Mnogość opinii i sądów stanowi
ważny element ustroju demokratycznego, natomiast ich powszechna równoważność
jest oczywiście, co najmniej wątpliwa. Demokracja to ustrój, w którym działają
liczne instytucje, grupy interesów, partie polityczne, ilość aktorów na
demokratycznej scenie jest bardzo duża. Co oczywiste nie każdy z nich jest
równie istotny. Nasuwa się pytanie, jak jednoznacznie ustalić ich doniosłość
oraz czy hierarchia, do której przywykliśmy jest wiarygodna? Chroniczny brak
prób zestawiania uczestników systemu demokratycznego może stanowić przyczynę
nieporozumień. Akceptowanie asymetrii w niektórych sytuacjach np. w relacjach
ekspert – laik jest oczywiste. Bywają jednak sytuacje, w których utrzymywanie
asymetrycznej relacji służy zafałszowywaniu rzeczywistości. Taki stan ma
miejsce w przypadku relacji polityka – świat mediów.
Słowo demokracja było już
umiejscawiane w sąsiedztwie licznych przymiotników, jednak obecnie szczególnie
interesujące wydaje się popularne sformułowanie „demokracja medialna”.
Elementem konstytuującym tą odmianę demokracji, jest proces wyswobadzania się
przekaźników informacji ze swojej dotychczasowej roli. Zmianie ulega funkcja,
jaką zwykło się przypisywać mediatorom pomiędzy obywatelem a rzeczywistością. Na
płaszczyźnie teoretycznej chodzi o rolę, jaką pełni język. Zamiast narzędzia i
neutralnego przekaźnika zaczęto postrzegać go, jako element kształtujący
rzeczywistość, w nie mniejszym stopniu niż realnie istniejące przedmioty. Na
płaszczyźnie praktycznej zmianę można porównywać z funkcją, jaką pełnią w życiu
społecznym media. Kolejną cechą jest skracanie horyzontu tzw. pamięci
społecznej dokonujące się pod naporem strumieni informacji wypłukujących ze
świadomości wcześniejsze wydarzenia. Taka sytuacja nie pozostaje bez wpływu na
politykę, powodując skracanie jej zakresu czasowego. Sporom politycznym bardzo
trudno przybrać bardziej stabilną w czasie formę, zazwyczaj są one formułowane ad
hoc w sposób punktowy, tracą na znaczeniu po dniu lub tygodniu. Owa
kompresja jest wynikiem zmiany w rozkładzie akcentów. Dominującą rolę w przekazach
zaczynają pełnić emocje. Efemeryczność emocji oraz ich siła oddziaływania wpływa
na kształt „gramatyki” politycznej. Powyższe tendencje mają negatywny, bo
fałszujący wpływ na dyskurs społeczny. Są wstanie wypromować lub przeciwnie – ubezwłasnowolnić
aktorów politycznych, tworząc nierozerwalny łańcuch wiążący pozycję z językiem,
którym się posługują. Np. będąc przywódcą ludowej rewolty trudno wejść w rolę
wicepremiera i być w niej autentycznym. Język pełni tutaj funkcję ograniczającą
możliwe i dopuszczalne zachowania. Jednym z elementów władzy jest obecnie
umiejętne sterowanie strumieniami wydarzeń oraz czasem, w którym są one wprowadzane
na forum publiczne. Jako przykład można przytoczyć aferę związaną ze
zdymisjonowaniem b. wicepremiera Leppera, czy zorganizowanie konferencji
prasowej przez ministra sprawiedliwości w sprawie artykułu, którego treść nie
zdążyła jeszcze zaistnieć w świadomości publicznej.
We wszechogarniającą fluktuacyjność
ponowoczesnej rzeczywistości doskonale wpisuje się koncepcja tzw. demokracji
medialnej, ustroju, w którym funkcja reprezentowania społeczeństwa ustępuje
miejsca prezentowania siebie społeczeństwu – swego rodzaju telepopulizm.
Potencjalnym zagrożeniem w demokracji medialnej jest dominacja informacji
błahych i drugorzędnych nad istotnymi. Np. interpretacja nadana przez bardzo
popularny program satyryczny może zastępować odbiorcom autentyczną refleksję,
stając się protezą opisu świata rzeczywistego. Dostępność i brak mentalnych przeszkód
w przyswajaniu przekazu wzmacniają władzę tego typu instytucji. Nadmiar
cynizmu, jednej z cech postmodernistycznej twórczości, może nastręczać
trudności ze zdekodowaniem – czyli z odczytaniem informacji, będącym wstępem do
interpretacji, i zamienić się w tzw. szum – czyli zakłócenia deformujące pierwotną
treść. Ta dowolność zapewne nie stanowi problemu dla osób ceniących
komunikacyjną wieloznaczność, w której sama treść przekazu bywa mało istotna,
jeśli w zastępstwie transmituje się emocje. Jednak dla zwolenników klasycznie
definiowanego pojęcia prawdy jest to zagrożenie bardzo poważne. Czy i ile
miejsca jest w polityce dla sensualizmu?
Władza
Bez wątpienia konstytucyjny
podział władz ulega na naszych oczach transformacji. Podział na: władzę
ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, uzupełniony o władzę szeroko rozumianych
mediów zaczyna stopniowo funkcjonować według innego paradygmatu. O ile pierwszy
i drugi element opiera się na stosunkowo dobrze opisanych klasycznych relacjach
władzy, to na naszych oczach zaczęła się przemiana roli dwóch ostatnich
elementów. Publicznie, zaczęto zadawać na serio pytania o rolę, jaką władza
sądownicza pełni w systemie politycznym. Taka sytuacja „odczarowania”
rzeczywistości miała miejsce w przypadku Trybunału Konstytucyjnego i szerzej,
całego aparatu sądowego. Sędziom Trybunału przypomniano ich wcześniejsze wybory
polityczne, natomiast sędziom i asesorom sądowym zaczęto stawiać pytania na temat
związków pomiędzy rodzajem i wysokością orzekanych kar i „mód” panujących w ich
środowisku. Zadawanie tego rodzaju pytań, kwestionuje jakościowo zupełnie inny
wymiar władzy. W centrum zainteresowania nie są już procedury czy struktura,
ale sam człowiek, osadzony w danym momencie w konkretnej roli. Natomiast sytuację
mediów w tym układzie można próbować uchwycić przy pomocy, terminu z zakresu
stosunków międzynarodowych, tzw. miękkiej siły – soft power, czyli wpływ
kultury i wartości na proces podejmowania decyzji. Jeśli do konstatacji tej
doda się uwagę na temat możliwości kształtowania preferencji przez media i realnego
wpływu na decyzje z tym faktem związanego, uzyskuje się bliższy rzeczywistości
obraz mediów, jako czwartej władzy. W tym miejscu należy podkreślić
niewspółmierność i jakościową różnicę pomiędzy tzw. czwartą a pozostałymi
władzami. Media mając realny wpływ na ludzkie preferencje, kształtują nie tylko
obraz pozostałych elementów systemu, ale mają również moc konstruowania
percepcji całego układu. Instytucyjnymi, w klasycznym rozumieniu,
ograniczeniami czwartej władzy narzuconymi głównie przez pierwszą władzą są:
Konstytucja RP z 1997 roku, Ustawa o Prawie Prasowym z 1984 roku oraz pośrednio
Dziennikarski Kodeks Obyczajowy. Już sama data Ustawy może budzić zdziwienie i
poważne wątpliwości np. z powodu nieuwzględnienia nowych form komunikacji, w
tym Internetu. Rzetelny opis roli mediów jest trudny z kilku powodów. Między
innymi, bardzo często sytuację dziennikarzy odmalowuje się, stosując techniki
erystyczne, a nie przywołując faktyczne zjawiska. Niestety fetysz
dziennikarskiego obiektywizmu nadal należy do obowiązującego słownika
dziennikarskiej poprawności. Na szczęście coraz częściej stawia się pytania o
tzw. „przekonania”. W okresie, krótko po wyborach prezydenckich 2005 roku, w
jednym z listów do popularnego dziennika, czytelnik postulował, aby
dziennikarze zadeklarowali, na kogo głosowali w wyborach, tak by ich odbiorcy
posiadali możliwie pełną o nich wiedzę. W tym miejscu należy nadmienić dwie
rzeczy: propozycję złożył czytelnik głosujący na PiS i Lecha Kaczyńskiego –
środowiska mocno doświadczonego przez czwartą władzę. Propozycja taka, choć
efektowna wydaje się być nie tylko kontrowersyjna, ale również
niekonstytucyjna. Skądinąd niezwykle pouczające byłoby przestudiowanie
życiorysów najpopularniejszych polskich dziennikarzy. Na uwagę zasługują pomysły
zinstytucjonalizowania części owej jawności. Pomysł wydaje się zasadny w
kontekście emocji towarzyszących lustracji w tym środowisku. Z badań opinii
publicznej przeprowadzanych w ostatnich latach, zarówno w skali naszego kraju,
jak i całej Unii Europejskiej wynika, że Polacy darzą dziennikarzy bardzo dużym
stopniem zaufania. Ponad połowa Polaków ufa tej grupie zawodowej, podczas gdy w
Europie odsetek ten wynosi około jednej trzeciej społeczeństwa. O interes
publiczny zdaniem respondentów w dużo większym stopniu dbają dziennikarze niż,
zdawałoby się powołani do tego, politycy. Czy to dobra tendencja? Trudno
udzielić jednoznacznej odpowiedzi, można natomiast rozważyć potencjalne
konsekwencje takiego stanu rzeczy. Po pierwsze, media potencjalnie mogą nie
tyle opisywać rzeczywistość i kontrolować świat polityki, co w sposób aktywny
je kreować, również w sposób uwzględniający korporacyjne interesy. Szkopuł
stanowi fakt, iż wewnątrz korporacyjne kontrowersje bardzo często przenikają do
głównego nurtu dyskursu publicznego, nie ze względu na ich doniosłość dla
ogółu, ale z powodu wewnątrz środowiskowej doniosłości. Za przykład mogą służyć:
kontrowersyjna i niejednoznaczna sprawa ułaskawionego przez prezydenta
redaktora Andrzeja Marka, zwolnienie z pracy znanego i popularnego
dziennikarza-polityka Tomasza Lisa lub bulwersująca z punktu widzenia etycznego
sprawa opublikowania zdjęć zamordowanego dziennikarza Waldemara Milewicza.
Media starają się wytworzyć postawy solidaryzujące się z ich postulatami
dotyczącymi np. wolności słowa. Niestety bardzo rzadko ze strony tychże
środowisk padają jakieś konkretne propozycje na temat tego gdzie przebiega
granica pomiędzy źle i dobrze pojmowaną wolnością, w tym i wolnością słowa.
Często, natomiast kwestia ta jest sprowadzana do absurdu, traktując takie
rozróżnienia, jako fundamentalne zagrożenia dla demokracji i czuwających nad
nią medialnych opiekunów. Po drugie, wspomniane powyżej wyniki badań można
interpretować, jako przejaw wysokiego uzależnienia od interpretacji
dostarczanej przez pośredników. Pozostaje ufać, iż owo zapośredniczenie idzie w
parze z pluralizmem źródeł. Wspomniany pluralizm ma dwa oblicza. Jedno jest sukcesywnie
urzeczywistniane poprzez zwielokrotnienie ilości dostępnych dzienników, ilość
stacji i audycji w mediach publicznych. Widać to wyraźnie w dyskusjach nad rolą
środowiska „Gazety Wyborczej”. Z jednej strony pojawiają się głosy
stwierdzające, iż istnienie jednego, otwartego i dominującego medium nie jest
niczym dziwnym w demokracji. Z drugiej strony pojawiają się opinie, że dopiero istnienie
realnej konkurencji w postaci „Faktu” i Dziennika” przybliżyło stan rynku
medialnego bliżej pełniejszego pluralizmu. Wydaje się jednak, że stopniowo braki
drugiego oblicza pluralizmu – wymiaru jakościowego różnorodności są
uzupełniane. Zyskał on dzięki zmianom w ilości podmiotów, i nie chodzi tu li
tylko o dość konwencjonalne, dychotomiczne rozróżnienia np. na prawicę i lewicę
czy rządzących i opozycję. Wydaje się, że dyskurs staje się bardziej polifoniczny
– jest w nim więcej odcieni. Należy zauważyć, iż na tych zmianach zyskały tzw.
środowiska konserwatywne, uzyskując możliwość pełniejszej artykulacji swoich stanowisk.
Dziennikarze i politycy
W książce Andrzeja Horubały Umoczeni
w rozmowie pomiędzy jednym z głównych bohaterów – Maćkiem, młodym
prawicowym politykiem i Witkiem – redaktorem „Nowego Słowa” padają znamienne
słowa tego pierwszego: „Ani lud, ani dziennikarze nigdy nie dowiedzą się o
prawdziwych mechanizmach polityki, o kulisach podejmowanych decyzji tyle, co
polityk praktyk. Świat dzieli się na niewielką grupę rozgrywających i kibiców,
którzy w dodatku tumanieni przez dziennikarzy snobują się na lekturę takich czy
innych tytułów (…)”. Ta, co tu ukrywać, ponura wizja polityki wydaje się być
przynajmniej częściowo prawdziwa, choć radykalna opozycja: świat polityki –
świat mediów wydaje się być nie do końca przekonywująca. Za swoisty zwornik obu
środowisk można było traktować obecny przez chwilę w społecznym dyskursie
pomysł kandydowania na prezydenta RP, wspomnianego wcześniej, Tomasza Lisa,
ówczesnego dziennikarza TVN. Jednak, jak wiadomo ten sposób przekroczenia
dychotomii okazał się nieudany. Warto w tym miejscu wspomnieć sytuację, która
miała miejsce w momencie ogłoszenia, przez Jana Rokitę, w jednym z programów
telewizyjnych, prowadzonych na żywo, iż rezygnuje z uprawiania czynnej
polityki. Na taką deklarację dziennikarz prowadzący program pospiesznie, niemal
„na otarcie łez” zapewnił, już, eks-polityka, żeby się nie martwił – on i inni
redaktorzy nadal będą go przecież zapraszać. Dramatyzm sytuacji został
sprasowany, jasnym stało się, kto posiada władzę. Ponadto nawiązanie przez
krakowskiego polityka do tragicznego losu narodu czeczeńskiego, zostało
zinterpretowana przez prowadzącego, jako zbyteczny blichtr i patos. Najprawdopodobniej
zirytowało to rozmówcę, który płynnie wszedł w kompetencje dziennikarza i
niezwłocznie zakończył program. „Podział władz” w studiu został zrównoważony.
Politycy, jako eksploatatorzy
mediów bardzo często postrzegają rzeczywistość pragmatycznie. Mniej istotne
jest czy informacja jest prawdziwa, ważne czy i jak da się ją wykorzystać.
Niuanse są konieczne, jeśli służą jakiemuś wymiernemu celowi. Dziennikarze
oskarżani o stronniczość bronią się, w zależności od strony, z której nadchodzi
atak, mówiąc albo, iż wcześniej atakowali opozycyjną w stosunku do
interlokutora partię, albo, że tylko recenzują rządzące aktualnie stronnictwo. Pokutuje
tu fałszywe postrzeganie polityki, z którego celowo usuwa się pojęcie:
„przekonania”, które są pierwotne względem sympatii i antypatii wyborczych.
Bowiem spór toczy się, tak naprawdę na dużo głębszym, abstrakcyjnym poziomie. I
nie jest to jedynie logomachia, a kwestia podstawa. Nową sytuację można by
opisać w następujący sposób: polityk i dziennikarz stają de facto na
jednej płaszczyźnie, niczym w zasadzie się od siebie nie różniąc. Jednego w
powszechnych wyborach wybrała część narodu, drugiego widzowie. Ku uciesze
lubujących się w zmienności postmodernistów, ten drugi mógłby nawet cieszyć się
lepszym, bo dynamicznie aktualizującym się poparciem. Te dwa typy legitymizacji
zaczynają niebezpiecznie blisko siebie współegzystować. Specyficzność sytuacji
polega na tym, iż by stać się uczestnikiem procesu politycznego nie trzeba być
politykiem. Polityka, jako proces, zarówno ta pisana przez duże „p” jak i ta
pisane przez „p” małe, może toczyć się w różnych miejscach, za pośrednictwem
różnych aktorów. Polityk swoje umocowanie czerpie z cyklicznych,
demokratycznych, wolnych i wieloprzymiotnikowych wyborów, których funkcją – w
założeniu – jest weryfikowanie jego osiągnięć. Legitymizacja osoby, nadającej
interpretację działaniom polityka – np. dziennikarza, czyli de facto
współkształtującej rezultaty procesu politycznego jest innego rodzaju. Tym niemniej
intelektualnie stymulujące wydaje się próba postawienia znaku równości pomiędzy
tymi dwoma kategoriami aktorów. Niestety w tym punkcie można otworzyć Puszkę Pandory
i zacząć snuć domniemania na temat nowych form demokracji, cybernetycznej,
wirtualnej lub jakkolwiek inaczej nazwanej. Tu należy zaznaczyć, iż w dającej
się przewidzieć przyszłości najbardziej stabilnie zdaje się funkcjonować
demokracja oparta o narodowo i obywatelsko zorganizowaną wspólnotę. Ale jaką
lekcję z takiego stanu rzeczy może wyciągnąć polityk? Może zmianie roli mediów
powinna towarzyszyć zmiana środków i metod, jakimi uprawia się politykę?
Wyjątkiem osłabiającym tezę o konieczności dostosowania środków do nowej
sytuacji władzy jest casus rządzącej koalicji. Prawu i Sprawiedliwości
udało się, co prawda wygrać wybory wbrew przeważającej, negatywnej opinii mediów.
W sposób oczywisty może to irytować wyborców o innych przekonaniach, jednak jak
widać, rządzenie w takiej sytuacji jest dużo bardziej skomplikowane. Z podobnym
problemem będzie musiał się zmagać Nikolas Sarkozy. Wyraźnie już widać, że
progresywna paryska elita nie pozwoli o sobie zapomnieć i z całą mocą będzie
starała się bronić własnej hegemonii w dyskursie publicznym. W takiej sytuacji
można realizować dwa scenariusze – ignorować ten stan rzeczy lub próbować się
do niego dostosować. Przy stabilnym zaufaniu elektoratu i realnych zmianach na
lepsze na poziomie mikro pierwsze rozwiązanie wydaje się najsłuszniejsze. Jego
dodatkową zaletą jest konieczność dokonywana realnych, nie semantycznych, zmian
na lepsze. Negatywną konsekwencją jest wrogość i nieufność gatekeeperów
– czyli osób i instytucji pośredniczących i dystrybuujących informację oraz
wiedzę. Dostosowanie się do wymagań mediów znajduje pośrednio wyraz w coraz
większym udziale marketingu w polityce. Właściwie można mówić o zlewaniu się
tych dwóch porządków.
Nie ulega wątpliwości, że proces polityczny już dawno
wyszedł poza sale parlamentu. Za horyzontem kuluarów, rozciąga się obszar, w
którym polityka rozgrywa się równie żywiołowo. Obszar ten, jeszcze chyba tylko
w mniemaniu nielicznych pozostaje neutralnym gruntem. Chodzi oto by nie
zapominać, iż spora część zmian społecznych nie tylko jest przez media opisywana,
ale również i generowana, a sami dziennikarze nie chcą być tylko stojakami dla
mikrofonów. Powinni natomiast otwarcie, bez niedomówień w sposób klarowny mówić
o własnych i cudzych przekonaniach.
mgr Błażej Sajduk (ur. 1981
r.) – absolwent politologii na UJ. Doktorant na Wydziale Studiów
Międzynarodowych i Politycznych UJ. Asystent w Wyższej Szkole Europejskiej im.
ks. Józefa Tischnera.
|