(Fragment
książki "Z doświadczeń i rozmyślań" z 1891 r., która ukazała
się nakładem Ośrodka Myśli Politycznej w serii BIBLIOTEKA KLASYKI
POLSKIEJ MYŚLI POLITYCZNEJ, wstęp i opracowanie Arkady Rzegocki,
Kraków 2002)
Lat temu dwadzieścia
pięć wypadki polskie były świeżo skończone, a skutki ich
zaczynały się objawiać, u nas i w Europie. Lata to rządów Milutyna w Petersburgu, ks. Czerkaskiego w Warszawie, Murawiewa w Wilnie, Bezaka w Kijowie; początki i pierwsze kroki
tego sposobu rządzenia, który odtąd wzmagał się i wzmaga bez zmiany
ani przerwy. W Europie wojna Prus z Austrią, skutek w dziejach powszechnych
tej miejscowej polskiej przyczyny, nie pierwszy (bo takim była wojna
duńska), ale pierwszy tak wielki, zmieniający widocznie i na długo
całą dawną równowagę sił w Europie.
Ten rok 1863, w naszej
historii tak stanowczy i ważny, ale przez innych prócz nas i Rosji
dziś zapomniany, z czasem wystąpi może naprzód w pamięci ludzkiej
i w historiografii, i oznaczać będzie punkt zwrotny w losach i dziejach
naszej części świata. Związek jego z następnymi europejskimi wypadkami,
sposób, w jaki polityka pruska użyć go do swoich celów umiała, wpływ,
jaki on wywarł na przymierze przeciw Danii a następnie na wojnę
Prus z Austrią, wykazał jasno i niezbicie Klaczko w napisanych rychło
potem Deux Etudes de Diplomatie
Contemporaine. Nie dowodzimy tu tego, co dawno już dowiedziono:
w goryczy serca tylko rzucamy nawiasową uwagę, że zawiniliśmy ciężko
przeciw Europie całej, kiedy staliśmy się mimowolnym ale niezaprzeczonym
powodem, przynajmniej ułatwieniem i zręcznością, do Sadowy, a w dalszym następstwie do Sedanu.
Dla nas, nie już w
naszym stanie wewnętrznym, ale w naszym stanowisku międzynarodowym,
europejskim, zaszła podówczas wielka zmiana. Od wojen napoleońskich
aż po ów rok, to jest przez pół wieku, stała w Europie sprawa polska
jako jedna ze spraw żywotnych, domagających się rozwiązania. Cesarz
Mikołaj mógł po roku 1831 utrzymywać, że warunki wiedeńskiego traktatu
przestały go obowiązywać, gabinety mogły uprzejmie udawać, że uważają
sprawę za niebyłą - niemniej ona stała i trwała, uznawana przez
sumienie ludzkie za dobrą i mającą prawo bytu, a same powtarzane
zaprzeczenia wychodziły na jej faktyczne uznanie, dowodziły, że
ona jest, i stwierdzały jej powszechny międzynarodowy charakter.
To stanowisko straciliśmy
zupełnie: dziś go nie mamy. Świat zachodni, kiedy nie mógł rozwiązać
sprawy ze wszystkich najtrudniejszej, i sprawy, która na nieszczęście
sama rozwiązanie swoje utrudniała, rad był uspokoić czy otumanić
swoje sumienie uwagą, że ona stracona na zawsze, pogodził się z
tym dokonanym faktem i zapomniał. Dziś jeżeli
o nas czasem przypomną sobie i myślą, to jedni po to, by nam złorzeczyć
jako niepotrzebnej zawadzie na drodze postępów i tryumfów Rosji;
drudzy po to, by nas uważać za niedobitki jakiejś przestarzałej
i zarzuconej formy rewolucji; inni wreszcie po to, by ruszyć ramionami
i uważać nas za coś co było, ale nie jest, za polityczne, cywilizacyjne
i ekonomiczne nic. Nasz wielki nieprzyjaciel, książę Bismarck, uważał nas za rodzaj groźnych, ale bardzo nudnych
lunatyków, których kunstliches Traumleben [sztuczne letargiczne
życie - przyp. A.R.] drażniło jego nerwy i wywoływało gniew. Ci
są bardzo w świecie nieliczni, a zupełnie milczący i pozbawieni
posłuchu czy wpływu, którzy myślą o nas jak myślano przed laty,
szanują i cenią, jak chrześcijański człowiek szanować i cenić powinien.
Ale to nasze stanowisko
w świecie, dziś tak bolesne i upokarzające, nie jest tylko skutkiem
faktów, ani zmienionych politycznych stosunków i interesów: ono
jest także oznaką dokonanej zmiany w pojęciach i dążnościach, w
samej głębi moralnej i politycznej świadomości europejskich społeczeństw.
Przez większą połowę
swego życia wiek XIX miał to o sobie przekonanie, że jego zadaniem
i obowiązkiem, jego w historii powołaniem i przeznaczeniem, było
oprzeć stosunki między narodami i międzynarodowe prawo na zasadach
sprawiedliwości i wolności. Rewolucja francuska pojmowała prawa
człowieka w niejednym mylnie, a doszła do zaprzeczenia i pogwałcenia
wszystkich praw ludzkich - o Boskich już nie mówiąc - ale niemniej
człowiek po niej swoje prawa miał. Czyż one tylko człowiekowi się
należą? Czy narody nie mają także prawa do swojej woli, do swojej
własności, do swojego jestestwa? Czy ludzkość ma poprzestać na tym
co zrobiła, i oddawszy człowiekowi co mu się należało, pozwolić
na to, by dla narodów nie było prawa, tylko gwałt, przemoc i niewola?
Takim uczuciem tchnęły szlachetne serca i wyższe umysły w pierwszej
połowie naszego wieku. W każdym sercu i w każdym umyśle przyjmowało
ono kształt i kierunek inny: u Mazziniego stało się bezsumiennym rewolucyjnym makiawelizmem
środków, służyć mających do idealnie wzniosłego celu. U Krasińskiego stało się prośbą o dobrą
wolę, i wiarą, że "nie drugich śmiercią, lecz własną bezpłodnie
- kończą na ziemi wszystkie ziemi zbrodnie". U Mickiewicza, u Lammenais'go stało się gorzkim zniechęceniem do Kościoła za
to, że tego cudu nie sprawił, i szukaniem jakiegoś kościoła nowego.
Rewolucjonista francuski, włoski (czasem niestety i polski), chciał
iść do tego celu przez zaprzeczenie Boga i wojnę z Kościołem; Montalembert i Lacordaire wiedzieli, że tylko drogą Kościoła do tego celu
dojść można; ale punkt wyjścia był u wszystkich ten sam. W taki
cel miał wzrok utkwiony Pius IX w początkach swego panowania, i w taki jeszcze
na jego końcu, kiedy wśród walącego się politycznego a rozpadającego
moralnego świata, wśród świata, w którym na teraz już żaden chrześcijański
ideał urzeczywistnionym być nie mógł, ratował go na przyszłość,
gotował mu grunt i fundament w ludzkich sumieniach, a zarazem drogę
do urzeczywistnienia zapewniał, kiedy na watykańskim soborze utwierdzał
jedyną w świecie jedność niezachwianą, jedyną podstawę i nadzieję
sprawiedliwości na przyszłość, jedyną prawdę i drogę, jedyny w powszechnym
trzęsieniu ziemi stały środkowy punkt ciężkości dla dusz ludzkich
i dla cywilizacji ludzkiego rodu.
To pragnienie sprawiedliwości
i prawa dawało początek wielu także wypadkom naszego wieku. Z niego
wypływały i tajne sprzysiężenia włoskie, i otwarte powstania polskie.
Ono przyczyniło się do obrony i uznania niepodległości greckiej
i belgijskiej; ono później do wyzwolenia Multan i Wołoszczyzny spod tureckiego lennictwa. Panowanie Napoleona
III odbywa się całe w dążeniu do tego ideału i w
jego skrzywieniu, a najlepszym wyrazem dążenia jako skrzywienia,
jest narodowa niepodległość Włoch, dokonana rewolucyjnie, bez poprzedniego
obmyślenia, jak zabezpieczyć Włochy same, Francję, a przede wszystkim
chrześcijaństwo od niebezpieczeństw, jakie ma w sobie zawsze każde
wykonanie celu dobrego z pomocą złych środków i ludzi.
Nietkniętą, nierozwiązaną
zostawała zawsze sprawa jedna, najtrudniejsza: ta, która była właśnie
najdoskonalszym wyrazem sprzeczności między chrześcijańskim sumieniem
i chrześcijańską cywilizacją, a stanem faktycznym Europy. Ta wzięła
się źle sama do swojego rozwiązania - i upadła.
Z upadkiem tej sprawy,
przestała i owa dążność objawiać się i odzywać w Europie - zaczęła
znikać, wychodzić ze świadomości ludzi i ludów. Dziś nikt nie mówi
o tym, że stosunki polityczne powinny opierać się na słuszności
i na prawach; nikt nie pyta i nie rozróżnia, która sprawa jest dobra
a która zła, kto ma za sobą słuszne prawo, a kto je gwałci. Świat
nazywa walkę o byt swoim
stanem przyrodzonym, normalnym, prawnym, patrzy tylko na fakt, znak
i skutek siły, i temu przyznaje słuszność. Rzecz to naturalna, a
przyczyny jej tkwią w samej głębi naszego historycznego i cywilizacyjnego
stanu, w tej walce dwóch sprzecznych pojęć i zasad, która od wieków
toczy się przez cały ciąg naszych dziejów.
Podług jednej, początkiem
spraw ludzkich i ich sędzią jest Bóg; ich przeznaczeniem, do Niego
dążyć przez coraz lepsze urzeczywistnianie Jego woli. Jego objawienie
jest źródłem wiary, Jego przykazanie regułą postępowania dla ludzi,
jak dla społeczeństw. Podług zasady drugiej, środkiem ciężkości
świata jest człowiek. On ma sądzić i stanowić, co jest dobre a co
złe; jego rozum jest najdoskonalszą miarą, jego wola jest najwyższym
prawem. Złe było na świecie zawsze, ze swoim niezliczonym potomstwem
występków i nieszczęść; ale były wieki całe, które tej walki zasadniczej
nie znały, które miały jedność sumienia, wspólną jedną świadomość
złego i dobrego, na wierze i przykazaniach opartą. Wskrzeszone pojęcia
starożytne przygotowały i ułatwiły w tej mierze zmianę, którą wprowadziła
i dokonała reformacja. W niej rozum ludzki przypisał sobie prawo
i moc sądzenia i stanowienia o wierze; wyrzucał z niej, co mu się
nie podobało, zostawiał, co się z jego opinią godziło. Reformacja
nie myślała ani chciała objawieniu przeczyć, owszem, była w ogromnej
większości swoich zwolenników szczerze i nawet fanatycznie religijną;
mniemała (u bardzo wielu) w dobrej wierze przywrócić pierwotną prostotę
i czystość chrześcijańskiego obyczaju; nie zdawała sobie sprawy
z tego, że stawia rozum ludzki jako najwyższy trybunał w rzeczach
Boskich. Niemniej zrobiła to, a przez to zrobiła człowieka sędzią,
panem, środkiem ciężkości świata. Logicznie już musiały z niej wyniknąć
konieczne dalsze następstwa. Jeżeli rozum ludzki ma prawo sądzić
i orzekać co w prawdzie Bożej jest prawdą, a co nią nie jest, to
oczywiście rozum każdego człowieka tak dobrze, jak rozum Lutra albo
Kalwina. Ale w takim razie jedność nauki, jedność wyznania będzie
niemożebną: może bowiem powstać tyle nauk i wyznań, ile jest różnych
zdań i rozumów ludzkich. A przecież jakaś jedność jest potrzebna,
a jedności nie ma bez zwierzchności. Tej potrzebując koniecznie
dla swojej organizacji, dla swego bytu, oddał ją protestantyzm wyłącznie
albo przeważnie w ręce tych, którzy mieli moc fizyczną: połączył
władzę duchowną z władzą świecką. Przez odrzucenie pewnych dogmatów
i własnowolne określenie nauki chrześcijańskiej, reformacja zrobiła
rozum ludzki sędzią i zwierzchnikiem prawd Bożych; zrobiła go najwyższą
na świecie instancją; przez połączenie władzy duchownej ze świecką,
zrobiła znowu rząd świecki, rządcę, państwo, najwyższą w świecie,
zupełną, jedyną władzą. Za tym poszło, że jak w rzeczach wiary i
moralności rozum ludzki, tak w rzeczach politycznych państwo było
najwyższą miarą i najwyższą zasadą, jego interes najwyższym prawem.
A że państwo jest z ludzi złożone i w ręku, w woli, w osobie jednego
najczęściej człowieka skupione i wyobrażone, więc w sprawach świeckich
i politycznych, jak w religijnych, środek ciężkości świata przeniósł
się na człowieka.
Absolutne monarchie
XVII i XVIII wieku, racja stanu, jako najwyższa zasada i najwyższe
prawo, racja stanu, która wszystko uniewinnia, wszystko popełnić
pozwala, były naturalnym i nieuniknionym skutkiem tego wyniesienia
ludzkiego rozumu i ludzkiej woli na miejsce, które im się nie należało;
a teoria szła równym krokiem z praktyką, rozumowanie z działaniem,
filozofia z polityką. Hobbes mówi, że nie ma ani dobrego ani złego, ani sprawiedliwości
ani nieprawości, ani mojego ani twego; wszystko to wymysły tylko
i układy, a prawdziwym, naturalnym stanem ludzkości jest wojna wszystkich
przeciw wszystkim. Tę żeby powstrzymać, potrzebne jest państwo.
Ono jest jedyną wolą i jedynym prawem; ono ma orzekać i stanowić
co jest dobrem a co złem, godziwym a niedozwolonym; ono pozwala
lub zabrania myśleć w pewien sposób; ono może z własnością ludzi
robić co mu się podoba. Nieprawda, żeby człowiek miał prawo w swoim
sumieniu sądzić co złe a co dobre, żeby miał prawo swojego sumienia
słuchać i do niego swoje postępki stosować; nieprawda, żeby wiara
i cnota otrzymywały się od Boga przez łaskę, od człowieka samego
przez wolę; one się zdobywają przez naukę i ćwiczenie, od państwa.
Buntem jest utrzymywać, że ktokolwiek ma prawo do swojej własności
- prawo to do własności każdego ma tylko państwo. Bóg jest, ale
państwo jedno ma prawo orzekać i stanowić co poddani mają o Nim
myśleć i jak w Niego wierzyć. Praw przyrodzonych nie ma wcale; wszystkie
prawa faktyczne pochodzą od państwa, które może je zmieniać, znosić,
odwoływać. Państwo może robić wszystko, na co tylko jego siła wystarcza.
Spinoza nie jest absolutystą jak Hobbes, jest raczej
wolnomyślny i republikanin, ale u niego tak samo "prawo rozciąga
się tak daleko, jak daleko sięga siła. Wielka ryba z mocy swego
przyrodzonego prawa zjada małą" - człowiek jest także w swoim
prawie, kiedy idzie za swoim instynktem i żądzą, i zrobi to, do
czego one go pchają. To co my nazywamy złem, takim nam się wydaje,
ale nie jest takim samo w sobie, ani dla człowieka, który je popełnia.
Stan naturalny człowieka jest zatem znowu stanem nieustającej wojny.
Dlatego potrzebny jest stan społeczny, w którym człowiek swoje prawa
przelewa na państwo. Jak zaś jego prawo w stanie natury było nieograniczonym,
tak nieograniczonym jest w
stanie społecznym prawo państwa. Granicą jego praw jest jego możność. Państwo ma prawo
robić z poddanymi co mu się podoba, nawet skazywać ich na śmierć
dla najbłahszej przyczyny; tylko państwo rozumne robić tego nie
będzie.
Zmiarkować łatwo, do
czego dojść musiały pokolenia (zwłaszcza pokolenia panujących),
chowane w takich pojęciach i zasadach. Absolutyzm Ludwika XIV, jak przewrotność i zbrodniczość polityków XVIII
wieku, Fryderyka i Katarzyny, zawarte są w tych naukach filozoficznych, jak
przyszłe drzewo w ziarnie. "Nie ma ani złego ani dobrego, ani
godziwości, ani nieprawości. Państwo samo, racja stanu, przeze mnie
panującego w pewien sposób pojęta, sama jedna stanowi o tym, co
złe a co dobre. Przyrodzonym prawem jest tylko żądza, granicą prawa
możność zaspokojenia tej żądzy, a naturalnym stanem człowieka walka
o byt, pożeranie małej ryby przez wielką". Sumienie, honor,
słowo i wiara traktatów, wstyd wreszcie, wszystko jest zaprzeczone,
zatarte, zgładzone. Tego wszystkiego nie ma - jest tylko prawo pozwolenia
sobie na wszystko, co nasza siła wykonać jest zdolna. Owszem więcej,
bo jest obowiązek, zasługa, chwała i wielkość, w imię racji stanu
siłę swoją wywierać jak się tylko da najbardziej. Encyklopedyści
francuscy z całym swoim liberalizmem, ze swoją demokracją,
nie przeszkadzali postępowi takich pojęć; owszem, pomagali mu, bo
przez materializm, przez negację duszy, utwierdzali tylko naukę,
że nie ma ani złego, ani dobrego, ani odpowiedzialności. Ta filozofia
pozwala wniknąć w myśl i w sumienie, raczej w tę dziwną nieobecność
sumienia, jaką widzimy u Fryderyka i u Katarzyny, i u ich następców.
Pojęcie prawa Boskiego, czy ludzkiego, nie istnieje u nich; znają
tylko swoją żądzę, którą nazywają swoim prawem. A jak upadek i negacja
wszelkiego prawa narodów, tak i wszelki do dziś dnia ucisk religijny
opiera się na tej samej filozoficznej podstawie, na tym samym unicestwieniu
sumienia: "Bóg jest, ale państwo samo tylko ma prawo orzekać,
co ludzie mają o Nim myśleć i jak w Niego wierzyć". Takiego
państwa skutkiem naturalnym była rewolucja. A wychowana na tych
samych pojęciach i zasadach, była inną tylko formą tego samego ducha.
Dla niej także najwyższym prawem była racja stanu, z tą różnicą,
że dawne despotyczne państwo mieściło tę rację stanu w głowie, w
ręku i w interesie panującego, rewolucja zaś mieści ją niby w interesie
ludu, a naprawdę w głowie i w ręku tych, co lud tumanią i prowadzą.
Ludwik XIV mówił: L'Etat c'est moi - Robespierre, a po nim wszyscy przywódcy wszystkich rewolucji,
nie mówią wprawdzie głośno lud to ja, ale myślą to i podług tego działają.
Po rewolucji francuskiej,
pod wpływem wielkich wypadków, wielkiej wiary w wolność i doskonalenie
się ludzkiego rodu, i pod wpływem potężnie odradzającego się katolicyzmu,
przycichły te idee filozoficzne i polityczne - ale nie ustały. Owszem,
w swoim dalszym ciągu i rozwoju wyszły o jeden szczebel wyżej, sformułowały
się jaśniej, praktyczniej, przystępniej dla ogółu; i znalazły też
do ogółu (niemieckiego) przystęp a u niego wiarę, kiedy Hegel objawił, że sam Bóg rozlany we wszechświecie
skupia się i krystalizuje w państwie - w różnych po kolei państwach,
a teraz przyszła kolej na pruskie. Ubóstwienie państwa, identyfikacja
go z bóstwem (któremu w praktyce pozwolono zostać niby jakimś pierwiastkiem
odrębnym w zborach i kazaniach, pod warunkiem, żeby pierwiastkiem
samoistnym być sobie nie pozwalało), dokonało do reszty skrzywienia
zmysłu moralnego w jednym narodzie naprzód, następnie w innych.
Wszechmocność tego nowego bóstwa stała się historyczną koniecznością,
zatem jego prawem, a pierwszym artykułem wiary i przykazaniem jego
wiernych. Jemu wolno wszystko i dla niego wolno, owszem, należy
się robić wszystko. Jak Spinoza był poprzednikiem Fryderyka, tak
Hegel był poprzednikiem Bismarcka. A jak po wielkich filozofach
XVII wieku nastąpiło mniejsze, ale liczne pokolenie encyklopedystów,
toczących prawdę i duszę jak robaki drzewo, tak teraz (tylko rychlej)
po wielkim przyszli ci niezliczeni mali, którzy przez to właśnie
że mali, do małych umysłów trafiali łatwo; materialiści, jak Buchner, nauczający, że nie ma ani złego ani dobrego,
ani duszy, ani Boga; naturaliści (skądinąd potężni) jak Darwin, którzy mądrzejszych prowadzili do tych samych
wniosków; filozofowie jak Hartmann (otoczony plejadą mniejszych), którzy uczyli,
że prawa nie ma, a siła może i powinna robić wszystko, co zdoła.
Tylko ta jest dziś różnica, że kiedy nauki Hobbesa albo Spinozy
działały na małą liczbę umysłów, a do społeczeństw jako takich nie
przenikały i tych nie psuły, to dziś, kiedy każdy czyta i każdy
mniema, że łatwo napisaną książkę rozumieć, a rzadko kto rozważyć
ją i osądzić jest zdolny, dziś pojęcia te same przesiąkają do samego
szpiku kości społeczny organizm Europy i mogą go zepsuć tak, jak
niegdyś doktryny Hobbesa i Spinozy psuły panujących i ich ministrów.
Jak zaś przez cały
ten ciąg trzech wieków, chrześcijańskie, na Bożym prawie oparte
pojęcie człowieka, społeczeństwa i prawa narodów, szło zawsze z
tamtym równolegle i przeciw niemu się broniło - przez Bossueta i Leibnitza, przez Vico i Fenelona, nawet poniekąd przez nie chrześcijan wcale,
jak Kant, tak w pierwszej połowie naszego wieku ono mimo
wszystko było górą w świadomości i sumieniu ludzkim, a dążyło do
urzeczywistnienia się w praktyce, w to urzeczywistnienie wierzyło.
Dziś przez tryumfy przeciwnej polityki, a rozpowszechnienie się
przeciwnej filozofii, widzimy, że świadomość prawa zaciera się w
sumieniach ludzkich. Zaczynamy wierzyć coraz częściej, że prawem
(choć może nie celem) ludzkości jest walka o byt, "wzajemne
bestyi pożeranie się" - i że zwierz mocniejszy nie robi nic
złego, idzie tylko za prawem swojej natury, kiedy pożera słabszego.
Wierzymy coraz częściej, że człowiek nie jest odpowiedzialny, a
złego i dobrego nie ma; zatem ani się czemu dziwić, ani na co oburzać
człowiek rozsądny nie będzie, bo wszystko jest w porządku rzeczy.
Sprawy lub uczynki, które niezbyt dawno jeszcze przejmowały grozą
i zdawały się wołać o pomstę do nieba, dziś wydają się naturalnym
skutkiem naturalnych przyczyn. Młody Francuz kiedy się dowiaduje
o rozbiorze Polski (a słucha o nim jak o żelaznym wilku), odpowiada
zimno, że to rzecz bardzo prosta: byli słabsi, więc byli zabrani.
Kiedy mu mówić o prześladowaniach religijnych, o wygnaniach, konfiskatach,
sybirskich minach, mężach odrywanych od żon a dzieciach od ojców,
odpowiada flegmatycznie, że Rosja potrzebuje tego dla swojego bezpieczeństwa.
Czuła Niemka płacze, kiedy słyszy, że trzydzieści tysięcy ludzi
wypędzają z Wielkopolski bez winy i śledztwa, ale pociesza się uwagą,
że es ist
eine historische Nothwendigkeit [to jest historyczna konieczność
- przyp. A.R.]. Co więcej, co straszniej, pomiędzy nami samymi
zdarza się słyszeć takich, którzy mówią, lepsi: "Oni ze swego
stanowiska robić tak muszą", gorsi nie widzą powodu, żeby to
brać za złe lub mieć o to żal jaki.
Postawienie człowieka
środkiem ciężkości świata, źródłem wszelkiego prawa, najwyższym
sędzią złego i dobrego, do tego nas prowadzi i tym się kończy! Rozbiło
niegdyś religijną jedność Europy, potem stoczyło społeczny ład i organiczną jedność narodów. Dziś rozkłada
sumienie, rozróżnienie złego i dobrego, odpowiedzialność człowieka
w życiu prywatnym, prawo narodów w życiu publicznym.
Z tą zaś świadomością
równocześnie znikać zaczyna inna, która od początku świata we wszystkich
krajach i wiekach uchodziła za cnotę i honor, która wydała bohaterów
największych i najpiękniejsze karty historii - świadomość ojczyzny.
Wprawdzie Francuz zgrzyta zębami i pięść zaciska, kiedy wspomni
o Alzacji i marzy o dniu odwetu; Włoch i Niemiec pyszni
się wielkością odrodzonej ojczyzny; Polak rad o niej słucha i mówi,
i myśli w dobrej wierze, że ją tym samym już kocha, a Rosjanin gotuje
się naprawdę swojej rzucić świat pod nogi - ale w tych żywiołach
nowych, które coraz liczniej, coraz silniej dobywają się na powierzchnię
ziemi i dziejów, tej świadomości nie znać. Nie z miłości ojczyzny
podniosła paryska komuna wojnę domową wobec nieprzyjaciela, stojącego
prawie jeszcze pod murami miasta. Nie z miłości ojczyzny zabija
nihilista rosyjski Aleksandra II, a zamierza się na Aleksandra III. Nie o wielkości Niemiec radzą socjaliści na
swoich zebraniach. Nie o Polsce myślą ci agenci, co u nas burzyć
próbują czy włościan, czy robotników, czy uczniów. W miejsce dawnego
narodowego, występuje nowy społeczny ideał: obiecuje wypoczynek,
dobry byt, używanie, a sam demokratyczny prąd wieku i sama natura
ludzka wynoszą go tak w górę, że niebawem może stanąć nad wszystkimi.
"Co mi tam biednemu do tego, kto w stolicy panuje, albo czy
inny kraj wolny i potężny: bylem miał w domu ciepło i wygodnie,
za domem znośnie, o więcej nie stoję! Rzecz tak ludzka, że dziwić
się jej nie można, ideał tak ponętny, że każdy upośledzony lgnąć
do niego musi, tak sam w sobie dobry i pożądany, że natury dobre
rwą się do niego łatwo, nie myśląc o przepaści nieszczęść, jaka
między ideałem a rzeczywistością leżeć musi. Nienawiści narodowe
tam słabną, wzmagają się społeczne: za brata można mieć i wroga
ojczyzny, jej dobroczyńcę za wroga. Wspólność jak sprzeczność tych
uczuć i dążeń, zaczyna się w tych warstwach opierać nie na podstawie
wolności narodowej i jej wspólnym pragnieniu, ale na wspólności
stanu, jego interesów i potrzeb.
Ta zmiana w usposobieniu,
dająca się dostrzegać w całej Europie, a sięgająca aż do samej głębi
uczuć i popędów, z której wychodzą dążności i zdarzenia, ten stan
moralny świata, już same mogły nas pogrążyć głęboko - o ileż więcej
stan polityczny.
STOSUNEK DO
ROSJI
Temu stanowi sumień
i pojęć odpowiada doskonale przeważne stanowisko Rosji i Prus w
Europie. Jest po części jego skutkiem, po części nowym dla niego
impulsem. Wyrosły one na tej zasadzie, że państwo jest wszystkim
i są najzupełniejszym w Europie urzeczywistnieniem takiego państwa,
jak je opisał Hobbes. A jakże by były czekały na dojrzałość tych
pojęć, wtedy dopiero ze skromniejszych początków róść zaczęły do
europejskiego znaczenia, kiedy ludzkość przesiąkła do szpiku kości
wpływami i skutkami reformacji, a dawne chrześcijańskie pojęcie
państwa, jego praw, obowiązków i celów, zostało w teorii tylko,
w sumieniach, umysłach, lub dziełach niektórych nielicznych ludzi.
Nie można nigdy zanadto
przypominać mądrego słowa Staszica, że odkąd w Europie zupełnie
osiedlonej te dwa nowe państwa zaczęły bez przeszkody wzrastać,
to jej równowaga dawna runąć musiała, bo one na to, by się utrzymać
tylko, cóż dopiero na to by znaczyć, musiały zabierać. Zabierały
też tak dobrze, że dziś nie Francja jak niegdyś, nie dom Habsburski,
ani Anglia, ma pierwszy głos w sprawach świata, ale one; a potrzeba
by tylko szczerego między nimi zbliżenia i porozumienia na to, by
czy Francję, czy Austrię, czy obie razem, zagrozić w ich bezpieczeństwie,
może w samym ich bycie. Porozumienie takie zapewne możliwe nie jest:
dwa mocarstwa tej siły nigdy jeszcze długo w zgodzie i spokoju na
świecie nie były - brak zaś porozumienia i skutki, jakie pociągnąłby
za sobą zatarg, jest na dziś dla tych stron obu i dla wszystkich
innych państw w Europie względem stanowczym, do którego się cała
polityka stosuje, i jest może tym warunkiem, który dziś utrzymuje
pokój w Europie. Ale to pewna, że pokój jak wojna, zatem przyszłe
losy naszej części świata są w ręku tych dwóch mocarstw. Każde z
nich, jeżeli zechce, może w każdej chwili zmienić stosunek sił,
związki przymierzy, i dać hasło do wojny, gdyby ją za korzystną
dla siebie, a porę za sposobną uważało.
Różnica między nimi
jest ta, że Prusy już do swego celu doszły, a Rosja jeszcze do niego
dąży. Jest zaś w fakcie i w stanie dążenia samym, siła wielka, cóż
dopiero, kiedy dążąca jest największa na świecie masa ludu na największej
przestrzeni ziemi. Społeczeństwo zaspokojone w swoich pragnieniach,
w swojej narodowej dumie, z prawa natury ludzkiej chce używać, a
w potrzebie bronić tego co już osiągnęło, ale po więcej nie sięga;
chce zachować, chce utrwalić teraźniejszość, która mu dogadza, ale
o innej przyszłości nie marzy, do zuchwałych przedsięwzięć się nie
zrywa, stopniowo i z czasem traci przedsiębiorczość i popęd działania.
Jego siła narodowa może być zawsze wielką, ale staje się mniej rozprężliwą
i mniej namiętną. Społeczeństwo, które widzi przed sobą jakiś cel
upragniony i do niego dąży, które jeszcze pożąda i jeszcze zazdrości,
ma we wszystkich namiętnościach duszy ludzkiej i zbiorowej duszy
narodu popęd, który je pcha naprzód, którego ono opanować nie może,
który jego siłę mnoży i podnosi. Takiej zaś narodowej namiętności
i takiej żelaznej stateczności w dążeniu, jaką ma Rosja, może nie
było w dziejach przykładu od czasu, jak osłabł i ustał wielki popęd
Muzułmanów na zachód - a siła tego popędu, dodana do ogromu Rosji,
być może, że daje jej wyższość nad potężnym cesarstwem niemieckim.
Kiedy Aleksander I
wchodził do Paryża na czele wojsk sprzymierzonych, kiedy Mikołaj
mógł się mieć za Jowisza, przeważającego swoją siłą wszystkich bogów
i bożków Europy, śniło się Rosji zapewne o takim stanowisku jakie
ma dziś, ale było jej do niego daleko. Z wyżyn środkowej Azji zagląda
do Indii; przez cieśninę morską sąsiaduje z Ameryką; do Japonii
wysyła krzewicieli swojej wiary; ze szczytów zgnębionego Kaukazu
strzeże i Persji i azjatyckiej Turcji, a otwartymi równinami Polski
sunie nieznacznie, ale nieustannie do środka Europy. Na dwóch częściach
świata wsparta, gotuje się do chwili, kiedy o losie obu będzie stanowiła.
Na tej przestrzeni ma kilkadziesiąt milionów ludu jednej krwi, jednego
języka, jednej natury, jednych uczuć, jednej wiary, a nad tym bezmiarem
ziem i ludzi ma jedną głowę, jedną wolę, jedną władzę. Lepszych
warunków siły chyba nie ma na świecie - a tu siła fizyczna ożywiona
jest i prowadzona przebiegłością niezrównaną, miłością ojczyzny
fanatyczną i niezaprzeczoną cnotą poświęcenia i posłuszeństwa. Taką
się widząc i czując, nie dziw, że Rosja dumna z siebie, pyta, kto
w Europie śmiałby bez jej zezwolenia spalić jeden nabój prochu,
i powtarza na wszystkie tony wiersz któregoś ze swoich poetów: "Sięgnij,
a wszystko co jest, będzie twoim". Za Piotra, za Katarzyny, jeszcze za Mikołaja, to poczucie się całego narodu w carze choć było,
nie było takim jak dziś. Miłość i posłuch były więc bierne: car
myślał i chciał, naród miał tylko słuchać. Ale dziś dążności i plany
przeszły w samą krew narodu. Dziś jeżeli nie człowiek każdy, to
każda grupa ludzi, każde pismo myśli, rozumuje, rozprawia osobno,
a po rozumowaniach i rozprawach pokazuje się, że myśli i chce jak
car. To nie jest posłuch bierny społeczeństwa, które instynktem
czuje się w swoim carze i jemu ślepo poddaje - to jest świadomość
jasna i zupełna tożsamość dążeń i celów, jedności organizmu i nierozdzielności
głowy od tułowia; to jest świadoma siebie i dobrowolna zgodność,
jedność, tożsamość woli. Byli za Mikołaja dekabryści, a później
emigracyjni rewolucjoniści; byli za Aleksandra II i są za jego syna
nihiliści - i udał im się jeden zamach na cara, ale ogół, czy ludu,
czy wojska, czy kupców, czy bojarów, jednego chce - wielkości Rosji
i jej pierwszego w świecie stanowiska, przez prawosławie i samodzierżawie.
Zmysł i rozum polityczny
tego społeczeństwa jest chyba jeszcze większy od jego siły.
Na czele tego ogromu
człowiek, który czy rządzi sam jak chce, czy słucha instynktów swego
ludu i za nim idzie - wszystko jedno, bo w nim i w ludzie jest instynkt
ten sam i ta sama wola. Zdarza się czasem w Europie słyszeć, że
Aleksander III jest człowiekiem i panującym bez wyższych zdolności.
Nam się wydaje, że on ma nie tylko rozum, ale nawet pewien rodzaj
wielkości. Rozumem jest to zawsze u panującego, jeżeli on umie być
doskonałym wyrazem popędów swojego narodu, uczynić zadość jego uczuciu
i miłości ojczyzny i dumy. Aleksander III może jest w swoich uczuciach
jak w swoich pojęciach i jednostronnym, przez to może Rosji gotować
szkody na przyszłość, ale wyraża i zaspokaja zupełnie jej narodową
świadomość siebie; z niego i w nim ten naród czuje się dumnym. I
znowu ani Aleksander w swoich zwycięstwach nad Napoleonem, ani Mikołaj w swojej Jowiszowej postawie i roli,
nie dawali tej dumie satysfakcji tak zupełnej i tak słodkiej, jak
cesarz dzisiejszy. Tamci, choć trzęśli europejskim światem, nie
czuli mu się równymi, uznawali w skrytości serca wyższość jego cywilizacji,
chcieli ją naśladować, zbliżać się do niej, dogonić ją. Ten w głębi
swojego przekonania ma, a śmiało i otwarcie uznaje Rosję za najwyższą
i lepszą od wszystkich. Mikołaj nawet do Polaków nie mówił inaczej
jak po francusku; nie miał pretensji, iżby człowiek zachodni umiał
po rosyjsku. Mikołaj chciał, żeby jego wojsko, jego urzędnicy, jego
dwór, jego państwo, w pozorach podobne było do Francji, do Niemiec,
do Anglii, do starych europejskich dworów i cywilizacji. Aleksander
III każe, żeby to co rosyjskie było nie tylko równe temu co niemieckie
albo francuskie, ale żeby było lepsze. Innym językiem chyba do posłów
zagranicznych przemawia; w zwyczajach, w ubiorze, w kroju mundurów,
afektuje rosyjskie formy; na kolejach żelaznych nie znosi innych
napisów jak rosyjskie, cudzoziemcy powinni znać abecadło. A jak
w rzeczach wewnętrznych to co rosyjskie podoba mu się jedynie, tak
duch rosyjski jest w jego przekonaniu najwyższy. On wierzy naprawdę,
że jego prawosławie jest prawdziwą wiarą; on nie ma żadnych w umyśle
wątpliwości, w duszy potrzeb, w sumieniu niepokojów, którym by ta
wiara - dla Aleksandra I zbyt martwa - nie wystarczała. On wierzy naprawdę,
że jego lud lepszy i cnotliwszy od wszystkich innych, przeznaczony
jest do panowania nad światem, przynajmniej nad Słowiańszczyzną,
którą do prawdziwej wiary nawróci i do królestwa Bożego wyprowadzi,
a z tym przekonaniem łączy nie wyłączność narodową tylko, albo dumę,
ale narodową pogardę i wstręt do wszystkiego, co nie rosyjskie.
W tym uczuciu wychowany, wierzy w spróchniałość "zgniłego zachodu"
i ma taką wiarę w swoją misję z Bożego niby rozkazu, jaką mieli
niektórzy chanowie tatarscy. W życiu domowym przykładny podobno,
surowy dla przekupnych i rozpustnych, ma poszanowanie swojej korony,
swojej i rosyjskiej godności, posunięte do ostatnich granic pychy,
ale pochlebne i rozkoszne dla jego narodu. Żartowano z niego w Europie,
kiedy na dworskiej jakiejś uroczystości pił zdrowie księcia Czarnogóry,
jako swojego jedynego
przyjaciela. Płoche to żarty: a ta szczerość zuchwałości bliska,
ta niegrzeczność lekceważąca względem królów Europy, ta umyślna
pogarda przestrzeganych form i zwyczajów, głaskała serca jego własnych
poddanych rozkosznym uczuciem siły, pociągała ku niemu serca tych
drobnych książąt i ludów słowiańskich. Z tym zaś uczuciem godności
łączy i cierpliwość, i moc nad sobą, i zimną krew, kiedy w spokojnej
bezczynności (pozornej) znosi przez całe lata niepowodzenia raczej
upokarzające w Bułgarii i czeka na sposobną chwilę odwetu. Sam jest
nie panem tylko, ale naprawdę głową państwa i narodu. Sam myśli,
sam chce, sam rządzi; zazdrosny o swoją władzę, wpływów do siebie
nie dopuszcza. W swoim rodzaju, jako samowładca i cesarz rosyjski,
jest doskonałym typem. A pomiędzy tym cesarzem a tym narodem jest
zrozumienie tak ścisłe, a podobieństwo tak zupełne, cesarz jest
takim wyobrazicielem społeczeństwa i wcieleniem rosyjskiej duszy,
że musiałby zawsze dla swego narodu być postacią sympatyczną, jedną
z bardzo ulubionych w jego dziejach. A do tego wszystkiego dopiero,
gdy przyszło dziwne istotnie ocalenie cesarza i jego rodziny w Borkach,
gdy podłożona pod szyny kolejowe mina zdruzgotała wagony, zabiła
lub pokaleczyła ludzi dookoła, a on wyszedł cały i nietknięty, wtedy
dopiero, w przekonaniu własnym i narodu jego osoba i jego misja
dostała widomą sankcję jakby od Boga samego. Bóg zrobił dla niego
cud, a więc on wybraniec, on pomazaniec Pański, on wyobraziciel
i organ woli Bożej na ziemi! Z cara, z patrioty, z doskonałego idealnego
Rosjanina, stał się w mniemaniu własnym i ludu niby świętym. Prawosławny
i narodowy jego fanatyzm znalazł w tym zrządzeniu nowe i potężne
utwierdzenie, znak oczywisty, że wszystko co robi jest dobrem i
że dalej tak robić powinien; a wiara, jaką zawsze pokładał w nim
naród, przybrała charakter czci niemal religijnej. Ani Piotr, ani
Wielka Katarzyna, ani Mikołaj, te trzy doskonałe wcielenia rosyjskiej
duszy i pasji, nie byli otoczeni taką czcią i miłością swego ludu;
jeden Iwan chyba, od którego wszystkie okrucieństwa nie
mogły odstręczyć ludu czującego instynktem, że ten car, to on sam,
i on cały, w jednego człowieka wcielony.
Jeszcze raz, Aleksander
III może w polityce błądzić i naród swój przyprawić o szkody, które
on poczuje kiedyś, ale taka jedność, taka doskonała tożsamość narodu
z panującym, musi być dla obu warunkiem i pierwiastkiem siły ogromnej.
A sumienie tego człowieka?
A jego uczucie ludzkie? A Bóg i jego prawo? A ta istota bytu i racja
każdego rządu, którą jest poddanym zapewnić spokój, bezpieczeństwo,
sprawiedliwość? Jak on to wszystko godzi - on, człowiek religijnie
usposobiony, po swojemu ale szczerze wierzący, pobożny nawet, jak
on to godzi z tym, co się za jego rządów i w jego imieniu dzieje?
Godzi łatwo i doskonale.
Sumienie? Czemuż by nie miało być spokojnym? Wszak wszystko co robi,
robi w najlepszej wierze, dla dobra Rosji, dla dobra państwa; a
jednym celem, jedyną zasadą jest państwo i dobrem być musi wszystko,
co jemu na pożytek wychodzi. Rosja jest świętą i świętym musi być
wszystko, co się dla niej robi. Że jakaś garstka opornych i niepoprawnych
płacze, tracąc wolność albo życie, mienie albo rodzinę, to darmo!
Wielkie rzeczy nie robią się bez trudu, a grzechem byłaby niewieścia
miękkość, gdzie chodzi o chwałę Boga i Rosji. Jakież zresztą prawo
jest zgwałcone? Któż ma jakie prawo, prócz państwa, prócz Rosji?
A Bóg? Bóg swojego głosu nie ma i od Focjusza czasów, Jego rzekomy głos powtarza tylko to,
co cesarz myśli, chce i każe. Któż wreszcie może wiedzieć i sądzić
co Bóg chce i nakazuje, jeżeli nie państwo jedno, jeżeli nie cesarz,
który jest przecież i kościoła także głową? Dla kogóż dalej robi
on to wszystko co robi, jeżeli nie dla Boga, którego prawdziwą prawosławną
wiarę krzewi, a nieprzyjaciół i bluźnierców poskramia i trzyma na
wodzy, żeby dusz chrześcijańskich uwodzić nie mogli? Spokój? Bezpieczeństwo?
Sprawiedliwość? Niesprawiedliwym względem Rosji byłby, jej bezpieczeństwo
i spokój narażałby ten, kto w jej granicach znosiłby swobodę fałszywego
katolickiego kościoła, lub innego narodowego bytu! Katarzyna była
wcieleniem bezbożności zupełnej, jaką wyrobił wiek XVIII, i bezsumienności
zupełnej, jaką wyrobiła w rzeczach publicznych racja
stanu ogłoszona za najwyższą zasadę i prawo; Katarzyna miała
sumienie spokojne, bo go nie miała wcale. Niespokojne sumienie miał
Aleksander I; Mikołaj, udający wiarę i pobożność, jak jego babka,
moralność miał jak ona jedną: rację stanu - a niepokoje sumienia
jeżeli miał, to je swoją pychą zagłuszał. Aleksander III jest ciekawym
i może jedynym przykładem spokoju sumienia nie zepsutego przy postępowaniu
wołającym o pomstę do Boga. Ten spokój, to trudne do pojęcia skrzywienie
i stępienie sumienia, jest produktem dwóch czynników: europejskiego
pojęcia państwa jako najwyższego prawa, które to pojęcie wpływało
na Rosję, a przede wszystkim na jej cesarzy od pokoleń i wieków,
i tej wschodniej wiary, która zbuntowana i oderwana, bez kościoła,
bez łaski Bożej, bez powagi i niepodległości wobec ludzi, poszła
samochcąc na niewolnicę świeckich panów, i straciła i moc i prawo,
i nawet chęć czuwania nad sumieniami i robienia ich rzetelnego rachunku.
Czegóż chce to społeczeństwo
z tym cesarzem na czele, tak silne, a tak szczęśliwe, że wszystkie
okoliczności na wyścigi zdają się prostować przed nim drogi? Ono
mówi, że chce tylko pokoju, bezpiecznego zachowania tego co już
ma, co najwięcej, oswobodzenia z poświęceniem siebie słowiańskich
braci jęczących pod jarzmem bisurmańskim lub niemieckim. Ono myśli,
że chce i ma panować nad połową Europy przynajmniej, że ze swoją
siłą może stać się jakimś Rzymem drugim, od dawnego większym, bo
sięgającym od gór Tybetu do gór Sudetu, a od Lodowatego aż do Śródziemnego
Morza. Ono myśli, że skoro ma tę siłę, to ma i to prawo, bo na to
dał mu ją Bóg, by swoją wiarę prawdziwą i swoją cywilizację zdrową,
nie zgniłą, rozszerzyło po świecie. W tym uczuciu zgodni oni są
wszyscy: i ci co wierzą w królestwo Boże na ziemi wcielone w Rosję
prawosławną, i ci (nieliczni) co by ją chcieli widzieć katolicką
czy Kościół katolicki do niej nieznacznie nagiąć i nawrócić, i ci
co o Bożym królestwie nie myśląc, pożądają po prostu ziemskiego.
W tej myśli robią zgodnie wszystko co robią. W niej rzekome oswobodzenie
Bułgarów i przyjaźń z Czarnogórą, i łudzenie (nie bezskuteczne)
innych południowców, nawet katolickich, jak Kroaci. W tej myśli
pieniądze i sprzęty kościelne rozsyłane hojnie do bałkańskich krajów,
do Grecji, do Ziemi Świętej; w niej złocone kopuły cerkwi wznoszone
po różnych miastach Europy, żeby się z tym widokiem oswoiła, i misje
niby apostolskie do Nubii w jedną stronę, do Japonii w drugą. W tej myśli
przez całą Azję ciągną się koleje, w tej fałszują się dzieje. W
tej dąży się nieznacznie do tego, iżby język rosyjski zrobić z czasem
jednym urzędowym piśmiennym literackim językiem Słowiańszczyzny.
Plan tak szeroki, że zapewne ziścić się nigdy nie zdoła. Stanie
mu na zawadzie natura rzeczy i ludzi, nawet gdyby nie stanęły wypadki,
ale dotąd prowadzony ze zręcznością i szczęściem rzadkim. Nie tylko
to, co Rosja rozumem i staraniem swoim obmyśliła, przygotowała,
zrobiła, to nawet, co stało się bez jej pomocy, obraca się na jej
korzyść. Tak upadek władzy świeckiej Papieża, a wzrost wszystkich
niekatolickich sił i dążności w Europie, tak pogrom Francji. Naród
pobity, upokorzony, zbolały, ale tchnący żądzą zwycięstwa i odwetu
na kiedyś, naturalnym porządkiem rzeczy zwraca oczy ku temu państwu,
które jedno dziś w Europie może myśleć o współzawodnictwie z cesarstwem
niemieckim, w nim widzi swój ratunek, swego sprzymierzeńca, swego
zbawcę. Że Francja miłość swoją ofiaruje zbyt łatwo i natarczywie,
że te błagalne i uniżone spojrzenia i westchnienia Rosja urzędowa
przyjmuje z powagą chłodną, jak hołd, który jej się należy, i z
rozwagą chłodniejszą jeszcze, która wszystko przyjmuje a nic nie
przyrzeka, widok to bolesny i upokarzający dla ludzi czy ludów przywiązanych
do Francji i do Zachodu, ale to jej rzecz, nie nasza. Że Rosja może
w danej chwili doskonale Francję w tych nadziejach zawieść, to także
jej rzecz. Tylko Rosja sama w swoich rachubach zawiedzioną być nie
może! I z tego zapału Francuzów dla siebie dziś już ciągnie rzetelne
i wielkie korzyści. Ona jeżeli kiedy zechce bić się z Niemcami,
Francję po swojej stronie mieć musi, a w jej wojsku, w rozdwojeniu
wojsk niemieckich, ma niemałe warunki powodzenia. Ona dziś już,
bez jednego słowa, samą możliwością francuskiego przymierza grozi
Niemcom i trzyma je w szachu. Ona bezpieczna, bo nikt jej tyłów
wziąć nie może, ani jej przebić na wylot. Niemcy przeciwnie, wzięte
w dwa ognie, między rosyjskie i francuskie armie, mogły by upaść
tak, że podnieść by się nie zdołały. Ona już teraz francuskimi pieniędzmi
zapomogła swój skarb, zbudowała linie kolei, opatrzyła twierdze,
wojsko uzbroiła w nową broń, a to wszystko nie kosztowało jej nic,
wszystko dała jej Francja na rachunek i na wiarę. Wyjątkowo szczęśliwe
warunki położenia równają się zręczności w korzystaniu z nich, wstrzemięźliwości,
z jaką Rosja ich używa, a nigdy nie nadużywa.
To stanowisko Rosji
w Europie, zmienić się może tylko przez wojnę, gdyby ta wypadła
dla niej nieszczęśliwie. Minęły już te czasy, kiedy dobrodusznie
przypuszczano rewolucję w Rosji. Rewolucja w kraju tak rozległym,
w kraju gdzie miast mało, a wpływ ich nie tak przeważny jak w Europie,
udać się naprawdę i na długo nie może. Gdyby nawet udała się w pewnych
punktach, to mas ludności za sobą nie pociągnie, a wojsko stłumi
je, prędzej czy później. Osłabienie wewnątrz, a z nim zmiana w europejskim
stanowisku Rosji przez rewolucyjny przewrót, trudno przypuścić się
dadzą.
Co ją i kiedy na tej
drodze wstrzyma, to przyszłość kiedyś pokaże. Dziś widzimy tylko,
że ona na takiej drodze jest i że kroczy po niej z jasną i powszechną
świadomością zamiaru, z przeświadczeniem o swojej sile, ze stanowczością
bezwzględną i nieubłaganą.
I na tej drodze leżała
przed nią zawada - Polska.
Przez wieki toczy się
ten historyczny proces między dwoma narodami, dwiema cywilizacjami,
dwiema wiarami. Ledwo się spod tatarskiego jarzma trochę podźwignęła,
zaczęła ówczesna Moskwa spoglądać pożądliwie na Litwę i ku niej
się pchać. Jej dzisiejsi potomkowie - wszyscy, nawet katolicy (!)
- mówią, że to zawsze była ich ziemia. Kiedy? Jakim prawem? Tym,
że wszystko, co jest, jest rosyjskie, i Rosja ma do wszystkiego
prawo. Za Kazimierza się zaczęło, za jego synów szło dalej; za Zygmunta już kusiło się cesarza do rozbioru Polski, potem
zajęło się Smoleńsk. Dwaj ostatni Jagiellonowie bronili swoich wschodnich granic jak mogli, jak
im wewnętrzny stan Rzeczypospolitej pozwalał. Za Batorego Polska zbliżyła się do zwycięstwa, za jego następcy mogła była zwyciężyć stanowczo. Nie zwyciężyła
i odtąd siła rosyjska zaczęła ciążyć na Polsce coraz większą wagą,
a każde panowanie znaczy nowy krok w postępie Rosji ku środkowi
Europy. Za Jana Kazimierza Chmielnicki, opanowanie (czasowe) Litwy i pokój Andruszowski. Za Sobieskiego traktat Grzymułtowskiego, odstąpienie Kijowa! Potem Piotr, z tą polityką,
której sukcesem był sejm roku 1717, sankcjonujący jego wpływ na sprawy polskie.
Elekcja Augusta III, elekcja Poniatowskiego, wszystko to kroki zbliżające ją do celu; aż
wreszcie krok stanowczy zrobił się w roku 1772, ostatni w 1795. Ale końca jeszcze nie było. Pamięć Polski była
zbyt świeża, sumienie publiczne mimo wszystko nie dość jeszcze zepsute,
udział wojska polskiego w wojnach napoleońskich zbyt głośny, iżby
sprawa polska mogła była zbyć się milczeniem; a na utworzenie Królestwa
Kongresowego wpływało może sumienie cesarza Aleksandra nie
mniej, jak wielki rozum polityczny, przez poddanych jego niepojęty
i niedoceniony. Po roku 1831 Mikołaj uznał się zwolnionym z konstytucyjnego
paktu, ale odrębności Królestwa nie uznawać jeszcze nie śmiał, a
w krajach zabranych choć znosił polskie szkoły i m i ł o ś c i ą
łączył z prawosławną cerkwią g w a ł t e m oderwanych od niej unitów,
ludności polskiej z korzeniem z gruntu wyrwać nie próbował. Aleksander
II zaczął łagodniej. Z natury i temperamentu, czy z obudzonego chwilowo
sumienia, czy z politycznej rachuby, że to łagodniejsze postępowanie
było mu do przymierza z Francją potrzebne? W każdym razie była zmiana
w postępowaniu, a do nas należało z niej korzystać. Poniżej, kiedy
nam przyjdzie mówić o politycznych stronnictwach polskich i ich
błędach, znajdzie się miejsce na przypomnienie błędu, jaki oba nasze
stronnictwa popełniły za tego panowania, i na wytłumaczenie jego
powodów. Tu wystarczy wzmianka o jego skutkach.
Jeżeli Murawiew mówi
prawdę w swoich pamiętnikach, to w początkach roku 1863 panował na dworze rosyjskim przestrach taki,
że o zachowaniu Warszawy nie myślano nawet, a wątpiono, czy Wilno
da się zachować. Przypuszczano inne w Europie usposobienia, inne
zrozumienie europejskich w tej sprawie interesów. Ale pomiarkowano
się rychło, a gdy się pokazało, że równobrzmiące noty trzech wielkich
mocarstw są na to tylko, by na nie uwagi nie zwracać, a odpowiadać
zuchwale, gdy się pokazało, że te mocarstwa, według sławnego wyrażenia
lorda Johna Russella, mają prawo, ale nie mają obowiązku wdawać
się w tę sprawę, wtedy odwaga wróciła, a z odwagą w jednej chwili
narodziło się zrozumienie i postanowienie - teraz albo nigdy! Że
Rosja chciała powstanie stłumić, temu nikt dziwić się nie może.
Że przy tym stłumieniu używała srogości nieludzkiej, na którą wzdryga
się nie już chrześcijańskie sumienie, ale ludzka natura, to znowu
nie jest dziwne dla nas, którzy ją znamy. Miała w tym cel podwójny,
podwójne wyrachowanie. Zgnębić Polskę tak, żeby w niej nie został
żaden pierwiastek i żaden ślad siły, narodowej, ekonomicznej, czy
moralnej, a z siebie wyrzucić tysiące niespokojnych, niesfornych
i głodnych, którzy mogli stać się niebezpiecznymi. Rozżarzono w
nich fanatyzm narodowy i socjalistyczny, i rzucono ich na Polskę.
Ona miała się stać pastwą tych namiętności i eksperymentów, które
w Rosji samej mogły by zawadzić i wichrzyć. Głodny malkontent, czy
słowianofil, czy europejski
liberał gorszący się z katolickich przesądów i szlacheckiego ucisku,
czy komunista marzący o podziale majątku równym dla wszystkich (z
największą częścią dla siebie), szedł do Polski z misją uregulowania
kwestii włościańskiej i "obrusienia". Dostawał tę kość
do gryzienia, która miała zaspokoić jego apetyt, żeby Rosji samej
gryźć nie próbował.
Jednak w pierwszej
chwili po zwycięstwie, pod wpływem i sukcesu, i minionego niebezpieczeństwa,
i namiętności, wszelkie srogości, wszelkie gwałty, dawały się łatwiej
zrozumieć. Ale kiedy nastał ten pokój, ta śmiertelna cisza, jakiej
Rosja chciała, nie ustała w tym pokoju walka; owszem szła i idzie
dalej bez przerwy, na wszystkich polach, wszechstronnie obmyślona,
a prowadzona z energią nie mniejszą od konsekwencji, walka z narodem,
który Rosja chce nie tylko zniszczyć, ale wytępić. Wszystkie środki
używane przeciw nam od roku 1864 dążą do podkopania wiary i Kościoła,
do obniżenia poziomu oświaty, do majątkowego zubożenia i do moralnego
zepsucia tego społeczeństwa. Samo zniesienie poddaństwa i uwłaszczenie
poddanych, rzecz w zasadzie dobra i słuszna, którą się Rosja chlubi,
jako swoją niby historyczną zasługą i dowodem swojej mniemanej nad
cywilizacją polską wyższości, gdyby było w dobrej myśli i woli zrobione,
byłoby stało się dawniej, kiedyśmy o nie prosili, a po wtóre, rzecz
dobra była prowadzona i wykonana źle. Poczęta w zamiarze, żeby szlachtę
zubożyć, daleko bardziej niż w tym, żeby byt ludu podnieść, odpowiedziała
sprawa ta swemu założeniu. Dopięła głównego celu; a jak dopięła
tego podrzędnego, o który mniej chodziło, świadczy tłumne wychodźstwo
ludu wiejskiego do Ameryki.
Milowymi słupami tej
pokojowej walki, w której jeden dławi i dusi, a drugi bronić się
nie może, było naprzód wyrugowanie polskiego języka i polskich urzędników.
Znowu cel podwójny. Zniszczyć ten znak i organ narodowej odrębności
i środek jej zachowania, a swoim głodnym i niespokojnym dać tysiące
posad i sposobów do życia - dać im polską kość do gryzienia. Polaków
ze wszystkich miejsc usuwać; administrację, sądownictwo, wszystko
zapełnić swoimi. A że rodziny pozbawione chleba zmarnieją w niedostatku,
że dzieci na ludzi oświeconych wychować nie będą mogły, to korzyść
oczywista, bo oczywiste konieczne osłabienie polskiego żywiołu.
Drugim takim słupem
znaczącym ten postęp,
było zniesienie resztek pozornej odrębności Królestwa, zniesienie
namiestnictwa w Warszawie, a ustanowienie jenerał-gubernatora. Dalszym
były szkoły. Zamykać do nich przystęp, ograniczyć liczbę Polaków
w szkołach, a wymyślnymi wymaganiami co do rosyjskiego języka utrudniać
promocje i egzaminy, tak, żeby ile możności szkół kończyć nie mogli.
Bez zawodu, bez przyszłości, muszą się krzywić i paczyć i psuć.
Bez nauki będą głupi, a zatem nie niebezpieczni. Jako środek pomocniczy
w tym systemie wychowania, fałszowanie i przekręcanie dziejów, tępienie
uczucia honoru i godności przez zwierzchników takich, że nawet uczniów
Rosjan doprowadzali do oburzenia i rozpaczy, wreszcie przystęp na
oścież otwarty filozofii materialistycznej, która może niewiele
więcej, ale tego z pewnością nauczy, że nie ma na świecie ani złego
ani dobrego, a w człowieku ani duszy ani odpowiedzialności.
Po wychowaniu, posiadanie
ziemi. Na Litwie i Rusi katolik i Polak nie może jej nabyć, nawet
kiedy jest rosyjskim poddanym; w Królestwie nie może jej odziedziczyć,
jeżeli nim nie jest.
Gdyby kto w Europie
śmiał powiedzieć - nikt nie powie - ale gdyby przecie, że to co
Rosja robi, jest niegodziwe, a Polacy są ludźmi i jakieś prawa mają,
odpowiedź prosta, że to wewnętrzna sprawa, a kraj to odwiecznie
rosyjski! Albo że się broni milionów ludu od ucisku kilku niegodnych
tysięcy polskiej szlachty! Albo że opornych zdrajców słowiańskiej
sprawy czyni się nieszkodliwymi na to, by zapanować mogło braterstwo
i królestwo Boże na ziemi!
Ile krzywd, ile ruin, ile łez, ile nędzy - ach, i ile, ile
ludzi zmarnowanych, zepsutych, zgubionych, zawiera się w tych wszystkich
ukazach i ich skutkach! Bóg jeden może zliczyć i wiedzieć. Ale to jeszcze nie dosyć. Ziemia, mienie, byt,
zawód, przyszłość rodzin, nauka, język, to choć zabrane, jeszcze
nie ubezpiecza zupełnie, jeszcze nie wiedzie do celu na pewno. Jeden
jest środek, ze wszystkich najlepszy. Znała go Rosja zawsze i używała
statecznie, skoro Kościołowi nigdy wolnego oddechu, związku członków
z głową nie dozwalała; a dała już przykład Wielka Katarzyna, drugi
dał Mikołaj, jak się miłością jednoczy dusze w prawosławnej
cerkwi. Ale nieśmiałe półśrodki Katarzyny i Mikołaja na dziś nie
wystarczają - dziś trzeba więcej i lepiej. Teraz albo nigdy! Nie
wolno księdzu bez pozwolenia ruszyć się z parafii; nie wolno biskupowi
bez opowiedzenia się objeżdżać diecezji; nie wolno przypominać,
że małżeństwo z ludźmi innej wiary dozwolone jest tylko pod warunkiem,
że dzieci będą katolickie; nie wolno przyjmować do zakonów, niech
wymrą ci, którzy żyją, a potem koniec.
Tak jest tam, gdzie
jest lepiej. A tam, gdzie gorzej? Tam z samych wileńskich, dwóch
biskupów na wygnaniu, tam kościoła założyć, ani walącego się naprawić
nie można; tam o kilka mil od kościoła, bez nabożeństw, bez nauk,
bez Sakramentów, niech żyją i umierają. Zdziczeją? Zepsują się?
Mniejsza o to; a ci, co mniej rozumieją i rozróżniają, jak się dobrze
za Kościołem stęsknią, to pomału oswoją się z naszym i do niego
wejdą. Parafie znosić - jest ich za wiele. Seminaria być muszą jeszcze,
bo inaczej Rzym podniósłby krzyk za wielki, ale w nich pod pozorem
nauki rosyjskiego języka, niech świecki i prawosławny uczy historii
kościelnej. Układy z Rzymem prowadzić tymczasem, nawet zawierać
i podpisywać, tylko je w wykonaniu przebiegle obchodzić. Tam jest
tak, gdzie nie najgorzej jeszcze.
A gdzie najgorzej?
Tam pewnego dnia cesarz podpisał, że katolików greckiego obrządku
nie ma na świecie, więc być ich nie może. Tam knuty i strzały, i
wsie całe w stawie pławione na mrozie; tam wsie całe porywane, wywiezione
w głąb Rosji, tam bez chrztu, bez ślubu, bez spowiedzi żyją ludzie,
co na obcą wiarę przejść nie chcą; tam żony od mężów, a dzieci od
matek odrywane, na resztę życia wiedzieć o sobie przestają. Tam
jeżeli twój dziad czy pradziad był unitą, musisz być prawosławnym,
albo z życiem uciekać. Tam ksiądz katolicki nie śmie ci dać chrztu
przy urodzeniu, ani wiatyku przy śmierci, bo jego łaciński kościół
zamkną. Tam matka niemowlęciu rozbiła głowę o mur kościoła, mówiąc,
że jej Bóg ten grzech przebaczy, bo dla zbawienia duszy tego dziecka
poświęca jego życie.
Ksiądz Kalinka mawiał, że ta ruina Kościoła na Litwie i Rusi,
ta jego niewola w Królestwie, to kara za naszą o Kościół niedbałość,
za naszą pobożność bierną, za naszą wiarę letnią - a po ludzku tylko
mówiąc, gdybyśmy o ten Kościół byli dbali czynniej, więcej, to dziś
nasza wiara nie byłaby tam tak zagrożoną wykorzenieniem. Ale jeżeli
w rzeczach świeckich i politycznych grzechy opuszczenia i zaniedbania
miewają czasem skutki gorsze niż występki, to przed sprawiedliwością
Bożą jest przecież inaczej; a skoro ona tak karze zaniedbanie i
opuszczenie, to jakże odpowie na krzyk całej ziemi wołającej o pomstę?
Chrztem Litwy i unią
w Horodle, a potem w Lublinie, bez jednej kropli krwi przelanej, bez jednej
ludzkiej łzy, szły fale polskie na Wschód i posunęły o mil dwieście
wiarę katolicką i europejską cywilizację. "Mętne krwią i łzami",
brudne od kłamstwa, walą się dziś fale rosyjskiego zalewu na Zachód,
a każdy ich ruch naprzód znaczy się zwaliskiem, nieszczęściem. Ale
po tej różnicy środków poznać różnicę tych pierwiastków, tych wiar,
tych cywilizacji, tych narodów. W straszliwym dzisiejszym akcie
tej tragedii, którą gramy z sobą od wieków, oni są górą - ale ten
akt nie ostatni. Makbetowi wróżono panowanie, wróżba się spełniła. Po zamordowaniu
Duncana mordował dalej bez litości i opamiętania; potrzebował
tego, by sobie zabezpieczyć to, co pierwszą zbrodnią osiągnął. On
mordował, jego żona tarła i tarła rękę, wołając groźnie: "Precz
z tą przeklętą plamą!" Wszystko na darmo! Ona z jękiem rozpaczy
i zgrozy musiała przyznać, że plama zawsze była i wychodziła na
wierzch; on doczekał się tego, że las Birnam zbliżył się do jego
zamku, i w ręku zabitego Banka - nie w swoim - widział to zwierciadło,
w którym się długi szereg królów odbijał.
Ale czy Rosja postępuje
mądrze? Nie pytamy o to, czy uczciwie i słusznie; o to ona nie dba,
a my jej nie zmienimy. Ale czy postępuje praktycznie i ze skutkiem,
czy ma jaki dochód z tego intensywnego nakładu bezprawia i niegodziwości?
Dziwnie mały. Że Polski nie odpolszczy, a nas na Moskali nie przerobi,
że jej obrusienie jest marną utopią, to ona ze swoim rozumem, mimo
całej swojej eksterminacyjnej pasji już dobrze miarkuje, choć tego
naturalnie nie przyznaje. Na to ma dowody w oczach i we współczesnych wypadkach.
Jeżeli narody małe i przez cztery wieki uśpione snem letargicznym,
jak Bułgarzy i Serbowie, odżyli, to rzecz jasna, że naród taki jak
polski, z tą świadomością siebie, z tą historią, z tą cywilizacją,
ani się zupełnie zabić, ani na inny przerobić nie da. Nie ma o czym
myśleć. A jeżeli Rosja pociesza się nadzieją, że jak zniweczy lub
wytępi bogatszych i bardziej oświeconych, to z ludem samym da sobie
radę - niech rzuci okiem na Śląsk, a zobaczy tam stan rzeczy, który
jej da do myślenia. Może ona, nie przeczymy, zrobić z nami co innego:
może nas zepsuć, to prawda. Ale co na tym zyska? Irlandia jest wcale
wymowną przestrogą, którą polecamy uwadze rosyjskich polityków.
Jak w nas wyniszczą i wiarę, i sumienie, i honor, jak przez niedostatek
doprowadzą nas do rozpaczy, to może istotnie nie będą potrzebowali
bać się Polaków powstańców. Ale czy są pewni, że ci Polacy będą
powolnymi sługami i narzędziami rządu? Nam się zdaje, że jak im
w duszy nie zostanie nic prócz rozpaczy i zemsty, to o swojej ojczyźnie
może myśleć nie będą, ale z nihilistami pójdą burzyć i pustoszyć
rosyjską. Dla nas nie będzie to pociechą, ale dla nich będzie może
gorszą klęską.
Do czego zresztą doprowadziło
ich dwadzieścia pięć lat takich rządów? Gdzież są te skutki? Gdzie
te zdobycze russkiej cywilizacji?
Gdzie ona puściła korzenie? Czy przez szkoły w młodzieży? Nie. Czy
przez uwłaszczenie i rosyjskie książki w ludzie wiejskim? Czy przez
napisy na sklepach, ulicach i stacjach kolei? Wszystko to, Rosja
wie dobrze, to zewnętrzny pokost, który w krew i ciało nie przeszedł.
Czy może prawosławie na Podlasiu? Wszystko to sukcesy pozorne, nierzetelne,
którymi urzędowe raporty łudzić mogą cesarza, ale w które tu na
miejscu oni sami nie wierzą. A może lepiej udało się na Rusi? Tam
się tyle szlachty polskiej wyrwało z korzeniem, a zaflancowało się
tyle rosyjskiej i prawosławnej. Tylko, że pokazało się i nauczyło,
jak tych wielkich właścicieli z korzeniami wyrywać; a jeżeli ta
operacja udała się na odwiecznej szlachcie polskiej, o ileż łatwiej
uda się na tej importowanej i świeżo zasadzonej!
Osłabiło się tam żywioł polski, to prawda, a ruski tłumi
się tak, że udawać można, jakby się go nie widziało i nie uznawało.
Ale na to się nie poradzi, że on swoją świadomość ma i w niej się
wyrabia, że dziś został prawie sam jeden na tej ziemi, która dla
pewnego mocarstwa jest podobno ważniejsza od Polski, bo sięga aż
po Don, a oddziela je od Morza Czarnego.
I co dalej? Po tych
dwudziestu pięciu latach eksterminacji, Rosja sama nie wie co począć
dalej. Takie rządy trwać mogą jeszcze jakiś czas, jeszcze można
nasłać nowy transport diejatieli
na kraj nieszczęśliwy, ale kres jakiś być musi. Rosja sama to czuje,
a nie może się cofnąć, i idzie po omacku, sama nie wiedząc gdzie
dojdzie, przyświecając sobie tylko błędnym ognikiem swojej pasji
i swojej mniemanej złudnej idei. Jeszcze trochę, a ona tak będzie
wyglądać, jak ci ludzie w poemacie Krasińskiego, co mordowali i
wieszali na wszystkie strony i ze wszystkich sił, aż w końcu ustali.
"Ręce nam, opadają, wyziewy krwi nas duszą, ciemno nam i mdło,
ślepniemy".
Dowie się kiedyś Rosja,
po szkodzie, jak się dowiedział u Krasińskiego wcielony duch rewolucji
i jej przewodnik, że "dzieło zniszczenia odkupionem nie jest".
A swojej sile wewnętrznej,
temu szpikowi swoich kości, którym jest duch narodu czerstwy i nie
wystawiony na zakaźne choroby, czy Rosja dobrze służy przez to co
robi w Polsce? Prawda, że ona ma naturę inną, niż społeczeństwa
zachodnie, że to co je osłabia i rozkłada, jej jakoś nie szkodzi.
Jednak na tę odmienność swojej natury, na ten przywilej bezkarności,
liczy ona może zanadto. Natura narodów jest zapewne różna, jednak
w tym podobna, że wszystkie jednako zdrowia potrzebują, a to zależy
od tych samych zawsze warunków i zasad. A jeżeli natura narodów
jest różna, to natura ludzka jest wszędzie ta sama i podlega tym
samym prawom logiki, i pewne przyczyny muszą pewne skutki sprowadzić.
Jednym z tych praw
logicznych jest to, że kto na drugim wszystkie prawa gwałci, ten
w sobie świadomość i poczucie prawa niszczy; a kto przeciw drugiemu
ciągle kłamstwem wojuje, ten poczucie krzywdy i uczciwości stracić
musi. Rząd rosyjski, kiedy w Polsce i na niej wszystkie prawa prywatne
i publiczne gwałci, uczy swój naród, że każde zgwałconym być może,
że żadnego prawa i żadnej zasady nie ma. Tak ten rząd swój naród
chowa, tego go swoim przykładem uczy; a jakim okaże się społeczeństwo
tak wychowane, jak raz samo przez się działać zacznie? Dziś wszystko
idzie dobrze: dziś Aleksander III głaszcze i podnieca narodową miłość
własną, a siłą swoich zasad i swojej woli trzyma to społeczeństwo
w jedności i w karbach. Ale pod słabszą ręką jego poprzednika już
się w tym organizmie różne niebezpieczne pierwiastki rozwijać zaczęły,
a któż zaręczy, że syn lub wnuk Aleksandra III będzie miał rękę
tak silną jak on? W jakiej zasadzie, w jakim prawie znajdzie rząd
oparcie, żeby ład w tym społeczeństwie utrzymać, kiedy sam żadnej
zasady, żadnego prawa nie szanował, a wszystkie pogwałcił? Jeżeli
zechce bronić własności, anarchista przypomni mu Polskę, przymusowe
sprzedaże, zakazy dziedziczenia, konfiskaty, i powie, że własność
nie jest prawem. Jeżeli zechce bronić religii, anarchista przypomni
Polskę i powie, że religia i kościoły są od tego, by je prześladować.
A jeżeli odwoła się do patriotyzmu, do wielkości Rosji, do jej bezpieczeństwa,
to anarchista odpowie, że rację
stanu reprezentuje zawsze ten, kto mocniejszy, i ona do tego
pojęcia się stosuje: la raison d'etat est la raison du plus fort [racja stanu jest racją najsilniejszego
- przyp. A.R.] - a że dziś on mocny, więc racja stanu i interes Rosji jest taki,
jak on rozumie i chce. Rząd rosyjski, który od wieków na to pracował,
aby społeczeństwa do świadomości i uczucia prawa nie dopuścić, tymi
gwałtami jakie spełnił na Polsce, wyniszczył w nim i poszanowanie
prawa i zmysł moralny do reszty. A o tym zapomniał, że prędzej czy
później, ale niechybnie przyjdzie czas, w którym to społeczeństwo
zechce samo przez się myśleć, działać i rządzić - a wtedy z zepsutym
jak sobie rząd da radę? Jak się mniema, że się jest rządem regularnym
a do tego monarchistycznym, a Rosja taki nie tylko przed światem,
ale przed sobą samą udaje, to przede wszystkim nie trzeba być rewolucją.
Rosja, która wszystkie podstawy społeczeństwa gwałci i podkopuje,
jest w innej formie rewolucją, a jej rząd despotyczny i na pozór
monarchistyczny prostuje drogi przed nihilistami. Jaką gotuje sobie
i swemu państwu przyszłość, to jego rzecz, nie nasza. Co jest ciekawe,
to to, że Rosjanie, których to pytanie obchodzić by powinno, zdają
się o nim nie myśleć wcale. W głosach i czynach rosyjskich słyszy
się i widzi tylko dwa pierwiastki: rząd i nihilizm. Społeczeństwo
samo, ludzie uczciwi i rozumni, którzy przecież być i jakieś zdanie
mieć muszą, nie dają znaku życia. Jeżeli wyrwie się z niego jakie
słowo protestu i przestrogi, jak pana Sołowiowa na przykład, to bywa naprzód szlachetne, ale
niejasne i utopijne; a po wtóre bywa odosobnione, przez nikogo nie
słuchane i nie podjęte. A jednak dla Rosjan myślących, pytanie,
jak się to skończy, godne jest uwagi i roztrząsania. Nie trzeba
patrzyć daleko w przyszłość: wystarczy spojrzeć na to społeczeństwo,
jakim jest dziś, by poznać, czym go takie wychowanie zrobiło. Sumienie
zbłąkane, brak prawdy, brak pojęcia o sprawiedliwości, zatamowanie
wszelkich źródeł szlachetnej inicjatywy, kult sukcesu jako jedynego
celu, za tym idący materializm teoretyczny i praktyczny, a w środkach
działania srogość, na którą wzdryga się ludzka natura - to są wady
ciężkie, które zacierają i paraliżują właściwe plemieniu przymioty
politycznego zmysłu, karności, wytrwałości i przezorności. To są
zaś skutki wychowania tego społeczeństwa przez despotyzm, przez
rację stanu i przez religię stanu. Jeżeli się ten sposób postępowania
rządu a wychowania społeczeństwa nie zmieni, to z czasem może Rosji
grozić rozkład gorszy, aniżeli ten, jaki nam sprowadził nasz polityczny
nierząd.
STOSUNEK DO
PRUS
Stuletnia z górą przyjaźń
między Rosją, a Prusami była zupełnie naturalną; była skutkiem moralnych,
politycznych i psychologicznych przyczyn. Był to wzajemny pociąg,
łatwe zrozumienie się, i wspólność interesu dwóch państw najmłodszych
w Europie, najmniej znaczących, ambitnych bardzo i dążących do rozszerzenia
posiadłości i potęgi. Prusy były między mocarstwami najsłabsze,
Rosja była wielka i silna, ale nie czuła się równą starym europejskim
tronom i państwom. Oboje miały ten instynkt i popęd, żeby się siebie
trzymać, sobie pomagać. Zbliżała je ta świadomość własnej niższości,
żądza wyniesienia się i nieodłączna tych uczuć towarzyszka, zazdrość
i niechęć do szczęśliwszych, do wyższych, do silniejszych i świetniejszych.
Zbliżała je także - choć może nie zawsze same o tym myślały - nienawiść
zasadnicza do świata i Kościoła katolickiego, do starych katolickich
monarchii i społeczeństw, Austrii i Francji. Pasja Piotra III do Fryderyka, uważana za prawie szaloną, była poniekąd symboliczną;
a wzajemna niechęć i pogarda, jaką mieli dla siebie Fryderyk i Katarzyna,
nie przeszkadzała zgodnemu działaniu, wypływającemu z natury rzeczy,
z natury i położenia obu państw. Rozbiór Polski musiał stać się
najsilniejszym tego przymierza cementem. Oba państwa wiedziały dobrze,
że w tej sprawie tylko na siebie wzajemnie, ale też na siebie bezwzględnie
i absolutnie liczyć mogą. Nikomu w Europie nie zależało koniecznie
na tym stanie rzeczy, który one stworzyły - owszem, był on dla wszystkich,
dla równowagi sił w Europie niebezpiecznym, i czuły to dobrze wszystkie
państwa i gabinety, z wyjątkiem Anglii. Ale im dwojgu zależało na
tym stanie rzeczy niezmiernie i nade wszystko. Była więc jedna sprawa,
w której one i rozumiały się doskonale, i potrzebowały się koniecznie,
i w żadnym razie odstąpić się nie mogły. Musiały zostać sobie wiernymi
i takimi istotnie przez sto lat zostały. Blut
ist ein ganz besonderer Saft - pakt oparty na wspólnym interesie powstałym
z krzywdy trzeciego, podpisany piórem w jego krwi zmoczonym, musiał
mieć moc dużą i trwałą. Za Napoleona też jedność między nimi doskonała,
a historia ówczesnych wojen i układów, jest historią wzajemnie oddawanych
sobie usług, nieraz największej wagi. Po Napoleonie, w Świętym Przymierzu, te dwa państwa ze sobą złączone najściślej,
wiedzą to o sobie dobrze, że względem trzeciego sprzymierzeńca oba
już takiej doskonałej przyjaźni nie czują - i to znowu łączy je
pomiędzy sobą. Jest to wiek złoty tego stosunku. Prusy osłabione
wojnami, a później zawsze jeszcze nie dość wielkie, by mogły być
bardzo śmiałymi w swojej ambicji, szczęśliwe były, że czuły się
pod opieką potężnego Mikołaja. Za opiekę wypłacały się zupełną powolnością
w sprawach europejskich i utrzymywaniem wszystkich od siebie zależnych
mniejszych państw niemieckich w pośredniej zależności od Rosji -
a zarazem w tej opiece znajdowały ułatwienie, w tych małych państwach
materiał do roli, jaką z czasem, kiedyś, sposobiły się odegrać w
Niemczech. Za Fryderyka Wilhelma III dążności te nie myślały jeszcze przekraczać sfer
teorii; za Czwartego ani okoliczności, ani natura i pojęcia króla
nie były po temu. Wierność dla Rosji wszakże była zawsze niezmienną;
w wojnie krymskiej Prusy jedne w całej Europie stały po stronie
Rosji i życzyły jej zwycięstwa. Ale potem wkrótce nastała regencja,
dalej zmiana panowania, i na scenę świata wyszło dwóch ludzi, którzy
mieli zmienić stanowisko Prus w świecie i (to już niechcący) ich
stosunek do Rosji. Król Wilhelm I był jej nierównie bardziej, szczerzej, goręcej
oddany, niż jego brat. Jego poseł przy rosyjskim dworze a później
minister spraw zagranicznych, opierał swoją politykę, swoje widoki
i nadzieje na ścisłym związku z Rosją. Dowiódł tego w sposób niezbity
w roku 1863, nie tylko przez zawartą konwencję, ale bardziej jeszcze
i lepiej przez odwrócenie od Rosji w jesieni owego roku interwencji
obcej, przez zniweczenie planów Napoleona III. Prusy, jak Rosja,
znajdowały korzyść nie obliczoną w stanowczym zgnieceniu sprawy
polskiej i Polski samej. Za tę usługę znowu wypłaciła się Prusom
Rosja w roku 1870. Tylko pewne rosyjskiej przyjaźni i o nią plecami
oparte, mogły Prusy tak śmiało drzeć się w samo serce Francji.
Ale był to podobno
ostatni akt wiekowej przyjaźni, a rok 1863 i pod tym względem także
był może znaczącą, zwrotną w dziejach datą. Od chwili jak mogły
myśleć, że z Polską skończyły już naprawdę i na zawsze, Rosja i
Prusy dotąd sprzężone i równo idące, zaczęły rozchodzić się na drogi
różne. Prusy po tym szczeblu naszego opłakanego błędu, wyzyskawszy
go mądrze, wyszły wyżej niż same marzyć śmiały; ich dawna zależność
od Rosji musiała się skończyć. W działaniu Rosji brakło tego tradycyjnego
i wypróbowanego punktu oparcia, tego powolnego narzędzia; w uczuciu
Rosji musiał powstać żal i zazdrość z wyniesienia tak nagłego i
niespodzianego. Obie strony zarówno dbają jeszcze o utrzymanie między
sobą pokoju, obie chcą zostać w zgodzie i starają się o to usilnie.
Ale dawny stosunek jest zepsuty nowym stanowiskiem Prus i przywrócić
się nie da. Zamiast wzajemnych usług, obie strony karbują już wzajemnie
wyrządzone sobie szkody. Kiedy w roku 1875 kanclerz niemiecki gotował
powtórny napad na Francję, powstrzymało go w zapędzie veto
rosyjskie. We Francji już od roku 1875 wszczął się zapał dla
Rosji i nadzieja odwetu z jej pomocą. W Rosji w r. 1878 obudziła
się namiętna nienawiść i zazdrość do Niemiec. Po dwóch swoich stronach
miały Niemcy teraz dwie nienawiści, dyszące żądzą połączenia się
i wzięcia ich we dwa ognie. Po śmierci Aleksandra II, przy fanatycznej
wyłączności narodowej jego syna, przy niepowodzeniu i upokorzeniu,
jakiego on doznał w Bułgarii (która podług zaręczeń ks. Bismarcka
dla Niemiec jest zupełnie obojętna, ale z Berlina przecież do porządku
i posłuszeństwa wezwaną nie została), gabinety nie chcą wojny i
utrzymują pokój - ale namiętności rosną i wzbierają.
Przeciw temu możliwemu
połączeniu Rosji z Francją stoi potrójne przymierze, które je od
siebie dzieli jak murem, a Europę przez sam środek masą swoją z
północy na południe przecina, od Królewca do Mostaru, a od Kolonii
do Tarentu. Ilu trzeba było ofiar, ilu wyrzeczeń się z jednej strony,
żeby rękę do tego przymierza podać! Bóg tylko, i jeden człowiek,
wie, a reszta domyśla się tylko. Jakkolwiek bądź, przymierze to
jest, i jest niezaprzeczenie warunkiem utrzymania pokoju, w razie
wojny warunkiem powodzenia. Przymierze wszakże, dla cesarstwa niemieckiego
nie mniej oczywiście konieczne jak dla innych, jest dla niego więcej
niż dla innych korzystne. Między Austrią i Rosją są sprzeczne, nie
do pogodzenia, interesy w krajach bałkańskich; wymagają ciągłej
czujności i ciągłej gotowości, lada iskra może tam wzniecić pożar.
Jest więc Austria uwikłana w położenie trudne, które musi pochłaniać
całą jej uwagę i krępować ruchy. Położenie utrudnione przez apetyt
drugiego sprzymierzeńca na Trydent i adriatyckie wybrzeża, przez
to wszystko zmuszające Austrię do wielkiej względem Niemiec względności
i cierpliwości. Niemcy tymczasem oświadczają przy każdej sposobności,
że nad dolnym Dunajem interesów żadnych nie mają, a przymierze obowiązuje
je do czynnej pomocy tylko w razie, jeżeli sprzymierzeniec będzie
zaczepiony. Obie strony potrzebują przymierza, ale jedna z nich
jest w położeniu trudniejszym, zatem druga przewagę mieć musi. O
tym myślał, to przewidywał książę Bismarck, kiedy mawiał, że środek
ciężkości Austrii należy bardziej ku wschodowi przesunąć.
Wymieniło się imię
człowieka, który przez ostatnie lat dwadzieścia pięć zajmował pierwsze
w Europie miejsce i z niego zeszedł.
Jeżeli prawdą jest
- a jest niezawodnie - że usposobienia narodów i ich polityczne
dążności wcielają się w ludzi, którzy są tych usposobień typami,
a tych dążności doskonałymi wyrazami, to idealnym Prusakiem, jakim
w wieku XVIII był Fryderyk, na wiek XIX był książę Bismarck. Cesarz
rosyjski jest wiernym wyobrazicielem swojego narodu, Bismarck jest
takim w mierze chyba jeszcze zupełniejszej. Aleksander III to przede
wszystkim Rosja dzisiejsza, rozzuchwalona powodzeniem, ubóstwiająca
sama siebie z pewnym porywem fantazji, z jakimś pierwiastkiem poetycznego
zapału. Jest on naturalnie spadkobiercą wszystkich carów i wszystkich
pokoleń rosyjskich, od samego Iwana, ma w sobie ich ducha, ale jest
przecież głównie produktem i wyrazem chwili obecnej. Bismarck nie
był skutkiem dzisiejszego usposobienia i stanowiska Niemiec. On
je ukształtował i stworzył. On był nie jedyną przyczyną, ale przyczyną
przecież i siłą poruszającą, i był esencją wyciśniętą z pruskiego
ducha i pruskich dziejów od samego początku. On stanął na najwyższym
szczeblu tej drabiny, po której szczeblach niższych pięli się i
stawali Albrecht, zlutrzony Krzyżak, Wielki Elektor, Fryderyk, ten, co pierwszy wymyślił i włożył pruską koronę,
i drugi Fryderyk, i jego następca, nasz aliant z czasów Czteroletniego
Sejmu. On ukoronował ich dzieło, od wszystkich większy, do wszystkich
podobny. Drapieżny, twardy, na ludzkie prawo nieludzki, jak starzy
Krzyżacy, niby katolicy jeszcze i rycerze, jak Albrecht ze ślubów
i wiary, tak on rozwiązał siebie i Prusy ze związków prawnych, które
łączyły go z Rzeszą. Jak Wielki Elektor między Polską i Szwecją,
Francją i Austrią, tak on ważył się między Francją i Rosją, Włochami
i Austrią, a jak tamten z polskiego lennictwa, tak on wyzwolił się
z austriackiej przewagi w Rzeszy. Jak Fryderyk na Śląsk, tak on
napadł na Austrię i potem na Francję. Jak Fryderyk Wilhelm II Polskę,
tak on Austrię oszukał (kiedy ją na duńską wojnę wyciągnął), a jak
pierwszy Fryderyk pruską, tak on stworzył cesarską niemiecką koronę.
W celu śmielszy, w duchu taki sam, w metodzie tylko od poprzedników
różny, w cynizmie samego Fryderyka prześcignął; nie więcej od tamtego
był, ale otwarciej od niego przyznawał, że jest przeczeniem i urągowiskiem
wszelkiego prawa. Był też przez to spadkobiercą znowu i esencją,
a tu już nie przyczyną, lecz skutkiem, całego tego filozoficznego
i moralnego wychowania, jakie naród jego od reformacji odbierał.
Formalny pietyzm, zachowywanie pozorów, a może nawet jakieś na dnie
duszy źdźbła chrześcijańskiej tradycji, wiary, pobożności, mogły
zostać, ale nie zostało ani śladu tej świadomości, że społeczeństwo
chrześcijańskie nie jest jedynie ziemskim i świeckim, że jest duchownym
także, a przeto w dwa porządki, duchowny i świecki ujętym. Za tą
protestancką nieświadomością i negacją Kościoła musiała pójść polityczna
doktryna omnipotencji państwa, filozoficzna doktryna nieodpowiedzialności
i nieomylności państwa. Od Hobbesa i Spinozy, przez Hegla i jego
Boga historycznie wcielonego w Prusy, aż do Hartmanna i tych materialistów,
co życie ludzkości pojmują jako walkę o byt i pożeranie słabszego
gatunku zwierza przez mocniejszy, cała filiacja i cały naturalny
postęp tej filozofii wyraża się w duchu i działaniu Bismarcka, tak,
jak wyraża się w nim cała wiekowa dążność Prus. Wszystkie pojęcia,
zasady (czyli zasad nicestwo) i wszystkie środki w nim są skupione
i podniesione do potęgi. Nie było też w naszym wieku człowieka,
który by tyle był zrobił dla zepsucia ludzkości, co on, przykład
w czynach a mistrz w słowach, tej reguły zabójczej, że prawem jest
wszystko, co siła sprawić i osiągnąć może; że nie jest gwałtem krzywda
zadana słabszemu, bo słabszy, jako słabszy, nie powinien zgoła być;
że nie ma niegodziwości, bo godzi się wszystko, co się da wykonać;
że nie ma czci ani nikczemności, jest tylko sukces! Samym powodzeniem
swoim, tą historią, która cała jak jest, wychodzi na stwierdzenie
powyższych pojęć, psuł on ludzi, bo psuć ich zawsze musi widok zwycięskiej
i szczęśliwej nieprawości. Prawda, honor, poszanowanie praw drugiego
i przykazania Boskie same wydają się marnym wymysłem, na który zważać
byłoby głupstwem. Psuł dalej słowem, psuł tą nauką, która kiedyś
wybita będzie jak piętno na jego epoce i osobie, a której najprostszą
formułę siła przed prawem
wynalazł. Psuł przykładem, popędem do naśladowania, jaki dał mniejszym
od siebie i zepsuł wreszcie najgorzej przez to, że dokonał ostatecznie
ruiny prawa narodów w Europie i wygładził aż do jego nocyi, aż do
wiary, żeby jakie było i być mogło. A prócz tego coś innego jeszcze:
on obniżył uczucie honoru w Europie, poszanowanie siebie w ludzkości.
Każdą zasadę gwałcił, a każdego słabszego upokarzał i deptał; każdy
zaś musiał ukryć i przeboleć wściekłość i wstyd, które czuł, a których
przeciw temu mocnemu odeprzeć nie mógł; natura ludzka zaś pomału
ze wszystkim się oswoi, do wszystkiego przywyka. Upokorzenie boli,
a gwałt i ucisk oburza, ale gdy się powtarza długo, gdy je w milczeniu
połykać trzeba, bo ich oddać nie można, milczenie staje się zwyczajem,
a przyzwyczajenie stępia samo wrodzone ludzkie uczucie. Na cudzą
krzywdę i obelgę łatwiej i prędzej, na własną trudniej, obojętnieje
stopniowo i człowiek i ludzkość, a krzywdzenie i znieważanie bierze
do końca za prawo czy za przywilej mocnych: przestaje się oburzać,
przyzwyczaja się, i jak niegodziwości tak nikczemności rozeznawać
ani potępiać nie umie. Sumienie się stępia i martwieje, wstyd i
honor się wyciera. Że na tym kończy się wiek i postęp jego cywilizacji,
to dzieło w znacznej części księcia Bismarcka. On wepchnął świat
na drogę, której metą może być powrót do barbarzyństwa, jeżeli nas
co na drodze nie wstrzyma i nie zwróci.
Miał on przymioty pierwszego
rzędu, zapisał kartę najświetniejszą w dziejach Prus, dał im pierwszą
w Europie potęgę i miał własność u wielkich ludzi najrzadszą - miarę,
moc nad sobą: umiał zatrzymać się w porę, nie żądać za wiele, nie
przekraczać kresu jaki zamierzył. Ta organizacja żelazna a chłodna,
ta wola bezwzględna, ale siebie samą trzymająca w karbach, to była
jego mądrość główna, a zarazem cecha jego natury pruskiej. Napoleon,
tak nieskończenie od niego większy, nie stworzył dzieła trwałego,
bo mu na tych przymiotach zbywało; wielki człowiek Prus, państwa,
które całe powstało z rozumu, wytrwałości i wyrachowania, umiał
i zaczynać w porę i zatrzymywać się na czas. Nawet w nienawiści
i w akcji przeciw Francji umiał nie stracić tej mocy nad sobą; tracił
ją tylko, kiedy chodziło o Kościół katolicki, i o Polskę. Kościoła
nienawidził dziedzicznie, tradycyjnie, jako protestant zawzięty,
choć może nie wierzący, jako wcielony duch tego państwa, które z
reformacji powstało i w przeciwieństwie do Kościoła miało podstawę,
siłę główną, rację bytu. Ale nienawidził go zwłaszcza jako tego
pierwiastka, który wszechmocy państwa nie uznawał i jej przeszkadzał,
który wyznawał i zabezpieczał niezawisłość ludzkiego sumienia od
władz i rządów świeckich. Dopóki ten pierwiastek jest, dopóki żyje
ten organizm i porządek duchowny, dopóty państwo w teorii tylko
jest najwyższą zasadą i jedynym prawem, Prusy w wywodach Hegla tylko
widomym wcieleniem bóstwa, a idea państwa w rzeczywistości absolutną
nie jest i nie będzie. Stąd zasadnicze przeciwieństwo i nieubłagana
nienawiść; stąd pomysł (i nadzieja) dezorganizacji, rozłożenia Kościoła
w Niemczech. Pomysł dziwny u człowieka wielkiego, nadzieja dowodząca,
że nie miał jasnego pojęcia o naturze i istocie siły, którą wyzywał
do walki. Protestanci, jak schizmatycy rosyjscy, nie tylko nie uznają
Kościoła, ale nie rozumieją go zgoła. Zapomnieli już czym on jest.
Wyobrażają sobie, że to coś podobnego do ich niby duchownej hierarchii,
którą ugiąć, przestraszyć, powolną uczynić tak łatwo. Z tego niezrozumienia
wyniknęło wielkie złudzenie i wielki błąd ks. Bismarcka: nadzieja,
że biskupów wszystkich zastraszy, a drugich pozyska, że przez zręczne
wyzyskanie uczuć opornych dekretom Watykańskiego Soboru, rozdwoi, rozbije Kościół w Niemczech i dojdzie
z czasem do jakiegoś katolicyzmu niemieckiego, narodowego, państwowego,
który przyjmie taki do państwa stosunek, w jakim żyją wyznania protestanckie.
Walka była długa i zaciekła, prześladowanie systematyczne i bezwzględne,
tylko nie krwawe. Skutek zawiódł sromotnie. Katolicyzm w Niemczech
nie tylko dał wspaniały przykład siły i wierności, ale sam w tej
walce utwierdził się i rozrósł. Ze zręcznością godną podziwu, umiał
książę Bismarck wycofać się z niewygodnego położenia, w które wepchnął
się sam dobrowolnie, z głęboką psychologiczną znajomością natury
ludzkiej i tych poszczególnych natur, z którymi miał do czynienia,
przez pośrednictwo w sprawie Wysp Karolińskich, przez okazywaną
nadzieję jakiegoś wpływu i nacisku na Włochy, przez środki różne,
stosowane i zmieniane zawsze podług osób i okoliczności, potrafił
i do zgody z Kościołem dojść, i ostatecznie "nie pójść do Canossy" - oprzeć tę zgodę na warunkach zapewniających
państwu wpływ przeważny w sprawach Kościoła w Niemczech, na warunkach
niesprawiedliwych i uciążliwych dla Kościoła, który przyjąć je musiał,
żeby się od grożącego nieładu ratować. Wycofał się więc książę Bismarck
zręcznie i szczęśliwie; ale niemniej wdał się w tę sprawę ani potrzebnie
ani rozważnie, jedynie namiętnością swoją porwany.
Dla naszych usposobień
polskich trudnym to jest do zrozumienia, że wielkie mocarstwo na
szczycie powodzeń i potęgi, że człowiek na czele tego mocarstwa
stojący, ściga nienawiścią swoją i prześladuje kraj sobie poddany,
tak mały, że mu zaszkodzić nie ma siły; że ten kraj służy za cel,
w który ta nienawiść godzi wszelkimi pociskami, od kul największego
kalibru, aż do szpilek i żądeł, broni, godnej swarliwych niewiast,
nie mężczyzn, owadów nie ludzi - cóż dopiero wielkich! Wszystko
to przecież tłumaczy się logicznie i psychologicznie naturą ludzką,
naturą pruską i naturą księcia Bismarcka. Jest naprzód wiekowa,
dziedziczna, krzyżacka nienawiść do Polski; jest dalej to prawo,
mocą którego człowiek (czy naród) przebaczy czasem krzywdy, jakich
doznał, ale nigdy tych, które drugiemu zadał. Prusy pamiętają dobrze,
co zrobiły Polsce; chciałyby zapomnieć, myślą, że zapomnieć by mogły,
gdyby ta Polska nie stała przed oczami ich i świata. Trzeba zatrzeć
te ślady, trzeba zrobić, żeby to była ziemia niemiecka! Po kongresie
wiedeńskim i jeszcze po roku 1831 nie było tego popędu i hasła,
i wtedy mówiło się w Polsce, że "pod Prusakiem jeszcze najlepiej".
Ale kiedy dążność do zjednoczenia Niemiec a rozszerzenia Prus zaczęła
się afirmować silniej za Wilhelma I, kiedy wcielona w księcia Bismarcka
znalazła powodzenie nad wszelkie spodziewane, wtedy sukces i siła
podżegały namiętność, a namiętność wzajem oddziaływała na siłę i
obie razem zwróciły się przeciw Wielkopolsce. Skoro jest pod panowaniem
pruskim, więc jest i być musi ziemią pruską, niemiecką! Żądza narodu
schodziła się i zgadzała z wyrachowaniem polityków; wspólnymi siłami
zatoczyły one wielkie działa i zaczęły z nich walić. Po raz pierwszy
rząd jakiś, rząd cywilizowanego społeczeństwa, oświadczał jawnie
i głośno w sejmie, że jest pewna część jego poddanych, spokojnych,
nie czyniących nic przeciw prawu, przeciw której potrzeba mu praw
osobnych, wyjątkowych. Po raz pierwszy przyznawał z otwartością
cyniczną, że pewnej części swoich poddanych chce się pozbyć; a sejm
tego cywilizowanego społeczeństwa i państwa, kwiat i wybór tej ludności
chowanej in Gottes Furcht und edler Sitte [w bogobojnych,
szlachetnych obyczajach - przyp. A.R.], przyznawał, że to słusznie
i dobrze! Wiara traktatów, pierwszy obowiązek wszelkiego rządu,
którym jest opieka nad prawami poddanych, to wszystko przedawnione
przesądy. Państwo ma zawsze prawo robić co mu się podoba, a zwierz
mocniejszy ma prawo pożreć i strawić słabszego. A więc w imię tej
zasady, walka we wszystkich kierunkach i na wszystkich polach. W
tej ogólnej walce z Kościołem, którą przezwano jak na urągowisko
walką o cywilizację, Wielkopolska miała swoje miejsce osobne, i
osobne przy zawarciu ugody. Dla niej jednej Rzym nie zdołał otrzymać
nawet tych (złych) granic wolności, jakie rząd przyznał katolikom
z całej przestrzeni państwa. Język? Ten nie śmiał się nawet odezwać;
konduktor na kolei grubiaństwem odpowiada temu, kto by do niego
przemówił po polsku, a małe dzieci uczyły się pacierza i katechizmu
w języku, którego nie rozumieją? Tym lepiej: nie nauczą się pacierza
i katechizmu i łatwiej zostaną protestantami, albo cywilizowanymi
ludźmi bez wiary i przykazań! Urzędnik, sędzia, nauczyciel Polak,
jeżeli chce mieć miejsce i utrzymanie, niech idzie do Hanoweru,
albo do Westfalii - tu ziemia i ludność ma być niemiecka, więc miejsca
i posady tylko dla Niemców. Ale to wszystko jeszcze nie skutkowało.
Prusy także jak Rosja wołały: "Precz z tą przeklętą plamą"
- a ta polska "plama" była zawsze i szpeciła piękną jednolitość
wielkiej niemieckiej ojczyzny. Trzeba na nią użyć środków dzielniejszych,
kiedy zwykłymi wyprać się nie daje. I widziało się wtedy rzecz w
swoim rodzaju jedyną: monarchę, starca nad grobem, człowieka mającego
wielką kartę w historii, który więc swoją siwiznę, swoją sławę,
swoją koronę (o duszy już nie mówiąc) powinien był szanować, a stary
już bardzo i opanowany silniejszą od swojej wolą, nie wstydził się
własnymi ustami ze swego tronu zapowiedzieć posłom swego kraju,
że będzie potrzebował ich pomocy i uchwał do dokonania zagłady jednej
części swoich poddanych (w styczniu 1886). Cały program tępienia,
obejmujący i Kościół, i szkoły, i stowarzyszenia, i dziennikarstwo,
i wreszcie posiadanie ziemi a mowy kanclerza były obszernym, otwartym
i cynicznym komentarzem do zapowiedzi cesarza. W ślad za tym poszły
wyjątkowe środki przeciw Polakom, raczej nowa ich emisja, jak rozwiązywanie
stowarzyszeń polskich uczniów w Niemczech, przenoszenie urzędników
i nauczycieli, zakaz seminariów w polskich diecezjach, wyniesienie
Niemca na arcybiskupią stolicę Gniezna i Poznania, wypędzenie Polaków,
rosyjskich lub austriackich poddanych (to cokolwiek dawniejsze)
i wreszcie kredyt stu milionów marek na wykupywanie ziemi od właścicieli
polskich. Istne wyścigi między Prusami a Rosją, jakoby zakład kto
lepiej, kto prędzej da sobie radę z Polakami; a przykład dany przez
jeden rząd, naśladowany był, jego wynalazek doskonalony przez drugi.
Rosyjski ukaz zabraniający Polakom i katolikom nabywania ziemi,
był dla Prus wzorem, z którego wykształciły wydalanie Polaków i
swój program kolonizacyjny. Pruskie wydalania posłużyły za wzór
Rosji; nie tylko naśladowca przekroczył zakres i zamiar wynalazcy,
a wynalazek zastosował i do Niemców także.
I tu, jak w Rosji,
ani prawo przyrodzone, ani wiara traktatów, ani względy ludzkości
czy chrześcijańskie sumienie, nie znaczą nic; znaczy tylko rzecz
jedna, racja stanu. Dla niej popełnia się wszystko
i ona z wszystkiego z góry rozgrzesza. A jednak Prusy, uczone, filozoficzne
i niegdyś w chrześcijańskich pojęciach chowane, więcej niż Rosja
obowiązane są znać, co państwo każde winne jest swoim poddanym,
wiedzieć, że kiedy tych obowiązków nie pełni, traci swoje uzasadnienie,
swoje uprawnienie, swoją rację bytu. Państwo, które gwałci przyrodzone
prawa poddanych, pozbawia się dobrowolnie charakteru prawnego państwa.
Takim pogwałceniem prawa było rugowanie polskiego języka ze szkół
przede wszystkim i z sądów. Prusy wiedzą doskonale, że naprzód każdy
ma prawo mówić językiem jaki mu Bóg dał, że dalej męką i umyślnym
ogłupianiem dzieci jest nauka w języku, którego nie umieją, że wprost
już zamachem na ich sumienie i dusze jest nauka religii w języku
niezrozumiałym, że sądy w języku, którego strona nie rozumie i którym
nie włada, to urąganie sprawiedliwości, ale nie sprawiedliwość.
A przecież Prusy to wszystko robiły, bez prawa nawet, prostym tylko
administracyjnym porządkiem. Wiedzą one i to, że każdy człowiek
ma prawo do swojej osoby i jestestwa, że on tylko wie i stanowi
o tym czym jest, że każdy ma przyrodzoną wolność swego sumienia
i wiary. Ale w pruskich szkołach dziecko z niemieckim nazwiskiem,
choć jego rodzice świadczą, że są Polakami i katolikami, zapisane
bywa jako dziecko niemieckie i do protestanckiego oddziału szkoły
wliczone. Ze wszystkich pruskich gwałtów, ten jest chyba najbardziej
krzyczący. Obok tego wszystko blednie i wydaje się mniejszym, a
jednak w każdym takim rozporządzeniu czy prawie ile jest niesprawiedliwości,
ile krzywd i nieszczęść, i jaka dla polskiej ludności pobudka do
nienawiści i rozpaczy! Gdyby nic więcej jak systematyczne zamykanie
przed Polakami wszystkich urzędów, wszystkich zawodów, wszystkich
uczciwych sposobów dojścia do stanowiska i losu, to już mogłoby wystarczyć, żeby tę ludność (i ot w jej części
oświeconej, myślącej, zdolnej do cywilizacyjnej pracy), utrzymywać
w namiętnej do siebie nieprzyjaźni.
Jednak na oczywistość
ślepym być nie można, a sprawiedliwość każe przyznać, że jest w
Prusach grunt cywilizacji, że było w niej chrześcijańskie niegdyś
wychowanie, które użycia wszelkich środków jednak nie dozwala. W
ich prześladowaniu religijnym może być otwarta droga do upadku i
rozkładu Kościoła, ale nie ma przymusu do przechodzenia na ich wiarę;
w ich prześladowaniu i tępieniu narodowości jest gwałt i ucisk,
ale nie w takich rozmiarach przecież. A przeciw niektórym ich środkom,
na przykład przeciw kolonizacji, my bronić się możemy, jeżeli nam nasze własne wady na to pozwolą.
Oni korzystają z położenia, ale do sprzedaży nie zmuszają.
Tych środków wielkich,
strzałów z dział Kruppa, używał przeciw nam rząd i naród zgodnie,
communi consensu [w powszechnej zgodzie - przyp. A.R.]. Szpilkami
i żądłami kłuł nas, obelgami i urąganiem upokarzał (jak mniemał)
książę Bismarck, wierny w tym swojej pasji i swojej naturze - małej,
przy wielkich zdolnościach. Ale rząd i naród, i ten ich wielki człowiek
i do celu dotąd nie trafili, i może nie postępowali mądrze. Prusom
nie lepiej jak Rosji udał się plan i system tępienia polszczyzny.
Prawa wyjątkowe są, a pomimo nich posłów polskich w Berlinie więcej
niż bywało, od pacierza i katechizmu dzieci polskie uczą się wszystkiego
po niemiecku, a ducha polskiego we wszystkich warstwach ludności
jest więcej niż było. Wygnano tysiące robotników i kupców, a tymczasem
ludność i zamożność polska wzrasta w miastach, a Niemcy niedawno
jeszcze wyłącznie prawie w posiadaniu handlu i rzemiosł, dziś ubożeją
i z Polakami nie zawsze wytrzymują współzawodnictwo. Brak biskupa
miał sprowadzić rozprzężenie Kościoła, arcybiskup Niemiec miał urażonych
w narodowym uczuciu Polaków zniechęcić do Rzymu? Księża rządowi
znikali bez śladu, jak żyli bez wpływu i powagi, księża dobrzy zepsuć
się nie dali, a upragniony arcybiskup Niemiec ledwo zasiadł na swojej
stolicy, wszedł w spór z rządem o obsadzenie probostw i dowiódł
tym, że nie krew polska, ale istota Kościoła z tym rządem w zgodzie
być nie może. Kolonizacja, prawda, w przymierzu ze złym majątkowym
położeniem jednych, a z lichym charakterem innych, osiągnęła skutki
dość znaczne. Ale i ona z każdym rokiem jakoś postępuje wolniej,
a w nas uczucie obowiązku rośnie, utrzymanie ziemi staje się regułą,
do której stosuje się tryb życia, przyzwyczajenia, nagina się sama
polska natura. Skutek więc bardzo świetny dotąd nie jest. A czy
nie ma skutków dla Prus złych? Zawsze ludzie myślą, że ten ucisk
najcięższy który ich gniecie, i Wielkopolanie się mylą, kiedy doprowadzeni
do rozpaczy przez Prusaków, mówią, że już chyba Moskale mniej źli.
Mylą się - ale tak myślą. A czy jest w interesie Prus, żeby tak
myśleli? Czy na przypadek wojny, która niemożliwą nie jest, bardzo
będzie wygodnie i pożytecznie mieć tak blisko Berlina ludność, która
tego nieprzyjaciela ujrzy bez wstrętu, może z pewnym rodzajem przychylności?
A nieprzyjaciel w chwili wojny może stać się zręcznym, i o tę przychylność
się starać. Czy ucisk i krzywdy ze strony Niemców nie mogą w polskich
umysłach i sercach obudzić żądzy odwetu, i tego uczucia, że od tego
pangermanizmu można i należy bronić się panslawizmem? Tępiąc Polaków
i przerabiając ich gwałtem na Niemców, Prusy mogą sobie wychować
zamiast Polaków, Słowian - a co na tym zyskają?
Niech obliczą. Ale nie trzeba i tego. Niemcy podobno więcej od innych
społeczeństw europejskich noszą w
sobie zarodów socjalizmu. Czy jego siły nie boją się zwiększyć całym
zastępem Polaków skrzywdzonych, pozbawionych urzędu, posady, przyszłości?
Od rozpaczy do nienawiści krok bliski. A polscy rzemieślnicy i wyrobnicy
tysiącami nagromadzeni w westfalskich i saskich prowincjach, czy
z tej nienawiści do rządu (którą sam w nich wypiastował) nie mogą
przejść w nienawiść społeczeństwa? Gnębiony i uciskany Polak może
w innej formie okazać się groźniejszym nieprzyjacielem.
Jest w tym nauka wielka
i pociecha zarazem, że te środki tak wielkie a tak niegodziwe, nie
wydają spodziewanych skutków. I to nie w samej Wielkopolsce tylko,
ale wszędzie podobno w granicach i dziejach nowego niemieckiego
cesarstwa. Zbyt wiele złego zrobiło się Francji, a przez to skazało
się ją z własnej woli na szukanie odwetu i rosyjskiego przymierza,
siebie na tego przymierza niebezpieczeństwo. Wyciągnęło się z tej
Francji pięć tysięcy milionów, a dziś skarb niemiecki w stanie mniej
zasobnym i porządnym, niźli bywał pruski. Nie szanowało się praw
cudzych, a dziś społeczeństwo tym przykładem nauczone traci świadomość
i poszanowanie prawa, sławna zaś niegdyś i niezaprzeczenie czcigodna
niezawisłość pruskich urzędów i sądów, zaczyna należeć do wspomnień
przeszłości, czy do przestarzałych sądów. Nie chciało się znać i
szanować żadnych zasad, prócz państwa: dziś ma się więcej niż w
całej Europie ludzi, którzy twierdzą, że i ono także zasadą nie
jest, a jest wrogiem. Dziwnie nawet i rzadko prędkim jest proces
historyczny, to następstwo złych skutków po złych przyczynach, wzrost
zepsutego plonu z zepsutych posiewców.
Przypomnienie to i znak widomy, że jest ten, kto wszystko
widzi i wymierza sprawiedliwość. Dlaczego tu w Niemczech przypomina
ją rychło, jak żeby chciał ostrzec? Dlaczego gdzie indziej chowa
się i daje mniemać jakoby pozwalał i pochwalał? Dlaczego Bismarck
upada bez chwały, bez wielkości, bez hałasu nawet, a cesarz rosyjski
swoje ocalenie w Borkach może brać za sankcję swojego dzieła? W
każdym razie historyczna sprawiedliwość już spełniona na jednych,
lub dana im do poznania, jest wśród zamętu naszego świata otuchą
i pokrzepieniem na duchu, jest zadośćuczynieniem dla sumień za zgorszenia,
na które wzdrygać się muszą, jest stwierdzeniem siebie samej, a
przypomnieniem, że sprawiedliwość skoro jest, to nie dla jednych
tylko.
Upadek Bismarcka był
taką satysfakcją, a zarazem nauką dla ludzkiego sumienia - i był
nią właśnie przez to, że był tak niesławny, nie wielki. Gdyby po
jakimś nieszczęściu żelazny kanclerz był skończył boleśnie, jak
Napoleon, gdyby oddalony był prostą pychą i niewdzięcznością swego
cesarza, postać jego i upadek po wiekach jeszcze byłyby robiły wrażenie
tragiczne i wielkie. Ale tego poskąpił mu sprawiedliwy los, a w
upadku, jak w naturze jego, nie było wielkości duszy. On nie runął,
nie upadł nawet: on się prozaicznie i powszednio przewrócił. Nie
wielkie wypadki, nie wielkie zamiary lub zasady sprowadziły różnicę
pomiędzy nim a jego cesarzem, tylko te niższe i mniejsze własności
ludzkiej natury, humor, temperament, upór, nałóg, rozkazywania,
przed którym cesarz ustąpić nie mógł i nie był powinien. I w tym
owa sprawiedliwość na nim wymierzona, że on, wcielenie pruskiego
ducha, przed tym duchem musiał ustąpić, że tej zasadzie, temu bóstwu,
któremu służył, państwu, musiał być złożony na ofiarę. W tym zaś
pociecha słodka dla nas wszystkich, cośmy nie wierzyli w prawdziwą
wielkość bez ludzkości i szlachetności, że niskość jego duszy okazała
się w tym wypadku w całym blasku swojej... nie mamy na to polskiego
słowa... Gemeinheit [świństwo, podłość - przyp. A.R.].
Nie żądamy, żeby Bismarck odchodził od władzy jak Wolscy Szekspira, z głębokim uczuciem marności tego świata i poczynającym
się badaniem własnego sumienia. Ale jak się zajmowało wielkie w
świecie miejsce, to trzeba przynajmniej zejść z niego poważnie;
a jak się żyło w wielkim świecie, to trzeba przynajmniej odejść
z dobrym smakiem, jak człowiek dobrze wychowany. Ale wywodzić skargi
przed lada wędrownym dziennikarzem, ale drukować je po gazetach,
ale znajdować ulgę i przyjemność w przytykach i przekąsach na cesarza,
dawać taki przykład poszanowania korony, jak się było całe życie
wielkim monarchistą i wielkim sługą Hohenzollernów - nie! Tak odchodzi odprawiona pokojówka, ale
nie kanclerz, i tak dalibóg nie odszedłby żaden Polak. I w tym także
słuszna Nemezis; i przykład, że kto nic w świecie szanować nie
chciał, ten i siebie samego szanować nie umie.
W tej nienawiści, z
jaką gnębił Polaków książę Bismarck, w tym okrucieństwie mocniejszych
względem słabego, jest jedna strona nie dobra, ale znacząca i godna
uwagi. W czasie kiedy sprawa polska jako taka zeszła z pola zupełnie,
kiedy nikt o niej nie mówił, a zapewne mało kto i pamięta, prześladowanie
dowodzi, że pamiętają o niej dobrze, że ją za rzeczywistą i wielką
sprawę uważają nieprzyjaciele. Nie gnębi, nie dręczy, nie miażdży
się dla przyjemności tylko ludzi lub plemion obojętnych, w których
się wartości, siły, przyszłości nie widzi. Złym, nieludzkim, srogim,
rząd wszelki i naród bywa zazwyczaj względem takich tylko, których
ma za niebezpiecznych dla siebie, których się boi. Ukazy rosyjskie,
wyjątkowe prawa pruskie, sławne i śmieszne urzędowe twierdzenia
księcia Bismarcka o niebezpiecznej sile polskiego żywiołu i grożącym
spolszczeniu ludności i ziem niemieckich, wszystko to świadectwa,
że ta kwestia, ogłoszona za wewnętrzną tylko i za niebyłą, sławnemu
kanclerzowi taką się nie wydawała. Kiedy ani wypadki, ani traktaty,
ani zabiegi polskie wreszcie, nie utrzymywały ogólnego historycznego
stanowiska i charakteru tej kwestii, przyznawało i stwierdzało ten
charakter i to znaczenie Polski postępowanie Rosji i Prus względem
niej.
Czy z ustąpieniem ks.
Bismarcka zmieni się ten stosunek? W każdym razie przed ustąpieniem
jeszcze zaszła w naszym postępowaniu pewna zmiana, którą uważamy
za szczęśliwą i zręczną. Koło polskie w Berlinie porzuciło dawne
stanowisko zasadniczych protestów, oświadczyło się z gotowością
czynnego, a pod pewnymi warunkami nawet życzliwego uczestnictwa
w sprawach państwa, i oświadczenia tego dotrzymuje. Od paru lat
wskazywały tę drogę sporadyczne głosy czy pism, czy ludzi politycznych,
a opinia zaczęła się z nią stopniowo oswajać. Zwrot był i roztropny,
i względem nieprzyjaciela dowcipnie złośliwy. Roztropny dlatego,
że biernością i abstencją nie dochodzi się nigdy do niczego, traci
się tylko wprawę i zdolność działania, a nieraz dobrą sposobność
opuszcza; zręczny i złośliwy był dlatego, że wytrącał z rąk ks.
Bismarcka ostatni pozór prześladowania, zmuszał go niejako do otwartego
wyznania, że prześladuje nie zasadniczych i nieubłaganych przeciwników,
ale po prostu Polaków jako takich. Jemu to nie zawadzało naturalnie,
ale na innych jednak pewne wrażenie robiło, a dziś już jest rzecz
widoczna, że miało pewne skutki praktyczne. Jak wpłynie na nasze
losy zmiana panowania i osoba cesarza Wilhelma II? Młody, śmiały, przedsiębiorczy, nie okazuje
on dotąd ustalonej równowagi, ale okazuje naturę niezwykłą, i szanowne
w panującym poczucie, że powinien o wszystkim wiedzieć, złe jakie
jest, usuwać. Może za wiele na raz obejmuje i poczyna, ale nie można
nie cenić w nim tego, że się do wszystkiego poczuwa. Jakie jest
jego uczucie i usposobienie względem nas? Namiętności, nienawiści,
nie dał poznać ani słowem, ani uczynkiem, a rząd w jego ręku jest
cokolwiek łagodniejszy i względniejszy, niż był dawniej. Po ustąpieniu
zaś ks. Bismarcka, czy Polacy trafnie czy mylnie dostrzegli zapowiedź
lepszej woli w pierwszym zarazem przemówieniu jego następcy, sami
okazali swoją niejeden raz, a najwyraźniej, urzędowo niejako, w
oświadczeniu hr. Józefa Mielżyńskiego w izbie panów, w mowie posła Komierowskiego i w głosowaniu za wnioskami rządowymi w sprawach
wojskowych. Dalszym krokiem na tej politycznej drodze, była umowa
p. Kościelskiego i głosowanie Polaków w sprawie wydatków na marynarkę
(1891). Kroki te nie zostały bez skutku, bez odpowiedzi z drugiej
strony. Nominację hr. Williamowitza-Mollendorffa, którego Polacy w Księstwie uważają za człowieka
prawego a nawet szlachetnego, na naczelnika rządu w Poznaniu, mimo,
że nie podjął się roli prezesa komisji kolonizacyjnej, przyjęto
tam jako znak i akt dobrej woli młodego cesarza, a jest mniemanie
i nadzieja, że ten nie będzie ostatnim ani jedynym. Czyż potrzeba
tłumaczyć, że dobra wola byłaby w takim razie i dobrą polityką.
Nie mamy ani złudzeń, ani przesadnych żądań, ale jak dla siebie
bylibyśmy radzi, tak ze stanowiska pruskiego rządu i państwa uważalibyśmy
za rzecz mądrą, gdyby między tym państwem a Wielkopolską nastały
mniej nieprzyjazne, sprawiedliwsze stosunki. Jako oznakę tej zmiany
witamy też te ulgi, które przyniosły ostatnie tygodnie. Dobre są,
podyktowane najprostszym tylko uczuciem sprawiedliwości, politycznego
stanowiska rządu nie zmieniają, ale po tym co było, dowodzą zmiany
w jego usposobieniu, a dla nas są rzeczywistym dobrem. Prywatnie
tylko może wiejski nauczyciel uczyć dzieci polskiego języka, ale
jednak wolno mu tego języka uczyć i to w izbie szkolnej. Religia
może być uczoną po polsku, nawet w godzinach szkolnych. Wściekła
nienawiść, mania prześladowania i tępienia Polaków, ustępuje miejsca
uczuciom więcej ludzkim, godniejszym cywilizowanego społeczeństwa,
godniejszym potężnego państwa, godniejszym monarchy znającego swoje
stanowisko i swoją powinność.
Nie można też odmówić uwagi, a do pewnego stopnia nawet i
wagi, sposobowi, w jaki pisma niemieckie wyrażają się o Polakach
i stosunku państwa do nich. Kiedy jedne natchnione i ziejące zawsze
tą samą zawziętością, kwilą sentymentalnie lub lamentują proroczo
nad zgubnym zaślepieniem rządu, który zdaje się Polakom folgować,
inne "a znaczące i wpływowe" przyznają, że rząd mógł się
dopuścić "pomyłek", a Polacy mogli mieć słuszność i prawo
za sobą.
Jako bardzo zaś nieroztropne
i niezręczne, a w skutkach szkodliwe, uważamy te ze strony polskiej
kroki lub słowa, które powodowane uczuciem dobrym, a nie mającym
mocy nad sobą, wywołują ze strony rządu pruskiego oświadczenia lub
kroki wstecz po jednym najmniejszym kroku na przód.
Cokolwiek będzie dalej,
pragniemy i życzymy nie sobie tylko, ale Prusom także, i to szczerze,
żeby obie strony wytrwały na tej drodze, na której postawiły parę
pierwszych kroków. W tym przeciwieństwie dwóch cywilizacji, które
choćby do otwartej walki nie doprowadziło, jest, i być nie przestanie
- cała nasza historia, całe nasze wychowanie, cała nasza cywilizacja
stawia nas koniecznie po stronie tych, z którymi połączeni jesteśmy
rodzajem naszej historii i naszej cywilizacji. A kiedy te wiekowe
związki łączą nas ze światem zachodnim, to i naturalny takich związków
wynik, interes, z tym światem łączyć nas może i powinien. Dla polityków
pruskich jest w tym fakcie materiał do poważnego zastanowienia się.
Może jest i powód do roztropnego postanowienia.
STOSUNEK DO AUSTRII
"Nie ma przepaści, której polityka nie zdołałaby zapełnić":
przez najbardziej rozwartą zdołają się spotkać ręce, które wzajemna
potrzeba ku sobie wysuwa: przez najgłębszą da się rzucić most, kiedy
stojący na dwóch brzegach ludzie zbliżyć się chcą i potrzebują.
Lat temu czterdzieści przepaść największa dzieliła Polskę od Austrii:
za wojny włoskiej nikt u nas nie życzył jej zwycięstwa, a w roku
1863 i 1864 mieliśmy do niej żal nowy i niemały za nagłą zmianę
postępowania. Dziś jakże inaczej! Polak mówi, że w Austrii tylko
jest mu dobrze, z najszczerszego przekonania i uczucia życzy jej
powodzenia, chwały, potęgi, Austria nie szpieguje, nie więzi, nie
boi się Polaków, i wierzy, że są jej nie tylko de
facto poddani, ale z przeświadczenia i woli oddani. Wspólne
potrzeby, wspólne niebezpieczeństwa, utrwaliły ten związek, sankcję
dał mu i czas i doświadczenie, rzeczywiste dowody wzajemnej dobrej
woli, a początek dały mu może nieszczęścia, ta twarda szkoła, która
uczy rozumieć i błędy popełnione w przeszłości i konieczności dzisiejszego
położenia.
Dziwne są losy tego państwa w drugiej połowie naszego wieku.
Po dwóch wojnach nieszczęśliwych, po utracie posiadłości włoskich
i odwiecznego, dziedzicznego, podstawowego stanowiska w Niemczech,
po zmianie swojego prawa publicznego, po dokonanym rozdziale na
dwa państwa połączone ale odrębne, Austria musi znajdować
się w stanie przejścia i przeobrażenia, a logicznie mogłaby, raczej
powinna by słabnąć, chylić się do stopniowego, ale niechybnego upadku.
Tymczasem wbrew tej logice, ona politycznie, ekonomicznie, militarnie
ma się lepiej i stoi silniej niż po długich, a na pozór tak świetnych
i szczęśliwych rządach księcia Metternicha, niż przed wojną włoską i przed pruską. Jej stanowisko
mocarstwa jest rzetelnie prawdziwe, rzeczywistsze, jej dobra sława
i powaga w świecie nierównie większa i zdrowsza. Wtedy przy pozorach
wielkiej siły, miała wewnętrzną niemoc taką, że węgierskiego powstania
sama pokonać nie mogła, a stan jej skarbu równał się bankructwu.
W Wiedniu miała rewolucję, w prowincjach wielu życzenie, żeby się
ta rewolucja udała. W Europie złą reputację państwa policyjnego,
które się trzyma dynastią tylko i armią, ale sił żywotnych nie ma.
Teraz powtarzają wprawdzie zarozumiali i zagorzali patrioci rosyjscy,
że to organizm spróchniały, a sam czas dokona procesu i sprowadzi
rozkład. Rewolucyjna partia wszelkich krajów czy narodów, zgrzyta
zębami i zaciska pięści na monarchię prawdziwą i starą, jeszcze
bardziej na taką, która szanuje i ubezpiecza zasady społecznego
składu i porządku; ale oprócz tych, nie ma w Europie nikogo, kto
by nie rozumiał, że byt i potęga Austrii jest wspólnym i najistotniejszym
interesem wszystkich, warunkiem i rękojmią równowagi sił, bezpieczeństwa
innych i cywilizacji samej. Nieprzyjaciół - oprócz Rosji i rewolucji
a to pojęcia i siły prawie równoznaczne - Austria nie ma; nie dlatego,
że Prusy i Włochy już jej odebrały co chciały, lub że dawne współzawodnictwo
z Francją skończone, ale że wszyscy rozumieją, jak im jest koniecznie
potrzebna, a wszyscy z uszanowaniem widzą, jak z położenia opłakanego
dźwiga się własnym rozumem i o własnej mocy.
Położenie jej niemniej najeżone trudnościami: nawa państwa
pływa zawsze między Scyllą i Charybdą, i wymaga niezmiernej czujności i biegłości u
steru, żeby o jedną lub o drugą nie zawadziła. Trudności te, skutki
dawnych błędów i dawnego krótkiego widzenia, to może także znak
i nauka historycznej sprawiedliwości. Należało sto lat temu rozumieć,
że rozszerzenie Rosji i wdarcie się jej w Europę, jej sąsiedztwo,
musi z czasem stać się groźnym dla państwa tak pełnego słowiańskich
plemion i języków, należało (a można było po Fryderyku) znać pożądliwość
pruską i przewidywać, że ona niełatwo się nasyci, należało w roku
1854 i 1855 zabezpieczyć dolny Dunaju i Bałkany, gdzie Francja nigdy
niebezpieczną stać się nie mogła. Tego zaniechano, tego nie umiano
zrozumieć, i zęby synów cierpną dziś po kwaśnej jagodzie, którą
zjedli ojcowie. Ogromnym łukiem galicyjskiej granicy, leży na Austrii
Rosja całym swym ciężarem i do tej granicy wojska swoje ustawiczne
choć cicho przysuwa, a drugim łukiem od południa okrąża Węgry obławą
swoich agentów i siecią swego słowiańskiego braterstwa. W sieć tę
chwyta i katolików nawet, Kroatów i zachodnich Czechów. W Czarnogórze
ma placówkę, z której zagraża Bośni, a drobne naddunajskie państwa,
niby wysunięte przeciw niej oszańcowane obozy, jedne jak Bułgaria,
nie zdołałyby bronić się długo, inne jak Serbia, poddałyby się łatwo
i chętnie.
Przeciw temu niebezpieczeństwu środkiem niezaprzeczalnie
najlepszym, koniecznym, jest przymierze z Niemcami i Włochami, z
tymi właśnie, co Austrii zadali ciosy największe, upokorzenia najboleśniejsze.
I znowu polityka zapełniła przepaść, a tak głęboką i wielką mało
kiedy miała do zasypania. Ale aliant przemyślany chcąc Austrii zależnej
od siebie, nie chce zbyt spokojnej i ubezpieczonej, woli uwikłaną
w stosunki zagmatwane i grożące zawsze możliwym zatargiem: więc
nad Dunajem własnych interesów nie ma, z dobrego serca tylko - jak
na uczciwego faktora przystoi - życzliwy jest interesom austriackim,
ale mimo tej życzliwości może się od tych interesów cofnąć, jeżeli
mu to wzgląd na własne sprawy doradzi. Sprzymierzeniec drugi, przy
zdarzonej sposobności może uznać się nie dość mocnym, by utrzymać
w karbach wzburzone namiętności narodu i może będzie zmuszonym wyzwalać
"nie wyzwoloną Italię". Przymierze konieczne, jest zarazem
przymierzem niedostatecznym; utrzymanym być musi, a warunkiem jego
utrzymania jest powolność względem sprzymierzeńca mocnego, stosowanie
polityki zagranicznej i ekonomicznej do jego widoków, niemożność
inicjatywy. W takim stanie rzeczy jedna zostaje droga postępowania:
gotowość wojskowa i skarbowa na wszelki wypadek, i spokój posunięty
do nieruchomości.
W położeniu wewnętrznym, dwa wielkie parlamenty i kilkanaście
mniejszych sejmów, w każdym z nich stronnictwa i dążności różne,
narodowe, społeczne, nawet religijne; rosyjska propaganda mniej
lub więcej ukryta w krajach słowiańskich, i stosunkami postronnymi
nałożona konieczność ogromnych wydatków na wojsko, ogromnych podatków.
Oto przeciwności, z którymi Austria ma do walczenia.
Jakim sposobem daje im radę? Jak to się dzieje, że te dwa
parlamenty, te kilkanaście sejmów, tak różnorodne, złożone z żywiołów,
dążności, namiętności tak często sprzecznych, mogą przecież godzić
się w jednym celu i usiłowaniu, którym jest całość i bezpieczeństwo
państwa? Tym, że każdy z tych ludów i krajów, każda z tych dążności,
widzi zabezpieczenie i przyszłość dla siebie w tym państwie. Węgrzy
widzą, że bez Austrii zatonęliby w morzu Słowiańszczyzny; Niemcy,
że bez wielkiej Austrii, zeszliby do znaczenia małej prowincji w
cesarstwie niemieckim, Słowianie południowi, że bez tego środkowego
punktu i stanowczego głosu, który jest w Wiedniu, byliby wystawieni
na dotkliwe skutki węgierskiej przewagi; Polacy, że tylko w Austrii
mają język, i prawa, i warunki życia, i w niej tylko obronę przed
takim losem, jaki ich nęka pod rządem rosyjskim; Rusini, ci którzy
o swoją osobną narodowość dbają, że tylko tu mogą ją zachować i
rozwijać; Czesi nawet, o ile nie odrzuceni paroksyzmem istotnej
czy udanej gorączki, wiedzą, że gdyby nie było Austrii, i to potężnej,
groziłoby im zniemczenie. Ta świadomość sprawia, że żywioły różnorodne
i sprzeczne, które mogłyby mieć rozprężającą odśrodkową dążność,
ciążą przecie do środka, i kiedy z natury swojej mogłyby być pierwiastkiem
rozsadzającym państwo, one z przekonania i postanowienia spajają
i utrwalają jego jedność. Austria jest dziś jedynym w Europie państwem,
które daje widok i przykład dobrowolnego wspólnego bytu i pożycia
plemion różnych. Mnogość i różnorodność jej pierwiastków składowych
jest niewątpliwie powodem względnej słabości organizmu, w porównaniu
do organizmów jednolitych, ale ten powód słabości jest przecie także
pierwiastkiem siły, a co w jednym kierunku Austrii odbiera, to jej
nagradza w drugim. Nie jest to rzecz mała, jest owszem w dzisiejszej
Europie zupełnie wyjątkowa, ta mnogość narodów i interesów różnych,
które się w środkowym punkcie skupiają i łączą, które wiedzą, że
na utrzymaniu całości zależy im koniecznie. Piękny to nawet przykład
i nauka dla świata, a widzimy, że odkąd on jest dany, odkąd te wszystkie
ludy, nieraz między sobą zwaśnione i sprzeczne, godzą się przecież
i ze swoich żądań osobnych zawsze coś ustąpią i spuszczą, żeby jedności
państwa nie osłabić, od tego czasu powaga Austrii w świecie, uszanowanie
dla niej, podniosły się bardzo znacznie, a jej materialna siła nie
upadła, lecz owszem urosła i wzmogła się także.
Cesarstwo niemieckie było
przez długie lata skupione i niejako wyobrażone w jednym człowieku,
w ks. Bismarcku; cesarz rosyjski łączy w swojej osobie wszystkie
instynkty i namiętności dzisiejszej Rosji. Ten nowy porządek rzeczy
w Austrii, to jej przekształcenie się na lepszą i mocniejszą, ma
także reprezentanta jednego, w którego duszy i umyśle odbyła się
ta wielka przemiana, to zrozumienie trafne natury i potrzeb państwa,
to postanowienie śmiałe, żeby do nich zasady i praktykę rządów dostosować
- a w którego głowie i ręku schodzą się te wszystkie warunki dzisiejszego
bezpieczeństwa, przyszłego rozwoju poczętego dzieła. Historia mało
wskaże panujących, którzy by stanowisko swoje pojmowali szlachetniej,
cnotliwiej jak cesarz Franciszek Józef, a przed Bogiem i względem swoich poddanych tyle
mieli zasługi. Czterdzieści i trzy lat panowania, a w nich nieszczęść
i boleści bez miary; ofiary z siebie, zwycięstwa nad sobą, tyle
i więcej niżeli ciosów. A po każdym z nich, ten wielki charakter
podnosił się wyżej, dźwigał się w górę w coraz to jaśniejszym blasku
cnót budujących - i skutecznych - uczucia obowiązku, wytrwałości
i męstwa, sprawiedliwości i dobrej woli, zapomnienia o sobie. Zaprawdę,
to on chciał i on sprawił, i on sprawia dalej, że jego monarchia
odradza się i krzepi, że staje się tym, czym w myśli Bożej i w porządku
rzeczy państwo być powinno; on kamień węgielny do tej budowy, której
cementem spajającym była jego myśl, jego wola, jego praca, jego
przykład, jego cnota - i nieraz zapewne jego dla ludzi niewidzialne,
ale bohaterskie z sobą samym walki i gorzkie łzy. Zasługi tego żywota
nie mogą chyba zostać bez nagrody i skutku. Niepowodzenia i nieszczęścia
były niezawodnie skutkiem dawnych błędów, położenia jakie zgotowali
Austrii nieopatrzni poprzednicy cesarza, może zadośćuczynieniem
za ich winy; ale spod niepowodzeń i trudów tego żywota, wygląda
przecież jego nagroda, jego skutek, sukces rzeczywisty, i ufamy,
że trwały, ten postęp wewnętrznej i świadomej siebie jedności, na
której Austrii cesarza Józefa, cesarza Franciszka, cesarza Ferdynanda zbywało.
Wiemy dobrze, że pojęcia i zamiary cesarza z jednej strony,
przekonania i dążności jego wiernych poddanych z drugiej, nie objęły
jeszcze wszystkich umysłów; a jak w sferach rządzących dawne tradycje
Metternicha i Bacha, tak u rządzonych dawne niechęci do Austrii jeszcze
się tu i ówdzie plączą. Ale zwrot niemniej jest dokonany, utrwala
się z każdym rokiem i z każdym także objawia i wypłaca się widocznymi
dotykalnymi dobrymi skutkami i postępami. Dowodzi tego choćby ta
podwojona energia, z jaką tajne rewolucyjne a po części postronne
siły i wpływy, starają się pokój Austrii zakłócić, a ustaleniu się
jej równowagi przeszkodzić; równocześnie jak na komendę wzburzenia
młodoczeskie, Kosutowskie reminiscencje w Węgrzech, rozruchy robotników
w Wiedniu, zabiegi irredentyzmu w Trieście, w Galicji nieokreślone
socjalne czy rosyjskie z polskim pozorem pokusy na młodzież. Musi
Austria nabierać sił, musi u jej przeciwników być obawa, że wzmocni
się zupełnie i na długo, kiedy rozpoczęli taką przeciw niej głuchą
ale widoczną i dość systematyczną kampanię. Nowy w tym trud, nowa
walka, i zwłoka w stanowczym ustawieniu się czynników składowych
do równowagi. Ma zaś Austria tradycyjne sposoby postępowania, tradycyjne
sekrety - a może tradycyjne błędy - które jej stan wewnętrzny, sam
przez się dość zawiły, plączą i utrudniają, zamiast go uprościć.
Skutek to może tej wrodzonej ostrożności, która jest jej cechą,
ale której, jak wszelkiej rzeczy dobrej, nie należy nadużywać. Troskliwa
(żeby nie rzec lękliwa) dbałość o to, by żaden z pierwiastków i
czynników składowych nie wzrósł zbytecznie w siłę, żeby żaden system
polityczny nie wziął góry stanowczo i trwale, może się nieraz przydać
jako wybieg i sposób; ale gdyby miała sama przez się być systemem
i regułą postępowania, to na długo wystarczyć by nie mogła, bo jest
ujemnej i negacyjnej a nie afirmacyjnej i działającej natury, i
mogłaby rządowi i państwu sprowadzić niemałe trudności. Obecne na
przykład, wynikające z wzrostu różnych skrajnych lub odśrodkowych
żywiołów i dążności w Czechach i w krajach niemieckich, są może
skutkiem tego zbyt zręcznego, zbyt ostrożnego i dyplomatycznego
utrzymywania równowagi między różnymi siłami, które w złym razie
mogłoby zachwiać równowagą rządu samego.
Jest druga w naturze
Austrii słaba strona, pochodząca może także z tej zbytniej tradycyjnej
ostrożności, która bywa niekiedy nieśmiałością, aż do chwili, kiedy
pod wpływem silnych wrażeń staje się czasem śmiałością zbyteczną
i porywczą. Czy w stosunkach postronnych mianowicie, są jakie świadome
widoki, drogi i plany? Potrójne przymierze: tak! Ale ono z natury rzeczy może być środkiem
tylko, nie celem; a poza nim, czego się chce? do czego się dąży?
co ma być metą i koroną politycznego działania? Prusy miały swoją
myśl zjednoczenia Niemiec i tą myślą porwały Niemców, przykuły ich
do siebie. Rosja ma dla swego narodu swój popęd zaborczy, dla innych
blichtr słowiańskiej jedności, którym może łudzić i pociągać. W
państwie złożonym z narodów wielu, jak Austria, nie może być zapewne
takiej idei, która by wszystkie te narody zapalała jednakowo i wszystkim
dawała popęd, a obrona sama, instynkt zachowania siebie, choć potężny,
nie może wspólnej wielkiej dążności zastąpić. Dążność taka tkwi
w Austrii, ona ma sprawę i swoją własną i całego cywilizowanego
świata; jest nią nie obrona tylko, ale i szerzenie zachodniej chrześcijańskiej
cywilizacji. Misja i wzniosła, i zrozumiała nawet dla mało oświeconych,
i zdolna wstrząsnąć uczuciem a rozpalić wyobraźnię. Ale czy równie
dobrze jasno świadoma, jako przyrodzone warunki pomyślnego stanu
wewnętrznego i służące mu po temu środki? Stanowisko Austrii w sprawach
słowiańskich i tureckich daje niejako otuchę, że tak jest, a zatem
pozwala i przypuszczać, że się ta świadomość rozwijać i dojrzewać,
ta droga przyszłości coraz wyraźniej będzie rysować.
Dowodem i miarą tego przeobrażenia i odrodzenia Austrii jest
po Węgrzech może najbardziej Galicja. Kraj przed laty najbardziej
podejrzewany przez rząd centralny, a nienawidzony i gnębiony przez
jego organy, kraj przez ten rząd społecznie rozdarty, ekonomicznie
zaniedbany i zniszczony, umysłowo i naukowo zacofany, politycznie
nie wyrobiony, a usposobiony nienawistnie. Temu krajowi zawierzono;
wrócono mu język i prawa, zarząd jego od góry do dołu, od namiestnika
do aplikanta oddano krajowcom, pewne sprawy jego własnej wybieralnej
administracji. Miał on do walczenia z własnym niedoświadczeniem
naprzód, z rozmaitością własnych uczuć i opinii, ze stanem społecznym
bardzo zawiłym, zepsutym rozlicznymi długotrwałymi historycznymi
powodami i wpływami. Miał dwa języki i dwa szczepy, z których jeden
stał drugiemu z umysłu na zawadzie (żeby nie rzec na zdradzie).
Miał przeciw sobie wszystkie zajadłe niechęci dawnej biurokracji
austriackiej i wielkiej części niemieckiej prasy, i miał kryte sztychy
spiskowców polskich. Do tego wszystkiego miał najbardziej niepomyślny
geograficzny kształt i położenie: długi, wąski, granicami zamknięty,
tak, że stosunki handlowe rozwijać się w nim nie mogły i dotąd nie
mogą. Do tego jeszcze złożony był z dwóch części dwóch przedtem
różnych jedności terytorialnych, z których każda miała inne warunki
etnograficzne i ekonomiczne, i inne naturalne związki i ośrodki,
ku którym ciążyły, jedna korytem Wisły ku Bałtykowi, druga ku Morzu
Czarnemu; z tego wynika, że ich potrzeby i warunki pomyślności są
różne, że często to co tam dobre, to tu złe, i na odwrót. Na domiar
zaś tych trudności, kraj ten poza dawnym polskim sejmikowym życiem
publicznym, przez lat dziewięćdziesiąt nie miał żadnego politycznego
życia i żadnego w nim wykształcenia czy doświadczenia.
Po okresie niezbyt długim lat dwudziestu pięciu, kraj ten
wygląda inaczej i jest inny. Że nieraz błądził w postępowaniu, dobre
sposobności opuszczał, a w złą chwilę lub w sposób niezgrabny rozpoczynał
działanie, że nieraz na dobre rady nie zważał, czasem unosił się
zbytnią pewnością siebie, że więc mógł był i szkód niektórych uniknąć,
i rychlej, pewniej, skuteczniej, do ograniczonego zjednoczenia i
do politycznego wpływu dojść, to rzeczy aż nadto wiadome, i dodajmy,
nie dziwne; szkodliwe, ale zważywszy naturę ludzką i takie warunki,
nieuniknione. Jednak ogółem wziąwszy, kraj ten dawał sobie radę
wcale nieźle i ostateczny wynik obrachunku wykazuje, że czasu nie
tracił, pracy i grosza nie żałował, a pożytku sobie niemało przysporzył.
Miast dróg jednych z najgorszych w Europie, dziś ma je doskonałe
i w wielkiej liczbie. Miał jedną linię kolei żelaznej, dziś ma dwie
równoległe i kilka do nich prostopadle idących. Miał szkółki wiejskie,
i nader rzadkie, i niedołężnie prowadzone, dziś większa połowa wsi
ma szkoły, z nauczycielami umyślnie kształconymi. Gimnazjów nie
można nastarczyć młodzieży, która się do nich aż nazbyt licznie
garnie. Uniwersytety oba liczbą katedr, doborem profesorów, zaopatrzeniem
w zakłady przewyższają nierównie swój stan dawniejszy. W miastach
powstają nowe ulice, całe nowe dzielnice; po wsiach zabudowania,
zaprzęgi, ubranie, sposób gospodarowania, lepsze; dostatku więcej,
pijaństwa nierównie mniej niż bywało. Banki i kasy oszczędności
przechowują kapitały znaczne; regulują się rzeki a osuszają moczary;
produkcja rolna się wzmaga, przemysł naftowy także, ludność wzrasta;
postęp jest widoczny i wielostronny.
A więc Galicja jest rajem? Arkadią? I do tego zamieszkałą
przez samych rozumnych i porządnych ludzi? Niestety, bardzo jej
do tego daleko, a do wszystkiego co się na jej korzyść da powiedzieć,
dodawać można przykre znaki zapytania. Zamożność kraju wzrasta,
ale posiadanie ziemi zmienia się w sposób dla naszych narodowych
interesów groźny. Szkół więcej i lepsze, ale pokolenie, które z
nich wychodzi, nie lepsze, nie zdolniejsze od dawnego. Stan społeczny
lepszy niż był, ale i on, i stan administracyjny byłby znacznie
lepszy, gdyby był oparty na lepszej ustawie gminnej, a ta mogłaby
być od lat dwudziestu pięciu, a nie ma jej dotąd. Wydział krajowy
i rady powiatowe zrobiły dużo, ale te organy wykonawcze władzy są
z urodzenia chrome i nie mogą tak iść, jakby potrzeba. A ileż razy
znowu przyjdzie się przekonać ze smutkiem, że my sami nie jesteśmy
do naszego zakresu działania dość wyrobieni i dojrzali! Nie wyliczamy
więcej; te przykłady wystarczą, na dowód, że znamy i widzimy słabe
strony kraju. Ale ten kraj miał jednak ten rozum, że jak raz na
pewną drogę polityczną wszedł, to z niej nie zboczył i zepchnąć
się nie dał; że pomimo licznych i znacznych różnic w szczegółowych
zdaniach, w ogromnej większości trzymał się zgodnie jednego kierunku;
że tego kierunku nie zmieniał nawet, kiedy u steru rządu były zasady
i dążności jemu przeciwne, a on sam w opozycji; że potrafił zrozumieć
konieczności ogólnego położenia państwa i poddawał się im bez poświęcenia
własnych względów. To wszystko wypłaciło mu się ufnością i rządu
i innych krajów monarchii, wskutek tego coraz szerszymi i trwalszymi
warunkami życia i postępu, większą w państwie powagą i miarą wpływu.
Tylko znowu nie należy zaślepiać się, mniemać, że stanowisko to
jest zapewnione na zawsze. Z naturą naszą o baczność i statek i
miarę trudniej jest, aniżeli o bystrość i trafne zrozumienie rzeczy;
a w stosunku do Austrii właśnie baczność, statek i miara, potrzebniejsze
są, niż wiele innych przymiotów. Przezorna i cierpliwa Austria ma
naturę, że niełatwo wpada w gniew, zły humor długo w sobie tłumi
i ukrywa; ale zrażona umie wykonywać zwrot nagły i niespodziewany.
Ma zaś zawsze takie w sobie pierwiastki, dla których zwrot w stosunkach
do nas byłby pożądany i miły. Taktu i miary potrzeba nam dziś i
na przyszłość z pewnością nie mniej jak mieliśmy dotąd. Żeśmy go
zaś mieli, to wiemy dobrze, że nam przyniosło mnogie i wielkie pożytki.
Państwo także wyszło na tym stosunkowo dobrze, bo we wszystkich
sprawach ważnych, w potrzebach istotnych, miało zawsze zastęp głosów
polskich i mogło liczyć na nie z pewnością, że zawiedzionym nie
będzie. Charakterystycznym i pięknym stwierdzeniem tego stosunku
(zarazem jego skutkiem), nagrodą poniekąd dla państwa za jego zmienione
względem Galicji postępowanie, dla kraju świadectwem chlubnym i
zaprzeczeniem świetnym jego mniemanej niezdolności do gospodarowania
i rządzenia, jest fakt, że kiedy w odmęcie austriackich finansów,
od dawna coraz gorzej prowadzonych i zagrożonych, trzeba było stworzyć
ład i równowagę, powołano do tego dzieła Polaka; a ten Polak, który przez lat dziesięć skarbem
państwa zawiadywał, podołał zadaniu, któremu nikt przed nim rady
nie dał, dochody z wydatkami zrównał, a pomimo wydatków na jakie
żaden z jego poprzedników wystarczyć nie potrzebował, jeszcze po
pokryciu wydatków, miał nadwyżkę w dochodach.
A jeżeli, jak niektóre fakty a przynajmniej symptomy wskazywać
się zdają, zaszłaby jaka zmiana w zagranicznych Austrii stosunkach
i polityce, czy ona miałaby pociągnąć za sobą zmianę w naszym postępowaniu?
Tę jedną, że wymagałaby od nas tym większej baczności i przezorności,
tym więcej taktu i miary. Zmiana zagranicznych stosunków, na przykład
pewne zbliżenie do Rosji, może wpłynąć na chwilowe warunki położenia
i postępowania, może (jeśli będzie zabezpieczeniem pokoju) mieć
dobroczynne, szczęśliwe skutki. Ale nie może zmienić przyrodzonych
podstawowych trwałych warunków położenia i bytu, geograficznych,
etnograficznych i ekonomicznych, a do tych polityka zawsze się stosować,
podług nich regulować musi. Dzisiejsze trudności dadzą się może
wyminąć i usunąć; niebezpieczeństwa przyrodzone zostaną, a przeto
zostaną i wynikające z nich konieczności. Zostaną więc i dla nas
w każdym razie pewne stałe punkty oparcia i pewne rękojmie zdobytego
korzystnego stanowiska, które już dziś stracone być nie może, chyba
z naszej własnej winy i woli.
W tym zapomnieniu i poniżeniu, w jakim zostajemy, poważne
stanowisko w państwie austriackim jest naprzód niejakim zadośćuczynieniem
i pociechą, a co więcej, jest sposobem wskazanym żeby się na widowni
świata utrzymać, żeby o sobie nie dać zapomnieć, żeby się uwadze
powszechnej narzucać. Rozumne postępowanie posłów polskich, ludzie
wyżsi, jacy się między nimi znajdują, dopieroż tacy którzy spośród
nich wchodzą do rządu i w nim wiele znaczą, to jest właśnie co wyrabia
i utrzymuje poszanowanie Polaków w krajach austriackich, w parlamencie,
w rządzie i u dworu. Stanowisko to jest skromne, nie możemy sobie
tego ukrywać, a nie potrzebujemy się wstydzić - jest takie, jak
jedna prowincja mieć może. Jednak musi ono już być rzeczywistym
i dość silnym, bo budzi zazdrość, a wszyscy nasi przeciwnicy z przesadą
i złą wiarą skarżą się na nieograniczony, wszechmocny niby wpływ
Polaków, i na faworyzowanie ich z uszczerbkiem jakoby innych narodów
i krajów. Naprawdę, uznając zupełnie i łaski otrzymane od cesarza
i dobrą względem na wolę rządu, musimy powiedzieć otwarcie, że to
stanowisko choć dobre, potężnym nie jest; że zasadza się na tym
głównie, iż jesteśmy dziś uzupełnieniem (a poniekąd pierwiastkiem
łączącym ) większości parlamentu, że gdyby nawet nastać miała inna
większość i inny gabinet, to na naszych głosach każdemu zależałoby
wiele. W tym też sztuka i staranie naszych przeciwników, żeby nas
wyprzeć z tej zajętej pozycji, a zepchnąć z tego toru postępowania;
w tym nasz rozum i nasza zasługa, żeśmy się przez lat dwadzieścia
kilka wyprzeć i zepchnąć nie dali, ale w zajętym stanowisku umocnili.
Praktycznie ważne ze względu na wszystkie szczegóły spraw krajowych,
jest ono niezmiernie pożyteczne, jako szkoła i wprawa politycznego
życia, i jako środek do nabycia jakiegoś w świecie znaczenia. Naród
mały może żyć i utrzymywać się w równej mierze bez znaczenia na
zewnątrz, ale my nie jesteśmy narodem małym i jako drzewo musimy
koniecznie pnąc się konarami w górę, na słońce, bo inaczej zduszeni
uschlibyśmy, jak drobny leśny chrust między potężnymi pniami. Dziś
w jednym państwie jedynie znaczyć coś możemy i przy nim, w nim,
przez nie, trzymać jako tako nasze miejsce na świecie; ale to powinniśmy
z najusilniejszym staraniem, z pilnością czujną i niezmordowaną,
ze śmiałą i otwartą ambicją. Wiedząc dobrze, że podług stawu grobla,
i że nasze stanowisko, jednej prowincji, wilkiem być nie może, powinniśmy
pracować na to wszelkimi siłami, żeby ono stawało się coraz silniejszym
i świetniejszym. Dotąd szło nam to wcale pomyślnie; a Koło Polskie
nieraz stanowiące o położeniu i utrzymujące równowagę w Izbie, a
prezes tej Izby Polak, a zwłaszcza w Radzie korony Polak, i to nie
do spraw wyłącznie galicyjskich, ale do najważniejszych i najtrudniejszych,
bo skarbowych spraw państwa, wszystko to dowody nieomylne, że w
poza krajowym życiu, w świecie szerszym, w sprawach ogólniejszych,
znaczymy coś i coś możemy.
Ale też tyle naszego stanowiska poza granicami naszego własnego
kraju, z wyjątkiem jednego jeszcze pola, kościelnego. Tu ani zapomniani,
ani lekceważeni nie jesteśmy, i w sprawach powszechnego Kościoła,
nasze najszczęśliwsze ze wszystkich, mają swoje miejsce odrębne.
Obrona ich tak trudna, że z największą sztuką tylko i nieznacznie,
może Stolica Apostolska duszonemu Kościołowi polskiemu zapewnić
cokolwiek powietrza na oddech; ale jego stanowisko w Rzymie jest
utrzymane i szanowane, a w tych czasach ucisku uświetnione na zewnątrz
jak tylko mogło być najbardziej, sposobami Ojca Św. zależnymi i
w jego jedynie ręku zostającymi. Trzech w przeciągu lat kilkunastu
kardynałów Polaków, tego się i za najlepszych czasów Rzeczpospolitej
nie widziało. Jest i to stwierdzeniem, jest zaznaczeniem i uznaniem
stanowiska tej części Kościoła w Kościele powszechnym.
Tak więc, w Austrii warunki i rzeczywistość narodowego życia,
istotny pod wieloma względami postęp, ale stanowisko prowincji i
to jeszcze utrudnione różnymi stosunkami austriackimi, i różnymi
przeszkodami wewnętrznymi, i stosunkami do Rusinów; w Rzymie opieka,
która prawie nic nie może, bo nie jest oparta o siłę fizyczną, a
wpływu moralnego nie ma na sumienia ludzi innej wiary, ani na uczucie
honoru ludzi bez słowa; w reszcie Europy zapomnienie i niechętne
lekceważenie; i dwa najpotężniejsze w świecie mocarstwa, ciążące
na nas całą swoją siłą, żeby nas zgnieść i unicestwić; my sami żyjąc
od wieku pod innymi prawami, w odmiennych stosunkach, odwykający
stopniowo od siebie a wsiąkający w siebie koniecznie te odmienne
pierwiastki i wpływy, z którymi jesteśmy w bezpośredniej styczności;
na Litwie i Rusi mechanicznym środkiem niemożności nabywania i dziedziczenia
ziemi, skazani niejako na wykorzenienie czy wymarcie, w Królestwie
tymczasem środkiem nie tak stanowczo zagrożeni, ale oderwani od
naturalnych z sobą stosunków i związków; na Litwie przez częściowe
wprowadzenie języka rosyjskiego do nabożeństw dodatkowych, na Rusi
przez zamykanie parafii, wszędzie przez odjętą możność swobodnego
religijnego życia, przez skrępowanie Kościoła, który swoich przyrodzonych
społecznych funkcji pełnić nie może, i przez zamierzoną stopniową
ale systematyczną jego dezorganizację, przez wpływ szkoły i wpływ
bezbożnej przez rząd rosyjski protegowanej literatury i publicystyki,
przygotowani zwolna do utraty wiary, a na Podlasiu i Chełmszczyźnie
gwałtem do innej zmuszani, pozbawieni języka, pozbawieni praw, pozbawieni
miejsc, posad, sposobu do życia, nie dopuszczani do szkół albo w
nich fałszu uczeni i psuci - bez rady, bez ulgi, bez możności skargi,
bez sposobu i nadziei zmiany, takie jest u schyłku XIX wieku, w
sto lat po Trzecim Maju, nasze położenie w świecie. W trudniejszym
nie znajdował się żaden naród w historii.
Ważnym czynnikiem w tym położeniu i utrudnieniu niemałym
(choć ono nam nie zawsze czuć się daje) jest wzajemny stosunek,
jaki między trzema mocarstwami wyrobił się naturalnie wskutek posiadania
ziem polskich. Stworzyło ono między nim pewną wspólność, ale większą
sprzeczność interesów. Rzecz oczywista, że przez posiadanie Polski,
Rosja przedtem daleka i niegroźna, stała się dla Austrii niepokojąca.
Prusy, zanim były cesarstwem niemieckim, nie śmiały się Rosji sprzeciwić,
ale jej bezpośrednie sąsiedztwo im także wygodne było. Stąd obawa
obu państw, żeby Rosja nie rozszerzyła się w Polsce, ich czynny
opór ilekroć objawiała jakie w tym kierunku zamiary. Za kongresu
wiedeńskiego, cała dawna Polska byłaby w Austrii budziła mniej
obawy i niechęci, aniżeli cała w ręku Rosji. W roku 1830 i jeszcze
nawet w 1863, ślady tej obawy były widoczne. Widoczne także, że
Królestwo Kongresowe, że rządy Wielopolskiego nawet, nie cieszyły się zbyt wielką Austrii sympatią.
Usposobienie to, naturalne i wynikające z jej położenia, być może,
że trwa i utrzymuje się zawsze. Prusy, w roku 1815 zupełnie od Rosji
zależne, chciwiej innych nabytków pożądające, nie śmiały Aleksandrowi
I w jego zamysłach otwarcie przeszkadzać; a później za Mikołaja
i jego syna, zawsze do rosyjskiego przymierza przykute, nie mogły
robić nic takiego, co by to przymierze mogło na szwank narazić.
Ale i one bały się także wszelkiego lepszego trwalszego porozumienia
między Rosją a Polską. Dowodzi tego ciągłe systematyczne podżeganie
Rosji przeciw Polsce, kiedy Austria przeciwnie Polakom raczej okazywała
współczucie i życzliwość. To stanowisko obojga jest zupełnie zrozumiałe,
dla nich niemal konieczne, ale dla nas jest ono jednym więcej szkopułem,
którego z uwagi nigdy spuszczać nie należy, żeby na nim w złym razie
nie utknąć.
Czy potężne cesarstwo niemieckie, które dziś już podpory
nie potrzebuje, zachowa nadal tę taktykę, której w rzeczach polskich
trzymał się jeszcze względem Rosji książę Bismarck? Dziś może inna
byłaby już wskazaną. Lepiej byłoby może Polaków do sobie przyciągać,
niż Rosję do ich wytępienia zachęcać. Ale czy się te stosunki między
trzema mocarstwami zmienią, czy zostaną czym były, to pewna, że
ich zawiłość jest jedną trudnością więcej w naszym tak trudnym i
zawiłym położeniu.
A jednak położenie to przetrzymać, z labiryntu tego wydobyć
się musimy. Jakie mamy po temu warunki? Jakie mamy w sobie i jakie
możemy utrzymać i wzmocnić pierwiastki zdrowe i silne, a wstrzymać
wzrost i szerzenie się niezdrowych? Jednym słowem, jaki jest nasz
stan wewnętrzny, i czy ma w sobie sił żywotnych dosyć na to, by
te zewnętrzne stosunki wytrzymał?