnego Związku Niemieckiego,
Bismarck nic nie zmienił w postępowaniu rządu względem żywiołu polskiego,
że trzymał się niewolniczo dawnego sposobu pozornie prawnego, powolnego,
wytrwałego, zmierzającego pewnym krokiem do celu. Raptem, po utworzeniu
Cesarstwa, poczęło mu być pilno, zapragnął spiesznie skończyć rzecz,
przyspieszył kroku; chwycił się środków gwałtownych i jawnych bezprawi.
Chcąc skrócić drogę, przedłużył ją.
Powodem, dla którego państwo odbiera podbitemu lub zabranemu
krajowi jego narodowy byt, jest obawa, aby z niego nie skorzystał
dla odzyskania niepodległości lub żeby obcy sąsiedzi nie zużytkowali
go przeciw niemu. Państwo, które przez wielką potęgę doszło do bezpieczeństwa,
jak Rzym, lub słabe, jak Austria, zostawia podbitemu lub zabranemu
krajowi jego byt narodowy. Prusacy wszakże czują potrzebę nie tylko
posiadania, ale i grabieży.
Działania wewnętrzne Bismarcka w sprawach polskich wyrządziły
znacznie materialne szkody polskości; podniosły ją duchowo, wytworzyły
stan średni patriotyczny, który trudniej zdusić niż wywłaścić szlachtę,
umocniły w polskości chłopa, przedłużyły możność walki z germanizmem
i uczyniły z Polaków pod panowaniem pruskim łącznik między światem
słowiańskim i światem polskim. [...]
Trójprzymierze miało na celu utrzymanie status quo
i pozbawiało Austrię widoków na przyszłość, ale tak samo wykluczało
dalsze Niemiec nabytki; z tą różnicą, że Niemcy były nasycone, zaś
Austria wyposzczona. Odpowiadało to jednak temu, do czego Austria
jeszcze zdolna była i do czego już zdolna nie była. W tym znaczeniu,
trójprzymierze znaczne Austrii przynosiło korzyści: bezpieczeństwo
na obolałych granicach, niemieckiej i włoskiej, oraz wobec rosyjskiej.
Nie dając jej jednak pomocy i poparcia Niemiec na wschodzie, nie
pozwalało tam stawić skutecznie czoła Rosji i pozostawiało jej stanowisko
w Bośni i Hercegowinie nie utwierdzonym. Trójprzymierze zapobiegało,
poniekąd uniemożliwiało w ogóle, wszelkie zaczepne w Europie wystąpienie.
Rzecz dziwna i godna uwagi pomimo tego wyraźnego znamienia,
pomimo osnowy i zamiaru pokojowego traktatu, trójprzymierze ukształtowało,
przedłużyło, ustaliło pokój zbrojny. Wtedy to już uzbrojone mocarstwa
i państwa, poczęły iść na wyścigi w zwiększaniu sił wojskowych i
wydoskonalaniu narzędzi wojny, był to bieg bez wytchnienia. Coraz
to nowe wynalazki obfitego w nie stulecia, narzucały rządom Penelopy
pracę, zwiększały i tak już niezmiernie wydatki wojskowe. Przykład
dawały Niemcy; ich sprzymierzeńcy iść musieli za nimi, chociaż im
kroku dotrzymywać nie mogli; był to cichy, nieokreślony warunek
trwałości i przedłużania potrójnego przymierza. Inne mocarstwa i
państwa, z wyjątkiem Anglii, nie chciały pozostać w tyle, jedna
Rosja, polegając na swym silnym, odpornym położeniu, rozumnie nie
zaniedbywała uzbrojenia, lecz ograniczała wysilenia.
Ks. Bismarck wywołał zbrojny pokój, który go przeżył tak
samo, jak dwa dzieła, o których wyżej była mowa.
Świat się uzbroił i zbroił się nie do wojny, ale do pokoju,
tak dalece niepewny zdawał się stan rzeczy wytworzony polityką Bismarcka.
Ludy niemieckie zwłaszcza pytały zdziwione, dlaczego po tylu zwycięstwach
ponosić mają coraz to nowe wydatki na cele wojenne, bez zamiaru
nowych zdobyczy. Stwarzało to wewnętrzne trudności, z którymi łamał
się i które przezwyciężał ks. Bismarck. Przerażający pod względem
skarbowym i gospodarczym zbrojny pokój, oparty na ogólnej służbie
wojskowej, urzeczywistnia częściowo państwowy socjalizm, albowiem
państwo przez czas jakiś żywi i odziewa znaczną część ludności.
Jednocześnie ogólna służba odrywa czasowo od zastępów robotniczych
pewien procent młodzieży i poddaje ją wojskowej karności. Przy tym
wydatki na wojsko w znacznej części obracają się na korzyść krajowego
zbytu i ludności. Stąd ten porządek rzeczy mniej dotkliwie czuć
się daje, choć w budżetach przeraża. Stąd zwrot staje się coraz
mniej bliski i prawdopodobny. A przecież jest to porządek rzeczy
nieprawidłowy, do pewnego stopnia szalony już dlatego, że wywołuje
w stosunkach międzynarodowych licytację w uzbrojeniach bezgraniczną.
W ogóle powrót do dawnych kształtów jest trudny i rzadko zdarza
się w historii. Dlatego zbawienne zerwanie z ogólną służbą wojskową
i rozumne ograniczenie się do wojska mniej licznego, wyborowego,
opartego na powołaniu, a nie odrywającego przymusowo i gwałtownie
wszystkich od innych zawodów, nie zdają się być możliwe. Pozostaje
przekształcenie się stopniowe wojsk opartych na ogólnej służbie
w milicję. Z dzisiejszym stanem stosunków społecznych, z dzisiejszymi
wyobrażeniami i żądzami, z osłabieniem uroku i powagi władzy, milicja
narazić by mogła społeczeństwa na niebezpieczeństwa i umożliwiały
wielkie wywroty dotąd zażegnane tylko karnością wojskową, które
wiele by zniszczyły, nic nie stworzyły, tak iż dopiero na zgliszczach
przez nie nagromadzonych powstałby nowy, raczej dawny, w innym kształcie,
porządek rzeczy. Zadaniem nauki i rozumu stanu jest oszczędzić ludzkości
te przejścia. Wreszcie milicja jeszcze by bardziej zdemokratyzowała
dzisiejszy stan rzeczy, którego złem głównym już jest, iż w nim
ilość góruje nad jakością. Ale i z obecną służbą wojskową, wszędzie
stopniowo skracaną, żołnierz coraz jest bliższym robotnika. A przecież
cały dzisiejszy porządek rzeczy zabezpieczony jest przed wywrotem,
dopóki żądze społeczne nie wezmą góry nad karnością wojskową. Jedną
z wyższości Rosji jest, że tam względnie najpóźniej by to nastąpiło.
[...]
Wybujały militaryzm w pogańskim czy chrześcijańskim świecie
prowadził władzę do szukania oparcia w ludzie, w niższych warstwach,
z których powstają zastępy wojskowe, i do wzięcia w opiekę, raczej
w rękę jako narzędzia robotnika i jego sprawę. Na tę drogę przeczucie
więcej niż rozumowanie pchnęły cezarów rzymskich i cesarza Wilhelma
II. Panem et circenses oraz reskrypty socjalne władcy Niemiec
są pomimo oddzielających je wieków pokrewne sobie; są to rozejmy
z nierozwiązalną sprawą. Rzymscy cezarzy sporadycznym rozdawaniem
zboża i urządzaniem widowisk zyskiwać chcieli na czasie wobec socjalnego
potwora; nowoczesny cezar uczuł potrzebę rzucić mu na pastwę ustępstwa
teoretyczne i pobożne życzenia polepszenia losu robotników; tamci
i ten kosztem publicznym, bo istniejącego porządku społecznego.
Przychodzi jednak chwila, w której już nie chleba tylko żąda robotnik
i sumptem pana urządzonych rozrywek; on chce chleba, ale gdy go
ma, chce dobrobytu, a potem używania nie z łaski pana, ale jako
pan. Wtedy rozmiary zadania, tym samym jego nierozwiązalności, rozszerzają
się i zwiększają się.
Rzeczą, której z uwagi spuszczać nie należy, że stara jak
świat sprawa socjalna, która doprowadzona do ostatniego mianownika
jest sprawą wyżywienia, następnie lepszego wyżywienia nigdy ani
rozwiązana nie była, ani też żadnej innej i w ogóle nic rozwiązać
nie była zdolna - nie ma ona też mocy dostatecznej do zniszczenia
cywilizacji i porządku społecznego czy politycznego ani do wytworzenia
nowego. Klęski zadać może, nie przynosi załatwienia zadania, przysposabia
grunt pod zmiany, ale ich nie wytwarza z siebie; do tego inny zwykle
jakiś trzeci czynnik powołany jest, który jest niewiadomą. Ani zatem
zbawienia, ani pogromu ostatecznego od sprawy socjalnej oczekiwać
nie należy; to olbrzymia choroba chroniczna. Ale kiedy się ona objawia
w coraz to potworniejszych kształtach i w coraz groźniejszych rozmiarach,
kiedy wywołuje zjawisko cezara i ludu, władzy i robotnika, zwykle
jest zapowiedzią początku końca, przynajmniej zwrotu w istniejących
cywilizacjach i porządkach rzeczy, którego dokona niewiadoma potęga.
Ona zaś nie młoda z pewnością ani nowej cywilizacji, ani nawet nowego
porządku rzeczy nie wytworzy; jej moc i powołanie ograniczają się
do znęcania się lub pastwienia nad istniejącym.
Kiedy lud cały stoi pod bronią, wojska naczelny wódz musi
przemawiać do wyobraźni zastępów, a także do ich żądz. Tam gdzie
jest cezar i lud konieczne są wrażenia i widoki korzyści oraz zysków.
I jednych, i drugich zwykłym szafarzem wojna. Kiedy wojny nie ma,
trzeba ich szukać gdzie indziej. Siłą więc rzeczy, młody cesarz
niemiecki, nadzieja najczystszych, nawet najzapaleńszych zachowawców,
wyznawca przed paru jeszcze laty wszystkich zasad i praktyk bismarckowskich,
pchnięty został w kierunku pamiętnych reskryptów, które pokrzyżowały
jego i starego kanclerza drogi, chociaż miały ten sam punkt wyjścia
- bismarckowskie orędzie Wilhelma I z 1881 r. One jednym skokiem
przerzuciły Wilhelma II w dwudzieste stulecie. Krok ten był następstwem
ogólnej służby wojskowej i zbrojnego pokoju, zatem spadku po bismarckowskim
okresie. [...]
Pytanie polegało na tym, czy podniesienie przez władzę sprawy socjalnej i
wzięcie w ręce robotniczej zgotuje połóg szczęśliwy czy też poronienie.
Wobec tego życzenia towarzyszyły nie pozbawionemu szlachetności
zamiarowi, ale taić niepodobna było, że jego powodzenie pociągnąć
by musiało za sobą następstwa i zwrot w życiu publicznym. Wszystkie
siły i wszystkie usiłowania skierowałyby się naraz w stronę zadań
społecznych i gospodarczych, a zepchnęłoby to, co się zwie polityką.
Stara dziewiętnastego wieku polityka zbladłaby wobec polityki dwudziestego
stulecia i ustąpić by musiała wobec tej drugiej. Świat naraz wyzwolony
by został z użytych prawideł i praktyk szkoły bismarckowskiej i
pokazałoby się, że są w dziewiętnastym stuleciu ludzie co do zadań
dwudziestego dorośli, a dość mają odwagi i siły, aby uznać, że militaryzm
i zbrojny pokój są głównymi przyczynami złego.
Tymczasem nieco inaczej przedstawiał się bieg wypadków od
pięciu miesięcy. Podczas gdy reskrypty poruszały w Niemczech sprawę
robotniczą i stawiały ją na porządku dziennym korony, przerzucały
ją zarazem w dziedzinę międzynarodową zwołaniem konferencji kosmopolitycznej
ze zbyt szczerym wobec zagranicy wyznaniem, iż staje się ona coraz
większym dla Niemiec kłopotem. Że nie we wszystkich zamiarze być
mogło oszczędzić Niemcom kłopotu w ogóle, zwłaszcza tego, zbyt było
widoczne, stąd też z góry małymi musiały być widoki powodzenia konferencji,
której program z początku szerszy, ścieśniony został i zamienił
się w końcu w bezbarwny. Program nie odpowiadał zamachowi reskryptu,
a konferencja stała się generalną próbą w strojach, po której sztuka
upadła.
Trudno wiedzieć, o ile pod wpływem reskryptów, ale po ich
wydaniu, wyszedł był z wyborów wzmocniony zastęp posłów socjalistycznych
w parlamencie niemieckim. Przy otwarciu parlamentu niemieckiego,
dowiedziano się o spotęgowaniu starego zbrojnego pokoju przez nowe
żądania funduszów na cele wojskowe i zapowiedź dalszych wojskowych
kredytów. Wtedy można było powiedzieć, że nic wewnątrz i na zewnątrz
nie zmieniło się na lepsze i że znowu w Europie, w której robotnicy
dzisiejsi są jutro żołnierzami, a żołnierze dzisiejsi są jutro robotnikami,
porządek społeczny i bezpieczeństwo trwać będą tak długo, jak długo
karność wojskowa górować nie przestanie nad namiętnościami i żądzami.
I można było pomyśleć, że większą rękojmię dawała w tej mierze stara
dziewiętnastego wieku nauka i że stary, upadły ks. Bismarck miał
słuszność, kiedy w jednej ze swoich pokanclerskich rozmów wyznał,
iż nie tylko byłby przeciwnym zniesieniu ustawy o socjalistach,
ale byłby za jej zaostrzeniem.
W każdym razie można było w niej widzieć większe bezpieczeństwo,
niż w pobłażliwości ogólnej, która zezwoliła na triumfalny pochód
socjalizmu pierwszego maja. Stwierdził się on w tym dniu jako potęga
tym, że umiał się miarkować, a radość i zadowolenie ze spokojnego
przebiegu tego święta robotników, były objawem zaślepienia i dobroduszności
obecnego porządku rzeczy. Spokojny przebieg był dowodem karności
i rozumnego przywództwa; każde przekroczenie i wykroczenie byłoby
jeszcze natrafiło na skarcenie, tym samym byłoby zwolniło pochód
i postęp sprawy.
Być zadowolonym z mądrego zachowania się przeciwników jest
oszukaniem siebie samego i sprawy, której się służy. [...]
Pokolenie nasze większą część życia przepędziło z Bismarckiem
i przyszło mu powiedzieć za ministrem Mostowskim: "Chroń nas Boże od geniuszów".
Ten człowiek tak znaczne czynami swoimi i osobą zajął
miejsce, że jest powodem niewyczerpanych rozmyślań i rozumowań politycznych.
Dziadów naszych czasy zapełnił sobą inny wielkich rzeczy sprawca,
wspomnieniem swoim czasy naszych ojców. Ze współżycia z Bismarckiem
nie pozostało nam ani dobre wspomnienie, ani dobre uczucie i nic
nie pozostało dla wyobraźni. Inaczej zaznaczył się w pamięci naszych
dziadów i ojców Napoleon I, chociaż do niego stosował Mostowski
wyżej przytoczone słowa! On, pomimo upadku, podniosłe wywarł wrażenie.
Bismarck niezachwianym powodzeniem przygnębiający wywarł wpływ,
który następcy nasi odziedziczą. Pierwszy pozostał pełen uroku,
drugi nigdy go nie miał. Wiele jest tego przyczyn; pierwszą niezawodnie,
że Bismarck nie połączył, jak Napoleon, czynów politycznych z chwałą
wojenną. Ale pochodzi to stąd także, że Napoleon należał do pierwowzoru,
w którym wciela się wszechświatowość, myśl powszechności, co przemawia
zawsze do uczuć i wyobraźni ludzi, a zostawia niezatarte po sobie
wspomnienie, czy było uosobione przez Aleksandra Wielkiego czy przez stary Rzym, przez papiestwo czy Karola
Wielkiego, przez państwo, w którym słońce nie zachodziło
czy napoleonizm, przez grecką cywilizację czy chrześcijaństwo, przez
Odrodzenie czy przez język, literaturę i ogładę francuską. A to
dążenie do powszechności, to wszechświatowe pragnienie, dlatego
tak wielki ma urok i tak potężny wywiera wpływ, bo odpowiada ludzkiej
żądzy - nieskończoności.
Bismarck miał ograniczone, bo pruskie pragnienia, a dążenia
jego nie sięgały poza świat niemiecki. Stąd działania jego cechy
powszechności nigdy nie miały. Nie tylko przezorność wstrzymywała
go od zapędów w tym kierunku, ale także jego istota. Nie miał do
tego w sobie potrzebnego żywiołu, nie miał iskry, świętego ognia,
nie miał podniosłości ducha. Bismarck nie miał nigdy owego snu Juliusza
Cezara przez wróżbitów w ten sposób wytłumaczonego,
iż był przepowiednią panowania nad całą ziemią. Po Bismarcku nic
się nie zostało, co by było wspólną wszystkich własnością, myślą,
uczuciem. Więcej już do ogółu przemawia postać Moltkego dlatego, że w dziedzinie wojny, która jest wspólną,
stworzył to, co się stało własnością wszystkich - nowy sposób.
Czegokolwiek dotknął się Napoleon, temu nadał piętno wielkości,
Bismarck - tylko polityce. Wpływ Napoleona był ogromny, pozostał
niezmierny po jego upadku. Wpływ Bismarcka był ograniczony, znikł
po jego zgonie, nawet przed jego zgonem. Chociaż pierwszego dzieło
zaprzepaszczone zostało, a drugiego pozostało nietknięte - pierwszy
nie przestaje przemawiać do ludzi, drugi jest dla nich zamkniętą
na zawsze książką. Napoleon zadaje kłam nauce powodzenia; Bismarck
uczynił ją wstrętną. A tak dwóch wielkich w sprawach ludzkich działaczy
stało się w odmienny sposób zaprzeczeniem pierwszego i głównego
warunku polityki - powodzenia. Stało się to jednak tylko w dziedzinie
duchowej, a duchowość wytwarza sprzeczności w dziedzinie politycznej;
bo polityka używa jej bezwzględnie jako środka do celów materialnych.
Polityka, która, gdy jest mądrą, cudnym jest narzędziem w sprawach
świata; ze wszystkich rzeczy ludzkich jest przecież najbardziej
zwierzęcą i na przemian posługuje się lub pomiata tym, co stanowi
wyższość człowieka nad zwierzęciem; jest sztuką zbiorowego samolubstwa,
za pomocą której osobiście znajduje swoją korzyść. Jest obrzydliwością.
Bismarck był wielkim politykiem.
Patrząc się na niego ze stanowiska wyłącznej i ścisłej sztuki
politycznej - sam powiedział, że polityka nie jest nauką, lecz sztuką
- widzi się jeden z doskonałych okazów, a w tym człowieku, który
zmysłu piękna nie miał, przychodzi podziwiać piękno sztuki politycznej.
Miał wszystkie po temu kształty, warunki, zalety i tę także, że
umiał nieszkodliwymi uczynić dla całości swojego dzieła własne wady.
Bismarck nie tylko, że nie spotkał się z nikim, który by mu był
równy, ale natrafił na wyradzające się już pokolenie mężów stanu.
Nie miał do czynienia ani z Pittem, ani z Wellingtonem, ani z Aleksandrem
I, ani z Metternichem. Przyszło mu się mierzyć z miernotami, z politykami,
jednymi nie ożywionymi prawdziwą i potężną żądzą znaczenia, lecz
próżnością, z drugimi nie tylko nie twórczymi, ale istnymi niewolnikami
przyzwyczajenia lub z marzycielami, z ludźmi przeżytymi i chylącymi
się już do upadku, nie z całymi, w pełnej sile mężami stanu. Wśród
nich być olbrzymem mogłoby nieco zmniejszyć rozmiary olbrzyma. Ten
brak nie już równych, ale nawet godnych współzawodników, ludzie
nazwą szczęściem. Ale temu twierdzeniu zadaje kłam to, że nikt inny
nie umiał tak skorzystać z niższości, głupoty, niedołęstwa, zaślepienia,
krótkowzroczności, nieporadności, wreszcie marzycielstwa i złudzeń
lub zmiękczenia, słowem - ze wszelkich braków i niedostatków współczesnych
polityków, jak Bismarck. Albowiem tego określić nie można nic nie
znaczącym mianem szczęścia, gdyż to było jego właściwością polityczną,
jego zasługą polityczną, jego znakomitością polityczną, iż zrozumiał,
że w wielkiej grze stanowić to będzie jego korzyść i że tę zużytkował.
I nie wiedzieć co bardziej podziwiać, czy sposób w jaki współczesnych
wyzyskiwał, czy pogardę, jaką dla nich miał.
Każdej polityki państwowej ostatnim wynikiem jest powiększenie
terytorialne. Wszystko inne jest literaturą, wymową, poezją, filozofią,
moralnością, miłosierdziem, socjologią, wreszcie bezpaństwową polityką,
najczęściej bałamuctwem, ale nie państwową, lwią polityką. Przygotowawcza
robota gospodarcza, nagromadzenie środków i żywiołów, należą także
do polityki państwowej, ale ostatnim jej wyrazem i objawem jest
nabytek terytorialny, którego następstwem względna lub bezwzględna
potęga. Wszelkie inne wcielenie i ujawnienie mocy państwowej jest
albo sztuczne, albo jest złudzeniem, które wcześniej czy później
rozwieje się. Dwa tego są rozstrzygające dowody: że wszelka utrata
terytorialna jest zapowiedzią klęsk innych i początkiem upadku państwa
oraz że państwo, które nie nabywa terytoriów, zwykle je traci. Jedną
z przyczyn upadku Polski było, iż jałowe prowadziła wojny. Nabytek
terytorialny musi przedstawiać rzeczywistą wartość dla nabywcy,
inaczej staje się także złudzeniem. Nabytek powinien przewyższać
lub przynajmniej być wart nakładu i ryzyka. Podbój wreszcie jest
wtedy tylko cenny, gdy jest następstwem istotnej siły podbijającego
państwa; inaczej jest przypadkowy i pozorny. Ale wartościowy nabytek
terytorialny jest w swej istocie i ostatnich następstwach zadaniem
polityki państwowej, a to tak dalece, że z chwilą, w której by przestał
nim być, polityka ta przeistoczyłaby się w coś zupełnie innego niż
jest i przestałaby być tą sztuką, której dotąd dajemy tę nazwę,
a którą przekształci chyba ogólne rozbrojenie i wieczny pokój.
Polityka dodatnia polega zatem w swym wyniku na zabieraniu,
bierna na strzeżeniu tego, co się ma przed zabraniem. Bismarck był
wielkim politykiem. Zabrał bardzo wiele na rzecz Prus, nic nie pozwolił
zabrać Niemcom, z których uczynił dźwignię potęgi Prus. Bismarck
w znaczeniu wyłącznie politycznym był politykiem dodatnim; naprzód
myślał o zabieraniu, w drugim rzędzie o tym, aby nie dać zabrać
- naprzód o zwiększeniu Prus, następnie o tym, aby sąsiedzi i przeciwnicy
nie zwiększyli się. Aby poczynić nabytki terytorialne trzeba mieć
lub nagromadzić potrzebne środki i żywioły. Tak zatem polityka państwowa
rozpada się na dwa wielkie działy: zachowanie lub nagromadzenie
środków i żywiołów oraz umiejętność użycia ich dla powiększenia
terytorialnego, względnie potęgi. Te dwa działy są sztuką rządzenia,
czyli dzierżawienia i wykonywania władzy państwowej wewnątrz i na
zewnątrz. W obydwóch Bismarck był znakomitym politykiem.
Aby człowiek spełnił zadanie polityki, nie dość po temu środków
państwowych, trzeba aby zdobył sobie osobiste: znaczenie i władzę,
czyli możność zastosowania środków państwowych lub narodowych. Człowiek
czujący w sobie zdolność i siłę do spełnienia zadania polityki i
posiadający je rzeczywiście, musi zatem dążyć do znaczenia i władzy.
Niech pospólstwo zwie to żądzą czy próżnością, samochwalstwem czy
chęcią dojścia, samolubstwem czy pychą, jest to spełnieniem politycznego
obowiązku, bo wytworzeniem jednego z niezbędnych warunków do podjęcia
zadania polityki. Bismarck zdołał z niczego wznieść się stopniowo
do najwyższego znaczenia i pozyskać pełną władzę, a to w sposób
niepospolity, niezwykły - nie tylko zdolnościami umysłu, ale właściwościami
charakteru, nie tylko świetnymi i obliczonymi pomysłami, ale odwagą
osobistą i obywatelską, hartem duszy. Umiał od pierwszej chwili
publicznego zawodu zwrócić na siebie uwagę, wysunąć się na pierwszy
odrys, coraz większe na nim zająć miejsce. Nie obawiał się wystawiać
wobec ludu na małe i wielkie burze niełaski oraz osobę i stanowisko
na monarszą. Staczał w tej mierze umiejętnie i śmiało zacięte walki,
posługując się na przemian przebiegłością i gwałtownością. Rósł
bez przerwy; celu dopiął; górował nad ludem, zapanował nad monarchą;
stał się - nie posiadając najwyższej władzy - wszystkim i pierwszym
w państwie.
Kilku zaledwie ludzi politycznych pozostało pierwowzorami,
a nieliczne ich nazwiska stały się nieśmiertelnymi. Jak w dziedzinie
sztuk pięknych jest w każdym dziale zaledwie kilka arcydzieł, tak
w galerii poświęconej sztuce politycznej jest zaledwie kilka okazów
pisarzy i ludzi czynu mających znamiona doskonałości. Jednym z takich
okazów jest Bismarck. Zdobywszy sobie spiesznie osobiste warunki
potrzebne do spełnienia zadania polityki, przystąpił od razu do
tego, co jest każdego polityka obowiązkiem pierwszym: oddał całą
swoją bogatą istotę, oddał się całkowicie nagromadzeniu środków
i wytworzeniu żywiołów państwowych, potrzebnych do spełnienia zadania
polityki. W jego wykonaniu okazał się mistrzem w użyciu środków
i żywiołów. Rzecz niezwykła ze stanowiska sztuki politycznej, w
której tylko geniusz zastąpić może doświadczenie; najmędrsze, najwytworniejsze,
najdoskonalsze było Bismarcka początkowe i pierwsze jako kierującego
męża stanu działanie, inne zaś jego dzieła już tylko tego pierwszego
działania następstwami. Jak najświetniejsze, najbardziej zdumiewające
i genialne były pierwsze Bonapartego we Włoszech wojny, bo były
objawem twórczości, tak Bismarcka - [...] spór z parlamentem, umożliwienie
przekształcenia armii i pokierowanie wojną duńską były politycznymi
czynami w jego zawodzie najtrudniejszymi, najbardziej podziwu godnymi,
mistrzowskimi, bo objawami niezwykłej pomysłowości.
W dziale przygotowawczym miał Bismarck pierwszorzędnych współpracowników,
zwłaszcza technicznych, i pomoc ze strony monarchy posiadającego
zmysł władzy, a nie odczuwającego zazdrości władzy. Co się tyczy
użycia przygotowanych środków i żywiołów - nie zastosowania ich
technicznego, co jest znowu czymś innym i szczegółem, acz ważnym
- Bismarck był sam i był samorodny, potężny twórczością, niewyczerpany
w pomysłach, niezrównany w wykonaniu. Był myślą i czynem, zdolnością
myślenia i zdolnością czynu niezwykły, niepospolity. Nie mówiąc
o bystrości politycznej, o przenikliwości wzroku, które zaraz na
wstępie jako posłowi pruskiemu we Frankfurcie pozwoliły mu dostrzec,
ocenić, rozpoznać w czym i gdzie tkwiła główna dla terytorialnych
nabytków Prus przeszkoda, a może już także na czym polegała łatwość
usunięcia jej; wiedział Bismarck, jaką należało obrać drogę, jakie
wyznaczyć przystanki, aby spełnić zadanie. Od początku do końca
miał jasne zrozumienie środków i celu i ani chwili nie zawahał się.
Przy sile rozumu miał siłę woli.
Przekształcenie armii, którego pragnął król Wilhelm, [...]
było pierwszym i niezbędnym warunkiem nabytków terytorialnych Prus,
bardziej może im, niż jakiemukolwiek za naszych czasów państwu potrzebnych,
zarówno ze względu na geograficzne bezpieczeństwo i bezwzajemną
komensację, jak i ich przyszłość. Wobec butnej małoduszności sejmu
wtedy, gdy zdawało się, że wszystko stracone, gdy nikt już zadania
podjąć się nie chciał, a monarcha od niego odstąpić i ponoć złożyć
koronę zamyślał, Bismarck wziął się do dzieła i przeprowadził je
z całą odwagą, stanowczością, siłą, zręcznością i wytrwałością,
które znamionują nie tylko wielkiego polityka, ale męża vir.
Zadanie polityczne, o którym mowa, wymagało nie tylko nagromadzenia
niezbędnych środków, ale także wytworzenia właściwych żywiołów.
Nie wystarczało wojsko; trzeba było powagi, uroku i siły władzy
monarszej. Niedawne wypadki nauczyły były, że w braku tych środków
i tych żywiołów, na falach ludowych, za pomocą głosu publicznego
celu dopiąć nie można było. Bismarck w sporze z sejmem o przekształcenie
armii nie tylko je przeprowadził, ale walcząc zarazem o władzę monarszą,
uratował ją, nawet spotęgował ją - to jest utwierdził zasadę państwową;
a tak jednocześnie dostarczył środków i wytworzył żywioły potrzebne
do spełnienia zadania polityki.
Bismarck ukazał tu doskonałe zrozumienie warunków już nie
tylko potęgi, ale istnienia państw. Robota zaś jego była tym misterniejsza,
że nie pokusił się o zdruzgotanie instrumentu, który dysharmonię
w państwie wprowadził, lecz dostroił go do jego potrzeb. Nie zniósł
konstytucji, nie usunął sejmu, nie ogłosił rządów wszechwładnych
- co przecież uśmiechać mu się mogło - ale stanowczością, stałością
i czynami nie dozwolił sejmowi przeszkodzić spełnieniu zadań polityki
i w końcu zmusił go do ułożenia się do państwowej równowagi. Zrozumiał,
iż sejm był potrzebnym, jeżeli nie niezbędnym, to pożądanym w nowoczesnym
gospodarstwie państwowym środkiem; zrozumiał bowiem, że obecne gospodarstwo
nie może się obejść bez maszyn, że maszyną pomocniczą jest sejm.
Zarazem przekonany był, że nie był on niczym innym ani niczym więcej,
jak maszyną; że był środkiem, nie celem, że nie był pierwiastkiem
dobra publicznego, lecz narzędziem ułatwiającym osiągnięcie dobra
publicznego. Stąd wynikało, że z chwilą, w której maszyna nie spełniała
zadania, rozmijała się z celem, że skoro przestała żąć, orać czy
siać nie tylko nie dopomagała, ale utrudniała, a na razie wstrzymywała
gospodarcze czynności. Wtedy powstawał obowiązek, potrzeba, konieczność
gospodarowania bez maszyny, odłożenia jej na bok do chwili, w której
naprawiona da się znowu zużytkować. Żeby zaś wszystko miało stanąć
dlatego, że maszyna nie spełniała zadania, byłoby największą niedorzecznością.
Tam, gdzie sejm przestaje być patriotyczny, ustaje powód
używania go, tym więcej słuchania i szanowania go. W ogóle, gdzie
sprawa publiczna przepada w braku rozumu i sumienia, tam każdy do
tego zdolny powołany jest postąpić sobie wedle rozumu i sumienia,
a gdzie taki się nie znajduje, tam jest upadek. Bismarck w sporze
z sejmem nie tylko że był wielkim politykiem, ale także mężem silnym
i patriotą pruskim. Prócz tego torował sam sobie drogę do czynów,
które spełniać miał.
Nie wiemy, czy sumienie, ale to niezawodne, że rozum wyrobił
mu przekonanie, a nie zawiodła go przenikliwość. Szedł wciąż i postępował
dalej, jak człowiek silnie przekonany a jasnowidzący, i dlatego
był wtedy wspaniały, i dlatego, jeżeli nie miłość ogółu jednać sobie,
to uwagę jego zwracać na siebie począł. Żadnej w tym czasie nie
dostrzegamy w nim słabości, żadnej wątpliwości, żadnego wahania.
Wielką odpowiedzialność dźwiga bez znużenia, wielką niełaskę ludu
bez omdlenia. Jeżeli to tylko żądza wywyższenia, to taka, co ma
moc przekonania. On jeden podjął się zadania, on sam go dokonał.
Tej zatem co on miary, nie było żadnego. [...]
Jedną zdumiewającą właściwością polityczną Bismarcka było,
iż przy gwałtownych namiętnościach, które były przecież także sprężyną
jego czynności, przy wypieszczonym urazie i wydoskonalonej zemście,
był on w wielkich swoich czynach wytrawny. Chciał wyprzeć ze Związku
Niemieckiego Austrię, ale nie chciał jej bez koniecznej potrzeby
unicestwić; wyparł ją, ale zachował jej byt. Chciał złamać opór
sejmu, ale nie zniweczyć konstytucji; złamał opór sejmu i zachował
ustrój konstytucyjny. Po zwycięstwie i pokoju zawartym z Austrią,
bez z jej strony strat terytorialnych na korzyść Prus, Bismarck
zażądał bezpośrednio od sejmu ryczałtowego rozgrzeszenia za cały
czas swoich rządów od 1862 r. sprawianych wbrew, acz nie bez sejmu.
W mowie tronowej z 5 sierpnia 1866 r. znajdował się następujący
ustęp: "Jeżeli wszelako rząd mój prowadził gospodarstwo państwowe
przez lat kilka bez tej prawodawczej podstawy, stało się to po sumiennym
zbadaniu, w obowiązkowym przekonaniu, że dalsze prowadzenie prawidłowej
administracji, spełnienie prawnych zobowiązań względem wierzycieli
i urzędników państwa, utrzymanie armii i urządzeń państwowych, były
rzeczami, od których byt państwa zawisł był i że stąd owo postępowanie
rządu było jedną z tych nieodzownych konieczności, przed którą żaden
rząd, w interesie kraju, nie może i nie powinien się cofnąć. Żywię
nadzieję, że ostatnie wypadki dopomogą do tego, aby niezbędne porozumienie
do tego sprowadzić, iżby rządowi mojemu udzieloną chętnie została
indemnizacja, której od reprezentacji kraju żądać należy za prowadzenie
administracji, bez ustawy o zarządzie państwowym, i ażeby przez
to dotychczasowy spór na zawsze zakończony został tym pewniej, iż
należy się spodziewać, że polityczne stanowisko ojczyzny dozwoli
rozszerzenia granic państwa i utworzenia pod kierunkiem Prus zjednoczonej
armii związkowej, której ciężary ponoszone będą równomiernie przez
członków Związku".
Jest to doskonałe określenie obowiązku każdej sumiennej,
szanującej się, patriotycznej władzy wobec zaślepionego, niepatriotycznego
i znarowionego, tym samym mijającego się z powołaniem swoim przedstawicielstwa
ludowego; jest to uwidocznienie tej prawdy, że konstytucja wszelka
dla dobra ojczyzny, nigdy dla jej zguby wykonywana być powinna i
że konstytucyjne postępowanie kończyć się musi tam, gdzie rozpoczyna
się szkoda i niebezpieczeństwo państwa. Przychodzi chwila i zachodzi
wypadek, w którym wszelka kazuistyka, wszelkie tłumaczenie ustaw,
wątpliwości, skrupuły i wahania ustają, a zdrowy rozsądek rozstrzyga.
Dodajmy, że ów spór Bismarcka z sejmem rozgrywał się między rządem,
raczej między państwem, a większością.
Nie nadeszły były jeszcze czasy, w których - jak to się stało
w Austrii w 1897 r. - sztuka rządzenia tak nisko upadła, a zamieszanie
pojęć tak wzrosło, iż w ustroju parlamentarnym mniejszość stała
się czynnikiem tamującym bieg spraw państwowych, iż łudził się ogół,
że z tym spaczeniem parlamentaryzm istnieć może, iż nie umiano ani
zdołano, chcąc go utrzymać, zaradzić, ani poskromić, ani usunąć
tej potworności, iż nie potrafiono zasłonić państwa przed szkodą
i niebezpieczeństwem pochodzącym nie już od większości, ale od mniejszości
parlamentarnej. Bismarck przyjął w interesie państwa spór z większością
i zwyciężył. Byliśmy w Austrii świadkami rządów zmuszonych ustąpić
przed mniejszością i rządów wobec niej bezsilnych. A w tym stanie
rzeczy, wśród tych zboczeń niesłychanych i niepojętych, pozostanie
bądź co bądź zaszczytem hr. Badeniego próba, choć nieudana,
przełamania złego, chęć, choć bezowocna, sprostowania spaczenia,
zamierzenie się, choć bezskuteczne, na potwora zmianą regulaminu
izby i natychmiastowym jej zastosowaniem. Bo nie to było największe
w Bismarcku, iż zwyciężył, ale, że podjął walkę; podjął ją bowiem
w imieniu prawdy państwowej, przeciw fałszowi antypaństwowemu. Dla
odniesienia zwycięstwa, które święcił Bismarck, otrzymując 8 września
1866 r. od sejmu rozgrzeszenie, nie danym jest każdemu użyć takiego
dowodu, jak Sadowa, ani też tego na razie może silniejszego, zawartego
w słowach: "Nasze zadanie nie jest jeszcze rozwiązane, wymaga
ono jedności całego kraju dla czynu i dla wrażenia na zagranicę".
Nie danym jest bowiem każdemu mieć przyszłość.
Bismarck rozpoczął zawód jako skrajnie zachowawczy, zaciągnął
się na wstępie do lekkiej jazdy tak zwanego wstecznictwa i wysuwał
się na najdalsze placówki, nie tylko aby walczyć, także aby odznaczyć
się. Jego istota i całe postępowanie, myśli i czyny świadczą, że
jego zachowawczość nie wynikała z zasad, lecz z pierwiastka znajdującego
się w każdym wielkim polityku, mocą którego wtedy nawet, kiedy jest
na usługach lub posługuje się wywrotowymi dążeniami hołduje wewnątrz
siebie zachowawczości dlatego, że pierwszym warunkiem nabywania
jest zachowanie. Chęć nabywania bez umiejętności posiadania byłaby
czymś tak chorobliwym i niemal szalonym, jak marnotrawstwo. Stąd
w ludziach prawdziwie politycznych, zawikłanych w działania wywrotowe
nawet najskrajniejsze, następuje zwrot na korzyść powagi i siły
władzy, nie najmniejszy u najdalej idących, byle politycznie wyższych.
W Bismarcku ten pierwiastek był silnie rozwinięty i stanowił
jego zachowawczość. Że zasady były dla niego niczym, a przekonań
nie miał, dowodem tego, iż powaga monarsza nie pozostała dla niego
świętą. Podziwiać tu przychodzi słabość, kruchość, nikczemność istoty
ludzkiej. Wśród mdłości z utraty własnej władzy, Bismarck z krzywdą
państwa, bez pożytku dla siebie, przez lata z lekkomyślnością młodzieńca,
mściwością starca, poświęcał i narażał z Friedrichsruhe powagę monarszą
w Prusach i w Cesarstwie Niemieckim, zatem zasadę władzy w państwie.
Ten człowiek wielkiego rozumu politycznego, ten człowiek silny,
ani zrozumieć tego nie zdołał, ani zapanować potrafił nad tą słabością.
A tak jedyny w nim pierwiastek zachowawczy, poczucie władzy, przeistoczył
się w wywrotowy, gdy zaś zwykle najwięksi anarchiści, byle politycznie
wyżsi, kończą zwrotem na rzecz władzy, jej powagi i siły, największy
naszych czasów samowładca i największy polityk skończył na tym,
że szkodził jej. Wielki upadek ludzkiej istoty, ale też niemała
igraszka losu!
Że Bismarck podczas swojego dziejowego działania zadawał
kłam zasadom zachowawczym, choć rozpoczął od przemawiania w ich
imieniu, że ten konserwatysta zrywał z konserwatystami, to objaw
nie nowy ani jedyny w dziejach i to należy do innego rzędu myśli
i czynów. W ogóle trudno, niemal niepodobna człowiekowi politycznemu
w wielkim kształcie, pogodzić swoje zamiary i działania z zachowawczością
już dlatego, że celem takiego polityka musi być nabywanie, podczas
gdy zachowawczość tak zaślepia się i zacietrzewia w zachowaniu,
iż przestaje zwykle czuć i widzieć, że nieraz, najczęściej, warunkiem
zachowania jest nabywanie, czego nie zrozumieć nie może wielki polityk.
Stąd zaraz powstają sprzeczności: nieruchomość zachowawczości a
rzutkość wielkiego polityka, uczciwość pierwszej a bezwzględność
drugiego, i tak, gdy pierwsza krępuje drugiego, drugi niepokoi,
mąci, w końcu burzy zachowawczość. Bismarck był równie wielkim politykiem,
jak wielkim burzycielem zachowawczości. Zachowawczość dlatego tylko
nie przeszkodziła spełnieniu dzieła Bismarcka, że on nie dał się
nią krępować.
Stronnictwo może zastąpić w państwie brak wielkiego polityka
- wielki polityk nie może się dać zastąpić przez stronnictwo i dlatego
poświęca je. Dla zwykłego zaś polityka stronnictwo jest użyteczną,
nawet niezbędną podporą, której wyzbywać się nie powinien, bo ono
dopomaga mu do spełnienia tego, co spełnić ma, a nie przeszkadza
mu w dokonaniu tego, czego dokonać nie ma. Stronnictwo każde, choćby
najbardziej patriotyczne, nie jest uosobieniem państwa, wielki polityk
musi przedstawiać sprawę całości. Taki polityk, dążący do zdobyczy
i nabytków, działa w imieniu nie części, ale całego społeczeństwa,
czyli państwa. Trudne, acz nie byłoby niepodobne naczelnikowi stronnictwa,
który musi mieć wciąż na oku sprawę części i występuje w jej imieniu.
Nie zawsze sprawa całości zrozumiana jest przez część, ale rzadziej
jeszcze część postępuje sobie zgodnie ze sprawą całości. Stronnictwo
może wprowadzić porządek rzeczy lub przeprowadzić użyteczną naprawę
dla całości, ale zużytkować pierwszy lub drugą dla niej już mu trudniej
i nie zawsze temu zadaniu sprosta. Szczęściem dla całości, gdy pojawia
się wielki polityk, który zastępuje w tej mierze stronnictwo; ale
to się rzadko zdarza. A tylko te stronnictwa były doniosłe, potężne
i zapisały się w dziejach złotymi literami, które wyjątkowo dokonały
całego dla całości dzieła, to jest które wprowadziły odpowiedni
porządek rzeczy, przeprowadziły potrzebną naprawę, a zużytkowały
pierwszy i drugą nie dla swojego, lecz państwa dobra; ale nieczęsto
się to działo. I tylko wtedy, gdy całość sprostała w całej pełni
zadaniu, to jest obowiązkowi względem siebie, ustalało się państwo
lub zbawiona była ojczyzna.
W szczegółach i w wykonaniu wielki polityk przedstawia znaczniejszą
ilość siły, stanowczości, jednolitości i działalności, niż stronnictwo;
do tych przymiotów bowiem zdolniejsza jest jednostka, niż ciało
zbiorowe; najmniej zaś może odznacza się nimi każde stronnictwo
zachowawcze, mające nieraz wrodzony wstręt do działania, skłonność
do rozdwojenia i wybujałą w sobie bezczynność; przy stanowczości
w zasadach - chwiejność zdania i niezdolność do czynów. Zachowawczość
daje wielkiemu politykowi podstawę przez to, że zachowuje, ale rzadko
mu jest pomocne, gdy idzie o nabycie, to jest o zużytkowanie tego,
co się posiada. Zachowawcze stronnictwo to wielka skarbnica cnót,
uczciwości, zasług, rozumu, zasobów, słowem samych klejnotów i złota
w sztabach, z której nie dane jest wielkiemu politykowi czerpać
- kraść tylko z niej może. Na takiej kradzieży nieraz schwytany
był Bismarck, na szczęście dla Prus bezkarnie.
W galerii, o której mówiłem, okazów polityków mających znamiona
arcydzieł, mało takich, którzy by pozostali ludźmi stronnictwa,
którzy by swoim stronnictwom byli wierni, którzy by nie przechodzili
z jednego do drugiego i którzy by nie oszukali wszystkich, tym lepiej,
im więcej któremu zawdzięczali. Wielu nie należało do żadnego stronnictwa,
a najczęściej ci, co do stronnictw należeli, zgotowywali im, jako
stronnictwom, srogie zawody i rozczarowania. Nie było w stosunkach
do stronnictw większych Don Juanów, jak wielcy politycy, bo ulegali
prawu zdobyczy. I niezawodnie wyjątkowej trzeba by cnoty, wyjątkowego
zaparcia się siebie i może wyjątkowej dobroduszności, aby wielki
polityk wyżył przykładnie, wiernie w związku małżeńskim ze stronnictwem
zachowawczym. A prawdopodobnie takie pożycie pozostałoby bezpłodne.
[...]
Bismarck był wielkim politykiem z rzemiosła. Był tylko politykiem,
był specjalistą. Inni mogli po upadku karmić czym innym umysł i
serce. On był do tego niezdolny. Prócz polityki nic do niego, do
jego wewnętrznego usposobienia nie przemawiało. Ta wyłączność zemściła
się w ostatnim okresie jego życia. I byliśmy świadkami, jak największy
w naszych czasach gracz okazał się nałogowym, a nie mogąc wielkiej
gry prowadzić, obejść się bez małej nie mógł i grał w najmniejszą
namiętnie, brzydko, nawet nieuczciwie. I stało się to, że ten, który
sięgnął był wyżyn polityki, zeszedł do jej nizin, do owacji i demonstracji,
do zwierzeń dziennikarskich i był szczodrym rad, choć znał doskonale
ich wartość w polityce, ich marność, ich najczęściej przeciwny zamierzonemu
skutek. I rzadko dane było w tym stopniu przekonać się, jak dalece
wielki polityk małym może być człowiekiem. Upadek, który Bismarck
sam sobie zgotował, był bardziej upokarzający, niż ten, który spowodowała
wola monarsza.
Bismarck miał wzrost i postawę wspaniałą, rozmiary niemal
olbrzymie. Głowę jedną z największych, jakie istniały, a przecież
niepodobną do głów innych znakomitych lub genialnych ludzi; miała
ona swoją wyłączną cechę. Czoło potężne, oczy piękne i duże, wzrok
świadczący o niepospolitości. Całość była wyrazem i uosobieniem
siły fizycznej i siły rozumu, na usługach silnej woli. Nikt by nie
był odgadł słabości w tym tworze. Pochodziły one stąd może, że wszystko
u niego złożyło się wyłącznie na muskuły i głowę. Mówca nie biegły,
twardy, niepoprawny, przecież potężny. Nie przekonywał ani porywał,
roznamiętniał, bo był namiętny; zwyciężał i druzgotał. W postępowaniu
nieraz wstrętny, był zawsze czarujący w rozmowie. Pielęgnowane i
ze szczególnym upodobaniem przez Niemców przytaczane złego smaku
koncepty Bismarcka, nie zatrą znaczenia i wrażenia jego śmiałych,
niezwykłych, doniosłych, głębokich i bystrych, pomnikowych określeń,
powiedzeń, dowcipów. Takie połączenia najwyższych zdolności z pospolitymi
uczuciami, świetności i blasku w jednym kierunku, z brakami w innych,
wielkich czynów z małostkami, nieczęsto spotyka się w dziejach.
Wątpić można, aby ukazał się człowiek podobny do Bismarcka. Zdaje
mi się, że w jego rodzaju nie ukaże się już drugi nie dlatego, aby
to był wzór niedosięgły, polityk niedościgniony, przerastający wszystkich
dawnych i przyszłych, ale dlatego, że przypuścić wolno, iż był on
ostatnim wyrazem czasów, które nie powrócą, a przynajmniej nie powrócą
w tych samych kształtach. Bismarck był twórczy w polityce, ale zarazem
wyjałowiający. Po tym olbrzymie pozostały same karły. Systemat swój
doprowadził do ostatnich granic, do ostateczności, do absurdu, a
tym absurdem jest zbrojny pokój.
Wskutek wielu przyczyn świat uległ zmianom, jego wyobrażenia
i pojęcia stają się stopniowo inne; jest to już może inny świat,
a my, należący do dawnego, nie rozpoznajemy go i dlatego wielu rzeczy
zrozumieć nie możemy. Ten świat, który powstaje i przeobraża w sobie
z wolna dawne wyobrażenia i pojęcia, niebawem już nie zrozumiałby
Bismarcka, a Bismarck nie zrozumiałby go. Być może, że polityka
w tym znaczeniu, w jakim my jej uczyliśmy się i pojmowali ją, znikać
pocznie, że przeistoczy się w coś innego i że sprawy ludzkie nie
tylko nie będą potrzebowały Bismarcka, ale że nie zniosłyby go.
Sztuka rządzenia zdaje się być zagubioną. Bywały i dawniej
zbrodnicze zamachy; ale żeby mord polityczny, mord przeciwspołeczny
stał się instytucją, żeby mógł działać systematycznie, periodycznie,
na to trzeba było zatracenia sztuki rządzenia. Nie zdołała jej wskrzesić
nawet śmierć zbrodniczo zadana cesarzowej Elżbiecie, najboleśniejszej ofierze najohydniejszego sprzysiężenia.
Niepłodność pola politycznego jest zjawiskiem uderzającym,
które zastanowić musi. Wnosić z jego jałowości można, że nie wyda
drugiego Bismarcka. Punkt ciężkości spraw ludzkich przerzucony być
może z polityki gdzie indziej. To pewne, że o polityce już dziś
zwątpić można. Nie może być polityki tam, gdzie nie ma mężów stanu.
Sztuka ta zdaje się ginąć albo też, jak nieraz z innymi działo się
sztukami, nastała dla niej chwila zaćmienia. W jakim duchu i w jakich
kształtach odrodzić by się kiedyś mogła sztuka polityczna, niepodobna
prorokować, można jednak przypuścić, iż nie w bismarckowskich.
Bismarck nie miał tej chwały, aby po jego zgonie świat odetchnął.
Zaledwie, że cesarz Wilhelm II pozbył się kłopotu. Dla wszystkich
Bismarck był już nicością przed zgonem, dla nikogo czymś istotnym,
żywotnym lub groźnym. Polityk był bezsilnym, jego środki przeżyte,
człowiek zmalał, zszedł był - jak już powiedziałem - do najniższych
stopni polityki, do demonstracji i zwierzeń. Sposoby jego były zużyte,
rady były przestarzałe i więcej było w nich zjadliwości niż przenikliwości.
Człowiekowi zbywało na godności osobistej. I Bismarck znalazł się
w tym dziwnym położeniu, że nie należał już do polityki, a jeszcze
nie należał do historii - ani do żyjących, ani do umarłych. Stąd
tylekroć zmienne zachowanie się względem niego własnego monarchy.
Już za życia należał Bismarck do świata Dantejskiego, a nie
było jeszcze w nim dla niego miejsca i tutaj znosić musiał katusze.
Dla nienawidzącego i przez wielu znienawidzonego smutny to koniec,
że nikt po jego zgonie nie odetchnął. Ale kończąc o nim pisać, doznaje
się ulgi. Albowiem mówiąc o nim, przyszło rozumowi staczać walkę
z sumieniem.