I.
Są narody, którym jedną silną podporę
ich wielkości i potęgi dały przeszłe dzieje bez ich zasługi: ilość tych,
którzy naród składają. Liczba członków pewnego narodu nie daje mu jeszcze sama
przez się wielkości i potęgi. Naród może być rozbity na drobne państwa i państewka,
wzajemnie się zwalczające mimo wspólności plemiennej – tyle na to daje
przykładów historia, czy Niemiec np. lub ruskich plemion, a także i Polski XIII
wieku w okresie podziałów. Lecz i jednolity, liczbą ludności potężny naród nie
będzie silny, jeśli braknie formy dla tej materii, jaką tworzą miliony ciał
ludzkich. Trzeba czegoś więcej, by liczebna siła siłą w historii się stała,
nie tylko statystyczną cyfrą; trzeba organizacji dla tej masy, która by nią
owładnąć mogła, wskazać drogi, którymi iść powinna, po tej drodze poprowadzić.
I trzeba jeszcze czegoś więcej: trzeba ducha, by ta masa za głosem tego,
który prowadzi, chciała iść, gdy woła: „chodźcie”, chciała odrzec: „idziemy”,
rozumiejąc, że iść trzeba, że się iść powinno. Wtedy ta siła z całą zaznaczy
się dopiero potęgą.
Dziś, wśród tej wojny, która szaleje, gdy patrzymy na wysiłki
narodów, łatwiej może te wartości, o których tu mówię, zrozumieć i ocenić można.
Rozumiemy, jaką podstawę daje ilość, liczba, gdy patrzymy zwłaszcza na dwa z
tych narodów, które w walce stoją: niemiecki i rosyjski, górujące swoimi
milionami nad innymi, nad Francją czy nawet Anglią. Ale zrozumiemy też, że ta
liczba niewiele znaczyć by mogła, gdyby nie organizacja, która te miliony łączy
w jedną całość, organizacja, którą daje przede wszystkim państwo z całym
aparatem tych form ustrojowych, jakie w wiekach rozwoju sobie wyrobiło. Z tych
państw, które stanęły dziś do walki, tę organizację wytworzyły i mają
wszystkie, jedne lepszą, niż inne, lecz przecież wszystkie na ogół znaczną,
daleko posuniętą. Rozumiemy jednak, iż jeszcze tu trzeci działa czynnik –
czynnik ducha. I tu nie wszystkie państwa walczące, na równi z sobą stoją.
Widzimy to, iż nie wystarczy liczba, że duch tę liczbę nieraz pokona, że on
siły podwaja, potraja, słabszemu nad mocniejszym daje zwycięstwo. Nie
wystarcza, że organizacja, choćby znakomita, świetna, miliony wezwie do walki,
uzbroi, da broń dalekonośną, świetną artylerię, zaopatrzy w żywność obfitą. Bo
żołnierz inaczej się bije, gdy wie, za co się bije, niż gdy bije się tylko z
rozkazu, gdy bić się musi, bo organizacja państwowa bić mu się każe. [...]
II.
Potężne było państwo polskie, złożone z
Korony i Litwy, złączonych unią w Rzeczpospolitą. Obszar jego wynosił przed pierwszym
rozbiorem przeszło 13 000 mil kw., a ludność około 11
milionów. [...]
Organizacja polskiej Rzeczypospolitej
opierała się jeszcze w wieku XVIII na tych zasadach, które wytworzyło
średniowiecze, a które do rozkwitu najpełniejszego doszły w niej w ciągu XVI
stulecia. Było to państwo stanowe, na którego czele stał wybieralny król. Gdy
jednak jeszcze za Jagiellonów król w stosunku do stanów równorzędnym był w
państwie czynnikiem, to później ograniczona została władza tego króla przez
stan najsilniejszy, szlachtę, związaną ściśle z duchowieństwem, tak, iż tylko
malowanym mógł być monarcha, któremu szlachta wypowiedzieć mogła nawet
posłuszeństwo, a władzę właściwie wykonywał sejm. Sejm wydawał ustawy, wglądał
i w administrację, nadawał kierunek polityce. Ale i ten sejm nie mógł silnej
wykonywać władzy. Co dwa lata tylko w zasadzie się zbierał na sześć tygodni, a
potoki szumnej, czczej często wymowy pochłaniały znaczną część skąpo
wymierzonego mu czasu. Uszanowanie praw mniejszości, o które w XIX wieku tak w
Europie w literaturze i w praktyce walczono, doprowadzono w Polsce do
ostatnich granic – więc do absurdu. Prawem uświęcono zasadę jednomyślności,
uszanowanie woli jednostki w sejmie posunięto tak daleko, iż przez liberum
veto mogła zniszczyć wszystkie sejmu prace. A posłów sejmowych krępowały
instrukcje, dawane przez wyborców, które nawet zaprzysięgać musieli; szlachta z
jakiegoś sejmiku była prawnie w możności udaremnienia przez instrukcję sejmu,
nakazania posłowi, by choćby w najważniejszej sprawie krzyknął: „nie pozwalam”
i uciekł na Pragę. Za Augusta II i Augusta III
na 38 zerwano sejmów 26! O zgodę, o szacunek dla zdania innego, o poddanie się
większości – zawsze nam było trudno.
Gdy tak szwankowała ustawodawcza
machina, również coraz bardziej zgrzytały koła administracji państwa. Brak było
– władzy. Bez władzy silnej nie może istnieć państwo. Jest to problem ze
społecznych jeden z najdonioślejszych, problem pogodzenia wolności
z posłuszeństwem, by wolność nie usunęła czynnika władzy, nie przerodziła
się w anarchię, a władza znowu nie zgniotła wolności, nie wyrodziła się w
despocję. Równowagi tych czynników, koniecznej dla każdego narodu, który jest
zdrowy, chce być wolnym, ale i silnym, nie utrzymała od XVI wieku Polska.
Miała szlachta wolności szerokie, znaczna część tych swobód, które dziś jako
tak zwane obywatelskie prawa, przez konstytucje gwarantowane, wysoko cenimy:
wolność osobistą w całej pełni wraz z gwarancją, że tylko sąd poza pewnymi
wyjątkami może pozbawić wolności, wolność religii, uznanie nienaruszalności
własności nieruchomej, ochronę prawa domowego, tak daleko idącą, że nawet dla
uwięzienia banity nie wolno było wejść pod dach mieszkania szlacheckiego,
swobodę wypowiadania opinii, także w druku, wolność bardzo obszerną zebrań i
związków, zastępujących dzisiejsze polityczne stowarzyszenia, prawo petycji.
Tych wolności w zasadzie niezdrożnych, nadużywano. Często można spotkać w
rękopisach XVII wieku satyryczny słownik łacińsko-polski, karcący nadużycia
haseł wzniosłych, wyrodnienie instytucji pożytecznych. Stale ten słownik, w różnych
spotykany redakcjach, od jednego rozpoczyna się zestawienia; łacińskie:
inoboediens deo, regi, legi
– na polskie tłumaczy: szlachcic polski. On rzeczywiście wolność swą złotą
przetworzył w prawo bezwzględnego nieposłuszeństwa wobec prawa, władzy, sądu.
A monarcha nie mógł społeczeństwa okiełznać; brak mu było pomocy,
którą na Zachodzie dawały urzędy. Urzędnicy we Francji, Austrii, Prusach itd.,
to było ramię monarsze; od niego zależeli, jego słuchali rozkazów, nawet –
wprost w odwrotnym kierunku rozwoju, niż w Polsce — pomagali monarsze do
takiego podniesienia czynnika władzy, że tam wolności – z wyjątkiem Anglii,
która utrzymywała równowagę – zupełnie zamarły. W Polsce – urzędników z
zawodu nie było właściwie zupełnie; pozostał średniowieczny system, iż
szlachcic ziemianin urząd piastował jako honor, zaszczyt. Ale na urzędzie nie
opierał swej egzystencji; ze społeczeństwa szlacheckiego wyszły, z tym
społeczeństwem się solidaryzujący, jego anarchią przeniknięty, nie umiał
zrozumieć swej misji, nie rozumiał, że władza istnieć musi, że ona konieczna. A
król go powściągnąć nie mógł nawet, choćby nie słuchał jego rozkazów, bo według
konstytucji z r. 1538 wolno było tylko wtedy ukarać urzędnika, jeśli to
wyraźnie przewidywała ustawa i wyraźnie za taki czyn oznaczała karę.
Słabe więc były rusztowania państwowej budowy.
Wystarczały one do XVI wieku, nawet jeszcze do połowy XVII wieku, gdy w innych,
ościennych państwach od Zachodu jeszcze było dość podobnie, gdy nadto jeszcze
w Polsce żył silny duch publiczny. Ten duch był silny w XVI wieku, gdy może
najwspanialej rozkwitło pod ożywczymi promieniami renesansu uczucie miłości
Ojczyzny; i w XVII wieku, w czasach potopu wrogów, jeszcze to uczucie silnie
nieraz w górę wystrzeli. Ale już Skarga się skarży, iż „takich podobno więcej,
którzy służyć Rzeczypospolitej nie chcą, gdy się pożytku swego nie spodziewają,
abo, gdy im za to król nie płaci”. Coraz więcej takich, gdy duch polityczny
wraz z oświatą od XVII wieku zamierać zaczyna, aż za Sasów wreszcie
szczęśliwość narodu widzą – w popuszczaniu pasa. Miast poświęceń Żółkiewskich i
Czarnieckich
ciągłe dopominania się – jakże to często w laudach sejmików można czytać!
– że za swoje poświęcenia ten i ów „nagrody nie odniósł”. Ileż niechęci do
króla i zakłócenia życia publicznego, gdy wyśliznął się z rąk upragniony urząd
czy tłuste starostwo. Niechęć coraz większa do służby wojskowej, a ona tylko
stanowisko szlachty przecież usprawiedliwiała, coraz częstsze – fałszywe fasje,
by nie płacić podatku.
I coraz też większy stanowy egoizm.
Szlachta siebie tylko za naród uważa. By usprawiedliwić zepchnięcie innych
stanów, już od XVI wieku wytwarza sobie szlachta pseudo-filozoficzną teorię,
że ona inny rodzaj człowieka przedstawia, że jej przywilejem tylko cnoty, które
są jej dziedziczne, z natury wrodzone. [...] Usunięto od rządów w państwie
mieszczan, zostawiając im wprawdzie samorząd miejski, nieraz jednak obcinany;
coraz gorzej działo się chłopu, odkąd stał się poddanym, odkąd pan zasłonił go
swoją osobą państwu tak, że mógł o sobie mówić, jak mówił nieraz do włościan: „jam
wasz król, jam wasza królowa”.
Tymczasem gdzieindziej, na Zachodzie,
panujący wzrastający w władzę, coraz to silniej do rydwanu państwowego
zaczynali zaprzęgać inne stany – prawda, iż w samolubnym interesie, by,
wygrywając je, jak miasta przeciw szlachcie, czy biorąc w swoją opiekę, jak
włościan, swoją siłę umacniać, zabezpieczać sobie podatków powiększenie i
materiał wojskowy.
III.
Ale przyszło odrodzenie.
W czasie ostatniego bezkrólewia
rozpoczęły się reformy. Początek dali im Czartoryscy. Dążyły te reformy do
ulepszenia państwowej organizacji władz. Tworzy się więc nowe władze naczelne w
państwie, poprawia ustrój sejmów i sejmików, wprowadza pewien ład i samorząd
niektórych miast. Ale te reformy niewiele pomogły; jeszcze ogół nie rozumiał
ich potrzeby, narzucone były siłą partii, a pomoc obca, o którą się oparto, pomoc
Rosji, paczyła najlepsze intencje, bo obcemu państwu o odrodzenie Polski nie
chodziło, lecz o własny interes.
Reformę wielką, reformę w wszystkich
kierunkach życia społeczeństwa i państwa, przyniosła dopiero ta Konstytucja,
której dziś obchodzimy rocznicę. Wyrosła ona nie z tych prób naprawy
Rzeczypospolitej, jakie ją poprzedziły – choć z nich korzystała; podstawę
miała silniejszą, niż dobre chęci jednej partii politycznej. Wyrosła ta
reforma z tego gruntu, który użyźnił pług myśli pod zasiew zdrowego ziarna, aż
ono w kwiat rozkwitło wspaniały, którego w tej świetności barw dawno nie
widziano w Polsce: kwiat miłości ojczyzny.
Wzmocnienie państw zachodnich XVIII
wieku, a i państwa wschodniego, Rosji, łatwiej mogło się urzeczywistnić, niż
wzmocnienie Polski. Tam reformy wychodziły od władcy, który przez nie równocześnie
i państwo podnosił i wzmagał potęgę i dzielność swej dynastii. Interesy
państwowy i dynastyczny równoległymi biegły korytami. W Polsce inaczej: tu
wzmocnienie władzy państwa groziło obcięciem skrzydeł złotej wolności ziemskich
bogów, jak szlachtę już w XVI wieku nazwał Skarga; uznanie praw innych stanów, mieszczan
zwłaszcza, pozbawić ją mogło tak dotąd uprzywilejowanego stanowiska;
powiększenie wojska i podatku, jak i reforma włościańska, budziły obawy, że
zmniejszą jej dochody.
W państwach, opartych na zasadzie
demokracji, są reformy trudniejsze, niż w państwach, gdzie rządzi jeden
lub niewielu, bo tu ten ogół, na który spadają ciężary, musi sam na siebie te
ciężary nakładać. I stąd, jeśli państwo demokratyczne ma być silne i potężne,
to w nim silny i potężny musi być publiczny duch, silna i potężna miłość
ojczyzny, oparta o szeroką oświatę, bo ta tylko potrafi umysły przekonać,
że dla wysokich celów, celów idealnych, trzeba ofiary ponosić, a zwłaszcza z
tych dóbr, które mniej warte – materialnych. Demokratycznie była urządzona
Polska, choć w jednym tylko stanie, ale tym, który władał: szlacheckim.
Szlachta rządziła przez sejmiki i sejmy; jeśli więc ta szlachta miała reformę
przeprowadzić, to ją o potrzebie tej reformy trzeba było przekonać. Trzeba
było rozbudzić w niej myśl, by zrozumiała, że te reformy, konieczne w
interesie państwa, w którym tak jej dobrze było, trzeba było rozniecić tę
iskrę, która słabo tliła w kaganku, wypełnionym tłuszczem wygody, iskrę
poświęceń dla ojczyzny i jej przyszłości.
I tę pracę spełniła polska literatura
polityczna XVIII stulecia. Pomagała jej literatura piękna: liryka i satyra,
powieść i dramat. Pełną dłonią czerpała ona z myśli i haseł, które na Zachodzie
wówczas się pojawiły; ale czerpała rozumnie, nie wszystko brała, co niósł
wartki wówczas prąd umysłowy, zwłaszcza francuski. Wprost o radę, o podanie
wskazówek, zwracano się do takich cudzoziemców wybitnych, jak głośny Mably i
jeszcze głośniejszy Rousseau. Gdy chodzi o podniesienie ludności wiejskiej,
szukają argumentów w filozofii angielskiej Locke’a, który uczył, że różnic
pierwotnych między duszami ludzi nie ma, że je wykształca życie dopiero, i u
szkoły ekonomicznej fizjokratów,
biorąc argumenty o znaczeniu i wartości ziemi, jako właściwego warsztatu
produkcji, a więc o potrzebie szanowania tych, którzy tę ziemię uprawiają, i u
Rousseau’a, który głosi naturalną zasadę równości ludzi. Gdy będzie chodzić o
wzmocnienie państwa, skarbu zwłaszcza, wezwą na pomoc argumenty i rady
kameralistów niemieckich,
którzy te problemy opracowali na korzyść niemieckich władców. Będą się uczyć
lepszych, udoskonalonych form życia parlamentarnego z praktyki angielskiej,
czy z teorii Blackstone’a lub Montesquieu’go.
Dodawali jednak polscy pisarze zawsze,
a starsi dawali prawie wyłącznie swoje własne spostrzeżenia, oparte na
znajomości polskiego życia, na jego krytyce, łącząc się w ten sposób z świetną
epoką rozkwitu polskiej literatury politycznej z epoki Modrzewskich
i Orzechowskich. Wszystkie dziedziny życia obejmowano w pytaniach, które
sobie stawiano: jak ojczyznę odrodzić na nową świetność. [...]
Nie było dziedziny życia społecznego, do której by nie
zajrzał wzrok tych reformatorów, nie wykrywał braków, nie wskazywał środków
naprawy. [...] Chcąc etycznego odrodzenia narodu, głoszą ideały z ideałem
ojczyzny na czele, tworzą nową polską szkołę, którą organizuje utworzona w r.
1773 Komisja edukacyjna,
z celem usunięcia poniżenia stanów niższych, przyznania praw miastom,
zapewnienia chłopu wolności osobistej, prawa do gruntu, zniżenia ciężarów,
zwłaszcza robocizny, i jej zamiany na czynsz, chcą naprawy sejmu, stworzenia
dobrej administracji państwa, która by rozszerzyła zakres swego działania, przyszła
z pomocą ludności, podnosiła jej gospodarcze siły: rolnictwo, przemysł,
handel, chcą stworzenia silnej armii – później oznaczają jej ilość jako
postulat na 100 000, chcą wzmocnienia skarbu przez podatki, które trzeba
składać jako ofiarę na ołtarzu miłości ojczyzny, stąd nawet „ofiarą” jeden z
podatków wprost później nazwano.
IV.
Tak praca lat kilkudziesięciu,
wytężona zwłaszcza w okresie przed sejmem czteroletnim i w czasie jego
trwania, przygotowała reformę. Ci, którzy do tej reformy dążyli, którzy tę
reformę ostatecznie w Konstytucji Trzeciego Maja przeprowadzili, wygrali
bitwę wielką – nie krwawą, a jednak zwycięskiej najkrwawszej równą, nie
orężem, nie poświęceniem życia za ideały miłości Ojczyzny, ale pracą myśli,
wygrali bitwę z wrogiem, który nie atakował otwarcie, ale umiał bronić się w
okopach, zbudowanych przez Egoizm i Swawolę. [...]
Co dała ta Konstytucja nowego? O ile
zreformowała państwo na korzyść?
Przy ocenie wartości Konstytucji trzeba
się liczyć z tym, iż nie jest to dzieło jednej myśli, jednej partii. To wynik
kompromisu dwóch stronnictw. I na chlubę ówczesnych polityków powiedzieć to
należy, iż do tego kompromisu doprowadzić zdołali, że różniących się w
zdaniach członków stronnictwa reformy i stronnictwa królewskiego połączyła do
wspólnej pracy wspólna, gorąca miłość ojczyzny. Na chlubę ich trzeba powiedzieć,
iż potrafili poświęcić wiele ze swej doktryny, że umieli poglądy partyjne, tak,
jak być powinno w zdrowym narodzie, a jak niestety u nas nie często się
dzieje, podporządkować względom wyższym, dobru całości. Tacy np. republikanie,
jak Staszic i Kołłątaj, z niechęcią patrzący na władzę królewską, oświadczyli
się nie tylko za utrzymaniem, lecz nawet za znacznym wzmocnieniem tej władzy,
wbrew ówczesnym francuskim teoriom o wszechwładztwie ludu, z którymi tak
łatwo było pogodzić praktykę polskiego wszechwładztwa narodu – szlachty,
i choć te teorie tak silnie na nich obu działały.
Konstytucja objęła cały zakres prawa
państwowego, normując go oczywiście tylko w zasadach.
W pierwszym artykule uznała religię
rzymsko-katolicką za panującą, zachowując innych „wszelkich obrządków i religii
wolność”, przyrzekając im „pokój w wierze i opiekę rządową”.
Niezbyt wielkie reformy objęły artykuły, tyczące się ustroju i
praw społeczeństwa, które i według konstytucji miało dzielić się na stany, tj.
na warstwy od siebie oddzielone, mające różne prawne stanowisko. Utrzymała się
jako osobna, przednia warstwa, szlachta z pełnią praw, jakie jej
poprzednie przyniosły wieki, tu wyraźnie stwierdzoną. Co do mieszczan i miast,
za część składową konstytucji uznano poprzednią konstytucję o miastach, o
której wyżej wspomniano. Zapewniono miastom samorząd, choć co do strony
finansowej za bardzo ograniczony; mieszczanie nie mieli być już poniżani,
zajęcia miejskie szlachcica nie miały pociągać utraty szlachectwa, mieszczanom,
którzy się zasłużą w pracy publicznej, przyrzekano uszlachcenie, jak również
tym, którzy jako urzędnicy czy wojskowi dojdą do pewnych stopni. Dano miastom
posłów w sejmie, pod nazwą plenipotentów, lecz tylko z głosem doradczym.
Mniej zrobiono dla włościan; swobody przenoszenia się z miejsca na miejsce nie
dostali oni (zaznaczyć należy, że przyznano ją w całej Europie Wschodniej,
gdzie poddaństwo istniało, przed tą datą tylko w Austrii); nie przyznano im też
jeszcze prawa do gruntów (ale tego też nigdzie jeszcze wówczas nie dostali);
zagwarantowano jednak im „opiekę prawa i rządu krajowego” oraz zapewniono
pewność, niemożność zmiany bez ich woli, kontraktów, jakie zawrą z panami. W
ten sposób chciano otworzyć drogę poprawianiu bytu włościanina przez
poszczególnie zawierane umowy, do czego widziano tendencję w bardzo
licznych już zwolnieniach i ulgach, jakie swoim włościanom nadał cały szereg
wybitnych ludzi. [...] Zupełną wolność osobistą, wolność od poddaństwa oraz
podległość tylko władzom państwowym, nie panu, przyrzeczono włościanom nowo do
Polski przybywającym i tym, co uciekli, a wrócą.
Nie przeprowadzono co do włościan
programu reformy tak obszernego, jak wiele żądało pism i broszur; otwarto
możność naprawy stosunków, nie narzucono od razu dalej idących postulatów.
Tłumaczy się to tym, iż reformatorzy lękali się, by znacznymi wolnościami
włościanom zapewnionymi nie zrazić wielu tych z szlachty, którzy, godząc się
na reformy w innych kierunkach, przecież na zmianę zasadniczą stosunku
poddańczego przystać jeszcze nie chcieli. By inne reformy zapewnić i tych
reform uznanie, zrobili w tym kierunku, choć z ciężkim sercem, koncesję; pocieszali
się nadzieją, iż gdy już tylu właścicieli dóbr z własnej woli reformy w swoich
dobrach rozpoczęło, dobry tych reform skutek pociągnie innych, ogarnie z czasem
ogół lub umożliwi dalszą, skuteczniejszą akcję rządową.
I to jednak, co na tym polu poprawy stosunków
społecznych zrobiono w Konstytucji, znaczyło dużo. Widzimy, jak inny duch
zapanował w miastach, jak nowy pęd życia daje się w nich odczuć,
usuwający dawną apatię, zgnębienie. A i włościanie częściowo zrozumieli, że
nowa dla nich nastaje era; widać to z ich patriotycznych składek na powstanie
Kościuszki,
widać z ich udziału w akcji Kościuszki. Niestety, dalszy bieg wypadków
uniemożliwił rozwinięcie idei, leżących w zawiązku w Konstytucji. Kwestia
włościańska w Polsce miała jeszcze lat wiele czekać na rozwiązanie; przetworzenie
całej warstwy włościańskiej w naród, ożywiony wielką i silną miłością
Ojczyzny, i do dziś jeszcze nie dokonało się w pełni.
Daleko radykalniej przeprowadzono w
Konstytucji reformę ustroju państwa. Usunięto wolne elekcje królów, które, nie
dość ściśle określone, tak zawsze nadwątlały organizm państwowy przez nieraz
trwające lat kilka polityczne walki. W myśl teorii francuskich,
a i polskiej tradycji, króla bardzo ograniczono – lecz tylko w
zakresie władzy ustawodawczej; odebrano mu prawo sankcji projektów ustaw,
uchwalonych przez sejm, które mu prawnie dotąd przysługiwało, choć odmowa
sankcji w praktyce w Polsce się nie zdarzała od dwóch wieków. Król miał tylko
mieć głos w senacie, a drugi w razie równości głosów, rozstrzygający. Za to
wzmocniono nadzwyczajnie władzę wykonawczą króla. Wprowadzając za wzorem
Anglii nieodpowiedzialność monarchy, żądano dla aktów, od króla wychodzących,
kontrasygnaty jednego z ministrów, wyłącznie odpowiedzialnych; pierwszy to
przykład wprowadzenia poza Anglią w Europie tej zasady, dziś wspólnej
wszystkim państwom konstytucyjnym. Ale wystarczyło, by którykolwiek z
ministrów królewskie zarządzenie podpisał. Na czele administracji postawiono
władze jednoosobowe, ministrów, których król mianował, tworzących razem –
wraz z prymasem, następcą tronu i marszałkiem sejmowym – pod przewodnictwem
króla straż, tj. jakby gabinet. Bezwzględnie podporządkowano ministrom
wszystkie władze. Ręka rządu miała być silna, rząd energiczny, swobodny w
działalności, choć odpowiedzialny wobec sejmu.
A sejmy zreformowano na nowożytny
sposób, choć zachowano dawny skład i dawne formy, o ile tylko można było;
usunięto jednomyślność, zgubne „liberum veto”, zaprowadzono we wszystkich głosowaniach
większość. Zakazano wszelkich konfederacji, także sejmowych. Uniezależniono
posłów od instrukcji sejmikowych. Sejmowi, który według słów konstytucji: był „wyobrażeniem
i składem wszechwładztwa narodowego” przepisano też później nieco w
uzupełnieniu Konstytucji bardzo ścisły i ostry regulamin, mający na celu
usunięcie wszelkiej przewłoki, zapewnienie wzorowego, wydatnego jego
funkcjonowania. Niejedna z tych zasad i do dziś jeszcze nie straciła swej
wartości jako wskazówka, jak usunąć można wady, które parlamentaryzm z sobą
nieraz niesie.
V.
Konstytucja przynosiła te dwa drugie
pierwiastki, które dają państwu siłę: organizację silną i ducha silnego. To
dowód, że dobrze pracowała myśl tych, którzy Konstytucję układali, że umieli
zrozumieć, jak stworzyć odrodzenie.
Konstytucja tylko częściowo weszła w
życie, a i te przepisy, które w ciało się przyoblekły, nie trwały długo.
Zburzyła je już Targowica,
do reszty sejm grodzieński z r. 1793,
obcych słuchający rozkazów, tych, którzy po raz drugi rozdzierali Polskę.
Zginęła nowa organizacja państwa. A jednak ta „ustawa rządowa” taką żywą
pozostała, żywą i po dziś jeszcze. Bo pozostał – duch. Nie w doniosłości
praktycznej, nie w wartości samych przepisów, leżała jej waga – ale w tym, iż
przyszła do skutku, w tym, iż sejm, uchwalając ją, upoważniony przez tych,
którzy go wysłali, przez przeważną większość szlachty, wyrzekał się błędów
dawnych, dawał dowód, że myśl zwyciężyła nad wygodą, miłość Ojczyzny nad
egoizmem stanów czy jednostek, że praca tych, którzy nad ducha odrodzeniem
pracowali, nie była daremną.
Jak mówi wstęp do tej ustawy,
uchwalono ją „poznawszy zadawnione rządu naszego wady”, a „ceniąc drożej nad
życie, nad szczęśliwość osobistą – egzystencję polityczną, niepodległość zewnętrzną
i wolność wewnętrzną narodu”, uchwalono ją „mimo przeszkód, które w nas
namiętności sprawować mogą, dla dobra powszechnego, dla ugruntowania wolności,
dla ocalenia ojczyzny naszej i jej granic”.
Mówił Polsce Staszic: „Paść może i
naród wielki, zniszczeć nie może, tylko nikczemny”. Mówił Polsce wcześniej
jeszcze Rousseau: „Polacy, jeżeli przeszkodzić nie zdołacie, aby was nie pożarli
sąsiedzi, starajcie się o to, aby was strawić nie mogli”.
Konstytucja upadła, ale została jej
pamięć jako dowód odrodzenia, dowód, że zwyciężyły siły wielkie i idealne nad duchami
niezgody, swawoli, egoizmu. Naród upadł, ale nie zniszczał, strawić go sąsiedzi
nie potrafili, a w lat niewiele później począł śpiewać i śpiewa do dziś,
że: nie zginął.
- Konstytucja 3 Maja 1791 - Kraków 1916, s. 6-22, 23-32. Tekst dostępny w wyborze tekstów Stanisława Kutrzeba
„Swoistość polskiej kultury i jej stosunek do Zachodu” (wstęp Stanisław
Grodziski), wydanym w serii Ośrodka Myśli Politycznej „Biblioteka Klasyki
Polskiej Myśli Politycznej” (Kraków, 2006).
|