ARTUR WOŁEK
III
Rzeczpospolita:
słabość
państwa jako słabość instytucji
Tekst z pracy zbiorowej Rzeczpospolita 1989-2009.
Zwykłe państwo Polaków?, OMP, Kraków 2009, red. Jacek Kloczkowski
Na
przestrzeni ostatnich kilku lat teza o słabości państwa polskiego, które
wyłoniło się z przemian lat 1989-1991, przestała budzić kontrowersje. Nawet
najbardziej zaciekli obrońcy III Rzeczypospolitej, którzy w sporze z jej
przeciwnikami jeszcze niedawno gotowi byli bronić każdego artykułu konstytucji
z 1997 r., zauważają, że istnieją jednak jakieś „mechanizmy ustrojowe, które (jak wskazują dotychczasowe
doświadczenia) nie funkcjonują poprawnie, a jednocześnie ich usunięcie poprzez
praktykę konstytucyjną natrafia na trudności i bariery”.
Słabością państwa bywają określane
niemal wszystkie wady, których nie brakuje III Rzeczypospolitej: niemoc w
ograniczaniu przywilejów branżowych i korupcja, niska jakość prawa i procesy
sądowe ciągnące się latami, brak inwestycji w badania i rozwój oraz brak
mecenatu państwowego w kulturze. Pierwsza i zasadnicza przeszkoda w opisie
słabości państwa po 1989 r. ma więc najwyraźniej charakter pojęciowy. Aby
opisać na czym polega słabość państwa, trzeba odpowiedzieć na pytanie, na czym
polega silne/normalne/zdrowe państwo, a ta odpowiedź ma charakter normatywny.
Grozi odesłaniem do sporów filozoficznych, ideologicznych czy politycznych i
niemożnością rozstrzygającego odwołania do empirii. Nie dziwią więc strategie
zwolenników tezy o słabości III Rzeczypospolitej. Jedni, jak Rafał Matyja, uogólniają
badane przez siebie empirycznie oczywiste słabości państwa, w ten sposób
unikając pytania o normatywną wizję silnego państwa,
inni, jak Jerzy Hausner i Mirosława Marody, werbalnie odcinają się od tezy z
wielkim kwantyfikatorem, choć w istocie mówią o kryzysie państwa.
Obie strategie mają wspólną wadę: pozostają bezsilne wobec krytyki wychodzącej
z jawnie odmiennych przesłanek normatywnych. Stąd ostatni chyba poważny oponent
tezy o słabości państwa, Wojciech Sadurski, może twierdzić, że jego słabości
wcale nie mają charakteru ustrojowego/systemowego, ale polegają na
„niewłaściwej praktyce” korzystania z konstytucji z 1997 r. Silne/normalne/ zdrowe
państwo wcale nie potrzebuje jednoznacznie określonego ośrodka władzy
wykonawczej, dwugłowa egzekutywa nie jest systemową wadą, tylko politycy nie
potrafią działać w konstytucyjnych ramach i ogólnie „imposybilizm” jest (…)
właściwym określeniem jednej z głównych funkcji konstytucji (każdej
[podkreślenie Sadurskiego] efektywnej konstytucji): konstytucja dosłownie ‘nie
pozwala’ władzy ustawodawczej i wykonawczej na pewne działania, sprzeczne z
regułami proceduralnymi, kompetencyjnymi i treściowymi, utrwalonymi jako
‘reguły gry’ systemu politycznego.
Taka argumentacja przenosi dyskusję albo na pole sporów o istotę
konstytucjonalizmu i liberalnego państwa, albo zmusza do postmodernistycznej
deklaracji, że państwo jest pojęciem zasadniczo spornym (essentially
contested) i każdy może zostać przy swoim rozumieniu i silnego, i słabego
państwa.
Jak ominąć rafę normatywizmu w
badaniu słabości państwa podpowiada Francis Fukuyama. Proponuje on rozróżnić
zakres aktywności państwa – czyli funkcji i celów, które państwo na siebie przyjmuje – od siły państwa czy jego władzy.
Dyskusja o celach państwa ma wyraźnie normatywny charakter, natomiast siła
państwa to jego zdolność do formułowania celów (jakichkolwiek) i ich osiągania,
„zdolność do planowania i realizowania polityki”.
Treść polityki jest więc zależna od celów, normatywnie zakorzenionych – ale o
możliwościach ich urzeczywistnienia da się rozmawiać w języku empirycznej
politologii. Można zadać pytanie o to, jakie instytucje sprzyjają tworzeniu
spójnej polityki, czy państwo posiada instrumenty reagowania na zmiany w jego
otoczeniu, czy założone cele są realizowane i czy państwo ma środki kontroli
procesu wdrażania polityki itd.
Eleganckie rozróżnienie Fukuyama
buduje na całkiem sporym już nurcie powrotu do badań państwa jako instytucji,
która strukturyzuje działania aktorów społecznych: zachęca lub zniechęca do
podejmowania pewnych kroków, rozwiązuje niektóre dylematy działań zbiorowych,
ale często generuje też specyficzne problemy.
Ten instytucjonalny wymiar państwa jest w dużej mierze niezależny od celów,
jakie za jego pośrednictwem realizuje wspólnota polityczna. Państwo jako
organizacja podejmująca wiążące decyzje dotyczące wszystkich członków wspólnoty
politycznej potrzebuje pewnych zdolności, możliwości czy potencjałów (capabilities),
by osiągnąć jakiekolwiek cele polityczne. Pojęcie to opisuje zatem w miarę
trwały sposób oddziaływania władzy na otoczenie, którego efektem są w miarę
powtarzalne rezultaty.
Przykładowo, mówi się, że konstytucja napisana przez amerykańskich Ojców
Założycieli nie pozwala na kumulowanie się konfliktów politycznych, bo każda
większość ma doświadczenie bycia mniejszością w jakimś innym wymiarze. Zatem
instytucje, które generują przecinające się podziały polityczne, dają państwu
dużą zdolność do zarządzania podziałami socjopolitycznymi (cleavages),
co jest konieczne dla realizacji każdej długofalowej polityki. Nie wyklucza to
konstatacji, że amerykańskie rządy często nie wykorzystywały tego potencjału,
choćby do rozwiązania problemu podziałów rasowych.
Zastosowanie
pytań, które badacze stawiali w odniesieniu do państwa amerykańskiego, do rzeczywistości
III Rzeczypospolitej
niesie oczywiście ze sobą ryzyko metodologicznego astygmatyzmu, nieadekwatności
perspektyw, ale jest ono minimalizowane przez wysoce formalny charakter
zdolności stanowiących o sile państwa. Formalizm czyni je odpornymi na zmianę
kontekstu, ale zarazem ogranicza zakres odpowiedzi na pytanie o istotę słabości
państwa polskiego po 1989 r. Instytucje, które oceniamy według amerykańskiego
schematu, podlegają bowiem oddziaływaniu kontekstu społecznego, z którym
instytucjonalizm w ogóle słabo sobie radzi. Przykładowo, potrafi wskazać, w
jaki sposób rządzące elity mogą uzyskać niezależność od krótkoterminowej presji
grup interesów, a tym samym zwiększyć swą zdolność strategicznego podejmowania
decyzji, ale już jakość elit, która decyduje o korzystaniu z tego potencjału,
jest sprawą unikalnego czasowo i geograficznie kontekstu. Pamiętając zatem o
ograniczeniach wyjaśnień instytucjonalnych i nie zapominając o
pozainstytucjonalnym, społecznym kontekście naszych odpowiedzi, spróbujmy spojrzeć
na słabość III Rzeczypospolitej przez okulary badania państwowego potencjału
instytucji powstałych w ostatnim dwudziestoleciu.
Zdolność
do podejmowania decyzji i wcielania ich w życie
Najważniejsza,
właściwie definicyjna, zdolność władzy publicznej, to zdolność do podejmowania
decyzji i wcielania ich w życie.
Istotą nowożytnego państwa – rozumianego jako odpersonalizowany, tj. różny od
rządzących i rządzonych porządek władzy publicznej o suwerennym, wyłącznym
charakterze na pewnym ściśle określonym terytorium – jest bowiem istnienie
instytucji i ich personelu relatywnie niezależnego od oddziałujących sił
społecznych. Instytucje te są w stanie rzeczywiście „przenikać społeczeństwo w
celu logistycznego wcielania w życie decyzji politycznych w całym kraju”.
Oznacza to, bardziej szczegółowo, zdolność do ustalania i utrzymywania
priorytetów państwa, zdolność do koordynacji sprzecznych celów politycznych
tak, by tworzyły spójną, realizowalną całość, a następnie zdolność do
zapewnienia realizacji przyjętej polityki, w razie potrzeby zaś zdolność do
zmiany polityki uprzednio przyjętej.
Polska po 1989 r. charakteryzowała
się z jednej strony dość dobrą formalną integracją struktur podejmowania wiążących
decyzji publicznych, ale z drugiej słabo przekładało się to na umiejętność
tworzenia spójnej polityki w większości dziedzin życia społecznego. U początków
polskich problemów z ustalaniem i utrzymywaniem priorytetów polityki leżą decyzje Okrągłego Stołu, za sprawą których
zadanie wyłonienia jednoznacznie dominującego ośrodka podejmowania decyzji
politycznych, do dziś nie zostało zakończone.
Porozumienia Okrągłego Stołu
tworzyły instytucjonalne podstawy specyficznej reguły wzajemnego blokowania w
podejmowaniu decyzji publicznych. Prezydent z monopolem na desygnowanie
premiera, kompetencją do sprawowania „ogólnego kierownictwa” w sprawach
obronności, bezpieczeństwa i polityki zagranicznej oraz silnym wetem ustawodawczym
i niemal nieograniczonymi możliwościami rozwiązania Sejmu, mógł zablokować
działanie każdej większości parlamentarnej. Nie mógł jednak tworzyć
samodzielnej polityki, gdyż normotwórczo był w pełni uzależniony od parlamentu
a wykonawczo od rządu, praktycznie nie posiadając własnej administracji.
Nie był to jedyny przejaw reguły
blokowania z początków polskiej transformacji. Warto przypomnieć zapomniane już
dziś napięte stosunki między Sejmem i Senatem dwóch pierwszych kadencji,
przejawiające się ciągłymi sporami o dopuszczalny zakres ingerencji Senatu w
ustawy uchwalane przez Sejm czy patem ustawodawczym (niemożnością ani
przyjęcia, ani odrzucenia projektu ustawy).
Warto przypomnieć wiążące dla rządu uchwały „określające podstawowe kierunki
działalności państwa”, które mogły zawierać choćby i listę przedsiębiorstw
niepodlegających prywatyzacji, wpisywanie przez Sejm do ustawy budżetowej
imiennie określonych wydatków czy nagminne nicowanie rządowych projektów ustaw[12].
Reguła blokowania była typową regułą
okresu przejścia od systemu autorytarnego do demokracji, która nakazywała
każdemu z organów władzy blokować działania innego organu tak, by jak
najbardziej ograniczyć konkurentowi sferę podejmowania samodzielnych decyzji. W
sytuacji niepewności co do reguł nowej polityki obniżała więc stawkę politycznej
gry. Przedstawiciele dawnego reżimu, oddając władzę, dzięki regule blokowania
zachowują pewność, że dalsze kroki na drodze do pełnej demokracji nie dokonają
się bez ich zgody, o ile tylko kontrolują jeden z organów władzy. Przejmująca
władzę opozycja traktuje regułę blokowania jako zabezpieczenie przed odwrotem
od demokratyzacji i próbami odwojowania utraconych pozycji przez ancien
regime.
Choć historia zmian konstytucyjnych
w III Rzeczypospolitej jest w dużej mierze historią walki z regułą blokowania,
to z jej pozostałościami borykamy się do dziś. Najpierw Sejm zmarginalizował
Senat, w Małej Konstytucji ucywilizowano procedurę powoływania rządu oraz
przyznano mu domniemanie kompetencji w zakresie władzy wykonawczej.
Zlikwidowano też uchwały Sejmu jako akty prawnie wiążące, a Trybunał
Konstytucyjny ograniczył budżetowy aktywizm posłów. Wreszcie nowa konstytucja z
1997 r. wraz z pakietem ustaw reformujących centrum rządu (1996 r.) stworzyły z
rady ministrów główny ośrodek podejmowania decyzji
politycznych w Polsce. Zlikwidowano bowiem wpływ prezydenta na rząd (resorty
prezydenckie, zasada ogólnego kierownictwa, przewodniczenie posiedzeniom),
osłabiono jego weto ustawodawcze, jasno zdefiniowano istotę kontrasygnaty,
wpisano do konstytucji szczególną rolę premiera.
Mimo to, nawet pobieżne śledzenie
codziennych wiadomości politycznych, nie pozostawia złudzeń, że dwadzieścia lat
po Okrągłym Stole rząd wcale nie jest miejscem definiowania politycznych
priorytetów i podejmowania wiążących
decyzji, a Pałac Prezydencki jest podstawowym punktem odniesienia
zarówno w bieżącej polityce, jak i w planach na przyszłość większości polskich
polityków. Rząd swą niemoc, bez przesadnej wstydliwości, usprawiedliwia
niechęcią prezydenta przejawiającą się częstym stosowaniem weta i daje do
zrozumienia, że nadchodzące wybory prezydenckie zmienią wszystko.
Nawet więc osłabione weto jest skutecznym narzędziem blokowania wrogiej
większości a koabitacja Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska nie jest tu żadnym
wyjątkiem (w ciągu dwóch lat prezydent weto zastosował 16 razy). Również bowiem
Aleksander Kwaśniewski, stosując weto w sposób strategiczny (28 razy w ciągu
III kadencji Sejmu), uczynił z niego broń o dużej skuteczności, gdyż koalicji
AWS-UW udało się je odrzucić tylko w jednym przypadku.
Chociaż konstytucja 1997 r.
likwidowała zasadę ogólnego kierownictwa, to jednak również w sprawach
obronności i polityki zagranicznej przetrwały praktyki będące przejawem
dalszego działania reguły blokowania. Prezydent ciągle ma bowiem prawo
mianowania ambasadorów, choć – jak pisze
Ryszard Mojak – „korzystając ze swoich uprawnień w zakresie czynnej
legacji jest ograniczony kompetencjami ministra spraw zagranicznych i Rady
Ministrów. Prezydent zasadniczo nie posiada prawa stanowczego wpływu na obsadę
placówek dyplomatycznych, bowiem politykę kadrową ministerstwa promuje
minister. Prezydent podpisując nominacje ambasadorów, które w ścisłym znaczeniu
są aktami rządu, może jednak odmówić podpisania”. Autor konstatuje wszelako, że
jeżeli kandydat przeszedł formalnie poprawną drogę selekcji i uzyskał
akceptację sejmowej komisji spraw zagranicznych – „podpisanie nominacji przez
prezydenta jest w rzeczywistości formalnym aktem”.
Praktyka prezydentur Kwaśniewskiego i Kaczyńskiego pokazuje, że mimo, iż
nominacja jest „aktem rządu”, w rzeczywistości prezydent dysponuje prawem weta
i wcale nierzadko stosuje je wobec swoich politycznych przeciwników.
Prezydent zachował również prawo
mianowania szefa Sztabu Generalnego, dowódców rodzajów wojsk oraz prawo
nominacji na stopień generalski. Wszystkie te decyzje są podejmowane na wniosek
Ministra Obrony Narodowej, dodatkowo funkcje pełnione są kadencyjnie, co
kształtowanie polityki personalnej oddaje w ręce szefa resortu obrony. Podobnie
jednak jak w przypadku ambasadorów, formalny akt nominacji przez prezydenta,
wprowadzony zresztą do konstytucji na wniosek Aleksandra Kwaśniewskiego, daje
mu prawo weta wobec nieakceptowanych decyzji rządu. Praktyka koabitacji lat
1997-2001 i 2007-2009 dowiodła, że prezydenci potrafią bardzo skutecznie
korzystać z tego instrumentu.
Wzmacnianiu pozycji rządu jako
głównego ośrodka ustalania politycznych priorytetów państwa i podejmowania
kluczowych decyzji publicznych towarzyszył wzrost świadomości, że bez większej
zdolności rządu do koordynowania różnorodnych celów politycznych – Rada
Ministrów nie stanie się rzeczywistym politycznym centrum państwa. Instytucjonalnym
wyrazem potencjału koordynowania celów politycznych jest centrum władzy
wykonawczej, czyli wszystkie organizacje i procedury, które „zbierają i
integrują polityki szczegółowe (policies) rządu centralnego lub działają
jako arbiter wewnątrz egzekutywy w konfliktach między różnymi elementami
rządowej machiny”.
Każdy rząd jako ciało zbiorowe, kolektyw ministrów, ale i zbiór wspierających
ich biurokracji, przejawia skłonność do fragmentaryzacji, działania zgodnie z
logiką własnego podwórka. Stąd kluczowe znaczenie ma koordynacja różnych,
często sprzecznych idei i interesów reprezentowanych przez różne części aparatu
władzy wykonawczej. Formalnie integratorem jest sama Rada Ministrów lub Premier,
ale badania, które doprowadziły do pojawienia się pojęcia centrum władzy
wykonawczej, wskazują na coś więcej. Bardzo istotne znaczenie ma nie tylko
polityczna organizacja rządu (pozycja premiera vis a vis ministrowie i
partie rządzące), ale również organizacyjne wsparcie pracy premiera i gabinetu,
procedury podejmowania decyzji wewnątrz rządu, pozycja ministra finansów,
ewentualne istnienie koalicyjnych procedur podejmowania decyzji rządowych.
Instytucjonalne dziedzictwo ancien
regime’u było w tym zakresie wysoce dysfunkcjonalne. W okresie komunizmu funkcję tworzenia polityki w przeważającej mierze
wypełniała bowiem biurokracja partii komunistycznej. To, w uproszczeniu,
sekretariaty KC PZPR przygotowywały politykę dla państwa, Biuro Polityczne bądź
I sekretarz podejmowali ostateczne decyzje i znów sekretariaty nadzorowały
ministerstwa wykonujące podjęte przez partię decyzje. Dlatego też rząd
pozbawiony w 1989-1990 r. politycznego kierownictwa partii komunistycznej nie
miał narzędzi przygotowywania polityki (np. projektów ustaw), podejmowania
decyzji w sytuacji rzeczywistego konfliktu politycznego (między ministrami, czy
partiami koalicji), nadzorowania wykonania podjętych decyzji (przez
biurokrację, czy w parlamencie). Rząd składał się bowiem z dużej liczby ministerstw
przeciążonych funkcjami zarządczymi w stosunku do gospodarki i administracji,
kierujących się logikami branżowymi, których nie był w stanie skoordynować na
poziomie centrum rządu. Teoretycznie tę funkcję pełnił Urząd Rady Ministrów
(URM), ale nie tylko nie miał on żadnej kontroli nad działalnością ministerstw,
ale i sam przeciążony był quasi-branżowymi obowiązkami.
Zapewniał Radzie Ministrów wsparcie administracyjno-techniczne, ale z pewnością
nie był politycznym narzędziem rządu. Nieprzypadkowo najważniejsze i
najbardziej konsekwentne reformy lat 90-tych tworzone były poza centrum rządu,
choć we współpracy z ministrami (np. reforma gminna głównie w Senacie, tzw.
plan Balcerowicza w trójkącie Bank Światowy-gabinet Ministra Finansów-sejmowa
komisja nadzwyczajna, reforma powiatowa i wojewódzka – pospolite ruszenie
ekspertów i samorządowców).
Lata 90-te XX wieku to narastanie
świadomości braku instytucji, które wspierałyby premiera i tworzyły centrum
rządu na przecięciu zadań politycznych i administracyjnych, obejmowały
ponadresortowym spojrzeniem politykę gabinetu, nie tylko reagowały na
inicjatywy ministrów, ale i aktywnie realizowały strategię rządu.
Pierwsze, nieudane próby budowy centrum rządu podjęto już w czasach gabinetu
Jana Krzysztofa Bieleckiego, potem z większym sukcesem za Hanny Suchockiej. I
tak, dość systematycznie malała liczba ministerstw, co sprzyjało ich
odbranżowieniu. W rządzie Mazowieckiego było 24 ministrów (w tym 6 bez teki), w
rządzie Tuska jest ich 18 (w tym 1 bez teki), w najmniej licznym rządzie
Millera było 14 ministrów. Również w czasach Millera zakończył się proces
usuwania z posiedzeń Rady Ministrów przedstawicieli różnych centralnych organów
administracji państwowej, którzy przydawali się w komunistycznej radzie
administracyjnej, ale uniemożliwiali podejmowanie politycznie drażliwych
tematów (jako ostatni fotele w Sali Świetlikowej stracili Prezes NBP i Prezes
NIK). Skróceniu uległ czas samych posiedzeń, co było możliwe dzięki szerszemu
stosowaniu procedury uzgodnień przez komitety RM przed wniesieniem
rozstrzygnięcia na posiedzenie RM (od czasów rządu Suchockiej uzgodnienia w
komitetach są obowiązkowe).
Dla powstania centrum władzy
wykonawczej kluczowe znaczenie miały jednak zmiany legislacyjne z lat 1996-1997.
Opisanemu wyżej wzmocnieniu konstytucyjnej pozycji rządu i premiera
towarzyszyły bowiem reformy jego struktury. Premier nie tylko dobierał
ministrów właściwie bez udziału Sejmu, ale i nadawał im kompetencje
rozporządzeniem. Ustawa o działach administracji rządowej wprowadzała bowiem
zasadę niemal dowolnego łączenia różnych zadań państwa zgodnie z politycznymi
priorytetami rządu czy premiera. Również urząd wspomagający ministra –
ministerstwo – miał być odtąd powoływany rozporządzeniem, a nie jak dotąd na
mocy ustawy. Zlikwidowano kilka ministerstw, co ważniejsze, odbierając nowemu
Ministerstwu Gospodarki nadzór nad niesprywatyzowanymi przedsiębiorstwami
państwowymi. Zabieg taki miał osłabić branżowe powiązania urzędników i
przekształcić to ministerstwo z zarządcy-opiekuna w neutralnego regulatora
(funkcje zarządcze przejęło Ministerstwo Skarbu Państwa). Ujednolicono
wewnętrzną strukturę ministerstw, co miało ułatwić współpracę między nimi i
powołano gabinety polityczne ministrów, w założeniach – miejsce tworzenia
polityki ministra. Wreszcie w miejsce URM powołano Kancelarię Prezesa Rady
Ministrów (KPRM), która miała się stać rzeczywistym centrum rządu.
Jak trafnie jednak zauważa Radosław
Zubek, dramatyczna zmiana w formalno-prawnej instytucjonalnej pozycji premiera
i centrum rządu nie zawsze była konsumowana przez kolejnych premierów w postaci
efektywnego, zcentralizowanego ośrodka władzy wykonawczej.
W czasach rządu Jerzego Buzka KPRM, kierowana przez Wiesława Walendziaka,
ministra i lidera ważnego środowiska politycznego, była postrzegana jako
konkurent i uzurpator przez inne ministerstwa. Wobec słabości samego premiera
nie mogła więc pełnić funkcji koordynatora i arbitra. W czasach rządów Millera
KPRM została na powrót sprowadzona do czysto techniczno-urzędniczego wymiaru:
zlikwidowano departamenty wspierające tworzenie polityki, a funkcję koordynacji
prac ministerstw, tym razem już czysto technicznej, przejął departament prawny.
Siła „kanclerza” Millera nie opierała się więc na mocnym zapleczu instytucjonalnym
w ramach rządu, ale na niekwestionowanej (do czasu) pozycji w SLD i koordynacji
polityki przy pomocy kanałów partyjnych, nie rządowych. Chociaż więc siła
każdego centrum rządu opiera się w zasadniczej mierze na konstytucyjnej i
politycznej pozycji premiera, to po 1997 r. zrobiono niewiele, by wzmocnić
wewnętrzną konstrukcję centrum rządu i jego wpływ na resztę administracji.
Dlatego dziesięć lat po reformie
centrum rządu, niemiecki komentator pisze: „Kancelaria polskiego premiera jest
zbieraniną źle skoordynowanych ze sobą biur (…). Trzeba ją przekształcić w
organ, który pozwoli premierowi wykonywać jego konstytucyjnie przewidziane
obowiązki: kierować, koordynować i nadzorować prace Rady Ministrów”,
powtarzając skądinąd prawie słowa programu Platformy Obywatelskiej,
przejmującej w tym samym roku władzę.
Tyle, że po kolejnych dwóch latach nadal bez trudu można wskazać przykłady
wszystkich wad słabego centrum rządu.
Do najistotniejszych niewątpliwie
należy niewystarczające przygotowanie decyzji RM. Pozornie wszystko odbywa się
w zgodzie z procedurą uzgodnień: ministrowie wyrażają swoje opinie, odbywa się
konferencja uzgodnieniowa, Komitet Rady Ministrów uznaje sprawę za uzgodnioną,
a potem okazuje się, że w czasie posiedzenia RM ministrowie zgłaszają nowe
wnioski. Czasem, już po zaakceptowaniu projektu
ustawy przez rząd, poszczególne resorty prowadzą w Sejmie działania w
celu zmiany projektu rządowego. Procedura koordynacyjna ma zatem wyłącznie
formalno-techniczny charakter, co nie dziwi, jeżeli pamięta się, że najczęściej
prowadzona jest przez departamenty prawne znajdujące się najczęściej daleko od
decyzyjnego centrum ministerstwa, czy KPRM. Koordynacja polityczna następuje
wyłącznie w oparciu o nieformalne czy partyjne kontakty premiera i ministrów,
czasem partii koalicyjnych.
Rząd nadal jest wielkim producentem
dokumentów, w którym nie istnieje żaden ośrodek ogarniający całość tej
wytwórczości. Realizacja programów rządowych jest tylko niewielką częścią
działalności rządu, natomiast cała reszta to inicjatywy ministerstw
niemieszczące się w programach rządowych, ale domagające się reakcji ministrów
i premiera. Przy materiałach na posiedzenie RM liczących kilka tysięcy stron z
pewnością nawet sekretarz RM, który proponuje porządek obrad, nie jest w stanie
ustalić, czego dotyczą przyjmowane rozstrzygnięcia, a tylko stwierdza formalne
uzgodnienie decyzji.
W tym miejscu
formalno-instytucjonalny wymiar słabości centrum rządu łączy się z kadrowym.
Polityczne zarządzanie, czyli istota działalności centrum rządu, polega na
sprawieniu, że decyzje będą zarazem technicznie wykonalne i politycznie
akceptowalne (dla partii, koalicji, elektoratu itd.). W utrwalonych
demokracjach dzieje się to na dwa sposoby: albo politycy pracują z bliskimi
sobie, politycznie wyczulonymi urzędnikami (niemieccy politische Beamten,
francuscy urzędnicy zatrudnieni w gabinetach politycznych), albo politycy i ich
doradcy pilnują, by apolityczna służba cywilna wcielała w życie ich projekty
(Wielka Brytania).
Polscy urzędnicy, nawet pracujący w centrum rządu, jak ognia unikają
politycznego doradztwa, z jednej strony najpewniej nie rozumiejąc jego istoty,
z drugiej – mając doświadczenie przykrych konsekwencji zbytniego zbliżenia się
do polityków gdy kadencja się kończy. Urzędnicy mogą więc co najwyżej
zaproponować wiedzę ekspercką (np. prawniczą), lub są reprezentantami
branżowych interesów.
Tę konstatację można chyba uogólnić.
Jedną z najistotniejszych przeszkód w powstaniu centrum władzy wykonawczej
wewnątrz rządu i przyczyn słabości władzy wykonawczej jako całości, był brak
kadry administracyjnej, która byłaby w stanie pełnić funkcję doradcy i
przewodnika polityków przy wyborze politycznych alternatyw i kompetentnie
wcielać w życie ich decyzje.
Po 1989 r., a szczególnie w trakcie
procesu przystępowania do Unii Europejskiej, dość powszechnie oczekiwano, że
administracje krajów Europy Środkowo-Wschodniej upodobnią się do zachodnich
modeli administracyjnych. W tym kierunku szły wymagania przedakcesyjnych programów
pomocowych i organów UE oceniających gotowość państw aspirujących do
członkostwa. W dużej mierze na użytek negocjacji akcesyjnych stworzono model
Europejskiej Przestrzeni Administracyjnej, który miał być punktem odniesienia
dla reformujących się krajów postkomunistycznych. Opierał się on na założeniu,
że co prawda administracje krajów UE różnią się, ale zasady ich działania są
wspólne dzięki jurysprudencji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i ciągłym
codziennym interakcjom urzędników krajów członkowskich. Te wspólne podstawowe
zasady Europejskiej Przestrzeni Administracyjnej, to: oparcie administracji na
zasadzie rządów prawa (legalizm, przewidywalność, odpowiedzialność),
przejrzystość (konkurencyjny nabór, jasne zasady awansu oparte na kryteriach
merytokratycznych) oraz wydajność i efektywność. Ta ostatnia zasada zakładała
m.in., że tylko politycznie neutralna, profesjonalna kadra, mająca szczególne
warunki zatrudnienia (stabilność, kształcenie ustawiczne, jasna ścieżka
kariery) jest w stanie porzucić podstawowe nawyki administracji komunistycznej:
dyskrecjonalność, decydowanie w oparciu o nieformalne reguły, upolitycznienie.
Komunistyczna biurokracja była
jednak nie tylko zbyt upolityczniona, ale i zbyt apolityczna. Upolitycznienie rozumiane
jako wierność partii komunistycznej do końca jej dni, nie przeszkadzało
urzędnikom w dobrej współpracy z nowymi, niekomunistycznymi ministrami, ale
nakładało nieprzekraczalne ograniczenia. Wynikały one z faktu, że komunistyczna administracja rządowa, jako
poślednia i gorzej opłacana, nie była najbardziej pożądaną ścieżką
kariery wśród członków komunistycznej nomenklatury, przyciągając raczej
rentierów lub prowincjonalnych aparatczyków. Bardziej ambitni z nich szybko
opuścili szeregi biurokracji po 1989 r., by szukać lepszego zarobku w sektorze
prywatnym, pozostali raczej ci, którzy nie mogli liczyć na korzystniejszą
posadę.
Apolityczność komunistycznej
biurokracji rządowej odziedziczona przez rządy III Rzeczypospolitej zasadzała
się na niechęci do podejmowania wiążących rozstrzygnięć, które przecież
wcześniej były domeną aparatu partyjnego. Stąd urzędnikom rządowym brakowało
umiejętności analizowania konsekwencji podejmowanych decyzji, zdolności do całościowego
spojrzenia na problem, twórczego podejścia do prawa. Trzymanie się wąsko
rozumianej legalności działań było najlepszą gwarancją rozwoju kariery
urzędniczej, co z jednej strony zapewniło rządom po 1989 r. umiarkowaną
lojalność dawnych urzędników, ale z drugiej pozbawiło polityków fachowego
wsparcia w podejmowaniu decyzji z zakresu polityk szczegółowych.
Jako że polityczne decyzje ktoś
musiał przygotowywać, a politycy nie mogli liczyć na urzędników, dość szybko wyższe
stanowiska urzędnicze zaczęły być obsadzane ludźmi politycznie powiązanymi z
rządzącą koalicją a wywodzącymi się spoza biurokracji. Przy dużej
niestabilności rządów oznaczało to bardzo częstą wymianę na stanowiskach od
wicedyrektora departamentu wzwyż, powodując również frustrację u niższych urzędników, którzy awans mieli utrudniony.
Często zresztą najambitniejsi stronili od awansu wiedząc, że jest najprostszą
drogą do utraty pracy po wyborach lub traktowali go jako odskocznię do kariery
w sektorze prywatnym.
Ten zaklęty krąg niestabilności i
braku zaufania miało przerwać uchwalenie ustawy o służbie cywilnej w 1996 r.
Wprowadzała ona system korespondujący z zasadami Europejskiej Przestrzeni
Administracyjnej, oparty przy tym na skonstytucjonalizowanych nawet w nowej
ustawie zasadniczej zasadach „zawodowego [profesjonalnego – przyp. AW],
rzetelnego, bezstronnego i politycznie neutralnego wykonywania zadań państwa w
urzędach administracji rządowej”.
Stanowiska w administracji podzielono na polityczne (ministrowie,
wiceministrowie i ich doradcy, wojewodowie i wicewojewodowie) oraz urzędnicze.
Te drugie miały być obsadzane w drodze jawnej i konkurencyjnej procedury. Co
więcej, wysokie stanowiska urzędnicze mogli zajmować tylko urzędnicy służby
cywilnej, czyli osoby, które zdały specjalny egzamin, legitymowały się stażem i
znajomością języków. Nad funkcjonowaniem całego systemu (rekrutacja do służby
cywilnej, przeprowadzanie konkursów) miał czuwać relatywnie niezależny od rządu
Szef Służby Cywilnej.
W praktyce okazało się, że już na
wstępie wymóg długiego stażu na wyższe stanowiska dyskryminuje urzędników,
którzy rozpoczęli karierę po 1989 r.
Mimo nawet takiego ograniczenia konkurencji na korzyść kadr postkomunistycznych
rząd Włodzimierza Cimoszewicza przeprowadził pierwszą rekrutację do służby
cywilnej w 1997 r. z naruszeniem wielu reguł nowego prawa. Prowadzono ją w
ekspresowym tempie, niepozwalającym na rzetelne przygotowanie i zdobycie
wymaganych dokumentów osobom, które nie wiedziały wcześniej, kiedy rekrutacja
się rozpocznie. Dopuszczono, by znajomość języka obcego poświadczał wątpliwej
jakości moskiewski certyfikat dziwnie popularny wśród kandydatów itp. W
rezultacie pierwszymi urzędnikami służby cywilnej zostało około stu osób
pełniących już wysokie stanowiska w administracji, w większości członków i
sympatyków PSL i SLD. Wielu z nich, już na mocy nowej ustawy, otrzymało najwyższe
stanowiska w służbie cywilnej – dyrektorów generalnych ministerstw, urzędów
centralnych i urzędów wojewódzkich, a zatem miało nadzorować wprowadzanie
systemu na własnym podwórku.
Rząd Jerzego Buzka unieważnił
przeprowadzony przez Cimoszewicza nabór i doprowadził do uchwalenia w grudniu
1998 r. nowej ustawy o służbie cywilnej. Utrzymywała ona ogólne zasady
poprzedniej regulacji: podział na stanowiska polityczne i urzędnicze,
apolityczność i profesjonalizm urzędników, które gwarantowane miały być przez konkurencyjny
nabór do służby cywilnej, stałe doskonalenie zawodowe i okresową ocenę
pracowników. Wreszcie urzędnicy służby cywilnej mieli mieć wyłączne prawo
ubiegania się w drodze konkursu o prawie 1700 wyższych stanowisk w
administracji.
Realizacja ustawy szła jednak jak po
grudzie. Jej twórcy szacowali, że dla sprawnego działania systemu potrzeba minimum
15 tysięcy mianowanych urzędników i przewidywali pięć lat na dojście do tej
liczby mianowań. W okresie przejściowym w konkursach na wyższe stanowiska mogli
uczestniczyć również pracownicy administracji niebędący mianowanymi
urzędnikami. Niestety, przez pierwsze pięć lat działania ustawy mianowano nieco
ponad 1600 urzędników (w sumie w administracji rządowej zatrudnionych było
około 116 tysięcy osób), mimo iż corocznie w budżecie rezerwowano środki na
wyższe pensje dla nowomianowanych i na różne sposoby zachęcano do
przystępowania do egzaminu.
Niechęć do poddania się tej
merytorycznej weryfikacji wynikała z kilku czynników. Po pierwsze, potwierdziło
się przekonanie polityków o niskim poziomie profesjonalizmu urzędników. Z badań
ankietowych, a i z praktyki działania urzędów, nawet tych najważniejszych,
wiadomo, że bariera znajomości języka obcego była nie do przeskoczenia dla
niemal wszystkich, którym w ogóle wpadł do głowy pomysł podchodzenia do
egzaminu. Nie było ich zresztą wielu, a i ci, którzy się zdecydowali, myśleli
przede wszystkim o wyższych wynagrodzeniach a nie o rozwoju kariery i sprawowaniu
funkcji kierowniczych. Drugą bowiem przyczyną niechęci do „ucywilnienia się”
była powszechna wśród urzędników nieufność, że wysiłek, poza stosunkowo
niewielkim dodatkiem do pensji, nic nie da, bo nic się nie zmieni: i tak będą
awansować tylko „swoi”. W ten sposób dotychczasowa praktyka wzajemnej
nieufności pokonała dobre rozwiązania instytucjonalne.
Obsadzanie bez konkursu osób spoza
służby cywilnej nawet na stanowiskach dyrektorów generalnych i inne przejawy
łamania ustawy o służbie cywilnej, które zdarzały się rządowi Buzka, stały się
normą w czasach Leszka Millera. Rozpoczął on urzędowanie od czystki obejmującej
również urzędników służby cywilnej, którzy wygrali konkursy na stanowiska
kierownicze, a zatem byli właściwie nieusuwalni. Wykorzystywano przepis mówiący
o możliwości przeniesienia urzędnika „ze względu na ważny interes służby cywilnej”,
ale na stanowisko równorzędne. Tyle, że okazywało się, że równorzędnego
stanowiska nie ma. Dokonywano również fikcyjnych reorganizacji, których jedynym
celem była likwidacja stanowisk zajmowanych przez urzędników, do których nowa
ekipa nie miała zaufania. W rezultacie pierwszy rok rządów koalicji SLD-PSL
przetrwało – dla przykładu – zaledwie trzech dyrektorów generalnych mianowanych
przez poprzedni rząd.
Ubytki uzupełniane były sprawdzonymi
partyjnymi kadrami. W grudniu 2001 r. uchwalono poprawkę do ustawy o służbie
cywilnej pozwalającą na powierzanie do końca 2002 r. obowiązków na wyższych
stanowiskach w służbie cywilnej osobom spoza administracji i bez
przeprowadzania konkursu. Uzasadniano to licznymi wakatami i brakiem kandydatów
spełniających wyśrubowane kryteria naboru. Chociaż Trybunał Konstytucyjny uznał
znowelizowany art. 144a za sprzeczny z konstytucją, to w jego trybie powołano
16 dyrektorów generalnych i 70 dyrektorów departamentów. Co więcej, nawet po
wyroku Trybunału i po utracie ważności przez zakwestionowany przepis, ludzie ci
w większości nadal zajmowali swoje stanowiska. P.o. dyrektor stał się właściwie
standardem w czasach rządów Millera: pod koniec rządów Buzka było 260
urzędników pełniących obowiązki na wyższych stanowiskach, w rok później było to
już 710 osób. Tuż przed wyborami 2005 r. na ponad 1700 wyższych stanowisk 567
było obsadzonych przez p.o., a w ministerstwach ich udział był jeszcze większy
i wynosił prawie 44 procent. Spadek liczby p.o. niekoniecznie zresztą musi
dowodzić przywiązania rządu Marka Belki do idei służby cywilnej. W 2005 r.
mianowano bowiem 1440 nowych urzędników służby cywilnej, czyli prawie tyle samo,
co przez wcześniejsze pięć lat. Wskazuje to na fakt, iż partyjni nominaci SLD
„ucywilnili się” i mogli odtąd zajmować swoje stanowiska bez wstydliwego p.o.
przed nazwiskiem.
Służba cywilna faktycznie więc nie
istniała, gdy nowy rząd Jarosława Kaczyńskiego postanowił ją zlikwidować. Nowa
ustawa o służbie cywilnej i ustawa o państwowym zasobie kadrowym z sierpnia
2006 r. ograniczały bowiem apolityczną biurokrację do stanowisk
niekierowniczych (poniżej dyrektora departamentu) uznając, że „kadra kierownicza
wyższego szczebla nie jest decydująca dla realizacji zadań służby cywilnej”, jak
głosiło uzasadnienie projektu ustawy.
W tej wizji między biurokracją, która powinna być apolityczna, bo tylko
wykonuje prawo i realizuje politykę rządu, a politycznym kierownictwem pojawia
się poziom pośredni (państwowy zasób kadrowy) – wysocy urzędnicy zatrudniani
przez polityków bez charakterystycznych dla służby cywilnej gwarancji
stabilności i relatywnej niezależności. Chodziło więc o ucywilizowanie
dotychczasowej praktyki zatrudniania na wysokich stanowiskach osób spełniających
przede wszystkim kryterium politycznego zaufania (rząd nie musiał już omijać
ustawy, wprowadzono również wymóg egzaminu do państwowego zasobu kadrowego). Ta
instytucjonalizacja dotychczas żywiołowej nieufności między politykami i
urzędnikami spotkała się z ostrą krytyką opozycji i po przedterminowych
wyborach 2007 r. została zarzucona. Nowa ustawa o służbie cywilnej, w dużej
części powtarzająca rozwiązania sprzed dziesięciu lat, weszła w życie w marcu
2009 r. (niektóre przepisy wejdą w życie dopiero w 2010 r.), więc trudno oceniać,
czy zmieni dotychczasową praktykę nieufności i niestabilności.
Polska dwadzieścia lat po upadku
komunizmu nie ma zatem stabilnej, profesjonalnej biurokracji, która realizuje
decyzje polityków, lecz pozbawione koordynacji grupy urzędników. Nie istnieje
żaden system centralnego zarządzania służbą cywilną, a konstytucyjne
zwierzchnictwo premiera ma w praktyce formalny charakter, choć już rząd
Suchockiej, a potem Buzka, próbował to zmienić.
Urzędnicy, od których politycy niewiele oczekują, bo im nie ufają, puszczeni są
trochę samopas: 35% polskich urzędników nigdy nie przechodziło oceny okresowej,
a pozostali podlegają jej najczęściej raz na dwa lata, przy tym ma ona dość
formalny charakter; polscy urzędnicy nie uczestniczą też w szkoleniach i są
relatywnie słabo opłacani.
Nie dziwi więc ich frustracja, a może i demoralizacja. W badaniach programu
OECD Sigma tylko 18% polskich urzędników uznało, że „Dobre wykonywanie
obowiązków służbowych jest nagradzane wyższą
płacą w moim ministerstwie”, w krajach przyjętych do UE w 2004 r.
średnio uważało tak 32%, a przykładowo w Estonii aż 50%.
Trzeba więc zgodzić się z konkluzją
autorów raportu Banku Światowego, że „spolaryzowany proces polityczny w
połączeniu z bardzo dynamicznym rynkiem pracy sprawiły, iż statyczny model
pracy w służbie cywilnej oparty na pewności zatrudnienia okazał się
niepopularny zarówno wśród potencjalnych kandydatów do służby cywilnej, jak i
polityków”.
Skupienie się, często pod presją UE, na zmianach legislacyjnych i tworzeniu
formalnych instytucji służby cywilnej zawiodło, a zdaniem ekspertów Banku
Światowego „uniemożliwiło rozwinięcie się strategicznego podejścia do rozwoju
stabilnego i konkurencyjnego systemu zarządzania zasobami ludzkimi” w
administracji.
We wszystkich trzech badanych tu
wymiarach składających się na zdolność do podejmowania decyzji i wcielania ich
w życie, dwudziestoletnia polska demokracja instytucjonalnie niedomaga. Choć
dwadzieścia lat polskiej polityki konstytucyjnej można odczytywać jako walkę z
regułą wzajemnego blokowania ośrodków władzy, nadal nie wykształciło się
centrum podejmowania ostatecznych decyzji publicznych.
Choć Senat przestał konkurować z Sejmem a parlament stał się dość
powolnym narzędziem większości rządowej, nadal konflikt wewnątrz dwugłowej egzekutywy
uniemożliwia tworzenie i realizowanie stabilnej strategii rozwoju kraju. Choć
rządy urzędujące w Al. Ujazdowskich
w nowym tysiącleciu mają nieporównywalnie więcej narzędzi do osiągania swoich
celów niż rząd Mazowieckiego czy nawet Suchockiej, a premier Kaczyński czy Tusk
na pewno nie byli pierwszymi wśród równych ministrów, to trudno kwestionować
konkluzje raportu Banku Światowego na temat potencjału naszej administracji
centralnej: „Polska nie ma dokumentu planującego ogólną strategię rządu ani dobrze
umocowanego strategicznego forum, które mogłoby koordynować negocjacje w tym
zakresie. Cierpi na słabą koordynację polityki, wysoki poziom formalizmu w
prawnej i fiskalnej ocenie oddziaływania decyzji (…) oraz na brak zdolności do
sterowania przez centrum rządu”.
Brak kompetentnych kadr administracyjnych, trzeci wymiar zdolności do podejmowania
decyzji i wcielania ich w życie, jest tego zarazem przyczyną, jak i skutkiem w
błędnym kole niestabilności i nieufności polityków do biurokratów i vice
versa.
Nie dziwi więc niska pozycja Polski
w rankingach porównujących sprawność rządów w krajach, które od niedawna budują
demokrację. Zachowując naturalnie ograniczone zaufanie do silnie zagregowanych
wskaźników, nie sposób nie wykazać zrozumienia dla miejsca Polski w WGI (Worldwide
Governance Indicator – wskaźnik efektywności rządu) na samym końcu nowych
demokracji (wynik 0,49 w skali -2,5 – 2,5) czy oceny 0,5 w skali 0-5 w raporcie
Banku Światowego na temat sprawności administracji centralnej w nowych krajach członkowskich
Unii Europejskiej. Wskaźnik ten odnosi się do dwóch interesujących nas tu
dziedzin planowania strategicznego i zarządzania w administracji centralnej.
0,5 oznacza połowę drogi między „przejawy nie występują lub mają charakter
anegdotyczny” a „planuje się” i chyba trudno wyobrazić sobie bardziej dosadną
recenzję dwudziestolecia w tym zakresie[43].
Zdolność
pozyskiwania i strategicznej alokacji zasobów
Zdolność
do kierowania zasobów tam, gdzie w największym stopniu przyczynią się one do
realizacji przyjętej polityki państwa, jest zapewne jednym z mniej
kontrowersyjnych potencjałów decydujących o sile lub słabości państwa.
Oczywistość nie oznacza tu jednak łatwości w sformułowaniu wskaźników dla
badania tej zdolności. Nawet jeżeli ograniczyć się tylko do zasobów
finansowych, jak określić, czy są one rozdzielane zgodnie ze strategią rządu?
Jak ustaliliśmy wyżej, zarządzanie
strategiczne, poprzez ustalanie celów i rezultatów dla każdej jednostki organizacyjnej
państwa w powiązaniu z ogólną strategią rządu, jest raczej wyjątkiem w Polsce,
ale i w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Stąd również budżet zadaniowy, w
którym ministrowie dostają środki nie na funkcjonowanie swojego działu
administracji rządowej, ale na konkretne programy czy zadania, mające
realizować konkretne priorytety rządu, jest również pieśnią przyszłości dla
większości nowych członków UE. Niewątpliwie brak zarządzania strategicznego i
budżetu zadaniowego osłabia potencjał państwa, ale i bez tych instrumentów
przez kilkaset lat silne państwa nieźle radziły sobie z alokacją zasobów. Gdzie
leży tajemnica tej siły? Jak odnaleźć wskaźniki strategicznej alokacji zasobów?
Brusis i Dimitrov twierdzą, że im
bardziej zcentralizowany proces tworzenia budżetu, tym efektywniejsze budżetowanie,
w znaczeniu niskiego deficytu i stabilnego budżetu (brak konieczności rządzenia
w oparciu o prowizorium budżetowe i kolejnych nowelizacji budżetu). Proces
tworzenia budżetu zostaje więc potraktowany jako wskaźnik bardziej ogólnego
potencjału władzy wykonawczej do skoordynowania decyzji alokacyjnych rządu.
W takim badaniu Polska wypada całkiem dobrze. Od 1995 r. minister finansów przygotowuje
makroekonomiczną prognozę rozwoju gospodarczego na kolejne trzy lata i w
oparciu o nią wyznacza ministrom limity wydatków na dany rok (już od 1993 r.).
Projekt budżetu nie jest więc wynikiem zwykłego przetargu między ministrem
finansów i innymi ministrami, lecz raczej efektem koordynacyjnej działalności ministra
finansów. Dodatkowo, nie ma on żadnej konkurencji na forum rządu od czasu zlikwidowania
komunistycznego reliktu – Centralnego Urzędu Planowania (1997) i jego
niewydolnego następcy – Rządowego Centrum Studiów Strategicznych (2006). Jeżeli
minister finansów jest również wicepremierem, to wydaje się, że można mówić o
mocno zcentralizowanym, skoordynowanym w centrum rządu, procesie budżetowym. Do
takiej konstatacji dochodzą też Brusis i Dimitrov zauważając, że w związku z
tym Polska systematycznie przez lata 90-te obniżała deficyt budżetowy i tylko
raz nowelizowała swój budżet (1993).
Daje do myślenia, że perspektywa
byłego ministra finansów jest odmienna. Jerzy Osiatyński pisze: „Bez silnego
wsparcia ministra finansów przez premiera oraz bez zrozumienia przez premiera i
pozostałych członków rządu makroekonomicznych ograniczeń (…) nie może powstać
spójny ani dobry budżet”.
Minister Finansów koordynuje bowiem proces budżetowy w Polsce w dużej mierze
formalnie i sam bardzo często nie jest częścią centrum rządu, lecz raczej wynajętym
fachowcem. Potrzebuje wsparcia premiera dla okiełznania apetytów ministrów, a
potem posłów, bo budżet jest budżetem ministra finansów a nie premiera, skoro
premier praktycznie nie uczestniczy w jego tworzeniu. Nie uczestniczy, bo w
centrum rządu nie ma narzędzi nie tylko koordynacji działań ministra finansów i
premiera, ale nawet prostej kontroli czy pozyskiwania informacji na temat
polityki gospodarczej rządu. Stąd minister finansów może liczyć tylko na
zrozumienie premiera, a ten musi mu wierzyć
na słowo. Jeżeli ministrem finansów jest lider współrządzącej partii
(jak w przypadku Leszka Blacerowicza), to koordynacja zachodzi na poziomie
politycznym. Jeżeli jest traktowany przez premiera jako ekspert, to każda
decyzja ministra może być de facto zmieniona przez premiera w przetargu,
który z ministrem finansów wiodą inni ministrowie, ale już po przedstawieniu, a
czasem i przyjęciu projektu budżetu (za pośrednictwem posłów).
Prawdziwy polski problem ze
strategiczną alokacją zasobów polega jednak na tym, że wydatki budżetu państwa
stanowią średnio mniej niż jedną czwartą wszystkich wydatków sektora finansów
publicznych (co wspomniani autorzy zauważają, ale nie wyciągają z tego
wniosków). Nawet jeżeli zignorować kolejne dwadzieścia kilka procent środków wydawanych
przez samorządy terytorialne, to okaże się, że ponad połowa środków publicznych
wydawanych przez władze centralne nie przechodzi przez budżet, a zatem nie
tylko nie podlega rządowej koordynacji, ale i w dużej mierze żadnej
demokratycznej kontroli.
Lwią część tych pieniędzy wydają
państwowe fundusze celowe (powyżej 35% wszystkich środków publicznych) i
agencje (kolejne 2% środków publicznych), które mają ustawowe zadania i
ustawowo zagwarantowane dochody, zatem rząd ma małą możliwość zmieniania ich
priorytetów. Można uznać za zaletę, że w ten sposób niezależnie od zmieniających
się koalicji realizowana jest długofalowa strategia zaaprobowana przez
parlament decyzją o utworzeniu funduszu. Ten argument jest trafny, o ile
dotyczy priorytetów relatywnie niezależnych od politycznych programów i
funduszy na tyle dużych, że zagrożonych chęcią podreperowania budżetu przez
kolejne rządy (najlepszy przykład to Fundusz Ubezpieczeń Społecznych). W Polsce
działa jednak prawie trzydzieści funduszy celowych, wydatki których, w większości przypadków, mogłyby być koordynowane przez
budżet państwa bez żadnej szkody dla ich zadań. Przykładowo, funduszem celowym
jest Centralna Ewidencja Pojazdów i Kierowców (CEPiK), która mimo
zagwarantowanych środków powstawała ponad dziesięć lat i ostatecznie
funkcjonalnie stała się częścią MSWiA. Przykład CEPiK ujawnia zagrożenie
związane z wyłączeniem ogromnych środków z procesu koordynacji przez rząd.
Nawet jeżeli pieniądze te nie są wydawane przez ich dysponentów, nie da się ich
przeznaczyć na inny cel. Również zmiana nieudolnego kierownictwa zarządcy
funduszu czy agencji jest trudniejsza, nawet jeżeli nie jest powoływany na
kadencję, gdyż kilka szczebli zarządzania dzielących prezesa agencji od
ministra czy premiera daje dużą autonomię.
Potencjał strategicznego
dystrybuowania zasobów wiąże się ze zdolnością, którą wielu autorów umieszcza w
centrum definicji państwa – zdolnością do pozyskiwania od ludności środków koniecznych
dla działań państwa.
Przywoływani tu Weaver i Rockman swoje kryterium sprawności państwa formułują
nieco inaczej – jako zdolność do nakładania ciężarów na politycznie wpływowe
grupy społeczne. Jako wskaźnik potencjału państwa wydaje się to dużo trafniejsze,
można bowiem zakładać, że jeżeli państwo jest w stanie egzekwować daniny od
grup politycznie wpływowych, tym bardziej uzyska je od ogółu ludności.
Tu znowu narzędzia badawcze, którymi
dysponujemy, są bardzo niedoskonałe, gdyż ogólne statystyki ściągalności podatków dają tylko obraz makro relacji państwo-podatnicy.
Pewną pomocą mogą być raporty Najwyższej Izby Kontroli, choć jak zawsze w
przypadku tego źródła trzeba pamiętać o pewnym skrzywieniu perspektywy organu
powołanego do śledzenia nieprawidłowości, a nie badania rzeczywistości.
Ciekawe dane przynosi raport NIK z
kontroli poboru podatku dochodowego od osób prawnych (CIT). Zważywszy, że
opodatkowaniu CIT podlegają najczęściej podmioty większe i bardziej zasobne,
tudzież że przynosi on ponad 10% dochodów budżetu państwa przy relatywnie małej
liczbie podatników, wydaje się, że jego pobór może być dobrym wskaźnikiem
zdolności państwa do uzyskiwania finansowej daniny od politycznie wpływowych
grup społecznych. Obraz, jaki wyłania się z raportu NIK, jest mocno niejednoznaczny.
Z jednej strony podatnicy samodzielnie obliczyli i zapłacili 99,6% dochodów z
podatku CIT w 2006 r. i 99,7% w 2007 r. Z drugiej strony, uchybienia w
obliczaniu tego podatku odkryto w wyniku ponad 68% przeprowadzonych kontroli,
przy tym skądinąd wiadomo, że skłonność do dobrowolnego poddania się
obowiązkowi podatkowemu wśród Polaków raczej nie jest imponująca.
Urzędy Skarbowe w małym tylko stopniu starają się temu zaradzić przy pomocy
kontroli. W badanym przez NIK okresie dwóch i pół lat tzw. „duże” urzędy
skarbowe obsługujące podatników o przychodach rocznych powyżej 5 mln EUR
skontrolowały 6,25% podatników, natomiast pozostałe urzędy 0,66%.
Egzekucja niezapłaconych podatków
również udawała się w stopniu umiarkowanym. Kontrolowanym urzędom skarbowym
udało się odzyskać kwotę równą mniej więcej połowie sumy decyzji o nakazie
zapłaty podatku, ale stanowiło to zaledwie 0,3% uzyskanych wpływów z podatku
CIT. NIK zwraca uwagę, że w co drugim urzędzie skarbowym podejmowano czynności
egzekucyjne ze znaczną zwłoką, mało aktywnie poszukiwano majątku dłużników, nie
interesowano się przebiegiem i terminem zakończenia postępowań upadłościowych.
Nie dziwi więc, że niezapłacone zaległości z lat poprzednich stanowiły
czterokrotność wyegzekwowanej kwoty, a zaległości mające powyżej pięciu lat
prawie trzykrotność. Przedawniły się zobowiązania na kwotę nieco tylko mniejszą,
niż wyegzekwowana.
Ocena zdolności pozyskiwania i
alokacji zasobów materialnych przez III Rzeczpospolitą wypada niejednoznacznie.
Proste wskaźniki podpowiadają, że państwo działa przyzwoicie. Podatki są
zbierane, budżety sprawnie pisane przez ministra finansów i z rzadka tylko
nowelizowane. Szersze spojrzenie ujawnia zasadnicze niedomagania polskich
instytucji: ogrom środków publicznych wydawanych poza systemem budżetowej
koordynacji oraz słabą kontrolę i egzekucję należności największych podatników.
Zdolność
do kanalizowania konfliktów w społeczeństwie obywatelskim
Trzeci
wymiar, stanowiący zdaniem Weavera i Rockmana o potencjale państwa, to taka
relacja ze społeczeństwem obywatelskim, która zapewni społeczną, nie tylko
polityczną czy instytucjonalną stabilność dla podjętych decyzji. Chodzi zatem o
instytucje, które zapewnią reprezentację interesów grup słabo reprezentowanych
czy rozproszonych, by w artykulacji swych interesów nie musiały odwoływać się
do działań podważających porządek polityczny. Chodzi również o zdolność do
zarządzania podziałami socjopolitycznymi (cleavages), trwałymi
konfliktami społecznymi tak, by nie dopuścić do rozbicia wspólnoty politycznej
i przemocy na szerszą skalę.
Te kryteria potencjału państwa
niewątpliwie odchodzą od klasycznego pojmowania państwa jako oddzielonego od
społeczeństwa obywatelskiego neutralnego aparatu podejmowania decyzji
publicznych. Czerpią jednak z XX-wiecznego doświadczenia, że relatywna
niezależność instytucji państwa i ich personelu od działających sił społecznych
nie wyklucza bliskich kontaktów ze społeczeństwem obywatelskim, a nawet
wspólnego podejmowania decyzji przez biurokrację państwową i zorganizowane
grupy interesu. Do połowy lat 70-tych różnego rodzaju instytucje neokorporacjonizmu polegającego na koordynacji
autonomicznych działań państwa, organizacji przedsiębiorców i związków
zawodowych w procesie negocjacji ich przedstawicieli na szczeblu ogólnokrajowym, stały się standardem w niemal wszystkich
państwach zachodniej Europy[51].
Nawet odejście od keynesowskiej polityki gospodarczej i triumf neoliberalizmu w
latach 80-tych nie pogrzebały instytucji dialogu społecznego. Następna fala
paktów społecznych zawieranych przez państwo i grupy interesów dotyczyła bowiem
reorganizacji państwa dobrobytu, zwłaszcza systemów emerytalnych i opieki
zdrowotnej jako ściśle powiązanych z kosztami pracy.
Instytucje wiążące państwo i jego
administrację ze zorganizowanymi grupami interesu okazały się trwałe, gdyż
umożliwiały stabilizację strategicznych celów polityki państwa zapewniając im
poparcie kluczowych grup społecznych bez względu na zmieniające się koalicje.
Dawały one również biurokracji państwowej wiedzę na temat interesów i nastrojów
społecznych trudną do zdobycia w inny sposób. Pozwalały też komunikować
partnerom społecznym intencje rządu na bardzo wczesnym etapie ich kształtowania
się i w ten sposób unikać potencjalnych konfliktów.
III Rzeczpospolita prowadziła dialog
społeczny jeszcze w swoim okresie prenatalnym. Rozmowy Okrągłego Stołu były
przecież formą uzgadniania polityki rządu i w istocie jedynych reprezentantów
społeczeństwa obywatelskiego: Kościoła i „Solidarności”. Może dlatego w
pierwszym okresie polskiej transformacji nie odczuwano potrzeby instytucjonalizacji
dialogu społecznego. Skoro „Solidarność” trzymała parasol nad reformami, jej
liderzy podejmowali kluczowe decyzje w państwie, a zorganizowanych
reprezentantów interesów przedsiębiorców nie było, to mniej lub bardziej
sformalizowane negocjacje nie były potrzebne, a może i nie były możliwe.
Dopiero konflikt między „Solidarnością” i rządem Suchockiej, który ostatecznie
doprowadził do jego upadku (ale i podziału wśród czołowych działaczy związku), unaocznił koniec ery spontanicznej, nieformalnej
współpracy związków zawodowych i rządu. Gabinet Suchockiej zaproponował
więc wszystkim ogólnopolskim centralom związków zawodowych podpisanie paktu
społecznego instytucjonalizującego wpływ związków na przekształcenia gospodarcze.
Chociaż dla rządu pierwszoplanowe znaczenie miały cele krótkoterminowe –
uzyskanie zgody na prywatyzację przedsiębiorstw państwowych – to w trakcie
negocjacji pojawił się pomysł stworzenia trwałego forum negocjacji między
rządem, związkami zawodowymi i pracodawcami. W rezultacie w 1994 r. powstała
pierwsza zinstytucjonalizowana forma dialogu społecznego – komisja trójstronna,
bardzo odległa jednak od korporacjonistycznych wzorów niemieckich czy
austriackich.
Można powiedzieć, że od tego czasu
dialog społeczny i jego instytucje stały się standardowym wyposażeniem polskiej
demokracji, jeżeli oglądać ją z perspektywy instytucji prawnych. Dialog
społeczny trafił do nowej konstytucji z 1997 r., a ustawy regulujące działanie
administracji nakładają na nią obowiązek „współdziałania” ze związkami
zawodowymi, organizacjami pracodawców i innymi organizacjami społecznymi oraz
przedstawicielami środowisk zawodowych i twórczych.
Proces legislacyjny przewiduje również konsultowanie zainteresowanych grup
interesów, czasem zagwarantowane ustawowo, czasem na mocy Regulaminu Rady
Ministrów czy Sejmu. Dagmir Długosz wylicza również 15 zinstytucjonalizowanych
form konsultacji rządu z partnerami społecznymi, które istniały w 2003 r.: od
Komisji Trójstronnej, przez kilka trójstronnych zespołów branżowych
działających przy Ministrze Gospodarki i Pracy, po Krajową Radę Konsultacyjną
ds. Osób Niepełnosprawnych i Radę Programową Krajowego Centrum Doradztwa Rozwoju
Rolnictwa i Obszarów Wiejskich.
Mimo tego bogactwa form i instytucji
dialogu społecznego, nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że chociaż z
pewnością nie grozi nam wojna domowa i rozbicie wspólnoty politycznej, to grupy
interesu dość często odwołują się do działań podważających porządek polityczny,
czy to w formie użycia przemocy, której państwo nie jest w stanie zapobiec
(związki zawodowe), czy to w formie korupcji (przedsiębiorcy). Analiza
działalności Komisji Trójstronnej, instytucji najbardziej widocznej i przez to
najłatwiejszej do badania, ujawnia przyczyny nieefektywności polskiego dialogu:
brak strategicznego podejścia i ściśle partyjne czy partykularne myślenie
zarówno po stronie rządu, jak i partnerów społecznych.
Powołana w 1994 r. komisja
trójstronna, choć z bardzo niewielkimi kompetencjami w porównaniu do podobnych
ciał na Zachodzie Europy, w krótkim czasie stała się areną sporu między obozem
postsolidarnościowym i postkomunistycznym[58].
Do 1997 r. stawiał on rząd i OPZZ po jednej stronie barykady a NSZZ „Solidarność”
po drugiej. Natomiast od momentu powstania gabinetu Jerzego Buzka to
„Solidarność” znalazła się w uprzywilejowanej pozycji, faktycznie współtworząc
koalicję rządową. Rząd prowadził więc dialog ze „swoimi” związkami zawodowymi,
a Komisja Trójstronna była tylko narzędziem uzyskiwania za niewygórowaną cenę
dodatkowej legitymizacji dla działań rządu. Opozycyjne związki zawodowe
uczestniczyły w niej więc niechętnie, przed wyborami nieformalnie
(„Solidarność”) lub formalnie (OPZZ w 1999 r.) wycofując się z jej prac. Od
1999 r. Komisja faktycznie przestała działać[59].
Posłowie OPZZ i „Solidarności”
przygotowali wówczas projekty ustaw gruntownie zmieniających tę instytucję i
chociaż projekty były konkurencyjne, to ostatecznie przyjęto tuż przed wyborami
2001 r. ustawę cieszącą się poparciem obu stron konfliktu politycznego. Nowy
rząd SLD-PSL zadeklarował wsparcie dla Komisji, co wyraziło się w nowelizacjach
ustawy wzmacniających tę instytucję oraz w osobistym zaangażowaniu ministra
pracy a potem wicepremiera Jerzego Hausnera, już wcześniej uznanego znawcy (i wyznawcy)
nowoczesnego korporatyzmu.
Co prawda ustawowo nowa Trójstronna
Komisja ds. Społeczno-Gospodarczych nadal była głównie ciałem konsultacyjnym,
ale zobowiązano rząd do przedkładania jej wszystkich projektów ustaw
dotyczących polityki podatkowej, finansów publicznych, ubezpieczeń społecznych,
prywatyzacji, restrukturyzacji gospodarki oraz prognoz wskaźników makroekonomicznych.
Komisja nadal miała działać na zasadzie porozumienia wszystkich stron, ale do jego
zawarcia wystarczała zgoda rządu i jednego z przedstawicieli pracowników i
pracodawców. Wprowadzono też możliwość zawierania porozumień dwustronnych, a
każda ze stron mogła wnosić pod obrady dowolne zagadnienia z zakresu działania
Komisji. Co więcej, rząd Millera dysponując komfortową większością w
parlamencie i decydując się na politykę konfrontacji z opozycją, postanowił
uczynić z Komisji Trójstronnej główne narzędzie dialogu społecznego, które
ukazałoby bardziej koncyliacyjną twarz rządu. Wicepremier Hausner zaproponował
na forum komisji zawarcie Paktu dla Pracy i Rozwoju, i z góry zobowiązał się do
przyjęcia przez rząd rozwiązań zaakceptowanych przez Komisję. Dodatkowo, na
poziomie regionalnym powołano Wojewódzkie Komisje Dialogu Społecznego działające
pod przewodnictwem wojewodów oraz ponad sto innych komisji dialogowych, głównie
o branżowym charakterze. Jeśli dodać do tego spore środki finansowe
przeznaczone na dialog społeczny zarówno z budżetu państwa, jak i z programów
pomocowych Unii Europejskiej i UNDP, to wydaje się, że trudno sobie wyobrazić
warunki bardziej sprzyjające sukcesowi tej instytucji.
Komisja Trójstronna nie stała się
jednak forum prawdziwego dialogu społecznego. Bardzo szybko odrodził się bowiem
mechanizm konfrontacji: „Solidarność” kontra postkomuniści. W dodatku OPZZ,
bogatsza o doświadczenie katastrofalnych skutków rządów AWS dla NSZZ „Solidarność”,
często przyłączała się do krytyki rządu, a nawet była gotowa ją przelicytować,
co oczywiście nie oznaczało gotowości do współpracy z „Solidarnością”.
Właściwie wszystkie istotniejsze kwestie wnoszone przez rząd na forum Komisji
kończyły się konfrontacją na linii „Solidarność” (lub związki zawodowe) – rząd.
Latem 2002 r. związki oprotestowały niewielką nowelizację Kodeksu Pracy zmniejszającą
nieco koszty pracy i zachęcającą do zatrudniania absolwentów, jesienią 2002 r.
związki odrzuciły zmodyfikowaną metodę obliczania pensji minimalnej, zimą 2002
r. doszło do zasadniczego sporu „Solidarności” i rządu, który zaproponował
zniesienie zasiłków przedemerytalnych.
Gdy wiosną 2003 r. pojawiła się idea
Paktu dla Pracy i Rozwoju, „Solidarność” najpierw wyraziła umiarkowane
zainteresowanie, by potem odrzucić pakt jako polityczną grę rządu Millera.
Rozpoczęto jednak rozmowy dotyczące już nie paktu, ale Porozumienia Społecznego
o skromniejszym i bardziej technicznym charakterze (zmiany prawa pracy, podatków
itp.). Chociaż zespoły robocze Komisji Trójstronnej mogły pochwalić się całkiem
sporymi sukcesami, do zawarcia Porozumienia Społecznego nie doszło. Mimo rozmów
nie tylko bowiem nasilały się strajki, często organizowane przez „Solidarność”,
ale rząd zniósł też przywileje podatkowe związków zawodowych, z których
korzystała przede wszystkim „Solidarność”. Ta nowelizacja została czasowo zawieszona
przez ministra finansów, ale napięcie między „Solidarnością” a rządem
wzrastało. W październiku 2003 r. doszło do bardzo gwałtownej demonstracji
górników w Warszawie, w wyniku której rany odniosło kilkadziesiąt osób. Wicepremier Hausner winą za te ofiary obarczył
„Solidarność” i wkrótce ogłosił fiasko negocjacji nad Porozumieniem Społecznym.
Ustalenia komisji roboczych skonsumowano jako porozumienie dwustronne OPZZ i
pracodawców, które rząd poparł i wniósł jako własny projekt legislacyjny.
Upadek rządu Millera i rozkład obozu
postkomunistycznego zadał ostateczny cios Komisji Trójstronnej. „Solidarność”
drastycznie ograniczyła swoją aktywność na forum Komisji, a gdy Polska
Konfederacja Pracodawców Prywatnych zawetowała ustalenia w sprawie wskaźnika
wzrostu płac na 2004 r., OPZZ zorganizował demonstrację pod siedzibą PKPP
(pierwszą demonstrację pod siedzibą związku pracodawców w historii III
Rzeczypospolitej). Za to rząd Marka Belki wiceministrem pracy odpowiedzialnym
za dialog społeczny mianował dotychczasowego negocjatora z ramienia PKPP, a sam
Belka wkrótce poparł kandydaturę prezes PKPP w wyborach prezydenckich.
Komisja, która do grudnia 2003 r. przyjęła 23 uchwały, w dwóch ostatnich latach
rządów SLD wypowiedziała się w dwóch sprawach. Sytuacja nie zmieniła się
również po wyborach z jesieni 2005 r. Mimo podkreślania znaczenia solidarności
społecznej przez liderów PiS i korporacjonistycznej frazeologii prezydenta
Kaczyńskiego, Komisja Trójstronna z pewnością nie stała się ważną instytucją
„negocjacyjnego ładu społecznego” i nie jest „mechanizmem uspołecznienia
procesów podejmowania decyzji w ważnych sprawach publicznych”, jak chciałby ją
widzieć jeden z komentatorów.
Wydaje się więc, że jednym z
elementów słabości III Rzeczypospolitej jest nieumiejętność zarządzania
trwałymi konfliktami społecznymi. Państwo zajmuje się nimi dopiero, gdy
wkraczają w fazę eskalacji. Co więcej, jako pracodawca i właściciel sporej
części gospodarki, państwo podejmuje sprzeczne decyzje, z jednej strony
starając się zabezpieczyć interesy grup słabo reprezentowanych i rozproszonych
(np. konsumenci usług państwowych i półpaństwowych monopolistów), z drugiej
ulegając naciskom „swoich” pracowników i menadżerów.
Spisy trójstronnych zespołów branżowych i zawodów, których wykonywanie wyjęto
spod praw rynku, wydają się wystarczającym dowodem uległości państwa wobec
silnych grup społecznych.
Podsumowanie
III
Rzeczpospolita jest państwem słabym. Jest to wynikiem słabości polskich elit,
słabości polskich partii politycznych, słabości społeczeństwa obywatelskiego,
słabości wątków demokratycznych w naszej nowoczesnej kulturze politycznej.
Niedomagania te, jak w soczewce, skupiają się w wymiarze instytucjonalnym III
Rzeczypospolitej, bowiem to dzięki instytucjom – zwłaszcza instytucji państwa –
jednostki i narody mogą realizować swoje cele. Choć Polacy zwinnie wywikłali
się z systemu opartego na zależności od Związku Sowieckiego i dominacji jednej
opcji politycznej, to nie stworzyli państwa, które potrafiłoby przekładać
społeczne preferencje na decyzje polityczne.
Dość
paradoksalnie, słabość państwa ujawniła się w pełni dopiero w momencie największego sukcesu III
Rzeczypospolitej – po przyjęciu do Unii Europejskiej. Było ono bowiem
ostatecznym zakończeniem zimnej wojny i procesu odzyskiwania przez Polskę
zdolności do przyjmowania i wypełniania międzynarodowych zobowiązań obronnych i
handlowych, które mogą zapewnić stabilny rozwój i bezpieczeństwo kraju.
Gdy zabrakło tego integrującego celu, który oddziaływał na elity polityczne,
biurokrację i społeczeństwo obywatelskie w dużej mierze bez pośrednictwa
instytucji, jako psychologiczny czy kulturowy imperatyw działania – słabość
państwa ujawniła się niemal natychmiast.
Gdy polityka przestała być głównie (od)budową demokratycznego, suwerennego państwa
a stała się zwykłym realizowaniem celów wyborców, okazało się, że państwo
polskie nie potrafi tych celów rozpoznać i zamienić w strategie polityczne.
Część tej słabości jest niewątpliwie
dziedzictwem komunizmu i obranej w 1989 r. ścieżki wychodzenia z niego. Choć
bowiem zbudowano instytucje rządu i premiera prawnokonstytucyjnie mogące się
równać z najsilniejszymi egzekutywami w Europie, to pozostałość Okrągłego Stołu
– instytucja blokującego prezydenta – nie pozwoliła na wytworzenie się
prawdziwego centrum władzy wykonawczej. Choć dzisiejsza Rada Ministrów i jej
Prezes są bez porównania silniejsi od PRL-owskiej rady administracyjnej dla
niepoznaki nazywanej rządem, to nadal nie mają do swojej dyspozycji narzędzi
przygotowania i wdrażania politycznych strategii.
Za brak profesjonalnej biurokracji
można naturalnie winić również komunizm i politykę pierwszych rządów III
Rzeczypospolitej. Jednak szansa na zbudowanie zawodowego korpusu urzędniczego,
która pojawiła się w 1997 r., została natychmiast pogrzebana przez rząd
Cimoszewicza. Działał on przecież nie tylko jako obrońca interesów dawnej komunistycznej
elity biurokratycznej, ale jako lider demokratycznej partii, próbujący zapewnić
jej wpływ na władzę nawet po przegranych wyborach. W tym przypadku osłabienie
potencjału państwa miało służyć budowaniu przewagi konkurencyjnej SLD na
politycznym rynku, niewiele więc miało wspólnego z dziedzictwem komunizmu i
procesem wychodzenia z niego. Ta strategia budowania pozycji partii kosztem
potencjału państwa została przejęta przez kolejne ekipy sprawujące władzę,
trwale obniżając jakość polskiej biurokracji.
Powoli, lecz stale obniżająca się
pozycja Polski w rankingu sprawności rządów Banku Światowego nie może więc
dziwić.
Im dalej od przełomu lat 1989-1991, patosu od(budowy) demokracji i
suwerenności, tym słabiej działają pozainstytucjonalne czynniki stymulujące
polityków, biurokratów i wyborców do działań strategicznych, dopuszczających
odłożenie w czasie własnych korzyści. Im bardziej polityka jest „normalna”,
pozbawiona wymiaru przełomowości, tym bardziej potrzebne są instytucje
przekładające interesowne działania jednostek i grup na decyzje sprzyjające
dobru publicznemu. Tym dobitniej ujawnia się słabość takich instytucji w III
Rzeczypospolitej.
Artur Wołek – politolog, adiunkt w
Wyższej Szkole Biznesu-NLU w Nowym Sączu i Instytucie Studiów Politycznych PAN,
w połowie lat 90. sekretarz Ośrodka Myśli Politycznej. Opublikował m.in. Demokracja
nieformalna. Konstytucjonalizm i rzeczywiste reguły polityki w Europie Środkowej
po 1989 r. (2004), Zmiana ordynacji wyborczej? (2004), Reformatorzy
i politycy. Gra o reformę ustrojową roku 1998 widziana oczami jej aktorów
(wspólnie z Jadwigą Emilewicz, trzy wydania).