RAFAŁ MATYJA
Prawica w pułapce pamięci?
(tekst z książki Geopolityka i zasady (praca
zbiorowa), OMP, Kraków 2010)
W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia budziła
emocje i bywała przedmiotem „nocnych rozmów Polaków”. Książki o niej wykupywano
na pniu, nawet wtedy, gdy pełne były propagandowych ozdobników i cenzuralnych
przemilczeń. W prasie drugiego obiegu terminy Narodowa Demokracja, PPS czy
Piłsudczycy – pojawiały się ze sporą regularnością. Druga Rzeczpospolita, bo o
niej mowa, przestała interesować Polaków w momencie narodzin Trzeciej. Prawie
nie sięgamy do jej dorobku, poza dniem 11 listopada nie przywołujemy
doświadczeń. Co więcej, tradycje polityczne, owe słynne trumny, które miały
nami rządzić, umarły bezpowrotnie.
Sprawa jest oczywista gdy chodzi o
świadomość potoczną. Żadne społeczeństwo nie powinno żyć historią. Co innego,
gdy chodzi o szkolne programy, o świadomość elit, o ciągłość politycznego
doświadczenia. Wraz z obumarciem zainteresowania Drugą Rzeczpospolitą odeszły w
niepamięć ważne elementy tożsamości i samowiedzy politycznej. Ciągłości postaw
czy kultury politycznej nie towarzyszy ciągłość refleksji.
By ją uzasadnić trzeba by najpierw
pokazać Polakom, że mamy coś wspólnego ze światem naszych dziadków. Że jest
jakiś głębszy wspólny punkt odniesienia – niesprowadzający się do „walki o
niepodległość”. Że czas PRL nie jest jedynym okresem historycznym określającym
przez przystosowanie bądź opór naszą tożsamość. Co więcej – właśnie wiedza historyczna
daje możliwość ustanawiania wspólnego kodu pojęciowego, wspólnej wyobraźni
danej elity narodowej. Postulat taki nie zamyka zdolności rozumienia współczesności,
przeciwnie – impregnuje jedynie jej powierzchowną warstwę.
Spróbujmy przedstawić zatem zupełnie
podstawowe argumenty przemawiające za tym, by dziedzictwo historyczne
przemyśleć i przedyskutować na nowo. Pierwszy – dotyczy perspektywy krytycznej
wobec współczesnej polityki. Nie powinna ona służyć odpowiedzi na jałowe,
nadmiernie dziennikarskie pytanie: które państwo – Druga czy Trzecia
Rzeczpospolita – bardziej nam się udało. Powinna być raczej stałym ćwiczeniem
intelektualnym, pokazującym niedociągnięcia współczesności.
Drugi istotny argument to
konieczność napisania historii bliższej egzystencjalnej perspektywie
dzisiejszego młodego pokolenia. To obowiązek odkrycia na nowo dziejów polskiego
kapitalizmu, tego „porozbiorowego” i tego z Międzywojnia. To przedstawienie
zniekształconych przez doświadczenie komunizmu związków między sferą
ekonomiczną a polityką i kulturą. Paradoksalnie bowiem wiedza o Drugiej
Rzeczpospolitej mogła nas w znacznie większym stopniu uchronić od kosztownej
naiwności w początkach Trzeciej.
Trzeci z argumentów jest coraz
bardziej wiarygodny w wymiarze indywidualnym – a prawie nieobecny w publicznym.
To chęć poznania i zrozumienia własnych korzeni i określenia, właśnie wobec
nich, swojej aktualnej tożsamości. Śmieszna maniera tego nurtu intelektualnego,
który tożsamość postrzega jako wierność rekonstruowanym ad hoc
tradycjom, jest zaledwie karykaturą pracy, którą warto wykonać. Gdyby udało się
pieczołowicie odtworzyć rodowody współczesnych elit – zarówno w wymiarze
rodzinnym, jak i intelektualnym, zobaczylibyśmy zarówno elementy ciągłości, jak
też bardzo ciekawe redefinicje.
Historia polityczna pisana według
starej metody nie opowie nam niczego o tych zdarzeniach. Splot losów jest zbyt
pogmatwany, ich logika zbyt zakłamana, byśmy mieli dostrzec coś istotnego w
opisach walki reżimu z Kościołem, w analizach polityki Gomułki czy Gierka, czy
nawet w rekonstrukcjach pisanych na bazie
archiwaliów SB. To wszystko jest jakoś obok życia polskiego w okresie
PRL. Tak jak obok były kiedyś rozbudowane opisy dziejów SDKPiL, przy prawie
całkowitym przemilczaniu dziejów polskiej przedsiębiorczości.
Historię Polski ostatnich lat dwustu
czy trzystu trzeba czytać na nowo, szukać odpowiedzi na pytania pominięte w
dobie triumfu ideologii. Warto przeglądać zakurzone tomy klasyków myśli
politycznej, raz po raz przeżywając zaskoczenie ich nowoczesnością, o której my
– wyposażeni w komórki i laptopy – nie umiemy myśleć inaczej niż z wyrozumiałą
wyższością.
Prawica
i nowoczesność
Tymczasem przeważająca część myśli
prawicowej była przeniknięta
twardym postulatem nawiązania kontaktu z głównym nurtem europejskiej historii.
To nie przypadek, że kanoniczny tekst narodowców nosił tytuł Myśli
nowoczesnego Polaka i czytany w sto lat od pierwszego wydania nie traci
swojej polemicznej dynamiki. Tradycjonalistom tłumaczył, iż „życie idzie
naprzód, usuwając jedne, tworząc inne pierwiastki bytu narodowego”. I choć
wielu martwi się, że „tracimy swą oryginalność, zostajemy powoli takim samym szablonowym
skupieniem, jakimi są narody zachodniej Europy. Tymczasem – twierdził Dmowski –
my raczej tracimy naszą monstrualność i zostajemy powoli zdolnym do życia, zdrowym,
normalnym społeczeństwem”[1].
Krytyka dotknęła przede wszystkim
najinteligentniejszej części społeczeństwa, przygniecionej imperatywami
przeszłości, „obnoszącej uparcie stare ideały” i „wypłowiałe frazesy”. „Zerwać te strzępy, zajrzeć odważnie w
oczy prawdzie, odsłonić zagadnienia naszego nowoczesnego bytu narodowego
– to największe zadanie umysłowości polskiej” – puentował autor Myśli
nowoczesnego Polaka[2].
Wzorem owej nowoczesności są
społeczeństwa europejskiego Zachodu – przede wszystkim zaś Anglicy. To oni
mieli stać się wzorcem osobistej odpowiedzialności, charakteryzującej stosunek
elity do własnego kraju i własnego narodu. Pod wpływem Popławskiego, Dmowski
inaczej opisał zakres pierwszego i drugiego: rozszerzył granice nowoczesnej
Polski ku Górnemu Śląskowi, Mazurom, Prusom Królewskim. Inaczej definiował rolę
miast i skutki ich słabości widoczne w niedostatkach rozwoju cywilizacyjnego, a
nawet pewnych cechach umysłowości.
Dmowski byłby dziś mieszany z błotem
nie tylko przez lewicę czy liberałów, ale przede wszystkim przez cały legion
tradycjonalistów, którzy gotowi są uczynić cnotę ze wszystkiego co stanowi
polską odmienność, nawet jeżeli zdrowy rozsądek odgaduje w tym istotną
przeszkodę rozwoju. Mocne tony nowoczesności – obecne choćby w publicystyce
„Dziennika” i „Europy” – budziły na prawicy taki sprzeciw, że Roman Dmowski z
roku 1903 zostałby zapewne odsądzony od czci i wiary, oskarżony o lewicową
dywersję, a gdy weźmiemy pod uwagę jego politykę rosyjską z lat następnych,
zapewne także o narodową apostazję.
Jednak nie tylko ta tradycja
afirmowania nowoczesności została przez główny nurt umysłowy i polityczny
polskiej prawicy odrzucona. Nieobecne są także tradycje, które zamykały okres
Drugiej Rzeczpospolitej, nie tylko marginalna i w istocie mało prawicowa
„Falanga” Bolesława Piaseckiego, ale także pozostałe nurty tworzone przez
ludzi, którzy – gdyby nie II wojna światowa – wywarliby istotny wpływ na polski
wiek XX.
Ostatnia
prawica
Prawie zupełnie nieznany pozostaje dorobek najmłodszej
prawicy Drugiej Rzeczpospolitej. Prawicy budowanej przez ludzi, których całe
niemal dorosłe życie przebiegło w wolnym już państwie, dla których inicjacją do
życia publicznego było odzyskanie niepodległości lub wojna roku 1920. Wiedza o
specyfice tych środowisk, snujących plany Polski „mocarstwowej”, „imperialnej”,
była przez lata czymś niepotrzebnym. Nieużywanym nawet do projektowania
scenariuszy alternatywnych, do zadawania pytania o to, jak wyglądałaby Polska
lat 40-tych i 50-tych, gdyby nie zmiotła jej historyczna tragedia Drugiej
Wojny. To znów nie zarzut – ale obserwacja. Nie można nawiązać ciągłości z
kimś, kto jest dla nas na tyle nieinteresujący, że nie poznaliśmy go z imienia
i nazwiska. Nie znamy jego wojennych losów, jego myśli i pism. Kogo traktujemy
z wyniosłym przekonaniem o własnej wyższości.
Tę obojętność ostatnich lat należy
zestawić z wielogłosowym chórem czczącym redaktora paryskiej „Kultury”, jakimś
dziwnym zrządzeniem losu zaplątanego w dzieje tej „ostatniej prawicy”. Gdyby
nie książka Kazimierza Ujazdowskiego, stanowiąca nie tylko opis, ale wręcz
intelektualny hołd złożony Adolfowi Bocheńskiemu i ciekawa, choć wycinkowa
książka Artura Górskiego o Stanisławie Mackiewiczu, moglibyśmy powiedzieć, że
ludzie, których dzieliło od nas nieco więcej niż pół wieku, rówieśnicy znanych
nam przecież doskonale Giedroycia i Kisiela, obchodzili nas mniej, niż
którekolwiek inne pokolenie.
Co ciekawe zainteresowanie nimi nie
pojawiło się także w dużych formacjach prawicowych – nawet w ZChN, którego
liderzy znali osobiście Wojciecha Wasiutyńskiego, też „zaplątanego” w historię
lat 30-tych. Nie szukało takich korzeni odwrócone wówczas plecami do takich
tradycji Porozumienie Centrum, nie szukała ich też, co ciekawe, budowana w
atmosferze kultu Piłsudskiego KPN.
A w tropach tamtej prawicy można
było znaleźć rzeczy ważne: przekonanie o tym, że tylko Polska podniesiona do
rangi „imperium” może obronić swoją odrębność w Europie. Przekonanie, którego
rewersem jest głębokie przeczucie nadciągającej wraz z końcem lat 30-tych
klęski. Można było znaleźć rozpoznanie odmienności duchowej chrześcijańskiej
Polski od sił ideowych napędzających mechanizmy władzy dwóch totalitarnych
sąsiadów. Obok krytyki Europy „demoliberalnej” można było odkryć afirmację
porządku wolności. Afirmację nie gołosłowną, lecz praktyczną, znajdującą wyraz
w sprzeciwie wobec autorytarnych praktyk sanacyjnych rządów. Można było przejść
mostami pozostawionymi przez Bocheńskiego i Wasiutyńskiego, i potraktować je
jako próbę rekonstrukcji i rewizji dwóch wielkich tradycji prawicy: konserwatywnej
i narodowej.
Czwarte
Pokolenie?
Most Wasiutyńskiego był dobrze przygotowany, jego autorowi
dane było towarzyszyć zza Atlantyku nie tylko przemianom powojennej Polski, ale
także narodzinom Trzeciej Rzeczpospolitej. Wierzył, że ruch narodowy nie jest
epizodem historii politycznej zamkniętej między rokiem 1893 a 1939. Jego rekonstrukcja myśli narodowej dokonana w
kilku ważnych broszurach miała pozwolić młodemu pokoleniu Polaków nawiązać do
tradycji Narodowej Demokracji. Jak pisze w interesującej biografii
Wasiutyńskiego Wojciech Turek, praca Wasiutyńskiego oparta była na przekonaniu,
że sytuacja Polski końca XX wieku jest podobna do tej, jaka istniała na
przełomie wieku XIX i XX, a zatem przywraca sens i ważkość tamtym tradycjom
politycznym[3].
O ile w Źródłach niepodległości
(1977) Wasiutyński próbował odbudować zręby endeckiej tradycji myślenia o
Polsce, wykazując zasadniczo odmienne od tradycyjnego postrzeganie kwestii
narodowej, granic państwa, jego geopolitycznych interesów, o tyle Czwarte
pokolenie (1982) formułowało wprost pewną ofertę polityczną. Pisane nadal z
intencją polemiczną[4],
pokazywało pozytywną rolę, jaką odegrała cała formacja narodowa w pierwszej
połowie XX wieku, wykazywało rangę inicjatyw politycznych, tekstów naukowych i
literackich powstałych w tym kręgu.
Wasiutyński bronił postaw i poglądów
własnego, trzeciego pokolenia narodowców. W tekstach o Adamie Doboszyńskim,
Bolesławie i Stanisławie Piaseckim, Zbigniewie Stypułkowskim nie bez krytycyzmu
przedstawiał racje i losy tego najbardziej tragicznego pokolenia, wychowanego w
Polsce wolnej, ale przez całe dorosłe życie będącej świadkami upokarzającej
niewoli. „I teraz – pisał z nadzieją w roku 1981 – wchodzi w szranki czwarte
pokolenie nacjonalistów polskich, urodzone i wychowane ‘w socjalizmie’, nie
pamiętające Polski niepodległej ani nawet okresu narzucania siłą władzy
komunistycznej narodowi”[5].
Projekt polityczny nacjonalizmu
„czwartego pokolenia” zawarł z kolei w dwóch ważnych tekstach. Pierwszy z nich,
O program większości, ukazał się w roku 1986 i stanowił jedną z prób
wytyczenia alternatywnej wobec głównego nurtu „Solidarności” drogi politycznego
rozwoju opozycji w Polsce. Komponentami programu większości miały być:
katolicyzm, dążenie do niepodległości połączone z gotowością zawarcia
kompromisu z Rosją, zerwanie z ekonomicznym socjalizmem i uruchomienie przemian
demokratycznych.
Wskazywał przy tym drogę
politycznego działania, która odrzuca zarówno program powstańczo-rewolucyjny,
jak i program ugodowy. Krytykował również ludzi wychowanych w tradycji
endeckiej, którzy w latach 80-tych reprezentują – jak np. Dobraczyński –
wyrazistą tendencję ugodową. O polityce solidarnościowej pisał zaś, że „była
poetycka. Pełna symboli i aktów symbolicznych, owiana wiarą w moc Prawdy i
Jedności. Towarzyszyła jej na każdym kroku poezja zawodowa i amatorska,
religijna i kabaretowa”[6].
Przeciwstawiał temu wywiedziony z tradycji Ligi Narodowej program walki
cywilnej – poszerzania zakresu wolności, przede wszystkim w sferze oświaty,
kultury, obiegu informacji. Po roku 1987 drogą tą poszła zresztą – porzucając
ideę „społeczeństwa podziemnego” – także znacząca część „Solidarności”. Prawicy
zaś zabrakło wówczas talentu, pracowitości i determinacji, by swoje stanowisko
przenieść ze sfery publicystyki w przestrzeń politycznego działania.
Kolejna polityczna broszura
Wasiutyńskiego, swego rodzaju testament rewizjonistycznego nurtu Narodowej Demokracji
– Stronnictwo Wielkiego Celu – była projektem partii
chrześcijańsko-narodowej, bardzo podobnej w swej tożsamości do ZChN.
Eurosceptycznej, niewierzącej w szanse „Europy z Maastricht”, dekomunizacyjnej,
opowiadającej się za gospodarką rynkową i podporządkowaną interesowi narodowemu
prywatyzacją. Co ciekawe – wizje budowy na bazie ZChN stronnictwa stricte
narodowego, spadkobiercy Narodowej Demokracji, snuto po raz ostatni jeszcze w
roku 1998. A jednym z rzeczników takiego pomysłu był późniejszy premier –
Kazimierz Marcinkiewicz.
Niespełniona
kontynuacja
Projekt stronnictwa kontynuującego w poważny – a nie epigoński
– sposób działalność przedwojennej endecji spalił jednak na panewce znacznie
wcześniej. W roku 1998 było za późno by go ratować. Nie wiadomo zresztą, czy
warto było w ogóle podejmować taki projekt na płaszczyźnie polityczno-organizacyjnej.
Skoro bowiem prawica Trzeciej Rzeczpospolitej nie wyrosła z jakiejś odrębnej
akcji politycznej lat 80-tych, skoro poczęła się w tyglu walki o szyld
„Solidarności” toczonej między Wałęsą a salonem warszawsko-krakowskim, to
racją bytu dużego stronnictwa było wpisanie się w ten nowy model działania.
ZChN stało się zatem w obrębie tej
związkowo-katolickiej prawicy strażnikiem moralności, religijnym sumieniem, a
zarazem skrzydłem wyraziście eurosceptycznym. Nie było tu mowy o polityce
nowoczesności a la Dmowski, o duchu ofensywnej dyplomacji, o projektach
ustrojowych. Raczej o obawie przed laicyzacją. W ZChN dominować zaczął – co
przyznawali prywatnie niektórzy liderzy – typ działacza parafialnego, nie
zorientowanego w szerszym kontekście polityki, zapalonego do moralizowania,
zapamiętałego w klerykalizmie, raz szczerym, innym razem tylko instrumentalnym,
wyborczym.
To, co w tej partii pasowało jeszcze
do tradycji narodowej, zawdzięczała prawicy lat 80-tych: Wiesławowi Chrzanowskiemu
czy Markowi Jurkowi. Szczególnie rola tego pierwszego – jako istotnego nośnika
i interpretatora tradycji narodowej – zasługuje tu na odrębne miejsce. W latach
PRL Chrzanowski głosił niezwykle oryginalny, choć w praktyce niezrealizowany
projekt politycznego działania. Projekt – podobnie jak w tekstach
Wasiutyńskiego i całej tradycji endeckiej – odrzucający scenariusz ugody (tak
oceniał politykę środowiska Znak-u i Pax-u), jak też koncepcje insurekcyjne czy
rewolucyjne (o takie skłonności oskarżał środowisko KOR).
Chrzanowski głosił nieco inną niż
Wasiutyński wizję kontynuacji ruchu narodowego. Ciągłość miała dotyczyć
politycznej metody, a nie sfery symbolicznej. On sam identyfikował się zaledwie
z umiarkowanym nurtem endecji, inaczej niż rozpoczynający swą karierę w ONR
Wasiutyński. Co więcej – sposób, w jaki kształtował ZChN, zapraszając doń
środowiska skupione wokół Antoniego Macierewicza, Stefana Niesiołowskiego czy
Jerzego Kropiwnickiego, sugerował raczej wizję budowy narodowo nastawionej
chadecji, niż kontynuacji Stronnictwa Narodowego.
Tu zresztą trzeba wskazać
najpoważniejszy problem związany z odczytaniem „dziedzictwa Narodowej Demokracji”.
Zarówno bowiem Chrzanowski jak i Wasiutyński, a także znacznie od nich młodszy
lider RMP – Aleksander Hall – zafascynowani byli przede wszystkim działaniami
Ligi Narodowej z okresu poprzedzającego odzyskanie niepodległości. Był to wybór
zrozumiały, bo w jakimś sensie adekwatny do sytuacji końca PRL. Jednak po 1989
roku w zasadzie nie sięgnięto poważnie do dorobku ZLN czy SN w okresie
późniejszym. Polska po roku 1989 zdawała się bardziej różnić od Drugiej
Rzeczpospolitej, niż rzeczywistość stanu wojennego od przełomu XIX i XX wieku.
Konserwatyzm
ostatniej szansy
Można niekiedy odnieść wrażenie, że marginalny w
Drugiej Rzeczpospolitej, nieznany szerszej publiczności konserwatyzm nie będzie
miał żadnych szans na przetrwanie w politycznym i umysłowym życiu drugiej
połowy wieku XX. Stało się jednak inaczej. Po krótkiej szansie, jaką na
kontynuację tradycji endeckiej zdawało się dawać Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe,
okazało się, że dziedzictwo to ulega zapomnieniu i nie kształtuje już
tożsamości żadnego intelektualnie lub politycznie żywotnego środowiska.
Konserwatyzm nie był receptą
politycznego działania w stanie wojennym – choć już wówczas proponował pewien
potencjał krytyczny, istniejący dzięki wspomnianym wyżej analogiom
historycznym. Okazał się natomiast znacznie bardziej funkcjonalny jako język
opisu sytuacji i system politycznych wartości w początkach nowego państwa. Po
pierwsze dlatego, że niósł zakodowany w sformułowanym przez Stańczyków
przesłaniu imperatyw silnej władzy wykonawczej, utożsamiany retorycznie z siłą
państwa. Po drugie dlatego, że dzięki sile amerykańskiego neokonserwatyzmu podpowiadał
sposoby krytyki współczesnej kultury, a także diagnozy stosunków
międzynarodowych. Po trzecie wreszcie – zachowywał wyraźną odrębność od
związkowej formuły prawicy.
To prawda, że skończyło się to
poważnym ograniczeniem jego szans politycznych. Zarówno Partia Konserwatywna Aleksandra
Halla, jak też Koalicja Konserwatywna Kazimierza Ujazdowskiego, a wreszcie
Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe nie odegrały istotnej roli. Nie dotarły ze
swym wyrazistym przesłaniem do szerszego kręgu odbiorców. Poważniejszą szansą
było nadanie konserwatywnej tożsamości PiS, ale i tu – zwłaszcza po dojściu
partii do władzy w roku 2005 – konserwatyzm okazał się stanowiskiem
mniejszości.
Czy zachował – jak chce Kazimierz
Ujazdowski – swoją żywotność, to sprawa dyskusyjna. Warto dostrzec, że tym
razem „most” został wybrany spośród zamkniętych tradycji. Ważna książka
Ujazdowskiego o myśli i spuściźnie intelektualnej Adolfa Bocheńskiego jest
próbą dokonania selekcji materiału przemawiającego do nas z odległości
kilkudziesięciu lat. Co więcej jest to materiał przemawiający także dzięki
kilku istotnym analogiom. Tożsamość Bocheńskiego została ukształtowana przez
szkołę konserwatywną, ale wyzwaniem, wobec którego stanął od lat najmłodszych,
było już własne państwo. Stąd jego myśl rozważa zagadnienia polskiej polityki
państwowej, a nie „sprawy polskiej”, którą trzeba postawić na porządku dziennym
teatru europejskiego po to, by owo państwo przywrócić.
Ujazdowski przypisuje żywotność
konserwatyzmu przede wszystkim jego zdolności do kształtowania myśli ustrojowej
– w polemice z dominującym nurtem myśli konstytucyjnej[7]. Wybór Bocheńskiego
uzasadnia takie właśnie skonfigurowanie tożsamości konserwatywnej. Ale czy nie
skazuje go na bycie jednym z nurtów krytyki politycznej – inspirującym i
nierzadko ważnym, ale niewykraczającym, podobnie jak wpływ Bocheńskiego w
Drugiej Rzeczpospolitej, poza sferę ekspercko-publicystyczną? Pozostającym w
pewnej sprzeczności z praktyką i dominującymi przekonaniami elit? Konserwatyzm
stał się beneficjantem faktu, że pierwsza faza renesansu prawicy miała przede
wszystkim charakter intelektualny a nie praktyczny. Że lata osiemdziesiąte
odradzały nie tyle polityczną praktykę, ale przede wszystkim refleksję.
Powrót
myśli politycznej
Było to zjawisko wykraczające poza ramy badań akademickich.
Wobec skrępowania debaty publicznej teksty na ten temat bywały przestrzenią, w
której odbudowywano kluczowe pojęcia i frazy myślenia politycznego. Inspirowały
one pierwsze wystąpienia grup opozycyjnych nienawiązujących do marksistowskiego
„rewizjonizmu”. Grup, które w dawnych tekstach znajdowały formę, przy pomocy
której można budować własne opinie, znajdowały narzędzia analizy i sposoby
politycznej perswazji.
Ten renesans – wyznaczony przez
książki Marcina Króla, publicystykę Aleksandra Halla i Jacka Bartyzela, a
wcześniej jeszcze przez inspirujące teksty pisarzy starszego pokolenia –
Andrzeja Micewskiego czy Wojciecha Wasiutyńskiego – nie prowadził przy tym do
prób odbudowy historycznych obozów. Tylko chwilowo można było odczytać go jako
próbę dopisania sobie protoplastów, takiego ich „skonfigurowania”, by stali się
swego rodzaju intelektualnymi patronami podejmowanych pod koniec lat 70-tych
prób politycznych.
Historycy myśli, którzy chcieliby
pisać opasłe tomy o wpływie Romana Dmowskiego, Adolfa Bocheńskiego czy
krakowskich Stańczyków na idee przewodnie opozycji demokratycznej, srodze się
jednak zawiodą. Przyjdzie im bowiem śledzić nie tyle losy myśli, ile formy.
Największy wpływ, jaki wywarła literatura polityczna okresu Drugiej
Rzeczpospolitej i walki o niepodległość polega bowiem nie na recepcji gotowych
konceptów, ale na nawiązaniu do formy.
Formy, która nie bawi się literacką
czy historyczną aluzją, nie jest sztuką moralitetu – tak lubianego w głównym
nurcie opozycji – ale próbą zbudowania racjonalnego i falsyfikowanego dyskursu
o polityce. Z Dmowskiego i Bocheńskiego brano chłód, krytycyzm, zamiłowanie do
wnikliwej analizy położenia międzynarodowego. Brano też pewien zamiar
kształtowania świadomej opinii publicznej, jako istotnego czynnika polityki.
Polityki opartej nie na zaufaniu do przywódcy, ale na zrozumieniu przez
możliwie szerokie kręgi realiów i celów działania.
Co ciekawe – forma poważnej
publicystyki politycznej, zamykanej przynajmniej na kilkunastu stronach
maszynopisu i rozważającej sprawy w perspektywie dłuższej niż aktualny sezon,
straciła poczytność wraz z upadkiem systemu opresji. Nawet jeśli z nawyku
pisano jeszcze długo – to bez odpowiedniego dystansu. Z czasem takiego pisania
zaniechano, a pisma, które publikowały z determinacją długie teksty, traciły na
znaczeniu i lokowały się gdzieś na marginesie tak zwanej debaty publicznej.
Zerwanie
ciągłości
Czy w tej sytuacji renesans myśli politycznej,
szczególnie prawicowej, z jakim mieliśmy do czynienia w ostatniej dekadzie PRL,
miał jakikolwiek wpływ na to, co stało się po roku 1989? Czy też w warunkach
zerwanej ciągłości pisma polityczne powstałe wówczas były jedynie
intelektualnym ćwiczeniem? Czy słabość intelektualna głównych formacji wywodzących
się z opozycji nie poświadcza, iż było to – parafrazując Norwida – jedynie
„narzędzie potrzeby, która nie była”?
Wszak – jak już powiedziano –
Trzecia Rzeczpospolita nie tylko nie doprowadziła do odbudowania więzi z
dawnymi czasy, z tradycją swojej poprzedniczki (Drugiej Rzeczpospolitej), ale
owo intelektualne zerwanie jeszcze pogłębiła. Nie dlatego, że nie zaistniały w
niej prawomocnie Stronnictwo Narodowe czy Polska Partia Socjalistyczna, ale
przede wszystkim dlatego, że umysły ówczesnych „sprawców” widziały początek
wszystkich spraw w roku 1989. Ten zabieg miał jasny cel: zbudować nową
wspólnotę, opartą na wybaczeniu i zapomnieniu. Wybaczeniu i zapomnieniu różnych
rzeczy, od stanu wojennego poczynając, a na latach stalinowskich kończąc. Od
przemocy stosowanej przez policyjne państwo do kompromitujących aktów
lojalności części polskiej inteligencji.
Do chwili powołania IPN – placówki,
która w pierwszym zamiarze nie była zresztą instytucją badawczo-naukową – nie
uruchomiono żadnego istotnego programu badawczego zmierzającego do odzyskania pamięci,
do nawiązania ciągłości instytucji państwowych. Nie tylko prawicowe próby
nawiązań traktowane były ironicznie. Główny nurt opozycji niezwykle krytycznie
przyjął inicjatywę Jana Józefa Lipskiego zmierzającą do odbudowy PPS. Bez sensu
powtarzano tezę Giedroycia o dwóch trumnach – choć z wielkim trudem można było
wskazać jakichkolwiek spadkobierców Dmowskiego czy Piłsudskiego.
Powyższe konstatacje nie są przy tym
aktem oskarżenia. Wielu ludzi uważało wówczas, iż poważne magazyny intelektualne
powinny uwolnić się od tematyki historycznej. W to miejsce weszły inne mody,
inne tematy. Jedynym pismem, które się im oparły – zostały krakowskie „Arcana”.
Liderzy nie całkiem nowoczesnej prawicy lat 1990-1997 mieli przy tym zwyczaj
pokpiwać z historycznych inklinacji części publicystów, postrzegając samych
siebie jako reprezentantów realnych interesów i swego rodzaju ducha dziejów,
który każe złożyć do lamusa całą intelektualną historię Drugiej
Rzeczpospolitej.
Prawica partyjna była jednak oddana
polityce bieżącej, lekceważąc jakąkolwiek pracę programową, intelektualną czy
formacyjną. Pojawiające się inicjatywy młodego pokolenia (Koalicja
Konserwatywna, Kwartalnik Konserwatywny) traktowała raczej jako element
kulturowego renesansu prawicy – analogiczne do Frondy czy Pampersów – niż jako
propozycję budowania silniejszej tożsamości. Jednocześnie prawica kulturowa
chętniej akcentowała religijne, a potem historyczno-wspólnotowe wątki własnej
tożsamości, uznając – skądinąd słusznie – tradycję polityczną za „zbyt ciężką”.
Niepasującą do jej marketingowo sformatowanej tożsamości. Język myśli
politycznej nie przemówił. Uznano jego niszową atrakcyjność, dopuszczano go do
głosu. Ale nie potraktowano poważnie.
Dawni
mistrzowie
Tymczasem Dmowski i Bocheński na prawicy, a Brzozowski
na lewicy, byli w istocie lepszymi mistrzami nowoczesnej polityki niż zdolni
przede wszystkim do retorycznych popisów liderzy polityki lat 90-tych. Problem
polegał jednak na tym, iż ważne odczytania myśli XIX i pierwszych dekad XX
wieku – dokonane przede wszystkim przez Chrzanowskiego i Wasiutyńskiego, ale
także przez Marcina Króla – naznaczone były manierą rewizjonistyczną, polemiką
z odczytaniem dosłownym, wiernym literze tekstów. Były zarazem próbą
udowodnienia nowoczesnej w swym mniemaniu inteligencji lat 70-tych czy 80-tych,
iż tradycje polityczne nie są zamknięte w ich pokracznych, epigońskich formach.
Że ich kontynuacja nie sprowadza się do noszenia orzełków lub mieczyków.
Nie uchylając wagi pracy, jaką
wykonano by ocalić elementy myśli prawicowej w skrajnie nieprzyjaznej atmosferze
PRL, wydaje się, że ów rewizjonistyczny zamiar czyni tę próbę równie
anachroniczną, jak to, co próbuje ona „uaktualnić” i unowocześnić. Wypada zatem
ponad tymi wysiłkami podjąć próbę czytania na nowo Dawnych Mistrzów, nie
usprawiedliwiając na siłę ich błędów, nie bijąc się w cudze piersi i nie
dopisując sobie fikcyjnych genealogii.
Nowa prawica, budowana w dialogu z
realiami współczesności, ale także w ideowej rozmowie z całą polską tradycją
intelektualną, powinna zastanowić się nad sensem podstawowego testamentu
ostatniej prawicy, wyrażonego przez Adolfa Bocheńskiego, który pisał proroczo,
iż „Polska, jeśli nie zostanie mocarstwem i
nie zepchnie z mocarstwowego stanowiska jednego z dwu potężnych
sąsiadów, ulegnie nowym rozbiorom”[8]. Warto pamiętać, że nasz udział w
sojuszach zachodnich nie unieważnia podstawowych elementów sytuacji
międzynarodowej Polski widzianych w perspektywie długiego trwania. Zwłaszcza,
że obecna koniunktura geopolityczna trwa niespełna lat dwadzieścia.
Postulat silnego państwa – poważnie
lekceważony przez pokolenie polityków „Solidarności” – szczęśliwie nie został
wzmocniony żadnymi niekorzystnymi wydarzeniami. Polska nie stanęła przed żadnym
wyzwaniem, które mierzyłoby nasze zdolności obronne i dyplomatyczne w
nierównej grze z którymkolwiek z sąsiadów. Dlatego też prawica uległa – wraz z
całą postsolidarnościową elitą – złudnej wierze w stabilność międzynarodowej
koniunktury i z rozkoszą skupiła się na sprawach światopoglądowych i wewnętrznych
rozliczeniach. Pewien silny impuls polityczny – w kierunku budowy wewnętrznej i
międzynarodowej siły państwa – wywołany przez rząd Jarosława Kaczyńskiego, miał
swój kres w nieudolności taktycznej i skłonności do wewnętrznych kłótni. Nie
został zrozumiany przez elity, nie podtrzymał go ani PiS w opozycji, ani nawet
sprawujący urząd Prezydent.
Podobnie zatem jak nie ma dziś
prawicy nowoczesnej, wolnej od tradycjonalistycznych skłonności, tak też nie ma
prawicy państwowej, ani takiej, która uznawałaby bezwzględny prymat polityki
zagranicznej i racji stanu nad wewnętrznym teatrem parlamentarnym i medialnym.
Takiej prawicy można się uczyć z pism klasyków, nie próbując przy tym odtwarzać
cieni politycznych stronnictw. Taką myśl warto prezentować młodemu pokoleniu,
nie upiększając jej rewizjonistycznym makijażem i nie dopisując pocieszających puent
do tego, co jest jej porażką.