Piotr Legutko
Media
i polityka – 20 lat później
(tekst
napisany do książki Rzeczpospolita 1989-2009: zwykłe państwo Polaków?,
pod red. Jacka Kloczkowskiego, Kraków 2009)
Trudno
wyobrazić sobie polską politykę bez mediów. I media bez polityki. Nie tylko
dlatego, że medium (czytaj: pośrednik) jest instrumentem komunikacji między
politykami, a społeczeństwem. Ostatnie dwudziestolecie w Polsce, to czas
emancypacji środków masowego przekazu. Media, zamiast pełnić rolę pośrednika, tworzyć
przestrzeń debaty, stały się faktyczną czwartą władzą, uczestnikiem
politycznych rozgrywek, co najmniej równie istotnym jak partie polityczne. Dodajmy,
władzą szczególną, bo przez nikogo nie wybieraną i nie kontrolowaną, za to ustalającą
agendę wszystkim pozostałym władzom. Na ile skutecznie – to już kwestia do
dyskusji. Zdaniem jednych, na tyle skutecznie, że początek XXI wieku można
nazwać okresem mediokracji, bo dziś już nie politycy, a wydawcy i nadawcy
narzucającą ludziom hierarchię ważności poszczególnych tematów, własny język i
„standardy” komunikacyjne oraz kryteria oceny. Zdaniem innych, media są w
Polsce władzą pozorną, bo stwarzają jedynie iluzję swej potęgi. Koronnym
argumentem są żałosne losy kolejnych mutacji partii warszawsko-krakowskiego
salonu (Unii Demokratycznej), otwarcie wspieranej przez Agorę, najpotężniejszy
koncern medialny nad Wisłą. No i fenomen sukcesu politycznego Prawa i
Sprawiedliwości, partii „tępionej” przez praktycznie wszystkie media
elektroniczne i zdecydowaną większość mediów drukowanych. Tyle, ze historia PiS
może służyć za przykład zarówno jednym, jak i drugim, bowiem partia ta wygrała
wybory w 2005 niejako wbrew mediom, ale i za sprawą mediów została od władzy odsunięta
dwa lata później. Zanim przesądzimy, kto ma rację, cofnijmy się do czasu
narodzin wolnych mediów w wolnej Polsce.
Jak
kształtował się „wolny rynek”
Akuszerem
tych narodzin byli właśnie politycy, choć na początku, przez krótki czas,
kształtowanie się rynku mediów miało charakter spontaniczny. Co prawda start
„Gazety Wyborczej” był rezultatem politycznego uzgodnienia na najwyższych
szczeblach, ale w Krakowie, Gdańsku, czy Poznaniu niezależne inicjatywy
wydawnicze drugiego obiegu w sposób naturalny szukały warunków, by zyskać
możliwość swobodnego działania. Środowisko krakowskiej Arki zaczęło wydawać
„Czas”, na wybrzeżu pojawiła się „Gazeta Gdańska”, Mirosław Chojecki ruszył z
pracami nad uruchomieniem telewizji, trudno było zliczyć lokalne projekty
radiowe. Panowało przekonanie, ze dotychczasowy kształt rynku mediów,
zaprojektowany na ideologiczne potrzeby komunistów powinien zostać zastąpiony
przez zupełnie nowy ład. Dlatego niezależne inicjatywy, jak za komuny,
powstawały równolegle do instytucji państwowych, wykorzystując wolność rynkową.
Nie upominano się o dotacje, nie szturmowano partyjnych wydawnictw. Działało
jeszcze przyzwyczajenie do trudnych warunków konspiracyjnych, na pewno swoistym
dopalaczem była możliwość funkcjonowania w zupełnie innej skali. Nie myślano w
tych środowiskach o rozwiązaniach systemowych, co później okazało się błędem.
Zakładano, ze „nasi” politycy nie marzą o niczym innym, jak przecieraniu
prawnych administracyjnych ścieżek dla bujnego rozkwitu niezależnych mediów.
Tymczasem szybciej niż ktokolwiek się spodziewał politycy postawili na media
zależne. Od siebie. I zaczęli zaprowadzać własne porządki.
Poligonem doświadczalnym stał się proces
likwidacji Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch,
przeprowadzony pod hasłami uwłaszczenia pracujących tam dziennikarzy
(skupionych z redakcyjnych spółdzielniach). Likwidatorzy, reprezentujący
powstające wówczas partie polityczne potrzebowali prostego alibi: W
rzeczywistości chodziło o obdarowywanie tytułami prasowymi różnych środowisk, o
których wówczas sądzono, że stanowią trwały element sceny politycznej. Fatalnym
pociągnięciem była utrata możliwości faktycznego wspierania niezależnych
inicjatyw na rzecz wpuszczenia „tylnymi drzwiami”, bez warunków wstępnych i
ograniczeń, zachodnich koncernów medialnych. Obdarowywano bowiem majątkiem spółdzielnie
dziennikarskie, o których z góry wiadomo było, że nie są w stanie same wydawać
otrzymanych tytułów. Zabrakło wyobraźni, choć można było przewidzieć, że praktycznie
każda z nich będzie musiała pozyskać inwestora, czyli mówiąc prosto z mostu –
sprzedać (dalej) tytuł. Na ten wtórny obrót ani Komisja Likwidacyjna, ani
polityczni promotorzy całej operacji nie mieli już żadnego wpływu. Co więcej,
wprowadzenie efemerycznego tworu – jakim w większości okazały się spółdzielnie
dziennikarskie - między państwo, a faktycznego nabywcę konkretnych tytułów,
uniemożliwiło prywatyzację według cywilizowanych zasad. Chodzi nie tyle o cenę,
co jakąś formę offsetu. O zobowiązanie dysponujących potężnymi aktywami
koncernów – na przykład – do współfinansowania wydawnictw istotnych dla kultury
narodowej i wspierania budowy społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. O
wprowadzenie zapisów uniemożliwiających koncentrację, czyli wprowadzanie
projektów w rodzaju „Polska. The Times”, które w praktyce oznaczały utratę
tożsamości dzienników regionalnych i tygodników lokalnych. Tymczasem przez
pierwszych pięć lat istnienia III RP nikt z władz publicznych nie interesował
się kto, ani co kupuje na rynku mediów, ani co z tym robi. Pierwsza poważna
debata parlamentarna na ten temat odbyła się w 1995 roku, gdy karty już dawno
były rozdane.
Prawdziwe porządkowanie rynku prasowego w
Polsce dokonało się zatem „z drugiej ręki”. Państwo bardzo szybko straciło
kontrolę nad całym procesem, ale zachowali ją poszczególni politycy. To minister
rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego pozwolił Robertowi Hersantowi, nie tylko na
zakup kolejnych dzienników regionalnych, ale także drukarni. Ta pozornie tylko
administracyjna decyzja oznaczała wyrok na niezależne inicjatywy wydawnicze w
Gdańsku i Krakowie, gdzie sprzedane koncernowi zakłady miały monopol na druk O
cenie krytycznie wypowiedział się NIK, o politycznych okolicznościach
ówczesnych transakcji wciąż wiemy niewiele.
To prawda, ze obcy wydawcy raczej nie
zgłaszali ambicji uczestniczenia w naszej medialnej grze politycznej. W latach
90. koncesja, jaką płacili politykom polegała zazwyczaj na zatwierdzeniu
podsuniętej im nominacji dla naczelnego, bliskiego tej czy innej opcji. Pilnowano
równocześnie, by media zbyt mocno nie uwierały władzy, od której wtedy wydawcy
byli w dużo większym stopniu uzależnieni niż obecnie. Wystarczy przypomnieć
wiernopoddańczy list właściciela Neue Passauer Presse (i połowy dzienników
regionalnych) do Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeśli dodamy do tego praktyczny
monopol ideowy środowiska „Gazety Wyborczej” na rynku dzienników ogólnopolskich
i tygodników, widać jak daleką drogę przeszły w tamtej dekadzie polskie media.
Na początku był wysyp niezależnych inicjatyw, sto ideowych kwiatów, pisma
grupujące ludzi z bardzo różnym pomysłem na Polskę, na końcu tekst „Wakacje z
agentem” i zdjęcia chwiejącego się prezydenta nad grobami w Charkowie, których
długo nikt nie chciał pokazać publicznie.
Prawdziwą ceną za oddanie dużym koncernom
całkowitej władzy nad regionalnymi gazetami i lokalnymi tygodnikami była
całkowita homogenizacja formy i komercjalizacja ich treści. Dzienniki, które na
początku lat 90. stanowiły niezwykle ważne forum budowy społeczeństwa
obywatelskiego działając w nowych realiach ekonomicznych wycofały się prawie
wyłącznie na pozycję dostarczycieli strawnie podanej informacji i rozrywki. Zanikało
dziennikarstwo śledcze i edukacyjne. Mediom przestało chodzić o coś więcej niż
zabawianie czytelnika. Wraz z rewolucją technologiczną wydawcy zaszczepili
redakcjom sprawdzony w innych krajach „know-how”, dotyczący nie tylko układu
stron, czy rodzaju ilustrowania, ale także sposobu pisania i podejścia do
tematów. Przez wiele lat politykom taki krajobraz medialny bardzo odpowiadał.
Znów – brakło im wyobraźni, by przewidzieć, że w momencie, gdy polski
kapitalizm przestanie być koncesjonowany politycznie, koncerny medialne nie
tylko wymkną się im spod jakiejkolwiek kontroli, ale zaczną wykorzystywać swój
potencjał do prowadzenia własnej polityki.
Najciekawiej za kulisami
Podobny proces dokonał się na rynku mediów
elektronicznych. Do fatalnie przeprowadzonej parcelacji majątku RSW dodać można
zatrucie polityczną toksyną mediów publicznych i nietransparentne
przeprowadzenie procesu koncesyjnego. Dwie decyzje, całkowicie polityczne, nieuzasadnione
ani merytorycznie, ani biznesowo, ustawiły na całe dekady rynek telewizyjny w
Polsce. Pierwszą było ustalenie takiej, a nie innej procedury wyłaniania władz
mediów publicznych. Drugą, przyznanie ogólnopolskich koncesji telewizji Polsat
i koncernowi ITI. Oba koncerny znakomicie wykorzystały daną im szansę, co nie
zmienia faktu, że (podobnie jak w przypadku Agory) szansę tę otrzymały na
polityczny kredyt.
Relacje zarówno Polsatu jak i ITI ze
światem polityki od początku były niejednoznaczne. Na tyle, że nawet po 10
latach ich drążenie przez inne media jest blokowane sądowo. To zresztą dość
powszechny wśród medialnych hegemonów obyczaj (Adam Michnik nieustannie
procesuje się ze swymi adwersarzami), wiele mówiący o stanie debaty publicznej
w Polsce, w 20 lat po odzyskaniu niepodległości. Brak transparentności na linii
polityka – media elektroniczne nie wiąże się jedynie z tajemniczymi
okolicznościami procesu koncesyjnego. Nawet nie wnikając w genezę przyczyn dla
których to nie Mirosław Chojecki czy Marian Terlecki, ale Zygmunt Solorz i
Mariusz Walter otrzymali od polityków władzę medialną w kraju, nawet
zakładając, że wygrali po prostu najlepsi, trudno pozbyć się wrażenia, że
najciekawsze rzeczy działy się gdzieś za kulisami. I to w sposób daleko
bardziej dyskretny niż w przypadku układów czysto politycznych. Każde dziecko
(jeśli sięgało po odpowiednie lektury) wie dziś kto z polityków, z kim, kiedy i
za jaką cenę paktował w III RP (czasem i w trakcie nocnej zmiany). Ale nawet
bardzo doświadczeni analitycy mają problem z dokładnym opisem fenomenu jakim
była pod koniec lat 90. PPP, czyli Polska Partia Polsatu (to oczywiście termin
czysto publicystyczny, modny w tamtym okresie). Wiadomo tylko, że Zygmunt
Solorz utrzymywał bardzo dobre relacje ze spora grupą parlamentarzystów ze
wszystkich obozów politycznych. Nie wiadomo, co konkretnie z tego wynikało. Na
ile niezwykła skuteczność i powodzenie praktycznie wszystkich jego biznesowych
projektów (także tych bardzo dalekich od sfery medialnej) miały z tymi
relacjami związek, a na ile były wynikiem jego geniuszu. Podobne pytania
stawiano i wciąż się stawia w przypadku koncernu ITI, choć tu mieliśmy do
czynienia z bardziej wąskosektorową działalnością (w wielu miejscach także
jednak wykraczającą poza rynek medialny).
Na pewno nie jest tak, że Polsat czy TVN w
jakimkolwiek momencie działały według prostych politycznych instrukcji – jak to
się wielokrotnie zdarzało w TVP. A w każdym razie nikt nikogo nie schwytał na
gorącym uczynku. W czasie trwania rządu PiS środowisko dziennikarskie głośno
oskarżało Zygmunta Solorza o „wypchnięcie” ze swojej stacji Tomasza Lisa, ze
względu na jego zaangażowanie w zwalczanie projektu IV RP. Sam zainteresowany (TL)
dyskretnie potwierdzał, oficjalnie nie zaprzeczał. Z drugiej strony Polsat
nigdy nie odgrywał w Polsce tak znaczącej roli w kształtowaniu opinii publicznej
jak TVN czy TVP, był i jest postrzegany jako stacja czysto komercyjna,
rozrywkowo – filmowa. Choćby z tego względu gwałtowne zaangażowanie po jednej
ze stron politycznej wojny, jaka w tym czasie wybuchła w Polsce, nie leżało ani
w profilu stacji, ani w interesie Zygmunta Solorza. Jeśli faktycznie chciał się
autora „Pisneylandu” pozbyć, to decyzję tę należy oceniać w kategoriach czysto
biznesowych. Jak zresztą wszystkie podobne sytuacje dotyczące relacji koncernów
medialnych z politykami III RP. W końcu ich (koncernów) priorytety w oczywisty
sposób były i są związane z gwarantowaniem jak najbardziej sprzyjającego
otoczenia politycznego do prowadzenia działalności gospodarczej. Zygmunt Solorz
osiągnął w tej dziedzinie prawdziwe mistrzostwo. W przypadku ITI nie udało się
osiągnąć całkowitej równowagi. TVN został bowiem – po klęsce wyborczej PiS w
2007 roku - jednoznacznie zaliczony przez Jarosława Kaczyńskiego do wrogiego obozu
politycznego. Nie wynikało to jednak z jakiegoś specjalnego zaangażowania
dziennikarzy tej stacji w wojnę z PiS (jak to było w przypadku Tomasza Lisa).
Po prostu sposób relacjonowania polityki w TVN był (i jest) klasyczną mieszanką
mainstreamowego, liberalnego punktu widzenia z politycznym kabaretem.
Narodziny mediokracji
Prawdziwą rewolucją – wprowadzoną właśnie
na antenie TVN - było zastosowanie do programów informacyjnych i
publicystycznych kryteriów stosowanych dotąd przy produkcji programów
rozrywkowych, czy sensacyjnych. Od pojawienia się infotainmentu nic już w
mediach nie jest takie jak kiedyś. Wydawca stał się kreatorem rzeczywistości,
reporter został także lektorem i komentatorem newsów swojego autorstwa, zaś
neutralny język sprawozdawcy wydarzeń został zastąpiony u niego przez język
felietonisty: subiektywny, emocjonalny, a nierzadko także moralizatorski lub
prześmiewczy. W infozrywce mamy do czynienia z zakłóceniem klasycznej
hierarchii ważności. Nie decyduje o niej wyłącznie ranga wydarzenia, waga
konkretnego, opisywanego przypadku, czy powaga osoby. Każde zdarzenie musi co
najmniej w równej mierze mieć w sobie intrygujący element, a każda postać coś
przykuwającego uwagę. Jeśli będzie inaczej, infozrywkowy widz może zacząć się
nudzić, a to odbija się natychmiast na wynikach oglądalności. Skutek: serwis
infozrywkowy ma mniej – niż klasyczny - tematów zagranicznych, mniej wiadomości
dotyczących ustaw, rozporządzeń, ekonomii czy polityki społecznej. Te kwestie,
choć często bardzo istotne dla ludzi, trudno jest sprzedać w sposób atrakcyjny
i błyskotliwy. Tekst staje się coraz częściej służebny
wobec obrazu, a treść wobec formy. Gdy forma dominuje, pojawia się coraz
silniejsza pokusa kreacji, zaś układanie szpigla zamienia się w pisanie
scenariusza widowiska infozrywkowego. Coraz mniej chodzi w nim o dociekanie
prawdy, coraz bardziej o oglądalność, a przecież kategoria prawdy ma w
programach informacyjnych znaczenie kluczowe. W rozrywce, owszem, jest bez
znaczenia. Coraz głośniej i odważniej powtarzana jest teza, że w mediach nie ma
kategorii prawdy, jest kategoria newsa. Wszystko wskazuje na to, że polityk –
jako nadawca komunikatu, który powinien dotrzeć do obywatela – uznał, że nie ma
innego wyjścia, jak zaakceptować „medialność” jako podstawową regułę.
Dziś debata publiczna nie jest już
relacjonowana w tabloidowym stylu. Ona jest przez medialny, totalny tabloid
organizowana, a wszyscy aktorzy sceny publicznej znakomicie się w tej sytuacji
odnajdują. Mediokracja nie polega na tym, że nadawcy czy publicyści mają w Polsce
większą realną władzę niż politycy, ale na tym, że to rozrywkowe media ustalają
reguły gry w sferze publicznej. Politycy łatwo zgodzili się, by „czerwone
paski” telewizji informacyjnych ustalały im zarówno agendę działań, jak i
hierarchię ważności podejmowanych tematów. Dali sobie narzucić ów barwny język
i efekciarski styl.
Podkreślmy, mediokracja, to nie władza
mediów, ale władza pewnej konwencji. Politycy chętnie zgadzają się grać w
widowisku, którego scenariusz piszą rozrywkowe media, bo to niewiele kosztuje
(na pewno mniej niż zmaganie się z realnymi problemami). Zwłaszcza, że często
sami owe scenariusze niezwykle sprawnie i dyskretnie inspirują. Można nawet
zaryzykować tezę, że spin doktorzy głównych partii doszli w tej inspiracji do
swoistej perfekcji. Że to nie gwiazdy rodzimej publicystyki i łowcy newsów, ale
pracujący gdzieś w zaciszach gabinetów skromni scenarzyści „amatorzy” decydują
czy będziemy w najbliższych dniach oglądać polityczny western, komedię czy
dramat obyczajowy. Albowiem dziś to nie sprawne zarządzanie kapitałem
gospodarczym, zasobami ludzkim i potencjałem społecznym, ale ciekawa narracja
decyduje o sukcesie partii rządzącej.
Politycy nie są zatem w najmniejszym
stopniu ofiarami, a raczej beneficjentami mediokracji. Dobrze dzięki niej żyją
też media elektroniczne. Zajmowanie się polityką on line, to z jednej strony
zajęcie kaskaderskie, ale z drugiej prosta piłka. Mamy tu do czynienia z
niewątpliwą wspólnotą interesu, sprzężeniem zwrotnym. Im więcej czystej formy i
pozorowanej treści, czyli skupiania się na tym, co kto powiedział, a jak ktoś
inny na to zareagował, kto kogo dziś obraził, a kto z kim się nie spotkał, tym
dalej od ciężkiej, dziennikarskiej roboty. Można oczywiście robić inne niż
tabloidowe telewizje (radia, portale) informacyjne, ale to wymaga tytanicznej
pracy i wielkich nakładów. A co najgorsze, wiąże się z gwarantowanym spadkiem
oglądalności. Rzeczywistość jest bowiem skomplikowana i nudna, a publika
niecierpliwa.
Tabloidowi stali się również poważni
niegdyś publicyści, choć z zupełnie innych powodów. Jeśli idzie się na wojnę,
to zawsze lepszym orężem są emocje niż rzetelna, chłodna analiza. A poważne
dotąd media poszły w pewnym momencie na wojnę z IV RP. Zupełnie jak w
pierwszych latach III RP, gdy ogłoszono świętą wojnę z polskim ciemnogrodem. I
wtedy, i 15 lat później, grano ostro i tabloidowo, na skrajnych emocjach. Na
zmianę straszono i ośmieszano, bo to jedyne dwa tony budzące prawdziwe emocje.
Oba mocne, efektowne, ale nienajlepiej współbrzmiące. Trudno bowiem straszyć
kimś, kto jest zarazem żałosny i śmieszny. Zwłaszcza, gdy brak twardych dowodów
na istnienie realnego zagrożenia. To problem, który sprawia, że spora grupa
polskich publicystów w 2009 roku stała się zakładnikami tabloidowej konwencji.
Co można było robić, gdy sądy wydawały kolejne wyroki obnażające słabość
oskarżeń pod adresem rządu PiS o niedemokratyczne działania? Zweryfikować
stawiane w histerycznym tonie tezy lub nadal grać w te same tony. Wybór został
dokonany. I czytaliśmy w „Polityce”, „Newsweeku” czy „Gazecie Wyborczej”, że
sądy, sądami, ale przecież wszyscy wiemy ( i pamiętamy) jak to w Pisneylandzie
było naprawdę.
Zatem ani politycy, ani media (w swej
masie) nie są zainteresowane zmianą konwencji w jakiej wspólnie organizują nam
publiczną debatę. Obrona status quo jednoczy ludzi z bardzo różnych stron.
Polityków, nadawców i wydawców. Wystarczy przypomnieć jednobrzmiący chór
prześmiewców komentujących obywatelski projekt ustawy przeciw przemocy w
mediach. Setki tysięcy podpisów zebranych na początku tej dekady i wsparcie
ekspertów, nikogo nie przekonały. Podobnie jak profesjonalnie zorganizowane
konferencje kolejnych Rzeczników Praw Obywatelskich, na których pokazywano
rozwiązania stosowane w innych krajach UE. Nie przekonały, bo też nikt nie miał
zamiaru słuchać o jakichkolwiek ograniczeniach. Wolność słowa stała się
fetyszem. W jej obronie (przed kim?) organizowano spektakularne akcje. Obrona
ludzi ranionych przez media nie była przez całą minioną dekadę tematem
traktowanym poważnie, ani przez nadawców, ani przez polityków. W tej sferze
możemy śmiało przyznać sobie status barbarzyńców w porównaniu z liberalnym
zachodem.
Interesu obywateli nie ma kto w tej
sytuacji bronić. Nieustannie kwestionowany jest mandat (o autorytecie trudno
mówić) stowarzyszeń dziennikarskich, twórczych, obywatelskich, wypowiadających
się krytycznie o stanie mediów i debaty publicznej. Prawdziwą histerią powitano
projekt stworzenia przy współpracy państwa instytucji monitorującej media.
Pomysł, który pojawił się w czasie, gdy rządził PiS (choć nie wyszedł od
polityków tej partii), uznano za klasyczny przykład zamachu na wolność prasy.
Chętnie odwoływano się przy tym do widzów i czytelników, jako jedynej instancji
mającej prawo oceniać co jest zgodne ze standardami, a co nie. Problem w tym,
że media wiedzą o oceniających coraz więcej, zaś oceniający o mediach wręcz
przeciwnie. Coraz mniej transparentna staje się ich struktura właścicielska,
coraz luźniejszy jest związek pomiędzy tym, co ludzie chcą oglądać i czytać, a
tym, co im się serwuje. Zwłaszcza, gdy chodzi o publiczność za młodą lub za
starą, by mieścić się interesującym reklamodawców targecie.
Publiczny, czyli patologiczny
Odmienny
sposób relacji między politykami, a mediami miał miejsce w przypadku mediów publicznych.
W ciągu minionych 20 lat, przynajmniej wizerunkowo, praktycznie nigdy nie były
uznawane za niezależne. Nigdy nie były tak traktowane przez polityków,
uważających – jak za komuny – że TVP i PR powinny być pasem transmisyjnym od
władzy do mas. W warunkach komercyjnego otoczenia tego typu praktyki były
bezwzględnie obnażane za rządów wszystkich kolejnych ekip, co obniżało zarówno
prestiż mediów, jak i wiarygodność polityków.
Paradoks
polega na tym, że to nie wyborcom, a władzy najbardziej powinno zależeć na
uzyskaniu niezależnego certyfikaty wiarygodności. Wspieranie niezależnych
mediów daje władzy publicznej większą korzyść niż najskuteczniejsza propaganda.
Wiarygodności się nie kupi ani nie wymusi, można ją uzyskać tylko poprzez
stały, publiczny osąd dokonywany w faktycznie niezależnych mediach. I tylko
przez tego typu dialog z obywatelami można uniknąć alienacji – stanowiącej
początek końca każdej władzy. Niestety, tego typu rozumowanie nie było w stanie
przełamać pokusy wykorzystywania publicznych pieniędzy dla promowania własnych
barw politycznych.
Pokusa
była tym silniejsza, że sama konstrukcja prawna mediów publicznych obowiązująca
przez dwie dekady stwarzała politykom idealne warunki do ręcznego sterowania.
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (powołująca rady nadzorcze, wyłaniające
zarządy) jest wszak odwzorowaniem sceny politycznej. O jej składzie decyduje
większość parlamentarna. Fakt, że w różnym czasie kończyły się kadencje
poszczególnych członków niewiele tu zmieniał. Jedynie długość tych kadencji
sprawiała, ze kilkukrotnie mieliśmy do czynienia z sytuacją, gdy mediami
publicznymi rządzili ludzie z nadania polityków będących akurat w opozycji. I
tak zarząd TVP kierowany przez Wiesława Walendziaka działał w trakcie rządów
SLD, zaś telewizja Roberta Kwiatkowskiego atakowała rząd Jerzego Buzka. Tamten
czas słusznie zresztą uchodzi za szczególny przykład patologii w funkcjonowaniu
mediów publicznych. Nieprzypadkowo to właśnie prezesa TVP sejmowa speckomisja
zaliczyła do grona „grupy trzymającej władzę”, stanowiącej zresztą jedyny w
swoim rodzaju konglomerat omnipotencji zarówno politycznej, jak i medialnej.
Transmitowane przez media elektroniczne posiedzenia komisji badającej tzw
„afere Rywina” były przełomowe w tym sensie, że pokazały całą „kuchnię”
funkcjonowania tego specyficznego układu.
Rząd PiS, który nastał po części dzięki
powszechnej woli rozbicia tego układu nigdy nie pozbył się ograniczonego
zaufania do niezależności dziennikarzy. Nawet tych, którzy ideowo bliscy byli
tej partii. Przekonał się o tym Bronisław Wildstein, którego misja w TVP
została w sposób gwałtowny przerwana. Za prezesury Andrzeja Urbańskiego
postawiono na dziennikarzy bardziej „otwartych” na sugestie polityków. W
dodatku rada nadzorcza stała się miejscem kilku politycznych wolt, a w wyniku
odwracania sojuszy na czele TVP stanęli ludzie reprezentujący polityczny
folklor. Sytuację tę wykorzystał rząd PO, która programowo zawsze dążyła do
osłabienia mediów publicznych. Rozpoczął się wielomiesięczny okres ich
kontrolowanego (przez polityków) upadku.
W 20 lat po odzyskaniu niepodległości
nastał czas by zadać pytanie jaki jest powód, by utrzymywać sprzeczną z
zasadami wolnego rynku sytuację nadzwyczajnego uprzywilejowania mediów
publicznych. I w imię czego obywatele mają łożyć na ich funkcjonowanie. Z
upływem lat i kolejnych kadencji władz TVP i PR lista argumentów „za” wyraźnie
się kurczy. Na przykład wymóg informowania o wydarzeniach w kraju i na świecie
jest z powodzeniem wypełniany przez stacje komercyjne, w dodatku bez posądzania
o uleganie politycznym naciskom. To TVN, a nie TVP uruchomił pierwszy
telewizyjny kanał informacyjny ( TOK FM zrobił to w eterze), prywatne stacje
prześcigają się w pomysłach na publicystykę społeczną i polityczną.
Spektakularne śledztwa dziennikarskie także są dziś głównie ich udziałem. Najlepszy
dokument o narodzinach opozycji w PRL („Trzech kumpli”) powstał za pieniądze
TVN. Wojna o transmisje sportowe jeszcze się toczy, ale jej wynik jest z góry
przesądzony. Dobre dokumenty filmowe ogląda się teraz głownie w kanałach
tematycznych. A kultura? Trudno czynić z niej publiczny sztandar, skoro ambitne
kino i spektakle teatralne emitowane są w TVP w godzinach zarezerwowanych na
sen.
Pozostaje jeszcze telewizyjny program
lokalny i oferta regionalnych rozgłośni radiowych. I tu media publiczne być
może nie notują zbyt wielkich osiągnięć, ale też nie mają żadnej alternatywy.
To powinno dawać do myślenia, jeśli myśli się o przyszłości mediów publicznych.
Ekspansja nadawców komercyjnych w polskich regionach ma praktycznie jeden
scenariusz. Wykupić, sformatować, sieciować, czyli w praktyce pozbawić
tożsamości. Radia lokalne wykupione (praktycznie do ostatniego) przez Agorę czy
ZPR natychmiast tracą lokalność, stając się „muzakami”. Nie jest to kwestia złej
woli lecz strategii rynkowej. Regionalny rynek reklam w Polsce jest bardzo
płytki i długo takim pozostanie. Aby zatem utrzymać tu media, trzeba je łączyć
w ogólnokrajową sieć. Nie tylko z powodów ekonomicznych. Lokalność zawsze jest
„jakaś”, posiada pewne właściwości, język, kod kulturowy. A media komercyjne są
ze swej istoty pozbawione właściwości, nastawione na uniwersalizm, prostotę (by
nie rzec tabloidyzację) i homogenizację przekazu. A zatem to nie tylko kasa,
ale sama natura takich mediów sprawia, że nigdy nie będą zainteresowane
ekspansją regionalną
Czarny scenariusz
Na czas jubileuszu przypadła gwałtowana
zapaść rynku mediów drukowanych i to w skali globalnej. W Polsce dołączył do
tego upadek mediów publicznych. Tylko pierwsze z tych zjawisk spowodowane jest
względami ekonomicznymi (gazety utrzymują się w 70 proc z wpływów reklamowych,
a te załamały się na skutek kryzysu). Drugie ma charakter polityczny. Po
wygraniu wyborów w 2007 roku PO od razu ogłosiła odejście od finansowania
mediów publicznych z abonamentu. Ta deklaracja – choć do dziś niezrealizowana –
spowodowała gwałtowny spadek i tak niewielkich wpływów abonamentowych, co
doprowadziło na skraj bankructwa głównie radia regionalne i oddziały terenowe
TV, zaś centrale obu spółek pogrążyło w kryzysie. Ludzie, na których spoczywa
obowiązek zaprojektowania medialnego ładu od dwóch lat nie potrafią tego
zrobić, albo raczej nie chcą. Słabe, skompromitowane, uwikłane w wewnętrzne
spory i kłopoty finansowe media publiczne nie sprawiają bowiem rządzącym
jakiegoś realnego kłopotu. Mogą natomiast dostarczać prawdziwej satysfakcji,
jako żywy dowód szkodnictwa i niekompetencji poprzedniej ekipy. A w końcu i
tak, prędzej czy później, w tej czy innej formie, przy powszechnym westchnieniu
ulgi trafią „we właściwe ręce”.
Misja mediów publicznych jest w tej
sytuacji poważnie zagrożona, bowiem zaczyna się ona tam, gdzie kończy się
interes prywatnego nadawcy. Nie ma więc co liczyć, że – zwłaszcza w realiach
kryzysu finansowego – komercyjne media wezmą na siebie obowiązki, których i tak
nigdy nie wypełniały. Chodzi nie tylko o sferę wysokiej kultury, ale także
wszystko, co przyziemne. To na przykład sprawy lokalne, w sposób zasadniczy
wpływające na życie obywateli. Kto je opisze i pokaże? Kto dostarczy Polakom
nie czytającym gazet (czyli ogromnej większości) podstawowych informacji, gdy
zabraknie mediów publicznych?
TVP i PR od lat źle wypełniają swoje
funkcje nie dlatego, że są zarządzane przez kolejnych politycznych nominatów
(zawsze tacy będą), ale dlatego, że przez system finansowania są zmuszane do
powielania stylu działania i ramówek nadawców komercyjnych. Propozycje zawarte
w kolejnych wetowanych sejmowych ustawach nie tylko tego nie zmieniają, ale
praktycznie zrównują TVP i PR z innymi podmiotami działającymi na rynku (przy
jednoczesnej zamianie politycznych nominacji na bezpośrednie, ręczne sterowanie
z rządowych gabinetów).
Jan Rokita niezwykle trafnie porównał media
publiczne w obecnym stanie do państw upadłych. Diagnoza to przygnębiająca, bo o
ile politykom ta upadłość – jednak w dużym stopniu kontrolowana – jest na rękę,
o tyle nam, obywatelom wprost przeciwnie. Przy braku niezależnej, lokalnej
prasy, upadek mediów publicznych w regionach oznacza, że stracimy możliwość
komunikowania się, organizowania, utrwalania własnej tożsamości i kontroli
poczynań władzy. Funkcje te tylko w ograniczonym zakresie jest w stanie
przejąć Internet. Przy swej otwartości jest on zarazem mało wiarygodny i
podatny na manipulację. Dziennikarstwo obywatelskie może być – i jest – cennym
uzupełnieniem, nie zastąpi jednak dziennikarstwa zawodowego, opartego o
instytucje zaufania publicznego, jakim są wolne media – tlen społeczeństwa
obywatelskiego. Stoimy zatem wobec poważnego i mało uświadamianego zagrożenia:
zniknięcia z przestrzeni publicznej tradycyjnych „środków społecznej
komunikacji”. Ich miejsce zajmują media całkowicie uzależnione od rynku,
nastawione na zysk, sprowadzone wyłączeni do roli dostarczyciela rozrywki..