DARIUSZ GAWIN
Przekleństwo 1709 roku.
Czy Polacy mogą wybić się na
podmiotowość?
Czy nie za rzadko zastanawiamy się nad
polskim usytuowaniem w czasie i przestrzeni? Tym specyficznym miejscem na mapie
Europy, które jest tłem dyskusji na temat powstań, wojen, „Solidarności” i
pytań o polską tożsamość? Być może zachęty do takich rozważań na temat naszego
poczucia trwałości własnej pozycji w Europie winny dostarczać nam słowa naszego
hymnu narodowego. Przecież śpiewamy w nim, że „jeszcze Polska nie zginęła,
kiedy my żyjemy”, a później: „przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem
Polakami”. W tych kilku słowach zawiera się kluczowa dla myśli republikańskiej,
polityczna koncepcja narodu. Polakami jesteśmy, o ile mamy państwo, które
chroni interesy wspólnoty politycznej, wspólnoty, w ramach której możemy
funkcjonować jako Polacy.
W polskiej tożsamości istnieje zatem
od ponad dwustu lat milcząco przyjmowane założenie, iż trwałym elementem naszej
sytuacji, naszego losu, jest całość okoliczności historycznych, geopolitycznych
i kulturowych, które można określić jako „prześwit ontologiczny”. Chodzi o to,
że Polska jest, ale może jej nie być, że może ona „zginąć”, przestać istnieć.
Na pozór wydaje się to przesadą. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej historii
narodu w okresie, który rozpoczął się rzezią Pragi, a który sto pięćdziesiąt
lat później znalazł swoją kulminację w Katyniu i Powstaniu Warszawskim, nie
sposób oprzeć się wrażeniu, że właśnie taki był motyw przewodni przeważającej
części dziejów wieku XIX i XX. Czym bowiem innym było Powstanie Warszawskie,
jak nie właśnie najbardziej dramatycznym
potwierdzeniem wagi problemu istnienia i nieistnienia w polskiej
historii?
Powstanie Warszawskie przychodzi w
tym kontekście na myśl, bo to nie było tylko kolejne przegrane wystąpienie
zbrojne Polaków. Jako jedyna zbiorowość spośród wszystkich europejskich narodów
zbliżyliśmy się wówczas do granicy, którą w czasie ostatniej wojny przekroczyli
tylko Żydzi. Warszawa to przypadek miasta starożytnego, które jak Melos czy
Kartagina zostało unicestwione w wymiarze politycznym, ludzkim i fizycznym.
Osobisty rozkaz Hitlera o zburzeniu Warszawy pozostaje bez analogii w
najnowszej historii i odsyła nas do zdarzeń z historii starożytnej. W tym
sensie powstańcza Warszawa to wspólnota polityczna – wspólnota obywatelska,
posiadająca również organicznie związany z wymiarem obywatelskim wymiar
militarny i polityczny. W Warszawie oprócz Armii Krajowej ujawniły się bowiem
również cywilne władze Państwa Podziemnego, wsparte spontanicznie przez setki
tysięcy mieszkańców stolicy. W granicach
zakreślonych przez powstańcze barykady istniało de facto wolne
państwo polskie, wolna III Rzeczpospolita, bo tak przecież właśnie
nazywalibyśmy twór, który objawił się 1 sierpnia w stolicy, gdyby historia potoczyła
się inaczej.
Zbrodnia Warszawy polegała na tym,
że – jak mówił w przemówieniu radiowym transmitowanym ze stolicy delegat rządu
na kraj, Jan Stanisław Jankowski „Soból” – „Chcieliśmy być wolni i wolność
sobie samym zawdzięczać”. Zetknięcie idei wolności z dwoma totalitaryzmami
musiało doprowadzić do eksplozji, w której Warszawa nie tyle przegrała
powstanie, ile po prostu przestała istnieć. Los Warszawy w 1944 roku nie
tłumaczy się tylko naszym położeniem geopolitycznym. Nie chodzi tutaj wyłącznie
o położenie kraju usytuowanego pomiędzy Niemcami i Rosją, choć naturalnie ten
aspekt naszej sytuacji cały czas jest istotny. Chodzi przede wszystkim o
to, że Polska w czasie ostatnich dwóch-trzech stuleci leżała na przecięciu
potężnych wektorów działających w skali powszechnodziejowej. W tej
perspektywie Niemcy i Rosja to nie są tylko
nazwy dwóch mocarstw, które wpłynęły na kształt geopolitycznego porządku
świata w XX wieku. To są pewne skrótowe nazwy na określenie dwóch wielkich
kultur europejskich, w których zrodziły się dwa
najstraszliwsze totalitaryzmy najnowszej historii.
Kiedy zatem przywołujemy
poszczególne epizody historycznego dramatu, który rozgrywał się tutaj w ciągu
ostatnich ponad dwustu lat, nie chodzi nam o kolejny lament nad pasmem
nieszczęść, tragedii i krzywd, które dotknęły ludzi żyjących gdzieś na
przecięciu dziejowych wektorów kreślonych
w
Petersburgu, Berlinie czy Moskwie. Chodzi o trzeźwe uchwycenie skali tych
wydarzeń, o prostą konstatację faktu, iż ten dziejowy dramat narastał i dział się
właśnie tutaj, w tej części Europy, na której rozpościerała się niegdyś nasza I
Rzeczpospolita. Bo narastał on przecież od wieku XVIII, a kulminację znalazł
właśnie w wieku XX, w epoce Katynia i Auschwitz.
„Gdzie
szeregować Polaków?”
W
sierpniu 1944 r., w Paryżu, Andrzej Bobkowski z bezsilną rozpaczą komentował w
swoich Szkicach piórkiem wiadomości nadchodzące z Warszawy – w tym samym
czasie, gdy stolica Francji czekała na zbliżające się czołgi amerykańskie,
polska stolica znalazła się w śmiertelnym uścisku pomiędzy Hitlerem i Stalinem.
Tak streszczał sens tej dziejowej pułapki: „Rosja, jak zawsze, nie chce tej
Polski i takiej Polski, jaką ona sama chciałaby być. Niemcy i Rosjanie
unicestwiają TO SAMO, są zgodni w unicestwieniu TEGO SAMEGO. Niemcy na pożegnanie,
Rosjanie na powitanie”
(podkreślenie w oryginale – DG). Właśnie w tym jednym zdaniu kumuluje się cały
sens nigdy do końca niewyartykułowanego problemu – jest to tak oczywiste dla
nas, a przecież jednocześnie nie napisane wprost. TO SAMO – czyli stale
powtarzająca się sytuacja graniczna, w której z całą mocą, jak w złym śnie
widać, że los Polski znajduje się w jakimś punkcie, w którym możliwe jest tylko
„albo-albo”, nie zwycięstwo lub klęska, lecz istnienie lub nieistnienie, w
punkcie, w którym widać jak polski los migocze i chwieje się pod wpływem
dynamicznego ruchu dziejów.
Może ktoś powiedzieć, że sytuacja
„prześwitu ontologicznego” jest typowa dla małych narodów, szczególnie tych
żyjących w naszej części Europy. Głosy takie często słychać w naszych
dyskusjach. Za każdym razem, gdy dyskusja dotyczy obrony naszych interesów, za
wzór realizmu stawia się nam Czechów, pisze się o zapobiegliwości Bałtów czy o
słowackiej roztropności, za sprawą której kraj ten wprowadził euro wcześniej od
nas. Małych narodów nie stać na gesty, powstania i bohaterszczyznę, nie stać na
obronę „pierwiastka”, prawdziwe bezpieczeństwo energetyczne czy silną armię.
Małe narody muszą być rozsądne, muszą ćwiczyć trudną sztukę mimikry, aby omijał
je wzrok drapieżników historii. Przymuszone zaś do kapitulacji, zawsze potrafią
obronić „substancję”, nazywając to koniecznym kompromisem lub sławią zalety
posiadania ciepłej wody w kranie, nazywając to roztropnym liberalizmem.
Problem w tym, że Polacy nie są
małym narodem. I nie chodzi tutaj o skalę naszych ambicji czy potrzeb, ale o
fakty. Polskie przekleństwo polega na tym, że Polacy znajdują się gdzieś
pośrodku pomiędzy wielkimi a małymi narodami. I nigdy nie będą tacy, jak Czesi,
Belgowie czy Litwini. Przywołajmy politycznie niepoprawne dzisiaj pojęcie z
dyskursu XIX-cznej historiografii – pojęcie narodu historycznego. Polacy byli i
pozostają takim właśnie narodem, narodem, który przez setki lat miał własne
państwo, własną wysoką kulturę, tworzoną już od XVI wieku w języku narodowym, własne
instytucje świeckie i kościelne, własne życie obywatelskie. To właśnie nas
odróżnia nie tylko od Słowaków czy Rumunów, lecz także od Czechów czy Litwinów.
Mirosław Hroch, czeski wybitny historyk, w pracy Małe narody Europy
przedstawia rzetelną typologię „małych narodów”, dając pogłębiony przegląd
takich przypadków, jak Baskowie, Białorusini, Bretończycy, Bułgarzy, Chorwaci,
Czesi, Estończycy, Finowie, Flamandowie, Galisjanie, Grecy, Irlandczycy,
Katalończycy, Litwini, Łotysze, Macedończycy, Norwedzy, Serbowie, Serbowie
Łużyccy, Słowacy, Ukraińcy, Węgrzy i Walijczycy. Na koniec rozdziału
omawiającego podstawowe założenia pracy, umieszcza jednocześnie podrozdział
„Ponad poziomem małego narodu albo: gdzie zaszeregować Polaków?”.
Zwraca się przy tym do polskiego czytelnika, który – jak się domyśla – zadaje
sobie pytanie, dlaczego w tym towarzystwie
zabrakło Polaków, których walka z uciskiem narodowym w XIX wieku
stanowiła wzorcowy przykład ruchu narodowego. Hroch udziela prostej odpowiedzi
– przypadek polski nie pasuje do zbudowanej przez niego typologii małych
narodów, ponieważ Polacy byli narodem państwowym, posiadali własną kulturę
wysoką w języku narodowym oraz uformowaną elitę polityczną i narodową. Chociaż
zatem – z powodu utraty państwa i konieczności walki o nie – znaleźli się w
podobnej sytuacji, co wymienione wcześniej małe europejskie narody, to jednak
ich położenie, jak zauważa Hroch, przypomina raczej położenie takich dużych
narodów, jak Włosi czy Niemcy. Uwaga Hrocha jest o tyle słuszna, że Polacy
mieli własne państwo nieprzerwanie od Mieszka I do III rozbioru (a własną armię
regularną nawet trochę dłużej, bo od Mieszka do upadku powstania listopadowego), a chociaż je utracili, to i tak przetrwała
wspólnota polityczna Polaków – poczucie wspólnej tożsamości kulturowej,
wspólnych interesów politycznych, świadomość solidarnego działania w nowych
warunkach.
A jednak tylko nam przydarzyło się
nieszczęście rozbiorów. Jako jedyny naród historyczny straciliśmy państwo –
nawet Hiszpania czy Turcja, inne zdetronizowane mocarstwa nowożytne, które nie
odnalazły się w nowej rzeczywistości Realpolitik europejskiej wieku
oświecenia, nie przypłaciły okresu politycznego upadku utratą formalnej
niepodległości (inna to kwestia, czy gdyby Hiszpania zamiast Atlantyku i Morza
Śródziemnego miała za sąsiadów Prusy i Rosję, lepiej poradziłaby sobie od
Polski). Pomijam tutaj kwestię dyskusji na temat przyczyn tego wydarzenia. Nie
chodzi mi także o to, że rozbiory były krzywdą, niesprawiedliwością wołającą o
pomstę do nieba – bo były, ale cóż to znaczy w logice wielkiej polityki. W
przypadku rozbiorów chodzi raczej o trzeźwą ocenę tego wydarzenia, jako
wydarzenia bez precedensu w nowożytnej historii Europy. Otóż to – bez precedensu.
Zdarzały się bowiem od zawsze w Europie podboje i aneksje, granice zmieniano
też przez szczęśliwe koligacje rodzinne – w tej kategorii nikt nie mógł równać
się z domem Habsburgów. Jednak tym razem nie dzielono między siebie „ludności”
znajdującej się we władaniu jakiejś historycznej rodziny książęcej, która
politycznie splajtowała, lecz dosłownie – bo taka przecież była litera
konwencji rozbiorowych po 1795 r. – unicestwiano politycznie naród. To nie była
krzywda – to był skandal, to była drastyczna nieciągłość, której
cofnięcie musiało stać się jednym z najważniejszych motywów polityki
europejskiej na przyszłość. I tak trzeba postrzegać rozbiory: jako złowrogą
zapowiedź nadciągającej przyszłości. Tak właśnie sprawę rozbiorów widziały
niektóre najwybitniejsze umysły dziewiętnastowiecznej Europy. Przytoczmy choćby
opinię Lorda Actona: „Aż dotąd żaden naród nie został pozbawiony bytu
politycznego przez mocarstwa chrześcijańskie, a przy całym lekceważeniu uczuć i
interesów narodowych starano się jednak maskować niesprawiedliwość fałszywą
przykrywką jakichś prawnych chwytów. Ale rozbiór Polski był aktem bezwstydnej
przemocy popełnionym nie tylko wbrew powszechnym odczuciom, ale wbrew prawu
powszechnemu. Pierwszy to raz historia nowożytna ujrzała obalenie wielkiego
państwa i podział żyjącego w jego granicach narodu między jego wrogów”.
„Chory
człowiek” kontynentu
Mocarstwa
dokonujące rozbiorów posługiwały się argumentem „równowagi”, balansowania
interesów.
Tkwił w tym zarodek postrzegania każdorazowej, odrodzonej Polski jako elementu
„nierównowagi”, elementu dysfunkcjonalnego. Podkreślmy to raz jeszcze – w 1795
r. Berlin, Petersburg i Wiedeń wyobrażały sobie, że Polaków i Polski już więcej
nie będzie. Po prostu. Nieodwołalnie i na zawsze. Kolejne dwieście lat to
uporczywa walka z tym skandalicznym błędem w ocenie realnej zdolności do
istnienia Polski. Bo spośród narodów historycznych tylko Polsce to się zdarzyło
w czasach nowożytnych, że straciła państwo i byt niepodległy, a w pewnych
momentach swojej historii nawet mogła przestać istnieć fizycznie – a jednak nie
tylko przetrwała, lecz odradzała się ciągle na nowo. To nie jest dowód na
wzruszające umiłowanie Ojczyzny. To dowód na to, że ci, którzy sądzili, iż
lepiej byłoby dla nich, żeby Polski nie było, mylili się w sposób skandaliczny;
że byli ślepi na fakty i głusi na argumenty i choć zawsze potrafili swoją wolę
uzasadnić w jakiś sposób, który w danym momencie historii uznawano za bardzo
racjonalny, filozoficzny czy naukowy, to koniec końców okazywali się pogrążeni
w odmętach tępego irracjonalizmu, pozostającego na usługach jakiejś tyranii.
Jesteśmy zatem zawieszeni pomiędzy
pierwszą i drugą ligą europejską i to jest trwała sytuacja, a zarazem trwały
nasz kłopot. Wynika on z faktu, że nie istnieliśmy jako państwo przez cały XIX
wiek, kiedy w Europie ustalały się hierarchie w każdej dziedzinie –
politycznej, militarnej, kulturowej. Pierwsze dwa wymiary historycznej
rzeczywistości są oczywiste. Zastanówmy się nad wymiarem trzecim, biorąc pod
uwagę kwestię nauki i jej zaplecza. Przez cały wiek XIX powstawały pewne kanony
pisania o historii Europy, w których
przydzielano trwałe role – jedne narody były swoistą awangardą historii,
inne ponosiły zasłużone (w oczach zwycięzców) porażki. Budowano pojęcia
badawcze, stawiano hipotezy, tworzono szkoły historyczne i socjologiczne, powstawały
i rozwijały się tradycje intelektualne. W całym tym wielkim procesie byliśmy
obecni w niewielkim wymiarze. Jeśli w ogóle jakaś wiedza na temat Europy
Środkowej zdobywała sobie trwałe miejsce w świadomości wykształconych
Europejczyków, to była to wiedza formowana za pośrednictwem niemieckich, austriackich czy rosyjskich uczonych. To
oni mieli katedry, uniwersytety, instytucje, które mogły być instytucjonalnymi
partnerami dla badaczy ze świata. W pokoleniu romantyków jeszcze można było
liczyć na wpływ błyskotliwych jednostek – wystarczy przypomnieć prelekcje
paryskie Mickiewicza. W drugiej połowie XIX wieku sytuacja stała się jednak już
dramatyczna – po wojnie francusko-pruskiej 1870 r. zmienia się nastawienie
opinii publicznej na zachodzie do sprawy polskiej. Dzieje się tak przede wszystkim
we Francji, która widzi w Rosji głównego potencjalnego sojusznika w
nieuchronnym przyszłym starciu ze zjednoczonymi przez Bismarcka Niemcami. II RP
pod tym względem dopiero zaczęła odrabiać straty, lecz niestety jej praca
została przerwana – przez kolejny nawrót „TEGO SAMEGO”, o którym pisał
Bobkowski. Okres PRL z przyczyn oczywistych także nie poprawił sytuacji w tym
zakresie. Weźmy pierwszy lepszy przykład z brzegu – przez dziesięciolecia
mylono Powstanie Warszawskie z powstaniem w getcie warszawskim, ponieważ
państwo polskie, zamiast łożyć środki na rozwój historiografii, która mogłaby
przekazywać wiedzę o walce stolicy w 1944 r. na cały świat – prześladowało
policyjnymi metodami pamięć o tych wydarzeniach.
Po 1989 r. wysiłki w tej sferze idą
z oporami – albo jesteśmy spychani do jednego rzędu z krajami o wiele mniejszymi,
albo podejmujemy grę, żeby dostać się do tego klubu kilku państw, które
współtworzą kierunek Europy. A wielcy unijnej wspólnoty są do Polski w roli
jednego z liderów Europy po prostu nieprzyzwyczajeni. I Polska dostała czas –
nie wiadomo jak długi – na przekonanie wielkich europejskich graczy, że mamy
prawo aspirować do roli ważnego, silnego kraju w tej części kontynentu.
Ponieważ jednak przez ostatnie stulecia Polska jako podmiot polityczny
decydujący sam o sobie, samodzielnie określający swoje interesy i samodzielnie
też ich broniący, istniała w sumie tylko czterdzieści lat, zachodnie wielkie
narody mają naturalną i – przyznajmy – całkiem zrozumiałą z historycznej
perspektywy skłonność do traktowania Polski jako elementu dysfunkcjonalnego,
niepasującego do porządku europejskiego, jeśli sam chce negocjować zasady
swojego w nim udziału. Tak było już od końca XVII wieku, gdy ustalał się nowy
ład Europy, z którego wypadały takie dawne potęgi, jak Hiszpania, Turcja,
Holandia czy Polska właśnie, a na scenę wchodziły Prusy i Rosja. Polska wtedy –
na długo przed rozbiorami – stała się, niczym Turcja, „chorym człowiekiem”
kontynentu, który „stał nierządem”, był synonimem
anachronicznego ustroju i byle jakiej cywilizacji. Z pewnością wad było
wiele, ale też sporo musieli się napracować różni sprzedajni a błyskotliwi
filozofowie wieku świateł w rodzaju Woltera, żeby zbudować klimat intelektualny,
w którym polityczna zbrodnia rozbiorów wydawała się tylko beznamiętną egzekucją
wyroku wydanego już wcześniej przez historię.
Tak samo było po pierwszej wojnie
światowej, gdy dobrze znany przez kilka pokoleń koncert europejskich mocarstw
rozpadł się na kakofoniczny jazgot nowej Europy, zbudowanej w oparciu o
Wilsonowską zasadę samostanowienia narodów. W powodzi sezonowych państw
umieszczano także i to nad Wisłą, którego granice przesadnie rozciągnięto z
krzywdą dla Niemców, Ukraińców, Litwinów i Białorusinów (tak jakby Polska mogła
być wówczas Polską tylko w Warszawie, Krakowie i Radomiu ). Ci nieznośni
Polacy, którzy sami tyle opowiadali o swoich krzywdach, a którzy przecież tak
bardzo krzywdzili wszystkie mniejszości dookoła… – ileż razy ten ton słychać
było przed drugą wojną światową. Tak, Europa funkcjonowałaby niczym dobrze
naoliwiony mechanizm, gdyby nie kilka źle działających elementów – sugerowano.
Tak samo jest i teraz, po 1989 r.,
gdy do dobrze znanego projektu europejskiego dołączyły państwa zza żelaznej kurtyny,
w tym naczelny trouble maker tego grona – Polska, która nieustannie
czegoś chce, okazuje niewdzięczność i wszystkich szantażuje swoją „historyczną
wrażliwością” wynikającą z dawnych krzywd. Wrażliwi, ba! – nawet przewrażliwieni
na pewno jesteśmy, ale to nie ma nic do rzeczy, gdy na trzeźwo ocenimy rozmiary
naszego kraju, liczbę ludności, wielkość rynku wewnętrznego, skalę gospodarki.
Jeśli tak spojrzeć na całą sprawę, to widać, że Polska nie ma „wrażliwości” –
Polska ma przede wszystkim interesy wynikające z jej skali oraz jej
usytuowania. Interesy, które powinny być brane pod uwagę przez inne
europejskie, duże kraje, decydujące o polityce wewnątrz Unii. Bo o politykę tu
przede wszystkim chodzi, o to, w jakim kierunku będzie ewoluował projekt
europejski, jak będą płynąć w jego granicach strumienie zobowiązań i korzyści,
jak będzie budowane wspólne bezpieczeństwo i wspólny rozwój. Trzeba przy tym
pamiętać, że uprawianie polityki to zajęcie zarezerwowane w ramach Unii dla
najsilniejszych graczy – dla owych kilku państw, tworzących nieformalny klub
liderów Unii, swoisty – jak czasem określa się to grono – „dyrektoriat”. To oni
przewodzą europejskiemu projektowi, inni – mniejsi i słabsi raczej podążają
w kierunku wytyczonym przez ów „dyrektoriat”. W tym sensie polityka w Europie
zarezerwowana jest dla najsilniejszych; reszcie pozostaje zarządzanie,
dopasowywanie się do realiów, zażarta konkurencja, aby odnieść jak najwięcej
korzyści. Prawda, takie reguły są o niebo lepsze od tych, jakie funkcjonowały
w wieku XVIII, XIX czy przez większość XX. Silniejsi nie grożą słabszym ani
najazdem, ani okupacją czy terytorialnymi podbojami. Czy znaczy to jednak, że
polityka przestała już być obszarem rywalizacji, sporu, a nawet konfliktu?
Powtórzmy – nie ma nic nienaturalnego w fakcie, że Polskę traktuje się jako
element dysfunkcjonalny tej sytuacji – przemawia za tym ciśnienie ostatnich
dwóch stuleci, w trakcie których istnienie podmiotowej Polski było raczej
wyjątkiem niż regułą. Chodzi o to, aby ten stan zmienić, aby nasi zachodni
partnerzy przyzwyczaili się do myśli, że Polska powróciła i że ten fakt wymaga
nie tyle naszego dopasowania do nich, ile dopasowania wzajemnego i wzajemnego
wysiłku.
Niestety wielu ludzi w Polsce nie
jest przyzwyczajonych myśleć o Polsce w taki sposób. Znaczna część opiniotwórczych
elit wyobraża sobie Polskę jako powiększone nieco Królestwo Kongresowe, kraj
wielkości mniej więcej Czech lub Węgier, dla którego już samo zaproszenie do
europejskiego klubu jest historyczną szansą. Ciągle można bowiem spotkać u nas
nie tylko publicystów, lecz także polityków, którzy każdą pomoc i każde
dobrowolne ustępstwo Berlina czy Paryża (dobrowolne – czyli niebędące wynikiem
negocjacji) przyjmują ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem, jako dowód łaskawości
i pamięci. Tak jakby rozszerzenie Unii nie było dobrym interesem dla obu stron.
Polska może – to prawda – zdefiniować samą siebie jako kraj mały, jako kraj
pozbawiony aspiracji do uczestnictwa w europejskim „dyrektoriacie”, może „podążać”, a nie „przewodzić” w ramach europejskiej
rodziny narodów. Co więcej – może zostać za taki wybór również wynagrodzona.
Wielkość projektu europejskiego polega na tym, że także „podążanie” za
silniejszymi jest opłacalne. Chodzi jednak o skalę korzyści. Lepiej bowiem stanąć
do rywalizacji o setki miliardów niż o dziesiątki, lepiej być „producentem” niż
„odbiorcą” europejskiego projektu. Poza tym pozostaje jeszcze przedziwny polski
niepokój, który każe pytać o bezpieczeństwo, o polskie usytuowanie w czasie i
przestrzeni, za sprawą którego co jakiś czas wydarzają się tutaj rzeczy
przekreślające wszelkie rachuby i racjonalne plany.
Przełomowy
rok 1709
Powróćmy
do problemu usytuowania Polski w czasie i przestrzeni. „Prześwit ontologiczny”,
o którym wcześniej była mowa, nie sprowadza się w przypadku Polski do problemu
istnienia czy posiadania własnego państwa, jak w przypadku małych narodów.
Dochodzi tutaj czynnik dodatkowy, niewystępujący w przypadku Słowaków czy
Łotyszy. Chodzi mianowicie o wyzwanie podmiotowości. Dla małego narodu
istnienie jest już sukcesem historycznym, dla dużego – jak w przypadku Polaków
– to dopiero pierwszy krok. Czesi czy Litwini mogli stracić język i własną
kulturę w zasadzie niepostrzeżenie, w ich przypadku odrodzenie narodowe
przyszło niemalże w ostatniej chwili; w naszym przypadku brak państwa nie był
zagrożeniem dla śmierci języka i kultury, lecz przeszkodą w ich nieskrępowanym
rozwoju – przecież Polaków trzeba by po prostu wszystkich pozabijać, żeby w
Wigilię nie śpiewali kolęd. Każdy z trzech zaborców dostał tylko fragment
całości, a i tak nawet te wielkie imperia nie były w stanie strawić zdobyczy
przez ponad sto lat. Prawda, w czasie ostatniej wojny Polacy otarli się o próg
zagłady, ale przecież go nie przekroczyli, o czym już wcześniej była mowa. Owo
ontologiczne migotanie istnienia i nieistnienia w przypadku Polski dotyczy
zatem przede wszystkim polityczności polskiej, tego, że Polska może być
podmiotem, lecz częściej bywa przedmiotem w szerszej skali europejskiej
historii. Usytuowanie naszego kraju w czasie i przestrzeni jest zaś takie, że
przecinają się tutaj nie tylko interesy mocarstw, lecz także – nazwijmy to tak
– trudno uchwytne, lecz stale wyczuwalne wektory potężnych sił, kształtujących
dramat dziejowy ostatnich stuleci. Aby radzić sobie w takim położeniu, nie
wystarczy własne państwo, własna niepodległość – trzeba czegoś więcej: trzeba
właśnie podmiotowości. Rozwińmy to pojęcie.
W polskim myśleniu o państwie i
nowoczesności na ogół posługujemy się cezurą rozbiorów. Jest to perspektywa
zbyt wąska. Nie pozwala ona dostrzec tego, iż karta dziejowa, którą obecne
pokolenie Polaków odwraca, nie zaczęła się w czasie rozbiorów, lecz w czasie
wojny północnej. I momentem historycznym, do którego powinniśmy się odwoływać,
jako do groźnego memento, nie jest rok 1795, lecz 1709. Chodzi tutaj o
bitwę pod Połtawą, po wygraniu której Rosja trwale zdominowała Polskę i cały
region Europy Środkowo-Wschodniej. To dlatego Połtawa stanowi symboliczną
cezurę w historii ostatnich trzystu lat. Doskonale rozumieją to Rosjanie.
Władimir Putin sugerował ponoć Ukraińcom zorganizowanie wspólnych obchodów
trzechsetlecia. Połtawa leży bowiem na terenie dzisiejszej Ukrainy, jednak
Juszczenko wolał na szczęście obchody bitwy pod Konotopem z 1659 r. – starcia,
w którym hetman kozacki Iwan Wyhowski, wspomagany przez wojska polskie i
tatarskie, rozgromił armię rosyjską dowodzoną przez księcia Trubeckiego.
Rosjanie już uczynili świętem narodowym rocznicę wygnania Polaków z Kremla w
1612 r., jak widać nie zapomnieli zwycięstwa odniesionego przez Piotra
Wielkiego nad Karolem XII. W tej rocznicy nie chodzi jednak o Szwedów, choć to
oni przegrali w 1709 r. Stawką w tej grze jest to, kto ułoży politycznie i
cywilizacyjnie cały ten wielki obszar Europy, który rozpościera się pomiędzy
Polską a Rosją.
Dla naszego tematu data 1709 jest
istotna dlatego, że symbolizuje moment utraty przez Polskę realnej
podmiotowości politycznej. Używając tradycyjnego języka polityczności, można
sens tego wydarzenia określić w ten sposób, iż Polska w wyniku wojny północnej
utraciła tradycyjnie rozumianą suwerenność. Po wojnie północnej mieliśmy wprawdzie
państwo formalnie niepodległe, nie mieliśmy jednak suwerenności, nie byliśmy
podmiotem politycznym, staliśmy się przedmiotem w grze prowadzonej przez obcych.
Próby odzyskania tej podmiotowości – dzieło pokolenia Sejmu Wielkiego i
Konstytucji 3 maja, zakończyły się niepowodzeniem, czego konsekwencją był
ostatni rozbiór w 1795 r. i utrata formalnej niepodległości. Warto zatem
zapamiętać tę sekwencję: Polacy najpierw utracili podmiotowość, a potem dopiero
niepodległość. Dopiero gdy w taki sposób widzimy dynamikę wydarzeń XVIII wieku,
we właściwym kontekście ukazuje nam się pytanie o podmiotowość dzisiaj: w 1989
r. odzyskaliśmy bowiem niepodległość, ale czy wraz z niepodległością
odzyskaliśmy podmiotowość?
Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to
pytanie, musimy poświęcić nieco uwagi wydarzeniom sprzed trzystu lat. Sama
bitwa pod Połtawą i wojna północna to okres historyczny, który nie zadomowił
się jakoś szczególnie w polskiej pamięci. To jednak tam właśnie tkwią korzenie
narodowej klęski. Wyliczmy symboliczne daty z końca XVII i początku XVIII
wieku, w których streszcza się zapowiedź ponurej przyszłości. 1696 r. – śmierć
Sobieskiego, po której następuje długie, pełne chaosu i intryg bezkrólewie,
zakończone wyniesieniem na tron Augusta II Mocnego w 1697 r. Jego
kontrkandydat, Francuz, książę Conti dostał wprawdzie więcej głosów, ale Sas
uzyskał poparcie Piotra Wielkiego. Z carem Rosji zaczął też paktować przeciwko Szwecji,
snując plany zdobycia dla Wettinów – jako dziedzicznego lenna – Inflant. Do
antyszwedzkiej koalicji weszła Dania, Saksonia i Rosja. Rzeczpospolita
formalnie miała pozostać neutralna. To założenie rychło legło w gruzach, gdy
młody Karol XII okazał się, ku zaskoczeniu wszystkich, znakomitym wodzem.
Pokonał Duńczyków, rozbił Rosjan pod Narwą (1700). Wkrótce wkroczył do – cały
czas formalnie neutralnej – Rzeczpospolitej, zajmując Warszawę. Polska, choć
oficjalnie nie była stroną w wojnie, stała się teatrem działań wojennych,
cierpiąc zniszczenia, gwałty i rekwizycje, rujnujące i tak przecież zrujnowany
po serii wojen z drugiej połowy XVII wieku, kraj. W 1708 r. wielka 40-tysięczna
armia szwedzka rusza na Rosję. 8 lipca 1709 r. pod Połtawą zostaje ona całkowicie
rozgromiona przez wojska rosyjskie pod wodzą Piotra Wielkiego i przestaje
praktycznie istnieć. To jest punkt zwrotny całego konfliktu.
Wojna wprawdzie toczy się do roku
1721, kiedy to zostaje zawarty pokój w Nystad, jednak pokój ten przypieczętowuje
tylko faktyczną hegemonię Rosji w rejonie Bałtyku i w Rzeczpospolitej.
Od tej pory Rzeczpospolita –
formalnie niepodległa, posiadająca króla, sejm i senat, wojsko i monetę, staje
się satelitą Rosji, w którym coraz większą rolę zaczynają odgrywać też intrygi
pruskie (austriackie nie były nowością – dom Rakuski intrygował tu już od
stuleci). Dwa wydarzenia, które miały miejsce w cieniu wojny północnej,
uzyskują w tej perspektywie wyjątkową wymowę – w 1701 r., korzystając z chaosu
wywołanego wojną, elektor brandenburski Fryderyk III koronuje się w Królewcu na
króla jako Fryderyk I (dla zachowania pozorów jako „król w Prusach” a nie „król
Prus”, bowiem jest to od 1466 r. oficjalny tytuł króla Polski), a w 1703 r.
rozpoczyna się, na właśnie zdobytym dla Rosji wybrzeżu Bałtyku, budowa Twierdzy
Pietropawłowskiej, moment, który uznaje się za początek historii Petersburga (w
twierdzy Pietropawłowskiej będzie więzionych w przyszłości wielu Polaków, m.in.
Tadeusz Kościuszko). Dalsze dzieje – choćby narzucenie przez Petersburg Augusta
III na tron polski w 1733 r. wbrew woli większości, która znów wybrała
Leszczyńskiego, antyrosyjska konfederacja dzikowska z 1734 r., zawiązana w jego
obronie (w jakiejś mierze prefiguracja konfederacji barskiej),rządy ambasadorów
rosyjskich, przemarsze wojsk w czasie wojny siedmioletniej (choć oficjalnie
Rzeczpospolita była neutralna), praktycznie stała obecność wojsk rosyjskich w
kraju, wybór osobistego faworyta carycy Katarzyny, Poniatowskiego, na króla –
układają się w logiczny ciąg wydarzeń, prowadzących do nieuchronnego finału
roku 1795.
O
odzyskanie podmiotowości
Rozbiory
były traumą, która ukształtowała wszystkie następne pokolenia Polaków. Zarówno
zwolennicy walki zbrojnej, jak i ci, którzy opowiadali się po stronie
pokojowych metod pracy na rzecz narodowej sprawy, działali w imię jednego celu:
odzyskania niepodległości. Podobnie myślano po 1944 r. Komunizm był w tej
perspektywie tylko kolejną wariacją na dobrze znany temat – obcej dominacji.
Polska Ludowa nie była prawdziwą, wolną Polską. I próbowano sobie z tym radzić
poprzez reformy, pracę organiczną, poprzez propozycje odnowy duchowej i
cywilizacyjnej, jakie złożyła pod koniec XIX wieku narodowa demokracja. Nie ma
w okresie po 1772 r. podziału na pracę organiczną i walkę zbrojną, podziału na
romantyków i pozytywistów, jak uparcie uczą w szkołach. Te podziały zależały od
okoliczności – patriotyzm był w obu przypadkach równie dobry, tak jak ten sam
pozostawał cel. Różniono się w doborze środków. Każde jednak pokolenie –
począwszy od pokolenia Konarskiego, Staszica, Kościuszki i Dąbrowskiego, przez
wielkie pokolenie Piłsudskiego i Dmowskiego – spierało się o te sprawy
gwałtownie, bo też wielka była stawka tych sporów: jak na powrót odzyskać
niepodległy byt państwowy i jak przywrócić Polsce
podmiotową rolę w europejskiej polityce?
Charakterystyczną cechą tych
wewnętrznych debat był spór o modernizację. To jest nić przewodnia polskich
dyskusji ostatnich bez mała trzystu lat. W początkach tego sporu widać istotną,
pozorną sprzeczność – Polska utraciła niepodległość, ponieważ nie była krajem
nowoczesnym, nie była zdolna do modernizacji i zarazem Polska utraciła niepodległość,
ponieważ okazała się krajem zdolnym do modernizacji o własnych siłach. Z jednej
bowiem strony kilkadziesiąt lat bezustannych wojen w wieku XVII, toczonych na
własnym terytorium, zrujnowało kraj i przygotowało grunt pod apatię i cynizm
czasów saskich. Trzy pokolenia bez ustanku walczyły z Kozakami, Moskwą,
Szwedami, wojskami siedmiogrodzkimi, Tatarami, Turkami. Sam fakt, że
Rzeczpospolita przetrwała te wszystkie wojny jest na dobrą sprawę cudem. Ale
przetrwała je w stanie bardzo złym, jak uczestnik maratonu pływackiego, który
przeliczył się z siłami i omal nie utonął przy brzegu. Potem – gdy drapieżni
sąsiedzi zaczęli się gwałtownie modernizować, w początkach XVIII wieku, nie
było już sił ani ludzi o dostatecznie szerokich
horyzontach, którzy potrafiliby kraj unowocześnić.
Z drugiej jednak strony rozbiory
unicestwiły Rzeczpospolitą wtedy, gdy właśnie udowodniła, że jest w stanie modernizować
się skutecznie. Konstytucja 3 maja przeraziła mocarstwa zaborcze nie tylko
dlatego, że dość szybko dał się odczuć w Polsce duch rewolucyjnej Francji –
taki przynajmniej był ton absolutystycznej propagandy (tej samej, która gdy była taka potrzeba, po sprawie
toruńskiej w 1724 r. trąbiła o tym, że Berlin czy Petersburg to gwaranci
idei tolerancji – doprawdy, carstwo rosyjskie jako gwarant humanizmu i tolerancji
to piękna myśl!). Ale w rzeczywistości chodziło o coś więcej – o projekt unowocześnienia
kraju potencjalnie silnego. Sam projekt podniesienia liczebności armii do stu
tysięcy (i tak skromny, jeśli się pamięta, że za lat kilkanaście Księstwo
Warszawskie, dużo mniejsze od Polski w granicach z 1791 r., wystawiło taką
armię), zaniepokoił sąsiednie dwory, nie mówiąc choćby o projektach reformy
miast i finansów, o czym przestraszony ambasador pruski donosił Fryderykowi
Wilhelmowi II w Berlinie. Zagłada państwa polskiego została uknuta przez
Berlin, Petersburg i Wiedeń jako akcja prewencyjna. Nie można było czekać –
zwłaszcza w Berlinie – na to, że wzmocniona Polska, kraj z nowoczesną konstytucją, rozwijającymi się
miastami i dwustu-, a może
trzystutysięczną armią przypomni sobie o Gdańsku, Bydgoszczy i Elblągu.
Dla Rosji silna Polska oznaczała wypchnięcie z polityki europejskiej. Dla Prus
była to kwestia być albo nie być. Rzeczpospolita została zniszczona, bo
udowodniła, że może być silna i nowoczesna. To dlatego – żeby zatrzeć w pamięci
Europy ten fakt, historycy niemieccy i rosyjscy napisali w wieku XIX stosy
uczonych rozpraw, że dawna Polska nie była zdolna do istnienia, że w gruncie rzeczy
dobrze się stało, że państwa rozbiorowe dokonały może surowej, ale
sprawiedliwej egzekucji wyroku wydanego przez ducha dziejów. Jeśli już, to
pierwszy rozbiór rzeczywiście był karą za tępotę i słabość trzech pokoleń epoki
saskiej. Ale drugi i trzeci rozbiór były już zbrodnią. Pierwszy rozbiór spadł
bowiem na państwo nie tylko słabe, lecz także intelektualnie
bezradne i cywilizacyjnie zapóźnione. Wprawdzie cały czas dość było w
nim szczerego patriotyzmu na dawną, republikańską modłę – czego dowiodła
wcześniej konfederacja barska, ale sam republikański zapał to było zbyt mało.
Jednak już w konfederacji barskiej miesza się stare z nowym – z jednej strony
ryngrafy z Matką Boską, z drugiej – zapytania wysyłane do Jana Jakuba Rousseau
przez Michała Wielhorskiego o sposoby reformy ustroju Rzeczpospolitej.
Tymczasem drugi i trzeci rozbiór
brutalnie przerwał proces formowania się nie tylko nowoczesnego państwa, lecz
także powstawania nowoczesnego narodu politycznego. Było to owocem wytężonej
pracy epoki stanisławowskiej, reformy edukacji – Komisji Edukacji Narodowej,
Szkoły Rycerskiej, ożywienia intelektualnego i gwałtownego rozwoju rodzimej
wersji oświecenia. Podkreślić właśnie trzeba – rodzimej. Polskie
oświecenie jest o tyle szczególne, że łączy wszystkie wątki charakterystyczne
dla europejskiej myśli oświeceniowej z cechami szczególnymi. Specyfika
sprowadza się do kilku istotnych elementów. Chodzi o jego republikański charakter
– jak ukazała to w swojej znakomitej pracy Anna Grześkowiak-Krwawicz.
Republikański charakter polskiego oświecenia wiąże się z kolejnym elementem –
jego wymiarem obywatelskim. Za Jürgenem Habermasem zwykło się podkreślać, że
nowoczesność zrodziła się wraz z narodzinami publicznej sfery komunikacji.
Istotą tej obserwacji jest prosta konstatacja – nowoczesna opinia publiczna w
wieku XVIII rodziła się w krajach absolutystycznych. Ona musiała sobie
wywalczyć prawo do istnienia gdzieś między sferą prywatną a sferą państwa
rozumianego jako domena państwowej biurokracji, podlegającej absolutnemu
władcy. Stąd rola salonu, kawiarni, stąd walka z cenzuralnymi ograniczeniami.
Polski dyskurs obywatelski – żywioł, w którym w drugiej połowie XVIII wieku
powstawało nowoczesne pojęcie narodu polskiego, funkcjonował odmiennie. Tu
zawsze było więcej swobody, tutaj nie trzeba było szeptać na salonach czy drukować
politycznych pamfletów za granicą. Tu były sejmy, sejmiki, tutaj od XVI wieku
pamflet polityczny czy rozmowa na tematy polityczne w każdym miejscu i o każdym
czasie stanowiły oczywisty element życia zbiorowego – i dlatego uwagi Kitowicza
na temat wyczynów Repnina na sejmach, są wyrazem oburzenia; polski autor
skandalem nazywa tam ograniczenie praw Polaków, które w latach 60. XVIII wieku
stanowiły nieosiągalne marzenie dla oświeconego Francuza. Naturalnie dotyczyło
to wcześniej szlachty, jako narodu politycznego, ale właśnie w czasach
stanisławowskich naród polityczny zaczyna rozszerzać się na mieszczaństwo
(pisał o tym choćby Władysław Smoleński) i zarazem
wzbogaca się o nowy element: rodzącą się inteligencję, jak pokazuje to Maciej
Janowski w pierwszym tomie najnowszej historii inteligencji polskiej.
Powstanie kościuszkowskie ukazuje siłę tego procesu – walczą w nim absolwenci
Szkoły Rycerskiej, literaci stanisławowscy, chłopi spod Krakowa i rzemieślnicy
z warszawskiego Starego Miasta. Kościuszko zaś nie zawiązuje konfederacji w
duchu dawnego republikanizmu, lecz ogłasza „insurekcję”, przysięgając na rynku
w Krakowie w marcu 1794 r. „Narodowi Polskiemu”, że powierzonej władzy „na
niczyj prywatny ucisk” nie użyje, lecz dla obrony „całości granic, odzyskania
samowładności Narodu” oraz „ugruntowania powszechnej wolności”.
Polski
kształt Oświecenia
Warto
te rzeczy przypomnieć dlatego, że katastrofa trzeciego rozbioru spowodowała u
Polaków rodzaj kompleksu – zacofanie to przecież sprawa wstydliwa, a rozbiory
były właśnie konsekwencją zacofania. Jednak powtórzmy to jeszcze raz: drugi i
trzeci rozbiór to akty prewencyjne, zapobiegające
groźnemu dla ich autorów odrodzeniu podmiotowości Polski. Szkoła krakowska
– wielka tradycja historiograficzna upatrująca przyczyny upadku Rzeczpospolitej
w wadliwym ustroju, tworzona przez Waleriana Kalinkę, Michała Bobrzyńskiego,
Józefa Szujskiego – ma zatem rację raczej w odniesieniu do pierwszego rozbioru.
Jej konkurentka, szkoła warszawska, z takimi nazwiskami jak Władysław
Smoleński, Tadeusz Korzon czy Adolf Pawiński, która twierdziła, że oprócz
państwa ważnym podmiotem dziejów jest nowoczesny naród i że proces jego
powstawania został tylko wyhamowany, lecz nie przerwany przez agresywnych
zaborców, ma rację w przypadku roku 1792 i 1795. Co więcej – warto dostrzec, że
Polska nie przegrała wtedy z narodami, których dystynktywną cechą była nowoczesność.
Naszymi wrogami nie była bowiem ani Francja, ani tym bardziej Anglia, lecz trzy
feudalne mocarstwa ze wschodniej części kontynentu, leżące przecież na wschód
od „linii Łaby”, wyznaczającej granicę między proto-kapitalistycznym zachodema
zacofanym, rolniczym wschodem, linii z taką lubością przywoływaną w czasach PRL
jako dowód na poślednią rolę naszego kraju w historii nowożytnej Europy.
Berlin, Wiedeń i Petersburg też leżały „na wschód od Łaby”. Tak, kwitły tam
sztuki i nauki, ale jako dodatki do absolutystycznych dworów. Nowoczesnego
poczucia obywatelskiej wspólnoty, łączącej ludzi różnych stanów, było w Polsce
Tadeusza Kościuszki, Jana Kilińskiego, Bartosza Głowackiego czy Stanisława
Staszica więcej, niż w Prusach Wschodnich Immanuela Kanta czy w Sankt
Petersburgu Woltera i de Maistre’a. Czego zatem brakowało Polsce? Pieniędzy i
armii – dwóch rzeczy, których nie brakowało absolutystycznym władcom.
Nowoczesne państwo, jako biurokratyczna struktura służąca do wyciskania
podatków i wydawania ich na aparat przymusu i przemocy, działający zgodnie ze
strategią opracowaną wedle reguł racji stanu przez centrum decyzyjne – oto rozstrzygająca
różnica pomiędzy Rzeczpospolitą a jej sąsiadami. W pierwszym momencie, kiedy
zorientowali się oni, że Polska może mieć taką samą strukturę wzmocnioną o
element, którego tam brakowało – nowoczesny naród polityczny świadomy swej
tożsamości i politycznych celów, skutecznie uderzyli, eliminując przyszłe,
niechybne zagrożenie dla własnych interesów.
Można czasem
usłyszeć, że Konstytucja 3 maja nie była tak nowoczesna, jak wielkie projekty fundujące
ducha demokratycznej i liberalnej nowoczesności – amerykański i francuski.
Chodzi o to, że brakuje polskiej konstytucji elementu uniwersalnych praw
człowieka, obecnego zarówno w amerykańskiej Deklaracji niepodległości z 1776
r., jak i we francuskiej Deklaracji praw człowieka i obywatela z 1789 r. To
prawda, nasza konstytucja pozostawia stanowe społeczeństwo, wyraźnie
stwierdzając, iż narodem politycznym we właściwym tego słowa znaczeniu jest
szlachta (a i to szlachta-posesjonaci: konstytucja faktycznie odsuwała od
polityki szlachtę nieposiadającą własnych majątków). Jednak rozszerzała prawa
miast królewskich, wspominała także o chłopach-włościanach. Nie były to
rozwiązania liberalne, a jednak poprzez wyraźne określenie zasad konstrukcji
ustrojowej wzmacniającej władzę wykonawczą stwarzała mechanizm dla stopniowej
reformy państwa w duchu konstytucjonalizmu (to też jeden z korzeni nowoczesnej
tradycji demokratyczno-liberalnej) oraz do modernizacji struktury społecznej,
do jej przyszłej demokratyzacji. Konstytucja podkreślała przy tym – jak
najbardziej w zgodzie z duchem nowoczesności – znaczenie majątku osobistego dla
zdolności uczestnictwa w narodzie. Zarówno bowiem w stanie szlacheckim, jak i
wśród mieszczan prawa miały przysługiwać właśnie posiadaczom majątków. Liczba
obywateli czynnych politycznie, nawet po odjęciu praw politycznych
szlachcie-gołocie i tak przewyższała grupę aktywnych obywateli na przykład w
liberalnej Anglii (powszechną demokrację próbowali wprowadzić jakobini w 1792
r., jednak próba ta nie powiodła się, tak jak cały ich radykalny projekt
rewolucyjny).
Należy jednocześnie
pamiętać, że uniwersalne prawa deklarowane przez Amerykanów czy Francuzów
operowały w ściśle zakreślonych granicach – nie dotyczyły bowiem niewolników.
Zarówno na plantacjach południowych stanów amerykańskich, jak i we francuskich
koloniach, czarni niewolnicy nie byli adresatami idei powszechnych praw
człowieka. Aby stali się wolni, potrzeba było w przypadku Stanów Zjednoczonych
krwawej wojny domowej. Casus Francji był bardziej skomplikowany – wprawdzie w
1794 r. rząd republiki zakazał handlu niewolnikami i zniósł samą instytucję
niewolnictwa, jednak Napoleon przywrócił ją w 1803 r. Faktyczną wolność
wywalczyli sobie niewolnicy na Haiti, którzy zbuntowali się w 1791 r.
(niepodległość uzyskali w 1804 r.). W koloniach francuskich zniesiono ostatecznie
niewolnictwo w 1848 r., w angielskich
wcześniej, bo w 1833 r. Położenie chłopów pańszczyźnianych w Polsce
końca XVIII wieku było złe, jednak i tak było lepsze od sytuacji niewolników. Można
założyć, że gdyby Rzeczpospolita istniała dalej, to sytuacja prawna chłopów
poprawiłaby się dużo szybciej, niż miało to miejsce w przypadku regulacji
wydawanych przez zaborców – dotyczy to przede wszystkim zaboru rosyjskiego,
gdzie cała sprawa przeciągnęła się aż do lat sześćdziesiątych XIX wieku. Jak
szybki byłby to prawdopodobnie proces, widać już w wydarzeniach z przełomu
XVIII i XIX wieku. Konstytucja z 1791 r. brała chłopów pod opiekę państwa.
Uniwersał połaniecki Kościuszki z 1794 r. zapewniał im wolność osobistą. W
trakcie powstania Kołłątaj pracował nad projektem ustawy nadającej ziemię tym
spośród włościan, którzy walczyli w armii narodowej.
Duch oświeceniowego
uniwersalizmu – choć niewyrażany wprost –
był zatem i tak stale obecny w myśleniu o polityczności pokolenia
przełomu XVIII i XIX wieku. Dość przeczytać preambułę do Ustawy Rządowej z 1791
r.: „Uznając, iż los nas wszystkich od ugruntowania i udoskonalenia konstytucji
narodowej jedynie zawisł, długim doświadczeniem poznawszy zadawnione rządu
naszego wady, a chcąc korzystać z pory, w jakiej się Europa znajduje i z tej
dogorywającej chwili, która nas samym sobie wróciła, wolni od hańbiących obcej
przemocy nakazów, ceniąc drożej nad życie, nad szczęśliwość osobistą,
egzystencję polityczną, niepodległość zewnętrzną i wolność wewnętrzną narodu,
którego los w ręce nasze jest powierzony, chcąc oraz na błogosławieństwo, na
wdzięczność współczesnych i przyszłych pokoleń zasłużyć, mimo przeszkód, które
w nas namiętności sprawować mogą, dla dobra powszechnego, dla ugruntowania wolności,
dla ocalenia Ojczyzny naszej i jej granic, z największą stałością ducha
niniejszą konstytucję uchwalamy i tę całkowicie za świętą, za niewzruszoną
deklarujemy, dopóki by naród w czasie prawem przepisanym wyraźną wolą swoją nie
uznał potrzeby odmienienia w niej jakiego artykułu”.
Polskie oświecenie
wyróżniał także stosunek do religii. Rysem upodabniającym je do amerykańskiego
i zarazem odróżniającym od francuskiego był brak pierwiastka silnego
antyklerykalizmu. Konstytucja 3 maja zaczyna się od Invocatio Dei,
religię katolicką ustanawia religią państwową i jednocześnie ogranicza dostęp
do stanowisk ministerialnych dla dysydentów (zarazem deklaruje wolność
wyznania, choć zabrania konwersji z katolicyzmu na inne religie i wyznania).
Należy jednak pamiętać, że o Bogu mówi się także w amerykańskiej Deklaracji
niepodległości. Polscy radykałowie po uchwaleniu własnej konstytucji udali się
do stołecznej katedry św. Jana, lecz nie po to, aby ją zdemolować – co
przydarzyło się paryskiej katedrze Notre Dame, której wnętrze zniszczono, gdy w
1793 r. zamieniono ją na świątynię Rozumu – lecz po to, aby odśpiewać w niej
uroczyste Te Deum.
Zanim zakończymy
odniesienia do XVIII wieku, warto poczynić jeszcze jedną uwagę. Uderzające, że
los Polski z tamtej epoki powtarza dzisiaj do pewnego stopnia Ukraina. Ten
sąsiedni kraj leży z jednej strony między zimnym, egoistycznym racjonalizmem
Zachodu, który opowiada sobie, że na Ukrainie jest chaos, że Ukraińcy nie
potrafią sami załatwić swoich spraw, że niepodległa Ukraina nie pasuje do
geopolitycznych konstrukcji, a z drugiej – despotycznym Wschodem. To prawda,
nie ma dziś odpowiednika agresywnego,
przebiegłego i bezwzględnego Fryderyka Wielkiego. Ale
zdepersonalizowana, zimna i egoistyczna struktura Zachodu, która potrafi rozumu
używać tylko do tego, żeby na sto sposobów wytłumaczyć, że Ukraińcy nie
potrafią, nie zasługują na wejście do Europy, odgrywa w istocie podobną rolę. A
na Wschodzie jest Rosja – jak zawsze despotyczna i zaborcza. To Ukraina
znajduje się dzisiaj w punkcie, w którym my byliśmy w XVIII wieku – także od
nas zależy, czy uniknie klęski, która stała się wtedy naszym udziałem.
Wyzwania współczesne
Powróćmy jednak do Polski i czasów
współczesnych. Analogie z XVIII wiekiem nie mogą być naturalnie bezpośrednie.
Nie grozi nam banalna i prosta powtórka z przeszłości – ani w postaci
fizycznych rozbiorów, ani też w postaci totalnych, ludobójczych wojen, znanych
nam z minionego stulecia. Nie znaczy to jednak, że znikł element podwyższonego
ryzyka, trwale wpisany w nasze usytuowanie w czasie i przestrzeni. Zresztą
prawdopodobieństwo wojny – szczególnie po tym, jak Rosja zaatakowała Gruzję,
nie wydaje się już tak niewyobrażalne, jak jeszcze kilka lat temu. Nie byłaby
to jednak wojna w ogromnej skali, z milionowymi armiami, tysiącami czołgów i
trwałą brutalną okupacją, mającą na celu eksterminację lub zabór terytorium.
Wyobraźmy sobie raczej nagły i krótki atak – w dwie doby rosyjskie wojska
dochodzą do Nowego Dworu Mazowieckiego albo do Mińska Mazowieckiego, tam stają
i zaczynają się dyplomatyczne targi. Rosyjski minister spraw zagranicznych
jedzie do Brukseli albo do Berlina (Niemcy naturalnie od razu podjęły się misji
rozjemczej), administracja amerykańska wszystko zarzuca nam (za słabo się broniliśmy
i wszystko tak szybko się potoczyło, że nie ma sensu wysyłać wojsk, a przy tym
trzebaz Rosją współpracować w sprawie Iranu czy Afganistanu itd.), opinia
publiczna w Europie wprawdzie wyraża oburzenie, ale też sporo jest głosów, że
rusofobiczni Polacy również nie są bez winy, itd., itp. Cała sprawa nie kończy
się ani aneksją Warmii i Mazur do Okręgu Kaliningradzkiego, ani też na
warszawskich ulicach nie pojawiają się rosyjskie napisy. Niby nic strasznego
się nie dzieje, tylko wszystko jest jakoś inaczej. Do tego gaz zdrożał
absurdalnie i paru ludzi o niewyparzonych językach musiało emigrować.
Prawdopodobieństwo
takiego rozwoju wypadków jest ciągle bliskie zeru, ale już nie zerowe. Chodzi o
to, aby zrozumieć względną słabość Polski – słabość militarną oraz słabość
państwa jako struktury zapewniającej bezpieczeństwo. Kolejne rządy dyskutują
nad reformą wojska, obiecują armię zawodową, posyłają żołnierzy na misje
pokojowe i dalekie wojny – i tylko opinii publicznej brakuje wyraźnej
świadomości, że Polska znajduje się w zupełnie innej sytuacji niż Portugalia,
Belgia czy nawet Niemcy, bowiem graniczy z ostatnią realną dyktaturą na
kontynencie – Białorusią Łukaszenki, która pozostaje w militarnym sojuszu z
Putinowską Rosją, posiadającą tuż obok nas największą morsko--lądową bazę
militarną świata, czyli Okręg Kaliningradzki. Naszym problemem w kwestiach
bezpieczeństwa nie jest zatem przekształcanie armii w korpus ekspedycyjny
zdolny do wypełniania zadań w ramach misji zagranicznych NATO, lecz posiadanie
sił zbrojnych zdolnych do obrony własnego terytorium. To, co Hiszpanom czy
Włochom wydaje się czystą abstrakcją, koniecznością znaną już tylko z
podręczników historii, dla nas jest rzeczą absolutnie podstawową. Powtórzmy –
czy po dwudziestu latach niepodległości sprawa ta jest jasna dla opinii
publicznej i dla polityków? Chyba nie do końca – żeby się o tym przekonać
wystarczy choćby pobieżny rzut oka na dyslokację polskich jednostek zmotoryzowanych i pancernych. Między Warszawą a Kaliningradem
znajduje się tylko 16 Pomorska Dywizja Zmotoryzowana, rozrzucona pomiędzy
Braniewem, Elblągiem a Giżyckiem. Między Warszawą a granicą białoruską nie ma
zaś nic (dopiero w Wesołej pod Warszawą stacjonuje 1 Brygada Pancerna – nomen
omen im. T. Kościuszki; nb. obecny rząd wspominał o ewentualnych planach jej
likwidacji). Gros sił stacjonuje, tak jak w czasach PRL, nad zachodnią granicą
– w pasie strategicznego rozwinięcia wojsk Układu Warszawskiego, dokładnie jak
za czasów, gdy myślano w Moskwie o ataku na kapitalistyczny zachód. Kiedy wszyscy
cieszą się z zapowiedzi wprowadzenia armii zawodowej – bo to takie nowoczesne i
poboru już nie będzie, jedyne głosy krytyczne dotyczą kosztów. W debatach nie
pada zbyt często podstawowa kwestia – armię dopasowuje się do istniejących
zagrożeń, a nie do abstrakcyjnych norm nowoczesności. Gdy przyjdzie moment
realnej próby – oby nie przyszedł nigdy – będziemy, jak zawsze zresztą, mogli
liczyć tylko na siebie, będziemy musieli bronić się przez kilka dni sami, aby
dać dogodną pozycję dla dyplomatycznych targów naszym sojusznikom lub aby
zmusić Amerykę do udzielenia choćby symbolicznej pomocy. Bo z pewnością nie
mamy co liczyć na bohaterskie czyny belgijskich czołgistów pod Olsztynem albo
portugalskich spadochroniarzy pod Ciechanowem czy Mławą (niemiecka armia w
najlepszym razie podejmie się funkcji rozjemczych na linii zawieszenia broni,
kiedy będzie już po wszystkim). Armia gruzińska w 2008 r. walczyła faktycznie
tylko dobę, może trochę dłużej, potem po prostu porzuciła stanowiska i to, co z
niej zostało przyczaiło się w stolicy, czekając zmiłowania świata. Dlaczego
zatem w polskich debatach nie pojawia się z całą mocą postulat uzupełnienia
projektu budowy armii zawodowej o komponent silnych wojsk obrony terytorialnej
kraju, wojsk – co trzeba dodać – cały czas korzystających z masowego
przeszkolenia obywateli? Te sprawy nie powinny zajmować tylko fachowców,
ekspertów od spraw militarnych, lecz powinny być elementem wiedzy uczestników
szeroko rozumianych debat publicznych. Po prostu tego wymaga nasze usytuowanie
w czasie i przestrzeni. Od kosztów uzawodowienia armii ważniejszym tematem
wydaje się oszacowanie kosztów przeniesienia choćby dwóch brygad kawalerii
pancernej na Podlasie lub Mazury, zbudowania tam koszar, domów dla kadry,
parków technicznych itd. To sprawa o kluczowym znaczeniu w naszych warunkach.
Bezpieczeństwo zewnętrzne to sprawa
fundamentalna, jednak nie wyczerpuje ono kwestii podmiotowości. Jak zostało już
wcześniej powiedziane, choć prawdopodobieństwo zbrojnego konfliktu
w
przyszłości nie jest już niewyobrażalne, to jednak ciągle nie ono stanowi
podstawowe wyzwanie, przed jakim stoimy. Podmiotowość należy rozumieć szerzej i
odnosić do stanu państwa i narodu w konkretnych okolicznościach, a więc przede
wszystkim w czasach narastającego, globalnego kryzysu finansowego i
gospodarczego, kryzysu dotychczasowego modelu integracji europejskiej oraz zachodnich
struktur bezpieczeństwa. Pamiętać przy tym należy o pierwotnym znaczeniu
pojęcia kryzysu – Grecy używali czasownika krino w znaczeniu ‘dzielić,
wybierać, decydować, osądzać’; w zwrotnej wersji zaś ‘mierzyć się, walczyć z
czymś’. Kryzys zatem to tyle, co nieodwołalne, ostateczne rozstrzygnięcie. W
Hipokratejskiej szkole medycznej mówiono o krytycznej fazie choroby, w trakcie
której toczyła się rozstrzygająca walka między życiem i śmiercią.
Kryzys jest zatem zagrożeniem, ale i szansą, oznacza zachwianie się dotychczasowego stanu rzeczy, ale też otwiera
perspektywy dla nowego ładu. Podmiotowość pozwala obronić się przed zagrożeniami
i jednocześnie dostarcza instrumentów niezbędnych dla wykorzystania szansy.
Słabi i niezdolni do odgrywania podmiotowej roli na kryzysie stracą. Silni
wygrają, zajmując lepsze pozycje w nowym, wyłaniającym się dopiero z kryzysu,
porządku.
Powróćmy zatem na koniec do naszego
punktu wyjścia, do Połtawy i 1709 roku. Współczesne pokolenie Polaków stanęło
przed szansą zamknięcia na zawsze karty dziejowej, która została rozpoczęta
dokładnie trzysta lat temu. Chodzi o odzyskanie przez Polskę realnej
podmiotowości, utraconej na początku XVIII wieku. W 1989 r. odzyskaliśmy – jak
się nam zdaje na trwałe – niepodległość. Wierzymy, że przekreślając ostatecznie
przekleństwo rozbiorów – cel, który nie powiódł się pokoleniu II
Rzeczpospolitej, zmiażdżonej przez dwa totalitaryzmy, daliśmy trwałe podstawy
dla przyszłości naszego kraju. A jednak odzyskanie formalnej niepodległości to
nie koniec wysiłku, lecz tylko pierwszy krok, który musi być uzupełniony o krok
następny – o podmiotowość właśnie. Chodzi o odwrócenie logiki XVIII wieku. Z
premedytacją nie mówię przy tym o suwerenności, bo to słowo jest dziś również
cokolwiek dwuznaczne; mówi się, że państwa, które wchodzą w skład
skomplikowanych struktur międzynarodowych nie mogą być suwerenne w ten sposób,
w jaki suwerenne były państwa wchodzące w skład systemu, który istniał po 1648
r., tzw. systemu westfalskiego. Dodatkowo suwerenność jest pojęciem prawnym,
określa formalne ramy funkcjonowania państwa. Tymczasem idzie o to, aby
formalną suwerenność napełnić faktyczną, realną treścią polityczności. Samo
posiadanie państwa, które jest tylko niepodległe, nie rozwiązuje problemu.
Oznacza to bowiem powrót do stanu rzeczy, który istniał także w momencie
rozbiorów. Jak pokazuje przykład pokolenia Sejmu Wielkiego, Królestwa
Kongresowego, warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, można reformować kraj
nawet nie posiadając państwa. Tylko że owoce tych reform bez posiadania
podmiotowości zawsze są zmarnowane. Podmiotowość można zachować będąc również
członkiem Unii Europejskiej czy wspólnoty atlantyckiej, jeżeli się umie grać,
jak mówi prof. Jadwiga Staniszkis, w sferze rzeczywistości „sieciowej”. Ale ona
musi zostać utrzymana, żeby modernizacja i nowoczesność służyły celom polskim.
W przeciwnym razie to wszystko, co jest procesem cywilizacyjnym, będzie
obsługiwało obce cele.
Kluczowe wydaje się tutaj pojęcie
modernizacji. Sens lekcji XVIII wieku sprowadza się do tego, że umiejętność przyswajania nowoczesności rozstrzyga o
przyszłości wspólnoty politycznej usytuowanej w czasie i przestrzeni w
taki właśnie sposób, jak Polska. W Polsce od trzech wieków toczy się – by
przywołać tytuł głośnej swego czasu książki Jerzego Jedlickiego – dyskusja
poszukująca odpowiedzi na pytanie: jakiej cywilizacji potrzebują Polacy? Spór o
nowoczesność w polskich warunkach nie sprowadza się jednak tylko do dyskusji o
meandrach procesów cywilizacyjnych. To nie jest dyskusja ekspertów – to jest
dyskusja obywateli. Wyzwanie modernizacji nieuchronnie posiada bowiem w
naszych warunkach – znów: pamiętajmy o czasie i przestrzeni – wymiar obywatelski, wymiar polityczny. Jan Pietrzak
śpiewał w okresie pierwszej „Solidarności” piosenkę „Żeby Polska była
Polską…”, piosenkę, która pełniła wtedy funkcję niemalże drugiego hymnu
narodowego. Parafrazując jej słowa, można powiedzieć, że stawką polskich sporów
o nowoczesność jest właśnie ten na pozór enigmatyczny i niejasny cel: żeby Polska
była Polską. Co to znaczy? W tej wieloznacznej na pozór frazie zawiera się
marzenie o Polsce silnej, zasobnej, niepodległej, kraju, który jest w stanie
zaktualizować swój ukryty i niewykorzystany potencjał.
Polacy muszą
stworzyć silne państwo, żeby Polska już nigdy nie była „Chrystusem narodów”.
Nam się cierpienia znudziły i nie potrzebujemy ich już więcej. Piłsudskiego
projekt Polski silnej rodził się nie tyle z buntu przeciwko naszemu mazgajstwu,
ile raczej przeciwko skandalowi, jakim jest polska słabość. Bo słabość Polski
przez te ostatnie dwieście lat jest z tej perspektywy skandalem, z powodu
którego każdego dobrego Polaka powinien trafiać szlag. Nie trzeba bowiem aż tak
wiele, aby zaktualizować, używając arystotelesowskich określeń, polski
potencjał, bo potencjalnie Polacy są sporym narodem. Tylko – żeby inaczej użyć
tego określenia o przytrzymaniu mocy – zaktualizować tego nie potrafią. I w
każdym kolejnym pokoleniu kłócimy się o to, dlaczego Polska funkcjonuje poniżej
swoich możliwości. To jest jedna z przyczyn, która stale powraca w polskich
sporach i która popycha nas do zajmowania stanowisk w sprawach publicznych.
Polski problem polega na tym, że nie
umiemy przytrzymywać mocy. Działa w nas zawsze republikańska dialektyka:
jesteśmy w stanie zbudować wspaniałe konfederacje, które zwalczą zakusy budowy absolutum
dominium albo przeciwstawią się wrogowi, który nam zagraża, ale zaraz potem
rozjeżdżamy się do domów. Chwile obywatelskiej mobilizacji są krótkie. I nie
potrafimy zbudować mechanizmów państwowych,
które wytrwale pracują przez pokolenia. Takich, jakie zostały zbudowane
w zachodnich społeczeństwach na fundamentach położonych przez reżimy absolutystyczne
i później przez XIX-wieczną demokrację liberalną. Jak przytrzymać moc? Z
premedytacją używam tego nieco nieprecyzyjnego słowa, żeby nie używać słowa
„siła”, które w polskim języku jest dwuznaczne, bo odwołuje się także do prze-mocy.
Nie chodzi o to, żeby nad kimś dominować czy koncentrować się na środkach
przemocy fizycznej. Warunkiem rozwoju polskiej cywilizacji jest to, żeby
polskie państwo i polska gospodarka były mocne. Bo tak jesteśmy usytuowani w czasie
i przestrzeni, że przy braku mocnego państwa i silnej gospodarki, najpierw nie
mamy państwa, a potem nie mamy też cywilizacji. I za polskie podatki,
wypracowane w polskiej gospodarce, przez kilka pokoleń buduje się gmachy
publiczne w Petersburgu czy Berlinie – jak w XIX wieku, a w Warszawie w tym samym
czasie nie można założyć choćby towarzystwa wioślarskiego.
Obecny kryzys finansowy ukazuje w
całej jaskrawości właśnie gospodarczy i cywilizacyjny wymiar podmiotowości.
Spekulacyjne ataki na złotówkę prowadzone przez takie giganty, jak nowojorski
bank Goldman Sachs, drastyczne ograniczanie kredytowania krajowego biznesu
przez lokalne oddziały zachodnich banków spowodowane poleceniami wydawanymi
przez centrale w Londynie czy Brukseli, znaczące zwiększenie dywidend
wypracowanych tutaj, a transferowanych na zachód, protekcjonistyczne pomysły
ogłaszane w Paryżu, a wymierzone na przykład w polski przemysł motoryzacyjny –
wszystkie te nowe wydarzenia są wielką lekcją podmiotowości dla nowej klasy
średniej, która pojawiła się w Polsce po 1989 r. i która z neoficką żarliwością
uwierzyła w reguły globalnego kapitalizmu. Wolny, globalny rynek to sfera
rywalizacji, w której sprawne państwo stanowi instrument o zasadniczym
znaczeniu dla ochrony interesów gospodarczych. Można mieć wszystkie atrybuty
niepodległego państwa – ambasady, armię (nie za silną), ministerstwa i znaczki
pocztowe, a w momencie kryzysu energetycznego trzeba ogrzewać lotnisko w
stolicy kraju koksownikami albo zamykać szkoły, jak przydarzyło się to ostatnio
Bułgarii; można przez lata czerpać korzyści
z nadymanego coraz bardziej balonu finansowych spekulacji, a jednak prędzej czy
później taki kraj dopada widmo bankructwa – jak przydarzyło się to ostatnio
Islandii. Kilka lat temu wymowni apostołowie deregulacji wszystkiego co się da
i neoliberalizowania totalnego za wzór dla Polski stawiali bałtyckie tygrysy.
Gdzie dzisiaj jest Łotwa? Aby uniknąć takiego losu potrzeba właśnie
podmiotowości – silnego państwa,
konkurencyjnej gospodarki, sprawnej armii, zręcznej dyplomacji i
świadomych rzeczywistości środowisk opiniotwórczych – mediów, świata nauki i
ekspertów.
Wykorzystać
szansę
Powie
ktoś – bagatela! W polskich warunkach to marzenie ściętej głowy. Jak gospodarka
mocna, to państwo słabe, do słabej armii i marnej dyplomacji dodać trzeba
opinię publiczną, która zawsze pochłonięta jest drugorzędnymi tematami i media,
które zrezygnowały dobrowolnie z rozumu, zawsze gotowe walkę o „pierwiastek”
nazwać „potrząsaniem szabelką”, za to teatralną, rozpaczliwą próbę zablokowania
Eriki Steinbach przez Władysława Bartoszewskiego, próbę, która stanowi
przyznanie się do faktycznej porażkiw sporze z Niemcami, odtrąbiły jako „wielki
sukces”.
Stąd są także u nas rozsądni ludzie,
którzy to wszystko widzą, ale wnioski wyciągają zupełnie odmienne – Polski po prostu nie stać na podmiotowość. Nasze usytuowanie
w czasie i przestrzeni to przekleństwo, a nie szansa i wyzwanie –
przekonało się o tym najlepsze pokolenie, jakie istniało w historii Polski –
pokolenie Piłsudskiego, które zbudowało II RP i wychowane przez nich pokolenie
Kolumbów – generacja Armii Krajowej i Powstania Warszawskiego. Takie wysiłki
koniec końców idą na marne, więc lepiej schować się w mysiej dziurze,
przeczekać, zyskać na czasie, cieszyć się z rzeczy małych – choćby z tego, że
ciepła woda leci z kranu, jak proponował nie tak dawno „Dziennik”. Problem w
tym, że Polska – o czym była już mowa – nie może zachowywać się tak, jak małe
kraje. Polska nie zmieści się w mysiej dziurze, bo po prostu jest za duża; może
wprawdzie jak struś schować głowę w piasek, ale potencjalny drapieżca i tak ją
wypatrzy, bo całą resztę będzie doskonale widać. Zresztą po co w zasadzie mamy
zyskać na czasie? Po co mamy porzucić myśl o budowie podmiotowości? Czyżby za
dwadzieścia lat nastał świat bez zagrożeń? Wolne żarty. Prędzej za dwadzieścia
lat okaże się, że wtedy właśnie zemszczą się zaniechania dzisiejsze. Z drugiej
strony jest także wielu, którzy uważają, że nie sposób pogodzić „mocy” z
wolnością, tych, którzy sądzą, że każdy projekt budowy realnej podmiotowości zagraża
idei demokracji i praw człowieka. Konfederacka, republikańska natura naszego
patriotyzmu to tyleż błogosławieństwo, co przekleństwo. W czasach zagrożeń
jest ona źródłem gotowości do poświęceń na skalę nieznaną innym narodom; w
czasach reformy, w czasach kiedy trzeba wykorzystać szansę, staje
się przeszkodą, bo wszędzie wietrzy groźbę absolutum dominium. Stąd
niechęć do zdecydowanego, konsekwentnego działania. Wystarczy przypomnieć sobie
zdziwienie pomieszane ze złością, jakie wywołał Jarosław Marek Rymkiewicz swoją
intelektualną prowokacją – tomem Wieszanie – aby zrozumieć, że to
postawa ciągle niestety u nas żywa.
Wszystkie nasze wielkie spory po
1989 r. – spory o lustrację, o stosunek do PRL, o transformację – powinny być
widziane właśnie w tej perspektywie. Dlatego, że spór o modernizację jest
sporem o to, jak zbudować Polskę zamożną, cywilizacyjnie rozwiniętą – to jest
oczywiste. Ale ukrytym, podświadomym fundamentem tych wszystkich sporów jest
przekonanie o tym, że Polacy powinni tak zbudować swoje niepodległe państwo,
aby rozwiązać problem, którego od 1709 r. nie potrafiło rozwiązać żadne polskie
pokolenie. Nawet mogące pochwalić się największym sukcesem pokolenie II RP,
czyli pokolenie Dmowskiego i Piłsudskiego, zbudowało niepodległe państwo, które
przetrwało tylko dwie dekady. Jak przywrócić Polsce wewnętrzną moc i pozycję
pozwalającą na bezpieczny rozwój w przyszłości? Jest to pytanie palące, bowiem
w zakamarkach rozumu każdego przytomnego Polaka tkwi pytanie: „ile mamy jeszcze
czasu?”. I to jest pytanie, które zadaje sobie każde kolejne pokolenie od XVIII
wieku. „Czy zostało nam jeszcze 10 lat, 20 czy 50, czy zostało nam jedno
pokolenie, dwa czy trzy?”. Bo nauczką, jaką Polacy wyciągnęli z tego, co się
dzieje od 1709 r., jest świadomość, że w tym czasie i przestrzeni historia
prędzej czy później organizuje sesję egzaminacyjną i odpytuje z tego, co
zostało nauczone. Biada tym, którzy lekcji nie odrobili. Być może to jest
polski fatalizm, być może to jest polska przesada, ale jest to jeden z
podstawowych elementów myślenia Polaków o polityce i historii.
I to jest ukryta dynamika naszego
sporu po 1989 r. Bo z jednej strony są ludzie, którzy uważają, że po 1989 r. uzyskaliśmy
wszystko, co można było, gdyż mamy instytucje niepodległego państwa. Z drugiej
strony są ci, którzy od wojny na górze mówili, że potrzebne jest
przyspieszenie, drugi krok – to w różnych momentach różnie jest nazywane – zakładający,
że niepodległość to konieczny pierwszy krok, który musi być uzupełniony o krok
kolejny. Zdawało się po aferze Rywina, że spór ten został rozstrzygnięty na
rzecz działania. Wybory 2005 r. przyniosły zwycięstwo sił politycznych, które
zapowiadały działanie na rzecz budowy realnej podmiotowości. A jednak wszystkie
nadzieje na faktyczną zmianę przepadły w szaleńczej mentalnej wojnie domowej
„rokoszan” z „konfederatami”, bo tak można określić Platformę i PiS. Przepadł
„pierwiastek”, przepadła „tarcza”, nastał kryzys, rozumiany znów – jak to u nas
– jako zagrożenie, a nie szansa. A czas – ten czas, który na ogół nie jest dla
nas zbyt łaskawy, nieubłaganie mija. Ile jeszcze go mamy?
* * *
Artykuł
stanowi skróconą wersję tekstu opublikowanego po raz pierwszy w „Teologii
Politycznej” (nr 5/lato 2009-jesień 2010). Jego tezy wygłoszono wcześniej na
konferencji „Polskie wyzwania”, współorganizowanej przez Kancelarię Prezydenta
RP i Ośrodek Myśli Politycznej.
Tekst z książki Rzeczpospolita
na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej
(Kraków-Warszawa 2010), pracy zbiorowej pod redakcją Jacka Kloczkowskiego i
Tomasza Żukowskiego, zawierającej artykuły rozwijające tezy wystąpień z cyklu
konferencji eksperckich, organizowanych przez Ośrodek Myśli Politycznej dla
Kancelarii Prezydenta RP w latach 2008-2009.