Przemysław Żurawski vel Grajewski
Polska polityka wschodnia
Stwierdzenie,
że Polska ma jedną politykę zagraniczną, która nie dzieli się na wschodnią,
zachodnią,
północną,
czy południową, jest jedynie zgrabnym, choć banalnym zwrotem retorycznym. W
rzeczywistości bowiem to umiejętność podejmowania decyzji co do tego, które z
zagadnień i na jakich kierunkach – także geograficznych – mają znaczenie priorytetowe,
gdzie zapadają rozstrzygnięcia strategiczne, co jest celem, a co jedynie
środkiem do jego realizacji, jaki jest wektor wysiłku, a co jedynie obszarem
gromadzenia zasobów i sił niezbędnych do jego podjęcia, stanowi o tym, czy dane
postępowanie godne jest miana polityki, czy też jest jedynie prostą reakcją na
bodźce.
Podstawowym celem polityki zagranicznej
każdego państwa jest zapewnienie mu niepodległego bytu oraz możliwości
bezpiecznego rozwoju, rozumianego jako niezakłócone podnoszenie własnego
poziomu cywilizacyjnego. By ten cel osiągnąć, musi ono właściwie definiować
zagrożenia i skutecznie poszukiwać metod ich
oddalenia, czy to w oparciu o siły własne, czy też sojuszników. Tak
zagrożenia, jak i sojusznicy związani są na ogół z konkretnymi kierunkami
geograficznymi i w tym sensie dobra polityka musi być, mimo jedności swego celu
ostatecznego, zróżnicowana co do swych wektorów geograficznych.
Przy takim rozumieniu natury zadań
zewnętrznych państwa, jakie zostało zdefiniowane powyżej, tezą zasadniczą,
której udowodnieniu poświęcony jest niniejszy artykuł, jest stwierdzenie, iż polityka
wschodnia jest najważniejszym kierunkiem polityki zagranicznej Rzeczypospolitej,
to na tym bowiem obszarze toczy się „wielka gra”, której ostateczny rezultat
rozstrzygnie o losach naszej części Europy, a być może i świata, w kolejnych
dziesięcioleciach. Przedmiotem tej gry jest los narodów położonych między
Polską a Rosją, czy też w szerszym ujęciu – na europejskich obrzeżach dawnego
imperium rosyjskiego od Estonii po Gruzję i Azerbejdżan. Waga tego kierunku
determinowana jest faktem, iż jest to jedyny obszar dynamiczny w Europie w tym
sensie, że tylko na nim możliwe są wielkie strategiczne przesunięcia orientacji
politycznych, zmieniające generalny układ sił na kontynencie, a zatem i na
świecie. Banałem jest stwierdzenie, że kluczowym krajem dla tego obszaru jest
Ukraina i to od dokonywanych przez nią wyborów zależy być albo nie być
rosyjskiego imperium, a zatem także być albo nie być niepodległej północnej
Europy Środkowej (państw bałtyckich, Polski, Białorusi, Ukrainy i Mołdawii)
oraz Kaukazu.
Kierunek wschodni polskiej polityki
zagranicznej powinien być zatem uznany za priorytetowy. W jego ramach zaś
najważniejszy pozostaje wektor ukraiński. Tylko na tym obszarze Rzeczpospolita,
koncentrując swe siły i środki oraz starając się przyciągnąć uwagę swych
sojuszników, może skutecznie w wymiarze strategicznym zmieniać swoje położenie
geopolityczne.
Sąsiedztwo z Niemcami, Czechami i
Szwecją, pozostanie w swej naturze niezmienne. Jest ono zorganizowane w
demokratyczne państwa prawa, ujęte w ramy instytucjonalne Unii Europejskiej, a
także NATO (z wyjątkiem Szwecji), co pozwala na uznanie go za stabilne i
przewidywalne oraz dostarczające strukturalnych instrumentów rozwiązywania
pojawiających się na jego obszarze problemów. Wschodnie sąsiedztwo Polski ma
natomiast zupełnie inne parametry polityczne, cechuje się autorytaryzmem
(Białoruś, Azerbejdżan) lub demokracją słabą (Ukraina, Gruzja) czy do kwietnia
2009 r. wręcz pozorną (Mołdawia), nieprzewidywalnością i niestabilnością
struktur społecznych, politycznych, a nawet militarnych i jest poddane presji
ze strony Rosji – wrogiego mu mocarstwa, niecofającego się przed brutalnym
użyciem siły wojskowej, szantażu gospodarczego i destabilizującego
oddziaływania własnych służb specjalnych dla narzucania swej woli politycznej
sąsiadom. Fakt ten powoduje, że to na kierunku wschodnim Rzeczpospolita powinna
skoncentrować swe siły i środki po to, by stabilizacja tego obszaru dokonała
się w wyniku jego politycznej okcydentalizacji (uzachodnienia), zamykającej
Moskwie drogę do odbudowy rosyjskiej dominacji nad całym tym regionem, a w konsekwencji
także i nad Polską.
W istniejących uwarunkowaniach
geopolitycznych, za nadrzędny cel strategiczny państwa polskiego musimy zatem
uznać przeciwdziałanie odbudowie imperium rosyjskiego w jakiejkolwiek jego
formie ideologicznej, ekonomicznej, wojskowej czy politycznej. To czyni z
polskiej polityki wschodniej kierunek priorytetowy. Wysiłki na rzecz zbudowania
silnej pozycji Polski w UE, NATO czy w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi muszą
zaś być postrzegane jako cele instrumentalne, a nie strategiczne – tzn. jako
kierunki poszukiwania sił i środków niezbędnych do prowadzenia polityki
wschodniej w warunkach przewagi potencjału rosyjskiego nad polskim. Wszak owa
pozycja jest nam nieodzowna nie dla biernego na niej trwania, ale do działania
właśnie. Jest zatem bardzo pożądana, ale sama w sobie nie jest ani celem, ani
działaniem. Ukazywanie jej w polskim dyskursie politycznym jako celu polityki
zagranicznej RP, trzeba zatem uznać za próbę pokrycia braku rzeczywistego programu,
dobrze brzmiącym hasłem.
Okcydentalizacja Ukrainy, Białorusi,
Gruzji, Mołdawii i Azerbejdżanu (w tej właśnie hierarchii ich wagi politycznej
z polskiego punktu widzenia) jest projektem ze swej istoty gwarantującym, iż
każda próba jego realizacji nieuchronnie wiedzie do co najmniej politycznego
konfliktu z Moskwą[1].
Polska musi jednak podjąć to wyzwanie. Alternatywą jest bowiem bierne
przyglądanie się restytucji panowania rosyjskiego nad wymienionymi krajami w
złudnej nadziei, że proces przywracania dominacji Kremla nad Europą Środkową,
gdyby został skutecznie przeprowadzony wobec Tbilisi, nie wywoła pokusy
wypróbowania podobnych metod na innych kierunkach, a gdyby powiódł się wobec
Kijowa, z jakichś tajemniczych przyczyn ominąłby Tallin, Rygę, Wilno i Warszawę.
Fakt przynależności Polski i państw bałtyckich do NATO w istotny sposób chroni
tymczasem nasze kraje przed bezpośrednią militarną presją rosyjską na wzór tej,
jakiej poddane są od 1991 r. z różnym natężeniem Gruzja i Mołdawia, ale jest to
obecnie ochrona głównie psychologiczna[2]
i wyobrażalne załamanie się prestiżu Sojuszu Północnoatlantyckiego lub
wiarygodności sojuszniczej USA może jej nas gwałtownie pozbawić.
Podstawę planowania i aktywności
polskiej polityki zagranicznej powinny stanowić zasoby własne państwa
polskiego. Oglądanie się na Brukselę czy Waszyngton sprowadzałoby Polskę do
roli klienta – usługodawcy i prowadziło do przyjmowania priorytetów naszych
sojuszników (co już następuje w sferze wojskowej, gdzie budujemy armię ekspedycyjną
na potrzeby USA, NATO i UE, a nie obronną na potrzeby Polski), zamiast do
forsowania własnych. Cel strategiczny Polski, jak i wspomniana słabość jej
potencjału w stosunku do potencjału rosyjskiego, z którym zmuszona jest
konkurować, stawia jednak przed Rzeczpospolitą zadanie znalezienia dodatkowych
źródeł siły, niezbędnej do przeprowadzenia programu jej polityki wschodniej.
Rozważmy zatem jakie są potencjalne źródła siły zewnętrznej, którą można by
wykorzystać do realizacji interesów państwa polskiego na tym kierunku.
Siła mierzona jest w polityce dwoma
zasadniczymi wskaźnikami – zasobami materialnymi w dyspozycji danego ośrodka
woli politycznej i moralną zdolnością do ich użycia. Czynnik pierwszy jest
policzalny i stosunkowo łatwo włączyć go do kalkulacji, drugi pozostaje zawsze
niewiadomą i ostateczną pewność co do jego wartości uzyskujemy jedynie wówczas,
gdy „sprawdzi się w boju”. Ma on zaś znaczenie rozstrzygające, o czym świadczy
historia sojuszów Polski z 1939 r. Ponieważ żaden z obecnych sojuszników naszego
kraju nie przeszedł tej próby, nasze rozważania muszą w tym miejscu przybrać
charakter jedynie spekulacji. Z drugiej strony, opisując polską politykę
wschodnią, warto pamiętać, że także Polska podlega podobnej ocenie w oczach jej
partnerów tak z regionu, jak i z NATO.
Pierwszym i podstawowym obszarem
poszukiwań muszą być narody bezpośrednio zainteresowane sukcesem polskiego
programu politycznego, a zatem te, których on dotyczy, które, by przetrwać w
formie niepodległych państw, powinny podzielać cele Rzeczypospolitej. To, że
powinny, nie oznacza naturalnie, że wszystkie z nich w pełni i masowo je
podzielają – wszak historia pełna jest przykładów strategicznych pomyłek czy
też beztroski całych narodów i trudno założyć, że nasza epoka i region są od
takich wypadków wolne. Wspólny interes jest jednak najlepszą znaną, co nie
znaczy, że niezawodną rękojmią współpracy. Rzeczywistość z jaką mamy do
czynienia jest taka, iż narody, o których mowa (Białorusini, Ukraińcy,
Mołdawianie) są podzielone wewnętrznie na zwolenników opcji prozachodniej i
tych, którzy chcą pozostać na Wschodzie (co nie zawsze oznacza dążenie do
znalezienia się pod władzą Kremla). Jednakże w ostatecznym rozrachunku to ich
wybór rozstrzygnie o losach całego regionu – w tym i Polski. Rzeczpospolita
wybór ów powinna ukierunkowywać w myśl własnych interesów – tzn. wspierać
orientację na współpracę z Zachodem w ogóle, a z Warszawą i wszystkich owych
narodów między sobą w szczególności. Może być w tym procesie czynnikiem ważnym,
jednak decyzja należy do samych zainteresowanych. Musimy starać się na nią
wpływać, ale jej przecież za nich nie podejmiemy. To, co Polska może, a zatem
powinna im oferować, to niezłomne wsparcie sojusznicze, demonstracyjne
rozumienie (a niekiedy podpowiadanie) i poszanowanie ich fundamentalnych
interesów (niepodległości, integralności terytorialnej, podmiotowości
politycznej, swobody wyboru orientacji zachodniej
w polityce zagranicznej, wolnościowego ustroju wewnętrznego) oraz gotowość do
ofiar w ich obronie.
Najliczniejszy spośród tych narodów
– Ukraińcy – dysponuje potencjałem jeszcze w znacznej mierze skonfundowanym i
przez to dziś niezdatnym do skutecznego wykorzystania, niemniej jednak w razie
jego uporządkowania wystarczającym do rozstrzygnięcia „wielkiej gry” na korzyść
Polski. Sojusz polityczny z Ukrainą jest zatem nakazem racji stanu
Rzeczypospolitej. Niepodległość Kijowa ma dla Polski wartość porównywalną z
przynależnością naszego kraju do NATO, a zdaniem piszącego te słowa – nawet
większą. W razie podjęcia przez Moskwę próby destabilizacji państwa
ukraińskiego (secesja Krymu lub Sewastopola, inspirowane przez Kreml
separatyzmy czy to na wschodzie kraju, czy na Zakarpaciu), której Ukraina
zdecydowałaby przeciwstawić się zbrojnie, przed Polską stanęłoby dramatyczne
pytanie o to, czy dla jej niepodległości większe znaczenie ma artykuł 5
traktatu waszyngtońskiego, czy też armaty armii ukraińskiej. Czy mamy wobec
Ukrainy powtarzać scenariusz przetrenowany już w 1938 r. wobec Czechosłowacji i
czekać biernie na swoją kolej w nadziei na pomoc zachodnich sojuszników, czy
też uznać, że właściwą odpowiedzią Polski na zagrożenie niepodległości i
całości terytorialnej Ukrainy byłaby wojna u jej boku przeciw każdemu
agresorowi, nawet wbrew radom Zachodu?
Warszawa nie stoi (jeszcze?) przed
tak tragicznym wyborem. Od sierpnia 2008 r. – tzn. od rosyjskiego najazdu na
Gruzję, nie możemy go już jednak wykluczyć. Odpowiedzialne kierownictwo
polskiej nawy państwowej musi już dziś udzielić sobie odpowiedzi na pytanie o
to, jak należałoby się zachować w takiej sytuacji i przygotować niezbędne do
działania środki.
Ogłoszona przez polskiego ministra
spraw zagranicznych w Waszyngtonie 19 listopada 2008 r. tzw. doktryna
Sikorskiego[3]
jest jedynym dotychczas polskim odniesieniem się do tej kwestii. Szef polskiej
dyplomacji, nawołując NATO do oficjalnego ostrzeżenia Rosji, iż próba zastosowania
przez nią scenariusza gruzińskiego wobec Ukrainy spotka się z gwałtownym
sprzeciwem, miał prawo uczynić tak w dwóch wypadkach: albo jeśli ową publiczną
deklarację uzgodnił wcześniej z sojusznikami i miał pewność, iż nie zostanie
ona bez echa lub co gorsza nie spotka się z ich publicznym sprzeciwem, albo
też, gdy rząd polski podjął decyzję o zamanifestowaniu tak wobec Rosji, jak i
wobec Zachodu, iż Polska w razie rosyjskiego ataku na Ukrainę nie pozostanie
obojętna i – z poparciem NATO czy też bez niego – wesprze ją zbrojnie. Należało
jasno dać do zrozumienia, iż niepodległość Ukrainy jest dla Rzeczypospolitej
warta wojny, niczym niepodległość Meksyku dla USA, Belgii dla Francji, a
Francji dla Wielkiej Brytanii i że Polska nie ustąpi. Każdy zatem, kto nie chce
realizacji aż tak czarnego scenariusza (wielkiej wojny dwóch najliczniejszych
narodów środkowoeuropejskich z imperializmem rosyjskim w centrum Europy)
powinien odwodzić Moskwę od wszelkich kroków wiodących do jego ziszczenia się.
Tego typu deklaracja musiałaby jednak wiązać się z demonstrowaniem powagi zamiarów
państwa polskiego i jego determinacji, z wzmożeniem szkolenia wojskowego
obywateli, a nie z rezygnacją z poboru, ze zwiększeniem budżetu wojskowego, a
nie z jego redukcją,
z inwestycjami zbrojeniowymi świadczącymi o przemodelowywaniu armii z
ekspedycyjno-interwencyjnej (do działań w ramach misji międzysojuszniczych w
odległych rejonach) w terytorialno-obronną (zdolną do walki w obronie Rzeczypospolitej
i jej bezpośrednich sąsiadów). Jednocześnie akcja Prezydenta RP, zmierzająca do
budowy koalicji państw bałtyckich, Polski, Ukrainy i Gruzji, powinna być
wsparta przez rząd, a nie przezeń dezawuowana. Nic takiego nie nastąpiło.
Krok, jakim była deklaracja
waszyngtońska Sikorskiego, sam w sobie mógłby być rozsądny, gdyby szły za nim
opisane powyżej następne uwiarygodniające go posunięcia. W formie, w jakiej
został uczyniony, przyniósł jednak jedynie szkodę tak bezpieczeństwu Ukrainy, a
więc i Polski, jak i powadze Rzeczypospolitej. Trudno wprawdzie na szczęście
oczekiwać od decydentów Sojuszu Północnoatlantyckiego, aż takiej nierozwagi, by
w odpowiedzi na wystąpienie szefa polskiej dyplomacji publicznie oświadczyli
oni, iż Ukraina nie leży w obszarze odpowiedzialności militarnej NATO i nie
będzie broniona. To równałoby się bowiem wręcz zachęcaniu Kremla do agresji.
Niemniej jednak nie należy się łudzić, że w Moskwie nie dostrzeżono wymownego
milczenia, jakie po ogłoszeniu doktryny Sikorskiego zapadło w stolicach
pozostałych państw Sojuszu Północnoatlantyckiego. Jedynym praktycznym
rezultatem deklaracji polskiego ministra spraw zagranicznych było więc
wykonanie na rzecz Rosji rozpoznania intencji Zachodu wobec Kijowa i usunięcie,
a przynajmniej istotna redukcja czynnika odstraszającego w postaci niepewności
co do reakcji NATO w przypadku militarnego zagrożenia Ukrainy przez
ekspansjonizm moskiewski. Trwająca w rosyjskich mediach nasilona kampania
antyukraińska, odbierana jest przez niektórych ekspertów w Kijowie, jako
psychologiczne przygotowania do wojny[4].
Być może owi eksperci się mylą, być może są przewrażliwieni, ale czy możemy z
całą pewnością wykluczyć, że jednak mają rację?
Na kierunku ukraińskim polityka zagraniczna
obecnego rządu RP poniosła jeszcze cztery znaczące porażki, choć dwie z nich początkowo wydawały się być obietnicą
sukcesu.
Wizyta ministra
Sikorskiego na Ukrainie (15-16 stycznia
2009) została skrócona, a oboje czołowi politycy ukraińscy – prezydent Wiktor
Juszczenko i premier Julia Tymoszenko, tłumacząc się napiętą sytuacją związaną
z kryzysem gazowym w relacjach ukraińsko-rosyjskich, nie znaleźli czasu na
spotkanie z szefem polskiej dyplomacji[5].
Trudno założyć, że Ukraińcy nie potrzebowali wsparcia ze strony rządu RP, ale
trudno też nie wyciągnąć stąd wniosku, iż nie mieli złudzeń, że mogą nań
liczyć. Rząd polski sugerował bowiem winę obu stron (Moskwy i Kijowa) za
zaistniałą sytuację (której istotą było pozbawienie dostaw gazu znacznej części
Europy Południowo-Wschodniej), jak gdyby nie widział Putina wydającego rozkaz
zakręcenia kurka z gazem, co pokazywały wszystkie stacje telewizyjne w tej
części kontynentu. Wycofanie się premier Julii Tymoszenko z wizyty na zjeździe
EPL-ED w Warszawie (29-30 kwietnia 2009) potwierdziło chłód we wzajemnych
relacjach rządów obu krajów.
Obietnicą sukcesu początkowo były
natomiast wyniki szczytu UE-Ukraina z 23 marca 2009 r., na którym przyjęto
projekt finansowego wsparcia Unii Europejskiej na rzecz modernizacji ukraińskiej
sieci tranzytu gazu oraz podniesiono pomysł przyjęcia zasady odbioru gazu
rosyjskiego, przesyłanego przez terytorium Ukrainy do UE, na granicach ukraińsko-rosyjskich,
a nie jak dotąd ukraińsko-unijnych[6].
Realizacja obu tych zamiarów włączałaby Ukrainę w europejski obszar tranzytowy
i w razie łatwego do przewidzenia kolejnego kryzysu gazowego między Moskwą a
Kijowem, utrudniała rosyjską grę propagandową i przerzucanie przez Kreml
odpowiedzialności za skutki własnych poczynań na jego południowego sąsiada.
Byłaby też pierwszym, acz poważnym krokiem w kierunku deoligarchizacji
ukraińskiej branży gazowej, która znalazłaby się pod silną presją na rzecz
wprowadzenia w niej europejskich standardów przejrzystości. Byłby to
jednocześnie udany przypadek tak pożądanego przyciągnięcia przez Polskę uwagi i
zasobów czynnika trzeciego – w tym wypadku UE – na rzecz realizacji celów
polskiej polityki wschodniej. Niestety skończyło się na obietnicach. Do
listopada 2009 r. UE zdążyła się de facto wycofać z obu projektów.
Finansowanie swego udziału w modernizacji ukraińskiej sieci tranzytowej gazu
Bruksela umieściła w ramach Partnerstwa Wschodniego, którego budżet wyklucza
podjęcie w oparciu o uzyskiwane z niego środki jakichkolwiek poważnych
inwestycji infrastrukturalnych. Kwestię monitoringu przesyłu gazu przez granicę
rosyjsko-ukraińską odłożono zaś ad acta pod pretekstem braku realnego
partnera po stronie Kijowa, co wobec istnienia Naftohazu Ukrajiny, zdolnego do
twardego negocjowania z Gazpromem, brzmi mało przekonująco. W tym miejscu wypada
zauważyć, iż opinii publicznej nieznane są wysiłki dyplomacji polskiej na rzecz
odparcia ataku na oba wyżej wymienione projekty, podjętego przez obóz
prorosyjski wewnątrz UE, i zmierzającego do ich rozmycia. Ataku tego zaś należało
się przecież spodziewać i zadaniem Warszawy było dopilnowanie, by oba tak ważne
dla bezpieczeństwa energetycznego Europy Środkowo-Wschodniej pomysły zostały
wdrożone.
Bilans działalności obecnego rządu
na kierunku ukraińskim w wymiarze strategicznym jest zatem zdecydowanie ujemny.
Jego symbolicznym podsumowaniem był zaś artykuł ministra Radosława Sikorskiego,
opublikowany w „Gazecie Wyborczej” w przeddzień obchodów rocznicy wybuchu II
wojny światowej, w którym szef dyplomacji polskiej ogłosił „koniec polityki
jagiellońskiej”, czyli abdykację Rzeczypospolitej z podtrzymywania
niezależności jej wschodnich sąsiadów od Moskwy.
Szkody wynikające z tej deklaracji długo zapewne przyjdzie nam odrabiać.
Kierunek ukraiński, obok swego
wymiaru strategicznego – tzn. wysiłków na rzecz zapewnienia bezpieczeństwa
Polski i Ukrainy w wymiarze militarno-politycznym oraz energetycznym, wymaga od
Warszawy także dbałości o sprawy codzienne, bezpośrednio dotyczące obywateli
obu państw – tzn. o przywrócenie swobody podróżowania między Polską a Ukrainą,
utraconej w wyniku wstąpienia Rzeczypospolitej do UE, a szczególnie do Grupy
Schengen. Sceny ze stycznia 2008 r., gdy doszło do faktycznego zablokowania
przejść granicznych przez kilometrowe korki samochodów oczekujących całymi dniami
na jej przekroczenie, nie mogą się powtórzyć. Zarówno obsługę konsularną
Ukraińców w polskich placówkach, jak i warunki przekraczania granic należy
pilnie poprawić, zwiększyć sieć przejść granicznych i placówek konsularnych, a
jednocześnie nie ustawać w mocnym lobbingu w UE na rzecz liberalizacji systemu
wizowego dla Ukraińców, aż po jego zniesienie włącznie. Bieżącym celem
krótkoterminowym powinno być zniesienie opłat za wizy i wprowadzenie systemu na
wzór tego, jaki istniał w stosunkach polsko-ukraińskich przed rokiem 2007.
Zaszłości historyczne w relacjach
polsko-ukraińskich nie mają prawa ważyć na bieżącej polityce obu państw. Błędy
popełniane na tym polu przez liczące się środowiska ukraińskie (gloryfikacja
UPA, relatywizacja zbrodni ludobójstwa popełnionej na ludności polskiej na
Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 1943-1944) wymagają od strony polskiej
cierpliwości, nawet gdyby miała ona być bolesna dla środowisk kresowych. Tak,
jak rabacja galicyjska Jakuba Szeli z 1846 r. nie nakładała na elity polskie
obowiązku dziedzicznego nienawidzenia podkrakowskich chłopów, ani nie
wykluczała tych ostatnich ze wspólnoty narodowej do czasu publicznego uznania
swych win i zadośćuczynienia, tak
i
zbrodnie UPA z okresu II wojny światowej nie mogą z perspektywy interesu
narodowego Rzeczypospolitej stanowić przeszkody dla zgodnej pracy Polaków i
Ukraińców na rzecz wzajemnego umocnienia własnej niepodległości. Trzeba bowiem
pamiętać, iż tragedia wołyńska mogła się wydarzyć jedynie w warunkach upadku
państwa polskiego i że to nie Ukraińcy je zniszczyli. Krytyka środowisk
kresowych skierowana pod adresem prezydenta Lecha Kaczyńskiego w związku z tą
tematyką jest zatem w pełni zrozumiała moralnie i psychologicznie, ale zupełnie
nieuzasadniona politycznie i sprzeczna z dobrze pojętym interesem Rzeczypospolitej.
Próby wynoszenia kwestii historycznych na forum europejskie, z którym to
zamiarem noszą się środowiska kresowe[8],
nie mają szansy na doprowadzenie do zmiany sytuacji nad Dniestrem, a ich
jedynym skutkiem praktycznym będzie uwiarygodnienie ewentualnych prowokacji
rosyjskich, mających wykazać wzajemną wrogość Polaków i Ukraińców.
Białoruś jest drugim co do wielkości
i wagi wschodnim sąsiadem Polski związanym z nią wiekami wspólnej historii i
zamieszkałym przez liczną i aktywną politycznie mniejszość polską, jest
jednocześnie przedmiotem pozytywnej rywalizacji z Litwą w zakresie wspierania
demokratycznej i prozachodniej opozycji działającej w tym kraju. Wymaga jednak
(poza polityką wizową, która powinna być taka sama jak w przypadku Ukrainy –
tzn. otwierająca Polskę i UE na wizyty zwykłych Białorusinów) odmiennych
instrumentów niż nasz sąsiad południowo-wschodni. Podstawowym błędem polityki
polskiej wobec Białorusi jest krótkoterminowość stawianych celów i podejmowanych
inicjatyw. Próba prowadzenia gry z dyktatorem, do czego skłania się obecny rząd
RP, może być na pewnych etapach zasadna, choć zawsze jest bardzo ryzykowna[9], nie może być
jednak istotą polityki polskiej wobec Białorusi. Kraj ten wymaga szerokiego
wsparcia w zakresie pracy organicznej – tzn. budowy nowożytnej świadomości
narodowej, dumy historycznej i patriotyzmu. Polska ma instrumenty oddziaływania
na ów proces i powinna je wykorzystać na wielką skalę. Bez tej pracy
pierwotnej, którą wykonać muszą sami Białorusini, ale w której możemy ich
walnie wspomóc, nie osiągniemy sukcesu, tzn. nie powstrzymamy, a potem nie
odwrócimy procesu mentalnego moskalenia się mieszkańców dawnego Wielkiego
Księstwa Litewskiego, nieświadomych jego historii ni tradycji. Program polskiej
polityki wschodniej wobec Białorusi, która nie jest obecnie ani niezależnym
czynnikiem wojskowym, jak Ukraina, ani zdolnym do gry energetycznej z Rosją
potencjalnym sprzymierzeńcem w walce o bezpieczeństwo dostaw gazu, powinien być
zatem głównie kulturowy. Polska powinna utworzyć fundusz wspierania wolnej
kultury na Białorusi. TV Biełsat i Radio Racja to kroki w dobrym kierunku, acz
bardzo niedostateczne. Na świadomość szerokich rzesz ludności oddziałują nie
programy informacyjne, lecz wielkie epickie obrazy fabularne. Białorusini
czekają zaś na swoje „Braveheart” i swoje „Ogniem i mieczem” o własnych
bohaterach i własnej przeszłości, o hetmanie Ostrogskim i bitwie pod Orszą, o
Franciszku Skorynie i pierwszych drukach w językach wschodniosłowiańskich, o
Konstantym Kalinowskim i jego „Mużyckiej Praudzie” i „Liście spod moskiewskiej
szubienicy”, o generale Stanisławie Bułaku Bałachowiczu i Powstaniu Słuckim.
Polska powinna dać białoruskim reżyserom i artystom warunki tworzenia tego typu
filmów. Nie da się oczywiście zadekretować ich wysokiej wartości artystycznej,
to zostawmy samym Białorusinom, ale to, co od nas zależy w zakresie wsparcia
białoruskiej kultury, powinniśmy wykonać, o ile to możliwe, we współpracy z
Litwą. Dystrybucja filmów w epoce DVD nie powinna nastręczać trudności, a
skutek powinien być porównywalny do rezultatów pracy litewskich nosicieli
książek z przełomu XIX i XX w., czy mówiąc bardziej obrazowo – do czytania
przez Polaków powieści Sienkiewicza. Bez tych powieści nie byłoby ani ochotniczej
odsieczy Lwowa w 1918 r., ani 100 tys. ochotników w roku 1920. Nie wiemy co
czeka Białoruś, ale wyrwanie się spod dominacji Moskwy wymaga poświęceń,
których można dokonać wyłącznie z pobudek patriotycznych.
Mołdawia i Naddniestrze nie są dla
Polski problemem same w sobie. Cele polityki Warszawy wobec nich powinny być
dwojakie:
a)
niedopuszczenie
do przekształcenia się Naddniestrza w obwód Federacji Rosyjskiej – swoisty
drugi obwód kaliningradzki;
b)
zbudowanie na
bazie polityki wobec Mołdawii płaszczyzny sojuszniczej współpracy z Rumunią w
zakresie całości polityki wschodniej obu państw.
Kiszyniów ma w tym ujęciu znaczenie
przedmiotowe a nie podmiotowe, podmiotem współpracy jest zaś Bukareszt.
Ten prosty obraz, którego zarys,
zbudowany po 1991 r. na bazie obserwacji sytuacji politycznej w i wokół
Mołdawii, wydawał się zasadny jeszcze do wiosny 2009 r., uległ jednak
istotnej, choć – by tak rzec – „pozytywnej komplikacji”. Od kwietnia owego roku
sytuacja polityczna w tym kraju stała się bowiem dynamiczna, co zmusza nas do
planowania w oparciu o dwa warianty dalszego rozwoju wydarzeń: mniej
prawdopodobny – optymistyczny – polegający na samodzielnym zwycięstwie
orientacji prozachodniej w Kiszyniowie i skutecznym zreformowaniu państwa,
przez nowo wykształcony „obóz sił demokratycznych” i bardziej prawdopodobny –
pesymistyczny – oparty na założeniu załamania się prób reform i w ślad za nim
destabilizacji wewnętrznej i niesterowalności państwa mołdawskiego.
W wyniku kryzysu politycznego,
trwającego od kwietnia do lipca 2009 r., nastąpiło odsunięcie od władzy wieloletniego
(2001-2009) prezydenta kraju Władimira Woronina, utrata większości
parlamentarnej przez komunistów i przejęcie 25 września 2009 r. władzy przez
proeuropejski rząd Vlada Filata.
Wydarzenia te otworzyły drogę do przemian w Mołdawii. Ich głębia, tempo i
charakter nie są jednak jeszcze znane. Skala problemów, z jakimi musi borykać
się Mołdawia – najbiedniejsze państwo
współczesnej Europy, szczupłość jej zasobów, niska jakość jej klasy
politycznej i rosyjskie zdolności destabilizacji kraju, gdyby zechciał on obrać
trwale kierunek prozachodni, zmuszają do pesymistycznej oceny perspektyw samodzielnego sukcesu Kiszyniowa w jego
„ucieczce ze Wschodu”. Mołdawianie próbę taką jednak obecnie podjęli i Polska
powinna ich w tym wspierać. Trzeba być przy tym wszakże gotowym na ziszczenie
się scenariusza załamania się reform. Gdyby to nastąpiło, aktualizacji może
ulec teza, iż wyparcie wpływów rosyjskich z Mołdawii wykonalne jest jedynie w
drodze ich zastąpienia przez wpływy rumuńskie czy wręcz poprzez powtórne
zjednoczenie tego kraju
z
Rumunią. Polska nie może forsować tego ostatniego rozwiązania, tym bardziej, iż
przeciwna jest jemu obecnie przeważająca część obywateli tak Mołdawii, jak i
Rumunii.
Sytuacja ta jednak może ulec zmianie w razie wciąż bardzo prawdopodobnego
krachu państwa mołdawskiego, które może załamać się pod ciężarem oczekujących
go wyzwań. Utrzymywana w ostatnich latach przez Kiszyniów orientacja
prorosyjska nie pomogła w rozwiązaniu żadnego z palących problemów Mołdawii i
najwyraźniej została odrzucona przez większość jej obywateli w kwietniu 2009 r.
Nie jest to jednak dowód na rzecz tezy, iż orientacja prozachodnia będzie
skuteczniejsza. Wspomniane wyżej czynniki (skala wyzwań, szczupłość zasobów
własnych, rosyjska zdolność destabilizacji i słabość mołdawskiej klasy politycznej
i podziały wewnątrz społeczeństwa mołdawskiego) w połączeniu z brakiem
rzeczywistego zainteresowania tym krajem ze strony UE,
mogą doprowadzić do społecznej kompromitacji także i tego kierunku polityki
zagranicznej Mołdawii, a wraz z nią i do utraty prestiżu państwa mołdawskiego w
oczach jego własnych obywateli, szczególnie w kontekście pomyślnego rozwoju
należącej do UE Rumunii. Przed Warszawą stoi zatem konieczność udzielenia sobie
odpowiedzi na pytanie o to, co jest podmiotem, a co przedmiotem gry w polskiej
polityce wobec Mołdawii oraz weryfikowanie dokonanego wyboru w zależności od
rozwoju wydarzeń między Dniestrem a Prutem. Jak długo istnieje szansa na sukces
mołdawskich przemian demokratycznych, należy je energicznie wspierać choćby
programami pomocy finansowej, tym bardziej, że Mołdawia jest krajem niewielkim
– jakby w sam raz na skalę polskiego potencjału politycznego i gospodarczego.
Trzeba się jednak poważnie liczyć z porażką mołdawskiego obozu reform. Gdyby
tak właśnie się stało, Polska swoją politykę mołdawską powinna dostosować do
życzeń Bukaresztu z zastrzeżeniem opisanego powyżej punktu (a). Mołdawia, z
perspektywy Warszawy, utraciłaby wówczas swój podmiotowy charakter i stałaby
się jedynie obszarem budowy współpracy polsko-rumuńskiej. W zamian powinniśmy
dać jasno do zrozumienia naszym naddunajskim partnerom, iż oczekujemy
koordynacji polityki rumuńskiej i polskiej na pozostałych kierunkach wschodnich
i wzajemnego wspierania się w debatach wewnętrznych w UE i w NATO.
Przypadek Gruzji jest w polskiej
polityce wschodniej szczególny. Ludność tego kraju reprezentuje najbardziej jednolite
prozachodnie stanowisko spośród wszystkich narodów szeroko rozumianego wschodniego
sąsiedztwa Polski. Gra nie toczy się zatem, jak w wypadku Ukrainy czy
Białorusi, o zwycięstwo prozachodniej orientacji politycznej wśród Gruzinów, ta
bowiem panuje wśród nich niepodzielnie. Problemem jest zapewnienie im swobody
realizacji własnych w tym względzie ambicji przy chłodnym stosunku Zachodu i w
warunkach militarnej presji rosyjskiej, grożącej podbojem kraju, jego
rozczłonkowaniem i zainstalowaniem w pozostawionej resztówce powolnych sobie
władz. Los Gruzji ma dla Polski wymiar dwojaki – praktyczno-materialny (kraj
ten jest położony na szlaku tranzytowym surowców energetycznych z basenu Morza
Kaspijskiego i Azji Centralnej i jego podbój przez Rosję zamknąłby możliwości
dywersyfikacji ich dostaw do Europy Środkowej) oraz moralno-polityczny (ewentualny
sukces agresji rosyjskiej w Gruzji działałby zachęcająco na rosyjskie elity i
kusił je kontynuacją polityki siły także na innych kierunkach, co byłoby groźne
dla Ukrainy, państw bałtyckich i Polski). Gruzja nie posiada jednak tego
wymiaru strategicznego, jakim dysponuje Ukraina, gdyż nie ma jej potencjału.
Dlatego też Rzeczpospolita nie powinna rozważać opcji samodzielnego wystąpienia
w jej obronie. W dobrze pojętym interesie Warszawy leży jednak maksymalizacja
kosztów ewentualnej kolejnej akcji wojskowej Rosji w Gruzji. Polska powinna być
zatem w strukturach Zachodu zwolennikiem twardego kursu polityki wobec Rosji w
kwestiach gruzińskich, samodzielnie zaś udzielać poparcia materialnego Tbilisi w
zakresie zaopatrzenia armii gruzińskiej w sprzęt, którym dysponuje Polska, a
który mógłby być przydatny do obrony Gruzji. Będzie się to oczywiście wiązało z
ceną w postaci gwałtownych protestów Rosji, ale cenę tę należy zapłacić.
Kwestia gruzińska powinna też stać się płaszczyzną budowy współpracy z naszymi
partnerami z regionu, którzy czują się zagrożeni przejawionym na Kaukazie
modelem polityki rosyjskiej. Współpraca
bałtycko-polsko-ukraińsko-gruzińska, promowana przez Prezydenta RP latem
i jesienią 2008 r. była zatem jak najbardziej zasadna.
Państwa bałtyckie, mimo ich
niewielkiego potencjału demograficznego i gospodarczego, pozostają ważnym podmiotem
oddziałującym na polską politykę wschodnią. Z Rzeczpospolitą łączy je bowiem
podobne postrzeganie zagrożenia, takie samo rozumienie Rosji i wieki wspólnej
historii. Wspólna przynależność do NATO i UE powoduje natomiast, że kraje te są
cennymi, często jedynymi sojusznikami Polski na owych forach w sytuacjach, gdy
trzeba tłumaczyć naszym zachodnim partnerom istotę polityki rosyjskiej.
Najbliższe więzi z oczywistych powodów łączą Polskę i Litwę, ale od czasu
estońsko-rosyjskiej „wojny o pomnik”, w trakcie której Warszawa okazała daleko
idącą solidarność z Tallinem, także Estonia uznaje rolę Polski w regionie. Wszystkie
trzy kraje łączy też sprzeciw wobec projektu Gazociągu Bałtyckiego i wspólne z
Łotwą plany w zakresie współpracy w dziedzinie energetycznej (trzeci blok
elektrowni jądrowej w Ignalinie i most energetyczny) oraz współdziałanie
wojskowe w misjach zagranicznych czy to na Bałkanach, czy w Iraku. W ramach
owej współpracy należy jednak dostrzec, iż więzi Polski z Łotwą pozostają
najsłabsze i istnieje pilna potrzeba podjęcia starań o ich wzmocnienie.
Odmiennie niż w przypadku Litwy, w relacjach polsko-łotewskich nie ma
drażliwych problemów. Kwestia mniejszości polskiej na Łotwie jest źródłem zbliżenia
obu państw, a nie sporów. Łotwa natomiast, jako jedyna z państw bałtyckich, nie
ma jak dotąd stałego oparciaw przyjaznym sąsiedzie na wzór tego, jakie Estonia znalazła
w Finlandii, a Litwa w Polsce. Duńskie zainteresowanie bezpieczeństwem Tallina,
Rygi i Wilna wskazuje Warszawie Kopenhagę
jako potencjalnego sojusznika w łonie UE i NATO, który może być pomocny
w prezentowaniu problemów regionu na owych forach, nie wypełnia jednak ono
całej sceny politycznej w zakresie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa
żadnego z omawianych krajów, w tym i Łotwy, pozostawiając sporo miejsca dla
Polski, która powinna wobec wszystkich trzech państw bałtyckich prezentować niezłomną
solidarność. Dlatego też opuszczenie Litwy w jej proteście wobec wznowienia
negocjacji UE-Rosja na temat nowego PCA (co uczynił rząd PO-PSL) było błędem.
Łamanie jedności politycznej Polski i państw bałtyckich jest dla polityki
wschodniej RP zabójcze, pozbawia bowiem Rzeczpospolitą jedynych (choć
niewielkich) pewnych sojuszników w łonie UE i NATO, a jednocześnie działa
zachęcająco na Moskwę w kierunku pogłębiania owych podziałów i testowania
możliwości ich utrwalenia. Stwarza to groźbę, iż odizolowane od Polski państwa
bałtyckie staną się w dalszej kolejności obszarem testowania przez Moskwę
spoistości NATO i UE. Wówczas, leżące w żywotnym interesie Rzeczypospolitej,
podtrzymanie wiarygodności obu organizacji, jako struktur gwarantujących
bezpieczeństwo swych członków (czy to militarne – NATO, czy gospodarcze – UE),
będzie o wiele trudniejsze i bardziej kosztowne.
Kolejnym źródłem siły, którego
potencjał Polska powinna starać się zaangażować w realizację swojego programu
polityki wschodniej, są oczywiście Stany Zjednoczone. W wielu kluczowych
kwestiach uzyskanie wsparcia ze strony Waszyngtonu ma znaczenie wręcz
fundamentalne. To amerykańska potęga wojskowa i amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa
rozstrzygają o pokoju w naszej części Europy. Dość wyobrazić sobie jak
wyglądałoby geopolityczne położenie Polski, Ukrainy, państw bałtyckich i
kaukaskich, gdyby USA wycofały się za ocean, niczym w okresie dwudziestolecia
międzywojennego i przestały oddziaływać swą obecnością na sytuację na naszym
kontynencie. Amerykańskie wsparcie dla rozszerzenia NATO w latach 1994-2004 zadecydowało
o dopełnieniu się tego procesu zgodnie z interesami Rzeczypospolitej.
Waszyngton, podobnie jak Polska, do 2008 r. popierał także przyszłe członkostwo
Gruzji i Ukrainy w Sojuszu Północnoatlantyckim, w ubiegłych latach udzielił zaś
wydatnego i skutecznego poparcia demokratycznym przemianom w obu tych krajach.
Był też znacznie śmielszy we wspieraniu opozycji białoruskiej niż Unia
Europejska, koncentrująca się na działalności humanitarnej i akcjach z zakresu
poprawności politycznej (pomoc dzieciom Czarnobyla, prawa kobiet i dzieci,
itd.)[13].
To dzięki wsparciu Stanów Zjednoczonych udało się też jak dotąd utrzymać
drożność korytarza tranzytowego surowców energetycznych z basenu Morza
Kaspijskiego przez Azerbejdżan i Gruzję.
Nadchodzące lata mogą być jednak
trudne dla efektywnej współpracy polsko-amerykańskiej na kierunku wschodnim.
Europa Środkowo-Wschodnia nie jest bowiem obszarem priorytetowym polityki
zagranicznej USA. Obecnie ustępuje swym znaczeniem palącemu problemowi potężniejącego
ruchu talibów na afgańskim pograniczu dysponującego bronią jądrową, a
rozpadającego się Pakistanu, irańskiemu projektowi nuklearnemu, stanowiącemu
śmiertelne zagrożenie dla Izraela, konfliktowi izraelsko-arabskiemu i rywalizacji
z Chinami. We wszystkich tych sprawach Waszyngton, od czasu objęcia
prezydentury przez Baracka Obamę, usiłuje uzyskać współdziałanie Moskwy, co
naturalnie odbija się niekorzystnie na interesach Rzeczypospolitej. Ceną bowiem
Kremla za obietnicę współdziałania w interesujących Amerykanów kwestiach jest
rezygnacja USA z forsowania Planów na rzecz członkostwa w NATO dla
Gruzji i Ukrainy oraz z umieszczenia elementów tarczy antyrakietowej
w Polsce i w Czechach. Szczęśliwie Rosja, blokując w 2009 r. wraz z Chinami
nałożenie przez ONZ surowych sankcji na Koreę Północną po przeprowadzonych
przez Phenian próbach z rakietami dalekiego zasięgu, osłabiła swoją
wiarygodność jako sojusznika USA w zakresie starań o nierozprzestrzenianie
broni jądrowej. Skoro nie wykazała swej solidarności z Waszyngtonem wobec tak
okrutnego reżimu, jak ten, który panuje w komunistycznej Korei Północnej, nie
może oczekiwać, by ufano jej teraz w kwestii irańskiej. Trudno podejrzewać
administrację amerykańską o naiwną wiarę w dobrą wolę Rosjan, lub
niedostrzeganie faktu, iż zdjęcie z Iranu piętna pariasa społeczności międzynarodowej i odblokowanie normalnych z
nim kontaktów gospodarczych świata zachodniego (co nastąpiłoby w wypadku
pozytywnego zamknięcia kwestii zbrojeń nuklearnych tego państwa), rzuciłoby na
rynki światowe irańską ropę naftową, sprowokowało spadek jej cen i tym samym
uderzyło dotkliwie w fundamenty stabilności gospodarczej, a zatem i
politycznej, Federacji Rosyjskiej. Mimo to, ponieważ alternatywą dla skutecznej
presji pokojowej na Teheran jest wojna, Waszyngton musi uczynić wszystko, by
wykazać przed światową opinią publiczną, że wyczerpał wszelkie inne instrumenty
powstrzymania procesu pozyskiwania broni jądrowej przez ajatollahów. Nawet
jeśli uznamy to za teatr polityczny, koszty owego przedstawienia, w postaci
ewentualnego uwzględniania przez Stany Zjednoczone interesów rosyjskich w tzw.
„bliskiej zagranicy”, ponosimy właśnie my. Ogłoszony przez nową Sekretarz Stanu
– Hillary Clinton „reset stosunków USA z Rosją” trwa i nic nie zapowiada jego
rychłego końca. W tych warunkach nie można w najbliższym czasie liczyć na
skuteczne wsparcie amerykańskie na rzecz strategicznych celów polskiej polityki
wschodniej postulowanych w niniejszym artykule. Pozostaje mieć nadzieję, że nie
jest to sytuacja trwała.
Ostatnim źródłem siły, z którego
może usiłować czerpać Polska zasoby na rzecz realizacji własnej wizji polityki
wschodniej, jest Unia Europejska. Instrumentarium unijne musimy jednak wyraźnie
podzielić na trzy poziomy:
a)
polityczno-strategiczny
– dotyczący tzw. „wysokiej polityki”, w ramach którego toczymy grę o przyszłość
Ukrainy, Białorusi, Gruzji, Mołdawii i Azerbejdżanu;
b)
energetyczny –
będący w istocie częścią „wielkiej gry”, choć formalnie mający charakter
gospodarczy;
c)
sąsiedzko-praktyczny
– dotyczący tzw. „niskiej polityki” – tzn. transgranicznych kwestii
ekologicznych, epidemiologicznych,
komunikacyjnych, bezpieczeństwa wewnętrznego, w tym polityki
imigracyjnej, itd.
Sojusznikiem Polski w polityce
wschodniej UE są jej instytucje wspólnotowe (Komisja Europejska i Parlament Europejski),
wykazujące większą asertywność wobec Moskwy niż dominujące państwa członkowskie
Unii (Niemcy, Francja, Włochy, Hiszpania) wspierane przez grono mniejszych
popleczników Rosji (Grecja, Cypr, Słowacja, Bułgaria, Węgry Gyurcsány’ego).
Dlatego też instrumentarium unijne może być użytecznym narzędziem polityki
polskiej głównie
w poziomie trzecim i w pewnym zakresie w drugim. Jego przydatność do gry
strategicznej będzie zaś niewielka, a nawet Unia może stanowić tu przeszkodę,
czego przykładem jest utrata przez Rzeczpospolitą możliwości prowadzenia wobec
jej wschodnich sąsiadów zgodnej z polskim interesem narodowym suwerennej
polityki wizowej. Wprowadzenie regulacji Schengen, korzystne w wymiarze
trzecim, w pierwszym jest bowiem ewidentnym obciążeniem naszych relacji z
Ukrainą i Białorusią.
Sojusznikami Polski w wymiarze
trzecim polityki unijnej mogą być przede wszystkim państwa skandynawskie, o
czym przekonuje zarówno zainteresowanie Danii krajami bałtyckimi,
szwedzko-fińska inicjatywa wymiaru północnego UE, jak i współpraca
polsko-szwedzka w zakresie promowania Partnerstwa Wschodniego.
Instytucje wspólnotowe sprawdziły
się w relacjach z Rosją w trakcie procesu akcesyjnego, skutecznie negocjując w
oparciu o dorobek prawny Wspólnot takie kwestie, jak: problem tranzytu do i z
obwodu kaliningradzkiego, dopuszczalne normy hałasu silników samolotowych na
lotniskach w nowych państwach członkowskich (co wykluczało z ich obsługi
przestarzałe maszyny rosyjskie), procedury antydumpingowe chroniące rynek
unijny przed dotowanymi tanią energią wyrobami rosyjskiego przemysłu
metalurgicznego, itd. Uruchomienie procedur unijnych dla rozstrzygnięcia sporu
polsko-rosyjskiego, symbolizowanego przez rosyjskie „embargo na polskie mięso”,
wymagało już jednak zdecydowanej postawy rządu RP. Komisja Europejska uchyla
się bowiem od wchodzenia w spór z Rosją w obronie interesów nowych państw
członkowskich, jeśli nie jest do tego zmuszona, co mogliśmy obserwować nie
tylko na wspomnianym powyżej przykładzie, ale także przy okazji
estońsko-rosyjskiego i łotewsko-rosyjskiego sporu o granice w obwodach Petseri,
Jaanilinn i Abrene[14].
W wymiarze energetycznym
instrumentarium unijne należy wykorzystać do:
1.
Uchylenia
klauzul terytorialnych (destination clauses lub territorial
restriction clauses) zawartych w kontraktach z Gazpromem, a
uniemożliwiających reeksport nadwyżek zakontraktowanego gazu rosyjskiego, na
rynek innych krajów Wspólnot Europejskich.
2.
Przyciągnięcia
funduszy unijnych na modernizację ukraińskiego (a w przyszłości także
białoruskiego) systemu tranzytu gazu z Rosji z zamiarem zachowania ich
niezależności od Moskwy.
3.
Skłonienie UE do
uznania tych inwestycji w sektor energetyczny, które odpowiadają interesom
polskim (gazociągi: norweski, sarmacki i Nabucco, a dla celów przetargowo-propagandowych
także mało realny Amber i dodatkowo jak najbardziej realne interkonektory
między polskim a zachodnioeuropejskim systemem gazowym; w sferze pozagazowej
zaś: ropociąg Odessa-Brody, most energetyczny z państwami bałtyckimi,
elektrownia jądrowa w Ignalinie) za przedsięwzięcie ogólnounijne i zablokowanie
nadania podobnego statusu inwestycjom rosyjskim (gazociąg północny, gazociąg
południowy).
4.
Przeprowadzenie
w ramach ustawodawstwa unijnego tzw. klauzuli Gazpromu – tzn. systemu
zabezpieczeń przed wrogim przejęciem ze strony rosyjskiego monopolisty przedsiębiorstw
branży energetycznej na liberalizującym się w tej dziedzinie rynku unijnym[15].
Partnerstwo Wschodnie UE (dalej: PW)
jest oczywiście inicjatywą cenną, ale zawarte w nim propozycje polityczne i
skala przeznaczonych nań funduszy pozwalają domniemywać, iż jego głównym
skutkiem praktycznym w przewidywalnej przyszłości może być liberalizacja
systemu wizowego dla Ukrainy, na czym też powinna się w jego ramach koncentrować
dyplomacja polska. Oczywiście poszerzenie PW na inne płaszczyzny merytoryczne
(energetykę, współpracę polityczną, tworzenie perspektyw stowarzyszenia, a
potem członkostwa) jest jak najbardziej pożądane, ale obecnie mało realne[16].
Ogłoszona przez UE wiosną 2007 r.
inicjatywa Synergii czarnomorskiej, będąca strukturą współpracy Unii z interesującymi
nas krajami (z wyjątkiem Białorusi), ma charakter regionalny – tzn. ze strony
UE uczestniczą w niej jedynie Rumunia, Bułgaria i Grecja, a zatem jest forum
debatowania spraw unijnej polityki wschodniej bez udziału Rzeczypospolitej (za
to w gronie unijnych popleczników Rosji, do którego należą Grecja i Bułgaria),
co samo w sobie jest dla nas problemem wymagającym znalezienia skutecznego
remedium. Jako taka stanowi zatem raczej obciążenie, niż pomoc w realizacji
polskiej polityki wschodniej[17].
Państwa rdzenia UE – Niemcy, Francja
i Włochy prezentują bez wyjątku stanowisko nacechowane daleko idącym
zrozumieniem interesów i ambicji rosyjskich. Priorytety Paryża i Rzymu
w
zakresie przyciągania zasobów UE mają przy tym wektor śródziemnomorski, a nie
wschodnioeuropejski, Niemcy zaś, z pewnymi modyfikacjami w zależności od partii
rządzącej, dążą do redukcji znaczenia USA na naszym kontynencie i forsują wobec
Moskwy koncepcję „zmiany poprzez powiązanie”, opartą na pomyśle wmontowywania
Rosji w europejską architekturę bezpieczeństwa, co oczywiście wyklucza
zaangażowanie się Berlina w strategiczną rywalizację z Kremlem o los Ukrainy,
Białorusi, Mołdawii i państw kaukaskich. RFN może być zatem sojusznikiem Polski
w kształtowaniu unijnej polityki wschodniej, ale jedynie w sensie negatywnym (tzn. tam, gdzie chodzi o ograniczenie
nadmiernych ambicji francuskich i zmniejszenie skali odpływu pieniędzy UE na
drugorzędny z niemieckiego punktu widzenia obszar śródziemnomorski czy
subsaharyjski), a nie jako adwokat okcydentalizacji państw położonych między
Polską (UE) a Rosją. W grze wobec Moskwy Niemcy będą więc częściej obciążeniem
(Gazociąg Północny, wizy Schengen, MAP dla Gruzji i Ukrainy, itd.) niż pomocą.
Niemiecka i polska strategiczna wizja miejsca Rosji i USA w Europie pozostają
bowiem w drastycznej sprzeczności i wzajemnie się wykluczają[18].
Możliwa, rozwijana na bazie
atlantycyzmu, współpraca polsko-brytyjska w zakresie kształtowania polityki
wschodniej UE (Londyn jest zawsze tradycyjnie zwolennikiem geograficznego
poszerzania Wspólnot, nie traktuje Rosji jak przeciwwagi dla USA, a od czasu
zabójstwa Litwinienki jego stosunki z Kremlem są chłodne) nie będzie w stanie
doprowadzić do zrównoważenia prorosyjskiej polityki Niemiec, Francji i Włoch.
Warta jest jednak podjęcia, choćby dla minimalizacji skutków dominacji państw
kontynentalnych w interesującym nas wymiarze aktywności UE.
Dążąc do pozyskania sojuszników w
łonie Unii i NATO na rzecz realizacji polskiego programu polityki wschodniej,
Warszawa powinna zrezygnować z walki o prestiżowe stanowiska niemające większego znaczenia praktycznego w procesie
podejmowania decyzji (Sekretarz Generalny NATO, przewodniczący Parlamentu
Europejskiego, przewodniczący Rady Europy itd.). Spory z Danią po kuriozalnym
oświadczeniu ministra Sikorskiego o ewentualnym członkostwie Rosji w NATO,
złożonym w ramach jego kampanii wyborczej na stanowisko szefa Sojuszu[19], przyniosły
interesom Rzeczypospolitej jedynie straty. Posady te, jako symbole, winny być
raczej instrumentem zdobywania przychylności słabszych od Polski sąsiadów,
którym powinniśmy oferować poparcie w zakresie ich uzyskania, a nie samemu po
nie sięgać. Należy postępować w myśl zasady, że mocarstwowość Europy Środkowej
w jej jagiellońskim wydaniu zbudowano zapraszając Litwina na tron krakowski, a
nie Polaka na tron wileński, co przecież nie odwróciło proporcji potencjałów
między Polską a Litwą. Głównym beneficjantem tej zasady, promowanym przez
Polskę, powinny być Czechy, które należy przyciągnąć do obozu polskiego i
związać z polską polityką wschodnią na forum UE i NATO, a które
w wymiarze symbolicznym będą trudnym obiektem rosyjskich ataków propagandowych
opartych na zarzutach historycznie motywowanej rusofobii, tak często i
skutecznie stosowanych przez Moskwę na forach europejskich i atlantyckich wobec
Polski i państw bałtyckich. Naturalnie polskie poparcie nie może dotyczyć
polityków rusofilskich czy silnie eurosceptycznych – jak prezydent Vaclav
Klaus, łączący obie te cechy.
Wejście w życie traktatu
lizbońskiego ma dla możliwości promowania polskich koncepcji polityki
wschodniej UE znaczenie negatywne. Wynika to z dwóch przyczyn. Nowy, oparty na
prostym przeliczniku demograficznym system głosowania w Radzie UE redukuje
znaczenie Polski i jej sojuszników z regionu i wzmacnia przewagę nad nami
ludnych państw basenu Morza Śródziemnego (Francji, Włoch, Hiszpanii). Skutkiem
tego systemu, jak można domniemywać, będzie więc prymat kierunku południowego
polityki unijnej, będącego priorytetem trzech z pięciu największych państw
„starej” UE. Jednocześnie powołanie „prezydenta UE” i wzmocnienie Wysokiego
Przedstawiciela ds. Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa wbrew
powszechnej opinii nie nada sprężystości polityce zagranicznej Unii. Nie usunie
też dualizmu jej kierownictwa, a jedynie zastąpi dualizm na linii Wysoki
Przedstawiciel – Komisarz ds. Stosunków Zewnętrznych i Polityki Sąsiedztwa,
dualizmem tego pierwszego i nowo powoływanego „prezydenta” oraz zamieszaniem
kompetencyjnym na linii „prezydent” – państwo prezydujące UE. Jedynym skutkiem
praktycznym tej zmiany będzie zaś zmniejszenie roli prezydencji unijnej w
kształtowaniu priorytetów polityki zagranicznej UE. Zlikwiduje to zatem szanse
na aktywizację interesującego nas kierunku w okresach prezydencji Polski,
Litwy, Łotwy, Estonii, itd. „Neutralny” – tzn. nieposiadający za sobą potencjału
własnego państwa narodowego – urzędnik wspólnotowy nie będzie zaś politycznie
zdolny do prowadzenia śmielszych działań wobec zdeterminowanych konkurentów (a
takim jest Rosja). Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że w nowym systemie
polityka zagraniczna Unii skoncentruje się na walce z globalnym ociepleniem i
skutkami tajfunów na Pacyfiku, uchylając się od stawienia czoła poważniejszym
wyzwaniom we własnym bezpośrednim sąsiedztwie, szczególnie gdyby oznaczało to
wejście w konflikt polityczny z państwem wielkości Rosji.
Dokonawszy przeglądu celów polskiej
polityki wschodniej oraz sił i środków własnych i możliwych do pozyskania
zasobów zewnętrznych, możemy pokusić się o następujące konkluzje:
1.
Polityka
wschodnia ma dla Polski znaczenie fundamentalne, na tym bowiem kierunku, w
rywalizacji z Rosją decyduje się przyszłość państw położonych w polu bezpieczeństwa
Rzeczypospolitej. Od jej pozytywnego rozstrzygnięcia – tzn. od okcydentalizacji
owych krajów, zależy zaś niepodległy byt Europy Środkowej, w tym Polski,
obecnie zapewniany nie przez siły własne regionu, lecz przez prestiż gwarancji
amerykańskich. Stan ten, jakkolwiek obecnie stabilny, nie będzie jednak trwał
wiecznie. Zadanie „stanięcia na własnych nogach” w wymiarze bezpieczeństwa ma
zatem dla Polski, Ukrainy i państw bałtyckich nieznany, ale ograniczony
horyzont czasowy.
2.
Państwem kluczowym
dla powodzenia planu politycznej przebudowy Europy Wschodniej w myśl interesów
Polski jest Ukraina. Powinna być zatem traktowana jako strategiczny i
najważniejszy sojusznik Rzeczypospolitej. Słabość wewnętrzna (niestabilność
polityczna i podatność na manipulacje rosyjskie) owego partnera jest przy tym
głównym czynnikiem ryzyka, sprowadzającym zagrożenie klęską. Ewentualne
zdominowanie Kijowa przez Moskwę miałoby dla bezpieczeństwa Warszawy, jak
zawsze w historii, najdalej idące konsekwencje.
3.
Najsolidniejszymi
sojusznikami Polski w świecie zachodnim (UE, NATO) są państwa bałtyckie. Należy
zatem dbać o utrzymanie z nimi wspólnego frontu. Precedensy opuszczenia Wilna,
Rygi czy Tallina przez Warszawę w ich sporze z Moskwą nie mają prawa więcej się
wydarzyć. Na kierunku rumuńskim i czeskim należy natomiast podjąć wysiłek
zbudowania trwałej współpracy w interesującym nas obszarze politycznym. Głównym
problemem Polski w zakresie jej zdolności koalicyjnych jest mały potencjał
ewentualnych, czy też już istniejących sojuszników, z których jedynie Rumunię
można uznać za państwo o średniej wielkości.
4.
Pole manewru
polskiej polityki wschodniej, obok ewolucji sytuacji na Ukrainie, Białorusi i w
Rosji, będą kształtowały dwie potężne zmienne zewnętrzne – USA i Niemcy, a raczej
stan ich relacji z Rosją i nawzajem między sobą. Ewentualna, choć mało
prawdopodobna trwała i autentyczna współpraca amerykańsko-rosyjska na bazie
antychińskiej, czy antymuzułmańskiej redukowałaby możliwości prowadzenia
skutecznej polityki wschodniej przez Polskę i sprowadzała na nasz kraj groźbę
restytucji systemu wzorowanego co do swej natury (choć już nie co do granic
stref wpływów) na porządku jałtańskim. Oznaczałoby to klęskę Warszawy i
otwierało drogę do utraty przez Rzeczpospolitą podmiotowości politycznej. Każda
sprzeczność interesów amerykańsko-rosyjskich działa zatem obiektywnie na naszą
korzyść.
Mniejsza (w przypadku CDU-CSU) czy
większa (SPD) podatność Niemiec na poszanowanie interesów rosyjskich, przy
odwróconej równoległej skali gotowości do współpracy z USA (mniejszej lub
żadnej w przypadku SPD i większej w przypadku CDU-CSU) czyni z RFN wyjątkowo
trudnego partnera. Drastycznie prorosyjskie i antyamerykańskie Niemcy Schrödera
niosły ze sobą groźbę porozumienia Berlina i Moskwy ponad głowami Polaków, ale
jednocześnie promowały Warszawę (wobec wrogości RFN w stosunku do USA) na
głównego sojusznika Waszyngtonu w Europie Środkowej. Niemcy Merkel
(umiarkowanie prorosyjskie i ocieplające stosunki z USA) powodują relatywne
obniżenie rangi Polski w hierarchii sprzymierzeńców Stanów Zjednoczonych w tej
części świata i utrudniają lobbowanie nad Potomakiem na rzecz polskich
koncepcji polityki wschodniej, jednocześnie jednak zdolne są (nawet jeśli tylko
pod przymusem polskiego weta wobec PCA UE-Rosja) do wykazania się wobec Polski
solidarnością europejską, której przykłady przyniósł szczyt UE-Rosja w Samarze
(18 V 2007)[20].
5.
Unia Europejska,
z uwagi na brak woli politycznej jej czołowych państw, dalekich od gotowości do
poświęceń na rzecz pomyślnego rozstrzygnięcia rywalizacji z Rosją o charakter
ustrojowy i orientację polityczną krajów wspólnego unijno-rosyjskiego
sąsiedztwa, będzie odgrywała w polskiej polityce wschodniej jedynie rolę
drugorzędną. W niektórych wskazanych wyżej aspektach będzie źródłem problemów,
w innych zaś wsparcia na rzecz realizacji interesów Warszawy. Promowane przez
rząd PO-PSL wejście w życie traktatu lizbońskiego pogorszyło zaś warunki
forsowania polskich priorytetów wschodnich w instytucjach unijnych.
Szczupłość środków własnych, potęga
rywala i czy to materialna, czy też moralna słabość sojuszników stawia przed
Rzeczpospolitą wysokie wymagania w zakresie kształtowania jej polityki
wschodniej. Ryzyko porażki jest duże. Porażka zaś łacno może przeistoczyć się w
klęskę. Mimo to Polska nie może zrezygnować z podjęcia wyzwania. Bierność –
tzn. opuszczenie naszych wschodnich sąsiadów i uznanie ich za trwale
przynależnych do strefy wpływów rosyjskich – niesie bowiem ze sobą nie groźbę,
ale pewność katastrofy.
Tekst z książki Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee
i praktyczne dylematy polityki zagranicznej (Kraków-Warszawa 2010), pracy
zbiorowej pod redakcją Jacka Kloczkowskiego i Tomasza Żukowskiego, zawierającej
artykuły rozwijające tezy wystąpień z cyklu konferencji eksperckich,
organizowanych przez Ośrodek Myśli Politycznej dla Kancelarii Prezydenta RP w
latach 2008-2009.