Ryszard Legutko - Debata europejska - retoryka i polityka


Z rozważań zachodnich publicystów i teoretyków politycznych po upadku komunizmu można było wyciągnąć wniosek, iż w Europie Wschodniej zapowiadał się ważny konflikt. Z jednej strony, rejon ten poddany musiał być, wraz z całym kontynentem, tendencjom federacyjnym, których konsekwencję stanowi ograniczenie wpływu państwa narodowego na korzyść instytucji ponadeuropejskich oraz instytucji regionalnych. Z drugiej strony, społeczeństwa wschodnioeuropejskie, pozbawione przez długi czas suwerenności, musiały się silnie angażować w budowę własnych struktur politycznych, a więc, innymi słowy, w budowę państwa narodowego, który stanowił w okresie zniewolenia główny przedmiot dążeń. Wyrażając to inaczej, społeczeństwa wschodnioeuropejskie budowały struktury, które społeczeństwa zachodnioeuropejskie zaczynały stopniowo demontować. Te dwa procesy były więc nie tylko różne, ale i rozbieżne; wyrażały w dwóch różnych językach dwie różne aspiracje oraz dwie różne ideologie.

Przewidywania zasadniczego konfliktu - który można by nazwać konfliktem między unią a republiką - okazały się wszakże jak dotąd nietrafne, przynajmniej w jakimś znaczącym wymiarze. Przyczyn jego niezaistnienia było wiele, a najważniejsza to ta, iż społeczeństwa wschodnioeuropejskie nie miały jasnego obrazu tego, czym jest Europa. Nie wiedziały też do końca - ani one, ani ich rządy - z jakich powodów oraz z jakimi konsekwencjami powinniśmy do tej Europy się dołączyć. Owego pomieszania doświadczyliśmy też w Polsce.

W naszym nastawieniu do europejskiej integracji widoczne było kilka faz. Na samym początku, zaraz po upadku starego ustroju, Polskę i Polaków zjednoczyła symboliczna interpretacja Europy. Kiedy mówiliśmy o Europie mieliśmy na myśli mglisty byt historyczno-duchowy, z którym przez wieki byliśmy związani, a z którym w pewnym momencie w sposób brutalny nas rozłączono. Europę przeciwstawialiśmy Azji, a nasz powrót do Europy - śródziemnomorsko-chrześcijańskiej - traktowaliśmy w kategoriach dokonywania się sprawiedliwości dziejowej. Kiedyś państwa zachodnie przystały na naszą aneksję przez Azję; teraz my, przyczyniwszy się znacząco do zabicia azjatyckiego potwora, mieliśmy przy aplauzie tych państw wracać do rodziny krajów i kultur europejskich. Konkrety nas nie interesowały. Wiedzieliśmy jedynie, iż powrotowi do duchowej ojczyzny będzie towarzyszył wzrost zamożności oraz stabilności politycznej, a więc tych cech, które charakteryzują społeczeństwa zachodnie.

Bardzo szybko jednak owa jedność uległa rozpadowi, i doszło - na początku lat dziewięćdziesiątych - do poważnego sporu światopoglądowego, który spolaryzował polskie społeczeństwo, a przynajmniej pewną jego część. Wchodzenie do Europy - cokolwiek by to znaczyło - odbywało się wówczas w atmosferze konfliktu kulturowego. Zainicjowała ów konflikt ta orientacja, która określała się jako proeuropejska, a która za swój cel przyjęła zlokalizowanie i opisanie sił antyeuropejskich. W pewnym więc momencie tzw. "Europejczycy" uznali, że istnieją środowiska, grupy i obyczaje, które w kategorii europejskości się nie mieszczą, które nas kompromitują i zagrażają naszej integracji ze wspólnotą krajów cywilizowanych. To nie tyle prawica kulturowa sama zdefiniowała się przez antyeuropejskość, ale została zdefiniowana jako antyeuropejska przez swoich antagonistów. Uznano, iż struktury europejskie oraz wszystko co, za nimi stoi, może i powinno oddziałać jako siła cywilizacyjna, a nawet jako swoisty walec na polski ciemnogród. W wyniku rozgorzenia owego konfliktu kulturowego doszło do powstania kilku schematów pojęciowych, przy pomocy których antagoniści walczyli ze sobą, a przy okazji charakteryzowali dzisiejszą Europę. Z jednej więc strony sytuowano siły absolutyzmu, z drugiej relatywizmu i permisywizmu. W innym schemacie: po jednej stronie umieszczano tolerancję i pluralizm, a po drugiej nacjonalizm i fundamentalizm.

Konflikt światopoglądowy z czasem stracił na znaczeniu, a dzisiaj nie organizuje on już najważniejszych emocji w polskim społeczeństwie. Tym niemniej, pewne jego elementy pozostały w języku publicznym i w sposobie patrzenia na rzeczywistość; wymienione powyżej schematy - relatywizm vs absolutyzm, pluralizm i tolerancja vs nacjonalizm i fundamentalizm - wprawdzie nie mają już tej siły co kiedyś, ale nie wymyślono innych, które mogłyby je zastąpić do opisu dzisiejszego świata. Najważniejszą konsekwencją polityczną owego konfliktu było jednak co innego, a mianowicie szeroko utrwalone przekonanie, iż integracja jest dla lewej strony politycznej - jakkolwiek mgliście pojętej - wygodna, a dla prawej - równie mgliście pojętej - nie; że lewa strona na pewno coś na integracji zyska, nie tylko światopoglądowo, natomiast prawa może coś stracić. Czym jest to "coś" w każdym przypadku stanowiło oczywiście kwestię sporną.

Po osłabnięciu konfliktu światopoglądowego, wchodzenie do Europy zaczęło być traktowane coraz bardziej w kategoriach partyjnych. Jakkolwiek żadna znacząca siła nie kwestionowała strategicznego celu integracji, a niektórzy nawet mówili o szerokim consensusie politycznym w naszym kraju, to lepiej byłoby powiedzieć, iż był to nie tyle consensus wynikający z uzgodnienia stanowisk, ile z faktu, że nie zostały one jeszcze w formie konkretnej wyłonione. Tak czy inaczej, integracja europejska jest przez ostatnie lata postrzegana przede wszystkim z perspektywy partyjnej.

Najbardziej na sporze światopoglądowym skorzystała lewica postkomunistyczna. Z ugrupowania postrzeganego jako antyzachodnie, prosowieckie, czy wręcz agenturalne, przekształciła się w stronnictwo hałaśliwie prozachodnie. Jej przedstawiciele z upodobaniem mówią o standardach europejskich i o swojej gotowości do ich obrony (co nie przeszkadza im zresztą z równym oddaniem świętować 22 lipca, symboliczną datę oderwania Polski od Europy). Starają się zrobić wrażenie obycia na zachodnich salonach politycznych i lubią szczycić się swomi dobrymi kontaktami. Nie posiadają jednak żadnej formuły integracyjnej. Ich upodobania do "standardów europejskich" czy "norm świata cywilizowanego" służą zwykle jako wygodny młot na przeciwników politycznych w kraju.

Partią polityczną powszechnie uznaną za najbardziej europejską jest oczywiście Unia Wolności. Jej najbardziej aktywni przedstawiciele zrezygnowali ze straszaka europejskiego na siły ciemnogrodu, jakim posługiwali się przed kilku laty. Starają się natomiast utrzymać rzeczowy ton mówiąc o integracji, której dają mocne, acz pozbawione dawnej prostoduszności poparcie. Ich język, jest językiem ludzi biegłych w skomplikowanych procedurach i obyczajach Unijnych, dających wrażenie odpowiedzialności i pewności siebie. Mimo tego, oni również nie dysponują koncepcją integracyjną, poza przekonaniem, jakie emanuje z ich publicznych wypowiedzi, iż cała integracja sprowadza się do pewnych kwestii technicznych, które można przy posiadanej przez nich kompetencji rozwiązać.

W najtrudniejszej sytuacji znajduje się prawica. Po konflikcie światopoglądowym zmuszona jest tłumaczyć się ze swojego stosunku do Europy i wszystkie zastrzeżenia opatrywać deklaracjami ogólnego poparcia. Ona też nie ma wyraźnej koncepcji, a jej językowi brakuje konsekwencji. Kiedyś podkreślała, jako ważną w procesie integracyjnym, kwestię tożsamości narodowej. Wątek ten wyraźnie słabnie, co jest o tyle zrozumiałe, że kategoria tożsamości, aczkolwiek ważna, nie należy do języka polityki i nie da się jednoznacznie na ten język przetłumaczyć. Pojawiły się też próby stworzenia doktryny wzorowanej na brytyjskim modelu polityki europejskiej, ale z oczywistych względów się nie przyjęły. Prawica wyznaje generalne stanowisko "nie ma alternatywy wobec integracji", stanowisko przyjęte również przez inne orientacje polityczne w naszym kraju, ale formuła taka jest zbyt słaba, by rozproszyć podejrzenia o głęboki eurosceptycyzm przypisywany środowiskom prawicowym.

Ostatnio zaczyna w tych środowiskach być słyszalny jeszcze inny język, który można określić, jako język walki o wpływy polityczne i ekonomiczne. Unia Europejska interpretowana jest jako system ścierania się rozmaitych sił politycznych i rozmaitych interesów, również narodowych. Stąd wyciąga się wniosek, iż Polska powinna dążyć do maksymalnie korzystnego dla siebie usytuowania w Unii, że powinna znaleźć sobie sojuszników mających wspólne z nami interesy. Taka interpetacja polityki bliska jest tradycji konserwatywnej i ma racjonalne uzasadnienie, ale mimo to napotyka na poważne trudności. Przede wszystkim jej zwolennicy nie mówią, jakie mamy karty atutowe w owej "power politics" oraz jakie sobie stawiamy cele. Istnieją też obawy, iż strona prawa nie dysponuje wystarczająco doświadczoną kadrą polityczną, by takie przedsięwzięcie poprowadzić. Wreszcie, język sporów o wpływy polityczne, jaki proponują niektórzy przedstawiciele prawicy, źle się mieści w obyczajowości Unii. Politycy Unii unikają retoryki odwołującej się do sporów o wpływy polityczne i walki interesów narodowych, nawet jeżeli takie spory i takie konflikty interesów mają tam miejsce. Język Unii zawiera spory element hipokryzji, której nie można ignorować.

Jak widać z powyższego, polscy politycy - i to nawet pierwszego rzędu - nie mają jednolitego języka integracyjnego. Częściowo stanowi to konsekwencję głęboko żywionego nastawienia, iż historycznie miejsce w zintegrowanej Europie Polsce się należy w sposób naturalny, częściowo z konfliktu światopoglądowego, częściowo z powodu braku odczuwania takiej potrzeby, a częściowo z racji skomplikowania problemu. Pojawiają się dwa pytania: czy doktryna integracyjna jest potrzebna oraz czy jest możliwa.

Na pierwsze pytanie można odpowiedzieć zdecydowanie pozytywnie. Takiej doktryny potrzebujemy, bo język polskiej dyplomacji Unijnej winien brzmieć harmonijnie i klarownie; ponadto, nie zapominajmy, oczekują jej od nas Unijni politycy, którzy pragną wiedzieć z kim mają do czynienia, i czego się mogą po nas spodziewać. Jeśli takich informacji nie uzyskają od nas, będą sami domniemywać czy rekonstruować polską doktrynę z rozmaitych pojedynczych faktów, co niekoniecznie musi dla nas być najkorzystniejsze.

Nie jest natomiast wcale pewne, czy taka doktryna jest możliwa przy dzisiejszym stanie świadomości naszej klasy politycznej. Czego możemy się dowiedzieć - opierając się na wypowiedziach naszych polityków i nielicznych dokumentach oficjalnych - o powodach naszego starania się o przyjęcie do Unii poza tym, że historycznie przynależymy do Europy; że powinniśmy zostać przyjęci, bo Europa nas w Jałcie zdradziła; że wszyscy się jednoczą to i my musimy; że państwo słabe gospodarczo i politycznie nie może pozostać poza integracją; że na integracji skorzystamy ekonomicznie; że, wreszcie, potrafimy szybko i sprawnie dostosować się do wymogów Unii. Powyższy zestaw twierdzeń, nie tylko nie układa się w doktrynę integracyjną, ale jest przejawem myślenia defensywnego. Równa się on faktycznie proszeniu Unii, by nas przyjęła z litości, bo jesteśmy pokrzywdzeni, potrzebujemy pomocy i mamy dobre chęci. Jedyne, co obiecujemy wnieść jako nasz kapitał, to obietnicę szybkiego przyuczenia się technicznej obsługi europejskich instytucji i reguł. Nie jest to wiele i trudno się dziwić, iż europejscy urzędnicy nie są naszą ofertą zachwyceni.


2005 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/