Myśli z pism i o
pismach Stanisława Brzozowskiego
(1916)
Przedmowa.
Rzecz tę wypadło mi
pisać w najcięższych dniach mego życia, pod obuchem ciosu, którym mię Bóg
druzgotał, zabierając mi syna w rozkwicie bujnej młodości.
I tęsknota za
najdroższym dzieckiem stała mi się przewodniczką w poznawaniu twórczości
pisarza, który najgłębszą dał w czasach naszych filozofię patriotyzmu
polskiego, najwszechstronniej ideę ojczyzny oświetlił.
Ojczyzna
zaś treścią była duszy i życia ś. p. Edmunda. Wrzała w nim krew przodków;
marzył o chwale rycerskiej. Od najwcześniejszych dziecięcych lat poiłem myśl
jego opowiadaniami o bohaterach narodu; zapadały one w jej głąb; porwała go
postać księcia – rycerza, ratującego honor Polaków; świecąc mu wzorem duchowego
piękna, marzenie jego i czucie na pole przyszłej chwały prowadziła.
I wybiła upragniona
godzina. Wśród zawieruchy narodów usłyszał on wołanie ojczyzny, wzywającej do
służby. Całą mocą zapału rwał się do towarzyszy szkolnych, aby z nimi ich
trudy i niebezpieczeństwa dzielić. Ale odgrodził go od nich mur twardy... a
przeciw uczuciu powstawał głos rozwagi... Tragedia duszy polskiej odbiła się w
jego młodej duszy.
Ach, bo jakżeż ciężką
i jak przeciwną naturze młodzieży jest rzeczą tłumić w sobie najszlachetniejszy
pęd serca i cudowne, pieśnią legionów owiane marzenie przetwarzać
w materiał do żmudnej, szarej pracy codziennej! Kto, w kim młode siły
buchają, zechce radością wabiący heroizm czynów, którym huk dział przygrywa,
zastąpić cichym, zakonniczym heroizmem codziennej ofiary, choćby w ofierze tej
szczegół każdy i chwila każda brzmiały dalekim echem Racławic i Grochowa?
Synu mój! radości,
chlubo i nadziejo matki twojej i moja, zniszczyła Cię chciwa śmierć w chwili,
gdy zwycięsko wychodząc z zapasów wewnętrznych, nie marzeniu, lecz pracy z
marzenia tego poczętej niosłeś w darze młodość swoją czystą i zbożną. Na
grobie pogrzebanego szczęścia gonię myślą zbolałą za Tobą, z rozbicia wielkiego
wspomnienia najlepsze, najrzewniejsze ratując... I widzę dom rodzinny –
zebranie liczne – gwar słyszę rozmów i sporów – mgłą ciężką zawisła nad nimi
troska o jutro narodu – na chmurnym tle przyszłości myśl drogą Tobie rozwijam –
spojrzeniem tkliwym spoczęły na mnie oczy Twoje łagodne, głębokie, zachętą
krzepiące...
Spojrzenie to czuję i
teraz na sobie, synu mój; zachętą mi było w tej drobnej pracy. Niechże słowa
moje myślą o Tobie i myślą twoją tchnące idą do przyjaciół, towarzyszy
i rówieśników twoich, niech nauka tu streszczona, którą jej twórca, jako
„system wezwań i podniet duchowych” podawał, wezwaniem dla nich będzie do
trudów i podnietą w walkach, które ich czekają.
24 grudnia 1915 r. Raków, Ziemia Mińska.
W maju 1915 roku odwiedziłem w Warszawie jednego
z najczcigodniejszych pracowników naszych na polu nauki i oświaty. W ciągu
rozmowy, wskazując na leżące przed nami w pięknej oprawie pisma Stanisława
Brzozowskiego, zaskoczył mnie znienacka pytaniem, czy są mi znane. Musiałem
wyznać, że prawie nie. Nie umiałem zmusić siebie do pilniejszego zajęcia się
nimi, nie będąc w stanie stłumić w sobie złośliwych uprzedzeń przeciwko ich
autorowi. Wszak Brzozowski uchodził u nas za jednego z wodzów duchowych
socjalizmu. Socjalizm zaś w Polsce bywa zbyt często synonimem upartego
sekciarstwa i tępego fanatyzmu, a fanatyzm, czyli stan duszy, w którym nad
miłością dla idei wzięła górę nienawiść do jej przeciwników, pozbawia
człowieka podstawy moralnej i wtrącając go w błoto niskich uczuć,
drapieżnych namiętności i mściwych ambicji, wytwarza tę atmosferę wzajemnych
posądzeń i oszczerstw, od której chcielibyśmy być jak najdalej. Dlatego to
stroniłem od Brzozowskiego, jeśli zaś niekiedy pisma jego przerzucałem, to
zawsze niedbale, z powziętym z góry uprzedzeniem, że w rozprawie napisanej
przez socjalistę nie znajdę nic prócz wymyślania na: „obszarników”, w
najlepszym razie przybranego w szatę naukowości. „Od uprzedzeń – posłyszałem
na to w odpowiedzi – i ja wolny nie byłem, ale odkąd czytam Brzozowskiego, mogę
powiedzieć, że się narodziłem na nowo, że nowym jestem człowiekiem. Pragnąłbym,
aby tego samego dobroczynnego działania doświadczył na sobie każdy Polak,
zwłaszcza młodzież. Dla niej pisma Brzozowskiego powinny by się stać
nieodstępnymi towarzyszami”.
W zdumienie wprawiły
mnie słowa te, wyrzeczone przez 80 letniego starca, w którym lata ani naruszyły
żywości umysłu, ani wyziębiły gorącego serca. Co mogło być wspólnego między
najradykalniejszym wśród pisarzy naszych, a człowiekiem, który pilnie
i niezmordowanie w ciągu długiego życia służąc ojczyźnie, zawsze daleko od
wszelkiej krańcowości się trzymał, a w wystąpieniach publicznych zwykł był iść
ręka w rękę ze stronnictwami zachowawczymi? Innymi słowy, co w twórczości
Stanisława Brzozowskiego stanowi ów pierwiastek życia, który odmładza starych,
a młodym podwaja siły?
Odpowiedzią na to
będzie szkic niniejszy.
Odpowiedź jednak łatwą
nie jest, bo nie należy Brzozowski do pisarzy łatwych. Filozofem był z
usposobienia, z namiętności: „Nie ma dziś w piszącej Polsce – pisał
w Pamiętniku – poza mną nikogo, kto by czuł właściwe znaczenie zagadnień
filozoficznych”. W przeciwieństwie do niefilozofów, którzy ku oburzeniu
filozofów fachowych, usiłują, poruszając zagadnienia i poglądy filozoficzne,
symplifikować je, czyli brać z nich tę ich esencję pożywną, którą jako pokarm
strawny i zdrowy podaćby potem mogli ogółowi, skłonnością jest umysłów
filozoficznych podnosić szczegół każdy, nawet drobny, na niedostępną wysokość i
na wysokości owej rzecz dla przeciętnego człowieka z pozoru prostą i jasną
rozbierać ze stanowiska idei ustroju wszechświata i w ten sposób ją komplikować
i przeistaczać w nierozwikłane zagadnienie. Skłonność ta żywą była u
Brzozowskiego. Nie umiał stanąć na drodze pośredniej między symplifikacją, a
komplikowaniem; rozumowań swoich i poglądów nie ujął w spoistą całość;
zabrakło mu na to czasu; pisać musiał, aby zarabiać na życie. Obdarzony umysłem
wszechstronnie i niezmiernie ciekawym i wrażliwym, czytał z furią, a wszystko,
co przeczytał, każda poważniejsza i głębsza książka wywoływała w nim
szeregi myśli, cisnących się i wchodzących sobie w drogę, nieraz zaciemniających
jedna drugą. Myśli te wszystkie szły na papier. Pomimo niepospolitego talentu
pisarskiego, świetnych zwrotów stylowych, barwnych obrazów, bystrych i
głębokich określeń, nieraz pełnych dowcipu i rzucających niespodziane światło
na przedmiot, Brzozowski nie zdołał w żadnej ze swoich, zwłaszcza
późniejszych rozpraw całkowicie i przejrzyście myśli swoich opracować i przedstawić
– i w miarę lat stawał się coraz ciemniejszym i zawilszym.
Niech uwagi te służą
mi za usprawiedliwienie, jeśli, streszczając Brzozowskiego, pomimo woli w
czymkolwiek bądź uchybię jego myśli.
I.
Polska a Europa.
Bierzemy do rąk
Legendę młodej Polski i znajdujemy tam na str. 275 następujące słowa: „Potrzeba
nam nie programu dla obliczonego na lata lub dziesiątki lat stronnictwa, lecz
wiary, która zdołałaby jednym duchem objąć wiekuisty proces” i stać się „siłą
duchową dla całego narodu”. A „naród polski chce nie zmiłowania, nie pociechy,
lecz zwycięstwa: chce być nie rezydentem u bogatego krewniaka losu, lecz
własnym swoim panem; żyć chce w słońcu, myślą swoją los własny stwarzać,
siłami swoimi kierować”.
Po za narodem zaś nie ma miejsca dla jednostki: „nie człowiek, ale naród jest
organem żywej prawdy”
...”Naród jest ośrodkiem wszelkiej rzeczywistości, organem obcowania z nią,
otacza on nas i dźwiga, wola nasza w nim tylko ma podstawę w świecie; z niego
bowiem wyrosła i poza nim jest niezrozumiała”...
„Naród to nie liczba, to duchowa potęga”... „to bezwiedny i milczący związek
dusz nieustannie przeciwstawiających całą swą przeszłość wszechświatowi”. A tylko przeszłość jedyną jest
teraz i niepodzielną własnością naszą: „Nie mając instytucji, nie mając
państwa, musimy tworzyć i utrzymywać w sobie duszę, zdolną dźwigać, wznosić państwa
i formy zwycięskiego dziejowego życia”
Trudne wobec tego jest zadanie Polaka, ale tym większe może być jego
dostojeństwo: „Być Polakiem musi się stać dla człowieka przywilejem;
rzeczywistą mocą. Słowo polskie zwiastować ma myśli, do których nikt
w świecie jeszcze się nie dopracował. To musi się stać. Musi, bo wy to
uczynicie, pisarze polscy, wszystkie umysły polskie, cała przednia straży
narodu. Od woli waszej, tylko od woli waszej to zawisło”. Ale Polską są ci, co
pracują, więc „tworzyć trzeba samowiedzę bohaterskiej, rządzącej sobą pracy
polskiej, być jej mową, myślą, sumieniem, krwią jej serca, sokiem jej
nerwów”...
„Ja posiada tylko ten, kto wyrobił sobie w duszy własnej narzędzie skutecznej,
dziejowej pracy, inaczej jest Ja nasze tylko subiektywnym odczuwaniem procesu
urabiającego nas, bez nas i wbrew nam; jest tylko jednym z momentów dziejów
grzechu”.
Niech życie nasze będzie w każdej chwili swojej i każdej myśli służeniem
Polsce, „każda myśl, która zakresu realnego poznania nie rozszerza,
rzeczywistej energii biologicznej, ekonomicznej, politycznej nie pomnaża, jest
kłamstwem i złudzeniem, chociażby przyjmowała postać sentymentalnej czci dla
narodowej tradycji”.
„W imię tego, co jest dla was religią narodową, twórzcie energię narodu”... bo „wyrzec się bytu narodowego”...
„to znaczy duszę własną unicestwić, bo ta żyje i działa tylko przez naród”.
Na myśli podobne natrafiamy, tak w Legendzie
jak i innych jego pismach, na każdym niemal kroku. Nie ma potrzeby ich szukać;
leniwi mogą nawet nie czytać książek Brzozowskiego, dość je przerzucić z
niejaką uwagą, a zewsząd cisnąć się będą do oczu i duszy słowa gorące,
namiętne, płomienną troską o naród, o jego duszę i przyszłość natchnione. I
przestaniemy się dziwić że młodzieńca głosiciela nauk przewrotnych tak ocenił
i ukochał starzec odmiennego kierunku myślenia, ale jednaką przejęty
troską o dobro ojczyzny. Ojczyzna powiązała dwa pokolenia i dwa zasadniczo
różne poglądy na świat i życie, ona to jest tym natchnieniem, tym
czynnikiem twórczym w myśli Brzozowskiego, który odmładza starych, a młodym
podwaja siły.
Na szczycie
współczesnej twórczości polskiej Brzozowski stawiał Wyspiańskiego, albowiem
uosobił on moment narodzenia się nowej świadomości w narodzie: „woli do
twardego realistycznego zmagania się”,
głębiej od innych zrozumiał on, że „w imię narodu i dla narodu trzeba
mieć wolę
– i walczył on „o siebie, o to własne duchowe poczucie, o odnalezienie w
sobie twardych, niezaprzeczalnych narodowych mocy – o taką stałość, która daje
zapomnienie, iż powstać mogło samo pytanie: czy jesteśmy”. Dziś zaś więcej, niż kiedykolwiek
przedtem, „potrzebujemy – pisał Brzozowski jeszcze w roku 1906 – jasnej myśli, krzepkiej,
niewzruszonej woli, wiary w przyszłość i prawdę”... „Literatura musi karmić
rodzące się pokolenia lwim mlekiem; wszystko inne będzie trucizną”. Trucizną tym szkodliwszą, że jakaś
niemoc złośliwa trapi i obezwładnia wyższe, wykształcone warstwy narodu. „Pod
powłoką pietyzmu dla europejskości, kultury łacińskiej itp., pod powłoką
pocieszającego przekonania, że jesteśmy zachodnim konstrukcyjnym społeczeństwem,
wylęga się u nas swoisty sielankowy, sentymentalny, obłudny nihilizm, dojrzewa
psychologia życiowej niedojrzałości, zanika samo pojmowanie mężnej, odpowiedzialnej
woli”...
Przestajemy myśleć o sobie, „jako rzeczywistych twórcach przyszłości,
żołnierzach historycznej sprawy”... Zużywamy czas i życie na bezcelowe
orientacje, „na zwrot na prawo ku Rosji, zwrot na lewo ku Austrii, a nie umiemy
zająć jasnego dobitnego stanowiska wobec naprawdę wielkich dziejowych
zagadnień”.
Nie wolno jednak całej
winy zwalać wyłącznie na Polskę. Źródłem i wytłumaczeniem polskiej niemocy jest
cała kultura współczesna, której niesłychane, denerwujące i dezorientujące
skomplikowanie Brzozowski umiał genialnie na kilku stronicach przedstawić. Im głębiej kultura ta sięga, tym
bardziej pojedyncza jednostka czuje się w jej środowisku wynikiem krzyżujących
się i utrudniających się wzajemnie wytężeń ludzkiej woli i działalności.
Położenie nasze w ten sposób określić można, że z minuty na minutę wzrasta
szybkość tego potężnego ruchu, który nas porywa i o którym nie wiemy, po co i
dokąd dąży, chociaż sami go tworzymy. I wydawać się zaczyna cała nasza
zachodnia kultura jakąś katastrofą straszliwą, a oprzeć się jej nie jesteśmy w
stanie; lecieć trzeba, pędzić wraz z nią. Coraz słabiej czujemy udział naszej
wolnej woli w tym, co się dzieje, a coraz większe i trudniejsze widzimy
przed sobą zadania i nie umiemy zrzucić z siebie odpowiedzialności za ich
wykonanie. Życie staje się ciężarem: dla jednych jest ono nudne, nużące,
bezużyteczne, inni upatrują w nim nonsens ironiczny i złośliwy, inni jeszcze
otchłań grozy i przerażenia, inni bohaterstwo bezcelowe, pełne rozpaczliwego
zaparcia się siebie i tłumionej w sercu tęsknoty. Wszystkim zaś uczestniczącym
w ogromnym dziele kultury wydaje się ona spadającą na nich z czyjejś winy
krzywdą – i winę tę zrzucają na siebie wzajemnie narody, grupy, klasy, stany
społeczne. Słowem, „życie odczuwa się dziś w formie, że ktoś czy coś nie daje
nam żyć i pierwszym naszym dążeniem odgadnąć, znaleźć, kogo mamy ubezwładnić,
gdzie i kogo sparaliżować”.
Ale pomimo to,
cokolwiek bądź kulturze Zachodu zarzucać będziemy, tylko z Zachodem powinniśmy
iść. Jeżeli bowiem „Europa nie jest dziś pewnym fundamentem dziejowym, na czym
oprzemy swoją wiarę w przyszłość?”
Wszak nie na Wschodzie? Indywidualność wschodnia „posiada bardzo małą władzę
nad życiem, znosi raczej jego zbiorowy proces, niż świadomie stwarza”. Istotę postępowej myśli rosyjskiej
głęboko określił Brzozowski, jako bunt nie przeciw rosyjskiej oficjalnej
historii, jak się z pozoru zdawać może, ale „przeciw wszelkiej historii, przeciw
nieubłaganej konieczności wznoszenia własnym czynami własną wolą swego losu”. W porównaniu z tym Europa nie jest
tylko pojęciem geograficznym, lecz pewnym poziomem życia: „Kto nie zdoła żyć na
nim, zrośnie się z niższymi formami życia, stanie się dziejowym materiałem nie
twórcą”
i myśl, która nie zechce miejsca dla siebie szukać na Zachodzie, jest
potępiona. Tylko „dla nas, ludzi Zachodu, ziemia jest jeszcze ojczyzną cudów i
niespodziewanego, zaklęciem, które nas dźwiga, a nie wypowiedziało jeszcze
swojej tajemnicy”...
II.
Marksizm w
uduchowionej postaci.
Ostatnim zaś słowem
życiodajnej myśli Zachodu był Marks. Aż do dna duszy przejęty
niesprawiedliwością dzisiejszych form ustroju społecznego, pod których
gniotącym ciężarem uginał się sam, Brzozowski żywił religijną cześć dla autora
Kapitału i Pracy. Świadomie lub nieświadomie odbicie i rozwój poglądów i dążeń
Marksa umiał on wynajdywać u każdego pisarza i w każdej książce, która go
pociągnąć zdołała bystrością i głębokością myśli. Nawet o absolutnie
pozbawionym wszelkiej łączności z Marksizmem prawowiernym katoliku
i reformatorze filozofii katolickiej Maurycym Blondel pisał z powodu jego
dzieła L’Action, że „surowa Marksowska myśl staje się tam żywą istotą . Tę myśl przeczuwali i w wielkich widzieli
zarysach Mickiewicz, Norwid, Towiański, Wroński, Cieszkowski; na tym ich dobroczynne znaczenie
polegać miało. Dopiero w ostatnim roku życia Brzozowski ochłonął nieco ze
swego odurzenia i przestał wymieniać Marksa wśród pisarzy, którzy na
ukształtowanie jego duszy i poglądów wpłynęli.
Dziś – zdaniem Brzozowskiego
– przyszedł czas na uświadomienie sobie tego wszystkiego, co zawarte było w
czynie duchowym Marksa.
On rozwiązał zagadnienia tkwiące w systemach poprzedników swoich i filozofia
Hegla w tej ostatecznej formie, jaką jej Marks nadał, jest ostatnią filozofią. Nic po nad nią nie ma i być nie
może; jedyną konsekwentną próbą przezwyciężenia Marksizmu byłaby
chyba magia.
Zdobywczy prometeizm cechuje nie tylko myśl, ale i osobę Marksa: „on miał umysł
czy może duszę tak zbudowaną, że gdy chciał zrozumieć świat, myślał o tym, w
jakich warunkach jego myśl i wola mogłyby nim zawładnąć”... „On czuł, że
w jego mózgu, w jego wielkim Jowiszowym sercu warczą i obracają się koła
rozpędowe uczłowieczającej się historii”.
Filozofia, którą stworzył, a która nosi nazwę materializmu dziejowego jest
„metodą ziszczenia samowładztwa człowieka, prometeopedią” .
Ale filozofię tę
Brzozowski brał idealistycznie, jako podnietę do czynu, jako metodę
i dyscyplinę moralną.
Za ortodoksalnego Marksistę siebie nie miał.
Sztywny, prostolinijny Marksizm, czyniący zależnym od warunków ekonomicznych
cały bieg historii, świadczył o ciasnocie myśli, gorzej jeszcze, był
„złośliwym zboczeniem umysłowym, które zrodziło się z całkowitego wypaczenia
myśli Marksa.
Myśl mistrza w taki pojmować sposób znaczyło ją ośmieszać, a samego siebie stawiać „na drodze
prowadzącej do ślepoty i nieczułości bezwzględnej na wszystkie zagadnienia
Marksowskie”;
Marks sam za wielkim był, aby nie rozumieć, że poza uwarunkowaniem
ekonomicznym „pozostaje pewne irreductibile quid często bardzo znaczne i
właśnie rozstrzygające o trwałym znaczeniu danych tworów kultury” – i kto przypuszcza, że wszystko w
dziejach jest tylko odbiciem walki o chleb, „ten chyba umyślnie zamyka oczy,
ten człowieka nie zna i pomniejsza go tak, że wszystkim dzisiejszym walkom odbiera
właściwy cel i znaczenie.”
Słowem między Marksem,
a Marksizmem zachodził, według Brzozowskiego, ten sam stosunek, co między portretem
a karykaturą. Czy miał Brzozowski słuszność? Myśliciel rosyjski Bułgakow,
który podobną odbył ewolucję od Marksizmu ku idealizmowi i religii, jest zdania
wręcz odmiennego: naukę Marksa nazwał on „łamiącym żebra gorsetem
socjologicznym, którym nielitościwie ściśnięte zostały historia i życie”.
Marks pochodzi od
Hegla przez Feuerbacha, który z zasadniczej Heglowskiej tezy
o wszechbycie, jako rozwoju idei absolutnej, uświadamiającej się w
człowieku, wyprowadził wniosek o boskości człowieka, stawiał go na miejscu Boga
i w całkowitym wyzwoleniu ludzi-bogów cel dziejów odkrywał. Wyzwolenia chciał
również Marks. Ale wyzwolenia od kogo – czy od czego? Od Boga, twierdzi
Bułgakow. Nie, nie od Boga – z niesmakiem odpowiedziałby na to Brzozowski.
Wojowniczemu temperamentowi Brzozowskiego, jego niecierpliwości żądnej natychmiastowego
urzeczywistnienia nowego porządku społecznego na świecie chodziło o wiarę w
moc człowieka, o ratowanie jego wolnej woli. I choć myśl ta, a raczej pragnienie
wcale się nie dawało pogodzić z tą atmosferą materializmu i pozytywizmu, w
której się wychował i nią przesiąkł – a źle się godziło z Heglem, zwłaszcza z
lewicą Heglowską, z którą myśl Marksa się wiązała; jednak postanowił
Brzozowski antydeterminizm swój narzucić Marksowi i w ten sposób wznieść go
ponad tkwiące w istocie filozofii Hegla i jego zwolenników panteistyczne
ujmowanie życia, jako procesu obejmującego i określającego nas, procesu, w
którym odpowiedzialność człowieka maleje i zanika. Myśl Marksa nazwał on
najdumniejszą, jaka kiedykolwiek bądź istniała, bo treścią jej – „ludzkość, jako
własne swoje świadome dzieło”.
Więc ponieważ myśl – rozumował on – nie jest tylko czymś, co się w nas dokonywa,
ponieważ człowiek sam ją tworzy i za nią odpowiada, to stanowi on również
swobodnie o własnym istnieniu, o tym, czym jest, czego chce i czym być
powinien.
Ale stanowienie to powinien umieć swobodnie poddać wyższej idei, która by go
z ogółem ludzkości złączyła. Lecz gdzie idei tej szukać, na czym jej treść
polega? Pytanie to prowadziło na drogę rozważań filozoficzno-religijnych. W
pierwszych jednak latach twórczości swojej Brzozowski zbaczał w inną stronę: ku
kwestii społecznej. Jako podstawę swobodnego duchowego istnienia ogłaszał on
swobodne życie, czyli życie „wystarczające samemu sobie, a więc bezpośrednio
wytwórcze”.
Rozrost wytwórczej energii ludzkiej, tj. tej, która się wyjawia w dziedzinie
technicznej i ekonomicznej, określał, według Brzozowskiego, stanowisko
człowieka w świecie.
Wynikała stąd idealizacja klasy i ruchu robotniczego: „Gdy szukamy – pisał –
podstawy dla myśli ludzkiej, musimy szukać jej tam, gdzie wola ludzka, życie
ludzkie stają się bezpośrednio wytwórczością”.
Pojawienie się przeto świadomej klasy robotniczej, dążącej do całkowitego
wyzwolenia pracy, „jest czynnikiem, który potężnie zmienia warunki istnienia i
życia, nade wszystko zaś sumiennego życia innych klas”. Zrozumiał to był Marks. On widział,
że ruch robotniczy był faktem, był głęboką kreacją dziejowego życia i „miał w
sobie w zawiązku rozwiązanie najgłębszych problematów kultury i myśli
europejskiej” – i, dzięki Marksowi, ruch ten, który mógł stać się „buntem
najgłębszych, najpierwotniejszych sił życia ludzkiego przeciw kulturze”...
„przeistoczony został w dążenie do opanowania jej, do wzniesienia się ponad
nią”.
Wszystko, co przed
początkiem ruchu tego było, cały dotychczasowy rozwój ludzkości Marks uważał za
epokę przeddziejową (Vorgeschichte) w tym znaczeniu, że dopiero po zawładnięciu
ekonomicznymi warunkami życia rozpocznie się „właściwa swobodna twórczość ludzkości”.
Wszystkie uprzednie kultury były kulturami cząstkowymi, bo tylko pewnym grupom
ludzkim, wolnym od troski o chleb powszedni zapewniały swobodę życia i
twórczości. Gdy powstaje i rozkwita taka kultura cząstkowa, wraz z nią
rozkwita dusza ludzka. Ale trwa to niedługo. Kultura bowiem oparta na
wyzwoleniu cząstkowym, na panowaniu nielicznej uprzywilejowanej warstwy zawiera
w sobie samej warunki i czynniki swej nietrwałości, rozkładu i upadku. Właśnie
dlatego, że jest wyzwoleniem cząstkowym, musi ona być odporna wobec rozmaitych
przejawów swobody, gdyż mogłaby to być swoboda zwrócona przeciwko niej; staje
się więc konserwatywną i konwencjonalną; sztywnieją jej dogmaty, a za tym idą
obłuda i cynizm. I wkrótce powleka ją groźny cień, zwiastujący jej rozbicie w
imię tej swobody, pod hasłem której powstała. Jest to epoka zmierzchu i
przejścia; obok szczątków kultury zamierającej spotykamy wówczas na każdym
kroku „zaczątki swobody, która tę kulturę burzy, bo była przez nią nie objęta”. W takiej epoce zmierzchowej żyjemy
obecnie: „Jeśliby ktoś – dodawał Brzozowski – wziął samą twórczość artystyczną
współczesną za wskazanie, to nie potrzebowałby wiedzieć nic o ludzkości
współczesnej, aby dojść do przekonania, że musi tu nastąpić zasadniczy jakiś
przełom i że muszą objawić się nowe siły, gdyż inaczej życie stanie się
niemożliwością”.
Te nowe siły stworzą
kulturę pełną czyli dostępną całej ludzkości, wszystkim jej warstwom, w
przeciwieństwie do dotychczasowych kultur cząstkowych. Będzie to kultura pracy,
oparta na jej rehabilitacji, na wyzwoleniu jej od wyzysku. Olbrzymie jest
w urzeczywistnieniu tego wielkiego dzieła posłannictwo klasy robotniczej
– i dzięki temu kwestia socjalna przeistacza się w zagadnienie moralne.
Dlaczego? Bo
dzisiejsze warstwy wyższe nie mają nic do powiedzenia o życiu. Kto stanowi tzw.
inteligencję? „Oddarci od życia ekonomicznego literaci, prawnicy, myśliciele,
uczeni”, słowem, ludzie, którzy „żyjąc na podstawie kultury materialnej,
wytwarzanej przez nowoczesną wytwórczość i nie biorąc w tej wytwórczości bezpośredniego
udziału, uznają swój zawieszony w powietrzu żywot za normę istnienia”... „Żyją oni na tle ładu społecznego
wytwarzanego przez nieustające męstwo i dyscyplinę robotników” ale tylko dla
nich uprzywilejowanych, istnieje ten ład, „męstwo zaś i dyscyplina są
niepotrzebne i nieznane”... „Za życie uchodzi w ich oczach ta kolejność
wzruszeń i wrażeń, jakie w granicach owego ładu powstać mogą”... Nie
wytwarzając nic, oni tylko czują i uświadamiają, sądząc „że czucie i
świadomość są życiem i że dość przekształcić w pewien sposób świadomość, aby
życie stało się tym, co uczynić z niego ta świadomość zechce.” Nawet ci wśród nich, którzy
protestują przeciw obecnemu porządkowi społecznemu i pragnęliby zmian, ci
nawet, żyjąc w szczęśliwych dla siebie warunkach, które powstały ze znoju
i potu, ze wzdychań i łez robotników, „pozostają w kompromitującej i
deprawującej tożsamości z przedstawicielami czystego, nieumotywowanego
użycia”.
Kultura zaś stoi na
walce z przyrodą, na ujarzmianiu jej sił; a wobec przyrody „ostatecznym
argumentem są mięśnie ludzkości”... „Sztuka, nauka, myśl nabierają znaczenia
dopiero przez ich pośrednictwo”... „Tylko tak daleko sięga celowa wola nasza,
jak daleko władzę nad światem wywalczyła sobie praca mięśni ludzkich”. I swój kult dla robotnika, jako
twórcy kultury, Brzozowski spajał w jedno z wiarą, że klasa robotnicza zdoła
godnie spełnić posłannictwo swoje, że wytworzy w sobie wiarę, wolę i obyczaje
oparte na surowej moralności płciowej i wychowawczej i że zdolną będzie wówczas „pracować
swobodnie i świadomie bez terrorystycznej władzy głodu”. „Wierzę – pisał
– w dziejowe znaczenie ruchu klas pracujących”, a wiara ta zrosła się w nim z
przekonaniem, że ów ruch dziejowy „zrozumie całe utajone w nim bogactwo duchowe
i moralne, że pojmie sam siebie w swych własnych, głębokich, historycznych
źródłach, w całej i pełnej swej konkretnej treści życiowej”... Musimy nauczyć
się czuć i widzieć tę powstającą, rodzącą się rzeczywistość dziejową”, musi
ona stać się naszym własnym, osobistym życiem i objąć wszystkie dążenia
umysłowe, duchowe, twórcze”.
Wszystko to zawierało
się w nauce Marksa, ale, niestety, nie pojął jej i spaczył ją Engels: „Co
innego jest potężna, tytaniczna wizja ekonomicznego świata i walki proletariatu
stworzona przez Marksa, a co innego nieskończenie dowcipnie i mądrze pomyślane
i zbudowane narzędzie publicystyczne i agitacyjne, znane jako Marksizm a
stworzone przez Engelsa”.
I choć przyjaźń między Marksem i Engelsem była zjawiskiem pięknem, nie było
jednak ani jednego pojęcia, ani jednego widzenia, ani jednej metody, które nie
stawałyby się, przeszedłszy z głowy Marksa do głowy Engelsa, czymś zupełnie
innym.
Wielkie dzieło twórcy Kapitału i Pracy przeistoczyło się w ręku jego
przyjaciela w broń do agitacji politycznej, dla której rozwiązanie
najdonioślejszego z zagadnień społecznych jednoznaczne było z dojściem do
władzy prowodyrów partii socjalistycznej, którzy „pokierowaliby wytwórczością,
jako jednolitym procesem”. Socjalizm w tej postaci, jaką mu nadał Engels,
stawał się dla Brzozowskiego przedmiotem obrzydzenia. Zaszczepiać pogląd
Engelsa w masie robotniczej, to znaczy wprowadzać w nią ferment, obniżać
jej poziom moralny i ją osłabiać...
„To co uchodzi dziś za socjalizm, jest punktem widzenia ludzi, którzy usiłują
wydrzeć kierownictwo wytwórczości z rąk kapitalistów po to tylko, by poddać ją
kierownictwu nie kompetentnej ekonomicznie inteligencji”. Zwłaszcza socjalizm polski piętnował
Brzozowski pogardą swoją, „ten cały świat Perlów, Konów, Kulczyckich, Haeckerów,
którzy umysłowo są bankrutami i w znacznej mierze idą do stronnictw skrajnych,
jako tych, w których niewiedza, niechęć myślenia, niechlujstwo kulturalne
uchodzić mogą za protest.”
Na szczęście znalazł
się dziś myśliciel, którego Brzozowski, nie wahając się umieścił wśród
najprzedniejszych, najgłębszych, Jerzy Sorel – i on to dopiero choć mniej
świetny od Marksa, ale obdarzony natomiast zmysłem do całego szeregu zagadnień
dla Marksa niedostępnych, pogłębił i wzmocnił rozpoczęte przezeń dzieło. Pod
jego to piórem socjalizm z kwestii „wygodnego urządzenia życia” stał się zagadnieniem moralnym,
nawet tragicznym wobec ogromu zadań, które on ma przed sobą: „Nieustannie
powtarza Sorel, że tylko warstwy i narody o surowej silnej i heroicznej
moralności płciowej, o głębokim poszanowaniu rodziny zwyciężą”!... „Pragnąłbym
– woła z tego powodu Brzozowski – być wielkim poetą, aby narzucić epickie,
surowe piękno pojęcia rodziny; pragnąłbym, aby młode nasze pokolenia uczyły
się myśleć o wieku swym dojrzałym, jako najdumniejszej, najpiękniejszej porze
swego życia; pragnąłbym, aby Sorel stał się doradcą każdego młodzieńca i każdej
młodej dziewczyny, gdy tworzą się w nich pojęcia i uczucia, rozstrzygające o
tym, na jakim poziomie będą oni kochać”.
Słowem, trzeba umieć
być godnym tej walki o prawo pracy, w której się streszcza istota socjalizmu.
Ale przestaliśmy szanować prawo. „Dla opinii europejskiej – słuszne słowa
Brzozowskiego – obecnie prawo jest czymś równie koniecznym i równie pogardzanym
w głębi duszy, jak policja – i klątwa kultury nowoczesnej w tym się
wyraża, że oddaje ona losy swoje w ręce sił, którymi gardzi”. Bo czymże jest prawo dziś? „Zbiorem
prawideł, określających ruchy kata, wykonawcy sądowego, bagnetu, słowem,
siły”... „Prawo jest faktem pomiędzy naszą niemocą a siłą; potrzebujemy prawa,
bo nie możemy obejść się bez siły”.
Socjalizm z tego stanowiska oglądany jest „powstawaniem, rodzeniem się prawa”,
walka bowiem klasy robotniczej to „walka jej przeciwko temu, co przybiera
postać prawa, a jest tylko siłą” – i zwycięstwo robotników od tego zależy,
czy zdołają oni sami siebie wychować.
Najważniejszą przeto rzeczą, według Sorela, obronić psychikę warstw pracujących
„od wpływów socjalizmu z góry, socjalizmu użycia, socjalizmu sentymentalistów,
karierowiczów i demagogów”.
To jest myśl, do której, się zapalił Brzozowski, ona mu przy każdej
sposobności wyrywała słowa podziwu i uwielbienia dla Sorela, on ją poparł całą
siłą przekonania i talentu.
III.
Walka z
rzeczywistością polską.
1)
Czy
do myśli tej, wytykającej przyszłe drogi ludzkości, już dojrzał naród nasz?
Niestety, nie; wymownie o tym świadczy rzeczywistość polska. Przede wszystkim
Polska zdziecinniała, przedstawiająca tę „obłudną nicość, którą nazywają u nas
poglądem zachowawczo narodowym”;
potem ta umysłowo nierzetelna Polska, wyznawczyni najszkodliwszej, jaka być
może, religii postępu; wreszcie Polska, która przezwała się młodą, a jest
dekadencką – i bez obłudy, ale i bez wiary szuka nie myśli, lecz frazesu.
Wszystkie te trzy postacie niemocy narodowej zwalczał Brzozowski bez
miłosierdzia, z namiętnością. Polskę zdziecinniałą określał on w następujących
wyrazach: „Żyć bez troski w ciele olbrzymiego, kulturalnego organizmu
nowoczesnego świata, starać się jak najmniej ustąpić ze swoich nawyknień i
nałogów, nie zadać sobie ani jednego głęboko pomyślanego zagadnienia, życie swe
urządzić na dopełznięcie do takiej lub innej kariery, na jej podstawie założyć
ognisko domowe – i trwanie tego całego upokarzającego, zabójczego stanu rzeczy
nazywać Polską – ładem społecznym – oto był (dla nich) punkt wyjścia. I atmosfera ta w przeciągu lat 30-u
była „oficjalną, obowiązującą, wpływową w całej literaturze polskiej”. Wydawało się nam, że „stanowiskiem
jedynym, nie uwłaczającym naszej godności jest domagać się, aby świat był
takim, aby w nim nasze ja mogło istnieć, nie zadając sobie żadnego przymusu”. A ta zdziecinniała Polska była
i wciąż jeszcze jest potęgą, posiadając wiernego sprzymierzeńca w
„niewyrobieniu naszej struktury umysłowej, w lichości naszych nawyknień
kulturalnych”.
Sama myśl o walce przejmuje ją strachem i oburzeniem: „Widzą oni, jak na
społeczeństwo, do którego należą, sypią się razy, widzą, jak zrywa się ono i
rozpaczliwie, po omacku, krwią własną znacząc swoje ślady, drogi dla siebie
szuka, słyszą, jak głuchym jękiem dopomina się o myśl i słowo; słyszą i widzą i
właśnie dla tego twierdzą, że mają prawo domagać się od myśli pociechy”. Pociechy i ukojenia chcą, które by
ich ukołysało do snu, nie zaś prawdy. Niech słowa wasze – błagają oni piszących
– będą nam litościwe, bo bezlitosny jest los; pamiętajcie, że „przeszłość nasza
skończyła się katastrofą i rozbiciem i że nie wiemy, czym będzie przyszłość;
pamiętajcie, że nie mamy chleba dla naszych robotników, prawdy dla naszych
dzieci, że nie możemy nic, nie chcemy nic, że zabija nas życie, więc (bądźcie
dla nas dobrzy i nie mąćcie nam spokoju”.
I w spokoju słodkie, pocieszające słowa wzajemnie sobie szepcząc, „staczają się
słodko na dno”. Ten stan duszy znalazł według Brzozowskiego, swój idealny wyraz
w Rodzinie Połanieckich – i ostrze dowcipu, ironii swojej i oburzenia
skierował on przeciw tej („polskiej beztroskliwej połaniecczyźnie, która ukuła
sobie religię po prostu z niechęci myślenia, zastanawiania się nad czymkolwiek,
która rezygnuje ze wszystkiego, byle jej się dobrze spało”. Powieść ta stworzyła ideogenetyczny
typ dzisiejszej zdziecinniałej Polski w postaci Polaka, „usiłującego założyć
swą rodzinę w świecie rozpatrywanym jedynie jako środowisko, w którym rodzina
założoną być może, ma i powinna”.
Środowisko to zabito szczelnie deskami i rzeczywistością dla tych, którzy w
nim osiedli, stało się „naiwne kłamstwo polskich rodzin, bytujących w
świecie nowoczesnym, jak żyjątka w limburskim serze”. Możemy oceniać dobroć
i miękkość tych ludzi szlachetność ich nastrojów uczuciowych, możemy się
nad ich słabością litować, ale „żadna moc na świecie – woła Brzozowski – i żadne
politowanie nie zmieni złośliwego nowotworu w pożyteczny organ, nie uczyni z
postępowego paraliżu drogi wiodącej do doskonałości psychicznej i cielesnej.
Stanowiąca z pozoru
przeciwieństwo zdziecinniałości polskiej, polska postępowość jest niemniej,
choć na inny sposób, obrazem martwoty duchowej. Przede wszystkim brak
w niej zasadniczego pierwiastka postępu, każdy bowiem postępowiec polski
„z chwilą gdy uwierzy, że jest postępowcem, czuje się wyższym ponad wszystko,
czego nie zna; od czegóż słówko: reakcya”.
Z naszej wiary w postęp wygląda wszędzie „tępe zadowolenie z siebie filistra”
skojarzone z „właściwą dorobkiewiczom teorii pogardą dla głębokich sił życia”. Oparta na deterministycznym
pojmowaniu rzeczywistości, jako czegoś niezależnego od woli człowieka, jako
bytu zewnętrznego, którym rządzą niezłomne prawa, wiara w postęp przeobraża się
w teorię faktów dokonanych. Wynika stąd „całkowite logiczne podporządkowanie
pojęcia wartości moralnej pod pojęcie konieczności przyrodniczej...” to, co
jest kierunkiem rozwoju przyrody, ku czemu zdąża ona, ma być ideałem człowieka
i aby rozstrzygnąć, co mamy uważać za złe lub dobre, dla czego się poświęcać, w
imię czego żyć, powinien człowiek poznać rzeczywistość i zrozumieć kierunek, w
jakim przekształca się ona”...
i z kierunku tego ideał swój uczynić. Tak pojęta wiara w postęp, nie tylko nie
jest i być nie może czynnikiem kultury, ale przeciwnie grozi jej
rozkładem: „Sądzę – pisał Brzozowski w ostatniej swojej pracy – że można uważać za jedną z cech,
wyróżniających umysły kulturalne, zdolność szczerego i swobodnego poruszania
się po całym przestworze ducha ludzkiego jego dzieł; jeżeli istnieje rys
antykulturalności par exce1lence, rozstrzygający niejako, zasadza się on na a
priori powziętej obawie przed tą lub inną postacią ducha, na obawie człowieka
przed człowiekiem, na tworzeniu przerw i przegród w ciągłości życia myśli”; to
stanowi „istotę samą barbarzyństwa”, tj. dążności do nieufającego własnym
siłom duchowym wyodrębniania się. Barbarzyństwo postępowości polega na
wyodrębnianiu się i zamykaniu oczu, na tchórzowskim uciekaniu od tej wielkiej
dziedziny twórczości duchowej, jaką jest świat religii. W tym zakresie
„niewiedza staje się obowiązkiem” dla każdego, kto uchodzić pragnie za
człowieka kulturalnego i swobodnego; „niezrozumienie wydaje się postacią siły”.
Sądzą ci biedacy że „są w stanie zignorować życie myśli i jej kierunki, że dość
jest nie wiedzieć o potężnej jednostce, by została ona wypruta z tkaniny
dziejów”... W taki sposób chcąc życie religijne z obrębu wspólnoty duchowej i
kulturalnej wyprzeć, „dają dowód, że w sferze tej zapomnieli wszystko aż do
abecadła”.
Na miejscu religii postawili naukę ale w demagogicznych katechizmach „myśli
niepodległej” przedstawiają oni, jako kult nauki, oparte na „naukowej” negacji
wolności woli zrzeczenie się samoistności duchowej, własnego w głębi duszy
utajonego poczucia, że każde ja jest czymś jedynym niezastąpionym, posterunkiem
zdanym własnemu swemu heroizmowi.
Naukę zaś uczcili w postaci „najniedorzeczniejszego z fetyszów”, jakim jest
przyrodniczo pojęta socjologia nowoczesna, będąca „teologią na użytek
karierowiczów i zdeklasowanych”.
Wyznawcy „teologii” tej, zahipnotyzowani, o ile są szczerzy, mniemaniem o
niezależności nauki od życia, zapomnieli, że to, co oni uważają za naukę, „jest
zawsze wynikiem ich własnych stanów uczuciowych i że ulega im sam uczony, skoro
tylko usiłuje stworzyć jakiś jednolity obraz świata”. W dodatku następstwem nieuniknionym
„naukowej” tj. deterministycznej socjologii jest deprawująca fikcja, która
zapanowała już poprzednio w demokracji, „że życie może obejść się bez twardej
surowej dyscypliny wewnętrznej”, czyli, że o postępie decydują nie charaktery,
lecz poglądy. Fikcja ta wyjaławia i osłabia duszę.
Obnażywszy pod powłoką
postępowości tępe, senne zadowolone z siebie, brzydkie filisterstwo, pozbawione
nawet tego uroku, którym zachowawczą Połaniecczyznę owiewa pielęgnowany przez
nią kult tradycji, rodziny i cnót patriarchalnych – zwrócił się Brzozowski
przeciw trzeciej postaci niemocy naszej, którą jest dekadentyzm i jemu najwięcej
uwagi i miejsca poświęcił, z niego biorąc treść do Legendy Młodej Polski
tj. tej, co mieniąc się młodą, jest w istocie swojej przedwcześnie starą i dekadencką.
Jej cechę znamienną stanowi pojmowanie kultury, jako ucieczki od życia:
„Kulturą nazywamy dzisiaj przetwarzanie pracy dziejowej ludzkości i jej
dorobku na subiektywne sny o życiu, czyniące zadość aspiracjom indywidualnym
umysłów giętkich i wyrafinowanych”. Sny te rozbierając, przekonywamy się
zawsze, że płyną one „z oddalenia się od tego, co jest treścią naszego
nowoczesnego życia”. Poznawanie bowiem i przeżywanie olbrzymiego procesu
historii, estetyczne rozkoszowanie się rozmaitymi jego postaciami nie tylko
„nie ma związku ze zdolnościami i dążeniami czynnymi, ale nieraz bywa w
sprzeczności z nimi”. Stąd w życiu umysłowym epoki naszej, nie raz w samych
sobie sprawdzamy ten paradoks, że opanowując wszystko, co kultura nam przynosi,
zatracamy równocześnie te właściwości życiowe i psychiczne, które są konieczne
do jej wytworzenia.
Nowoczesny człowiek kulturalny, przystosowując do swoich intelektualnych i
emocjonalnych potrzeb wyniki pracy dziejowej, zapomina, że praca ta była
nieustannym podporządkowywaniem jednostek celom, które często nam dziś dopiero
widocznymi się stają, gdy sami pracownicy nieraz ich sobie nawet nie uświadamiali.
Duchowy sybarytyzm René de Gourmonfa czy Anatola France’a, redukujący całe
zadanie historii do dostarczania wrażeń, jako materiału, z którego by oni
wytworzyć mogli „obraz świata harmonijny, piękny lub zaciekawiający”, zamiast
być czynnikiem kultury, staje się fermentem rozkładającym. Wzbogacamy zakres wiadomości
naszych, rozszerzamy wrażliwość, wchłaniamy w siebie „style i duchy czasów,”
ale wszystko to kosztem zdolności czynnych – i nie przychodzi nam na myśl, że
nagromadzanie na jednej płaszczyźnie myśli ludzkiej pojęć i wartości wyrwanych
z życia różnych epok i narodów jest „jedną z najzjadliwszych form
oświeconego barbarzyństwa”
i bliższą barbarzyńskiego niszczycielstwa, niż twórczości kulturalnej, jest ta
dekadencja ducha, która w leniwym zapatrzeniu się w siebie „swoje perypetie w
nabywaniu kultury, swoje przejścia ideologiczne i stany dusz za właściwy
rdzeń dziejów uważa”.
Poza tym specjalną
właściwość dekadansu polskiego stanowi to, że mając pozór powrotu do
romantyzmu; sprowadza w rzeczywistości jego wypaczenie: „Nasza wielka
twórczość romantyczna jest jedną z wielkich sił dziejowych, my jednak
wyzyskujemy ją tak, że staje się ona fermentem słabości. Cały romantyzm polski zawarł się,
zdaniem Brzozowskiego, w „symbolicznym rzucie Kordiana z wierzchołka Alp na
ziemię ojczystą”... „romantycy wszyscy byli nieustannie wytężeni, naprzód
podani ku ziemi, ku złączeniu się z realnym krwistym życiem”. Oni szukali, namiętnie szukali
związku z rzeczywistością polską, stanąć pragnęli na twardym jej gruncie, a
skazani byli na działalność z oddalenia i w osamotnieniu. Pragnęli
życie narodu podnieść na najwyższy poziom moralny, w tym jedynie upatrując
rękojmie przyszłości ojczyzny i świata, ale pozbawieni upragnionej twardej
podstawy, dokonać tego chcieli cudem, siłą wiary, nie zaś przez opanowanie
rzeczywistości i jej zagadnień, które się im wymykały. Różnicę w tym
względzie między Polską a Zachodem dostrzeżemy wyraźnie, skoro zestawić ze
sobą zechcemy dzieła trzech przyjaciół z College de France: Mickiewicza,
Michelet’a i Quinet’a, a rzuci się to natychmiast w oczy, jeśli po Kursie
literatur słowiańskich weźmiemy Micheleta do rąk: „Pozornie i tu i tam te same
słowa i poglądy, w istocie tło życiowe jest zupełnie różne”... „Poza
Micheletem mamy zawsze społeczeństwo wstrząsane do głębi przez własne swe
życie, społeczeństwo potrzebujące nauki, czujące swój związek z przyrodą, bo
już od trzech wieków, choć bezwiednie myślące pod naciskiem przemysłu, mamy
więc fakt życiowy, posiadający pewne granice, mający w sobie twardy i
rzeczywisty wypracowany w ciągu dziejów kościec”... U Mickiewicza natomiast
absolutna w stosunku do narodu swoboda; naród istnieje tylko jako przedmiot
jego miłości „sam duch Mickiewicza kształtuje go, określa, zmienia dowolnie sam
sens jego przeszłości”... „Mało jest książek tak całkowicie wzniosłych, jak
Kurs” ale i mało tak tragicznych”... „Nie jako myśl, ale jako akt woli istnieje
książka ta, nie jako program działania, plan myślowy, lecz jako wytężenie
serca; rzeczywistość jest nie w przedmiocie, lecz w osobie, w samym
Mickiewiczu; jest to nie samopoznanie narodu, lecz akt wiary Mickiewicza w
naród”...
Słowem, świat
europejski nowoczesny, jako „twarda rzeczywistość zdobyta przez ludzką pracę”,
nie istniał dla romantyzmu polskiego, zagadnieniom i zadaniom, które
kultura stawiała, romantyzm nasz przeciwstawiał moc moralną tylko, i w tym
tkwiła jego niemoc. „Ona była klątwą tamtych wielkich”, w oczach zaś dzisiejszych ich niby
spadkobierców stała się ich zasługą. Dramat romantyków poczęli oni przeżywać w
odwrotnym kierunku i w imię romantyzmu oderwali oni duszę od tej
samej rzeczywistości, ku której romantycy dążyli; w imię romantyzmu upodobali
to samo osamotnienie duchowe, które romantycy przemóc chcieli... „Romantycy usiłowali przetworzyć
życie odciętych od kraju jednostek w życie narodu; teraz zamienia się samo
życie dziejowe w marzenie, sen, wzruszenie, subiektywizm bezsilnych samotnych
dusz; jeżeli romantyzm był Golgotą – to tu mamy Oberamergau”... „tam męczeństwo, tu chęć wykręcenia
się „męką” od pracy”.
I z rosnącym oburzeniem chłoszcząc młodą Polskę, określał Brzozowski
jej postulat w następujących złośliwych słowach: „wyobrazić sobie świat
tak, aby móc swoje bezczynne w nim istnienie uważać za dźwignię narodowego
bytu”...
„Romantycy – ciągnął on dalej – przeciwstawiając swoje credo światu, czynili to
w imię swej tragedii; my dzisiaj nazywamy romantyzmem credo naszej wygody
umysłowej”.
Romantycy chcieli przez Polskę podźwignąć świat z upadku, my – dziś – pozostawiamy
świat ślepemu fatum, „potem w dziedzinie przypadkowego marzenia spala się
duszę na błękitne dymy, wreszcie zaczyna się wierzyć, że ponieważ w dziedzinie
marzeń nie ma oporu – więc odnosi się tam istotne zwycięstwa... Romantyzm był dla romantyków „kuźnicą
mocy”, dla dzisiejszych ich epigonów stał się schroniskiem swobodnego
rozbicia”; z rozbiciem tym romantycy walczyli, zaś „młoda Polska hodowała w
sobie z pietyzmem stan duszy rozbitka”.
Niby to dumnie odosobniła się od świata, od
zetnięcia się z nim, ratując duszę swoją, ale – słuszna uwaga Brzozowskiego –
twierdzić że „nie mam nic prócz własnej duszy, znaczy to że proces dziejowy,
który mnie wytworzył, nie podlega dziś mojej władzy, że naród, jako czynna,
przekształcająca samą siebie zbiorowość, jest na zewnątrz mojego działania, że
nie umiem wyobrazić siebie w roli czynnego, żywego jego członka, twórcy żywych
dzieł”... indywidualizm taki jest tylko „upoetyzowaną niewolą”...! „Wierzę – wołał Brzozowski – że dla
najbliższych generacji wstrętnym będzie nasz kabaretowy indywidualizm, nasza
kabotyńska mistyka!”
Podobnież, grasująca u
nas obecnie w ścisłym związku z owym indywidualizmem moda na mistycyzm nie ma
nic wspólnego z szukaniem prawdziwego mistycyzmu, ten bowiem jest dążnością do
Boga, świadomością jedności z Bogiem, której źródłem – żywa wiara. W
przeciwieństwie do tego, mistycyzm najwybitniejszego u nas przedstawiciela
kierunku tego Tadeusza Micińskiego, uderza przede wszystkim nieokreślonością
swoją; świadomość łączności z życiem i ludźmi ustąpiła tu miejsca „nie
wynurzającemu się określonemu stanowi mistycyzmu, lecz, nieokreślonej
możliwości niezdefiniowanych objawień”, mistycyzm, ten „wyrazem jest słabości
bezwzględnej, która nie wie, czy jest w ogóle do czekolwiekbądź zdolna i z żadną
formą nawet złudzenia wiązać się nie może”... „jest to rozpaczliwe
dezerterstwo poza życie w świat absolutnego cienia, absolutnego kłamstwa i
ułudy”...
IV.
Filozofia Pracy.
Rzeczą wysoce dla
osoby Brzozowskiego i dla rozwoju jego myśli charakterystyczną jest to, że
właśnie w walce z mistycznym i niemistycznym indywidualizmem, z tą niby to
antydeterministyczną dekadencją, dumnie przeciwstawiającą swoje ja całemu
światu i szukającą absolutnego sensu w przypadkowym ukształtowaniu własnej
świadomości
ostatecznie wyzwolił się Brzozowski od resztek Marksowskiego determinizmu, a w
końcu od samego Marksa, którego materializm dziejowy stanowiący ostatnie słowo
jego myśli był istotnie materializmem, tj. odrzucał wolność woli, pomimo iż
Brzozowski, wynosząc z cokolwiek sztuczną, jak się zdaje, ekstazą,
doktrynę samego mistrza, usiłował ją przeistoczyć w naukę o wyzwoleniu
człowieka i szumnie ją nazywał prometeopedią.
Nasze ja, notre moi le
magnifique, które młoda Polska stawiała na jakimś niedostępnym ponadświatowym
szczycie, jest jednak – słowa Brzozowskiego – „tak wplątane w pasmo dziejów, że
nie uda się nam go z tej tkaniny wyplątać”... „Podoba się nam to, czy też nie,
jesteśmy tym, czym jesteśmy, tj. wytworami pewnej historii; nie uda się nam
wyjść poza nią. Możemy zmieniać tylko maski, formy, nie zmienimy samej
zasadniczej treści; rzeczywistość nasza określona jest całkowicie przez
historię, jest tą historią”.
Wszystko, co w naszym ja ma kształt określony, co się da ująć, jest wynikiem
procesu dokonującego się, jak mówił jeszcze Hegel, po za naszymi
plecami”.
A to znaczy, że ja nasze „wytworzone zostało w przeważnej części przed naszym
na świat przyjściem”,
wytworzone przez historię – i marzyć o uniezależnieniu się od historii jest to
marzyć o samounicestwieniu, o rozpłynięciu się w eterze feerji i baśni”... „Nasze ja – to nie jest coś
stojącego na zewnątrz historii, lecz ona sama” „Rzeka historii przecieka przez
wnętrze nasze”.
Całe to dowodzenie,
czyniące człowieka wytworem historii do tego stopnia, że nawet to, co w naszym
ja uważamy „za własność jest darem potęg przekształcających nasze istnienie” dowodzenie to, mając wszystkie
pozory determinizmu, w konsekwencji swojej prowadziłoby za sobą ów powrót do
kontemplacyjnego stosunku wobec świata, który Brzozowski tak energicznie w
młodej Polsce napiętnował – byłoby w sprzeczności z celem, który on sobie
postawił, dekadencję polską zwalczając. Wyjście jednak z tej trudnej sytuacji
istnieje – przynajmniej istniało w mniemaniu Brzozowskiego. Pomimo iż myślenie
i postępowanie jednostki ludzkiej z góry jest zdetermizowane przez warunki, w
których ją los postawił, przez historię i społeczeństwo, czyli, mówiąc językiem
Taine’a, przez rasę i środowisko, pomimo to swobodną może ona być – i
swobodną będzie, gdy za władnie tymi siłami, które jej jaźń określają. Innymi słowy, trzeba umieć
zapanować „nad procesem stanowiącym istotę nowoczesnej europejskiej
historii”... „W tej tylko głębinie chwytamy i ujmujemy nagą wolność
naszą”...
Co to znaczy? W tych niezupełnie jasnych słowach słyszymy jakby odgłos nauki
Hegla, biorącej przyrodę i dzieje, jako stopniowy rozwój idei, która doszedłszy
do poznania samej siebie przez myśl i w myśli człowieka, zlewa się z nią
i czyni ją świadomą i swobodną kierowniczką losów własnych. I istotnie,
Brzozowski stawiał Hegla bardzo wysoko, o filozofii jego twierdził, że prędzej
czy później uznaną będzie za „najzupełniejszy pomnik całego aż po dziś dzień
rozciągającego się okresu filozoficznego myślenia”. Była jednak między Brzozowskim a
Heglem ta zasadnicza różnica, że dla Hegla poznać świat, a zapanować nad nim
stanowiło jedno, Brzozowski zaś energicznie jedno od drugiego odgraniczał:
„pomiędzy myślą a światem – twierdził – nie ma żadnej przedustawnej harmonii –
i opanowanie świata wynikiem jest nie logicznego, lecz biologicznego procesu.
Czyli uznawał
pierwszeństwo czynu przed myślą. Żądzę czynu płonęła jego dusza –
i pochłonięty planami wielkich a koniecznych przewrotów społecznych, brał
ideę czynu i, co zatem idzie, wolnej woli człowieka za podstawę do
filozoficznego poglądu na świat. Było to dla niego instynktem, podszeptem myśli
i sumienia – i podszept ten nierównie wcześniej doszedłby był w nim do pełni
świadomości, gdyby nie atmosfera naturalizmu, w której przez tak długi czas żył
i kształcił się. A na tle kierunków myśli, które w naturalizmie początek swój
biorąc, czynią człowieka „przejściowym tylko momentem niezależnych od niego
procesów”... „narzędziem sił nieznanych i tworzących rzeczy nieznane”,
świadomość nasza – pisał Brzozowski – stwarza „w obrębie naszego indywidualnego
istnienia świat tego rodzaju, że to, co w nas i przez nas owe obce moce tworzą,
wydaje się nam rozumne, pochlebiające naszej gatunkowej miłości własnej, naszej
żądzy szczęścia a jeszcze bardziej spokoju”... „Co zaś jest poza obrębem
świadomości naszego ludzkiego życia, czym jest człowiek, jako współuczestnik
bytu, o tym byłoby nawet rzeczą śmieszną wspominać w tym naszym trzeźwym i
oświeconym wieku”.
Ale pytanie to
dręczyło Brzozowskiego, nie wyzwalając go pomimo to w stosunku do świata od
beznadziejnego, jak się wyrażał, spektatorstwa. W tym stanie utrzymywał go wpływ i
urok filozofii Avenariusa, w której widział jeden z najgłębszych
i najznamienniejszych wyrazów kultury nowoczesnej. Tym zaś Avenarius
przewyższał myślicieli pokrewnych mu pod względem kierunku, że w swoim
deterministycznym ujęciu świata stanął sam wysoko (równie jak Taine) ponad
determinizmem. To znaczy, że nie było w nim nic z płytko-filisterskiego
zadowolenia z siebie, które tak drażniło Brzozowskiego w postępowym obozie
polskim; nie odurzał się on wcale głupią wiarą, że człowiek posiada lub może
posiąść prawdę, bo niezawodny klucz do niej dała mu nauka. Przeciwnie –
dowodził Brzozowski – on to właśnie, Avenarius, „położył koniec bajeczce o
wszechwładzy Prawdy”, wykazał, że nie prawda rozstrzyga o zwycięstwie jakiegoś
poglądu, lecz zwycięstwo poglądu o jego prawdzie”... Głęboki jest tragizm w tym
wyrzeczeniu się najbardziej uduchowionej dumy ludzkiej, w uznaniu, że nawet w prawdach,
które przyjmujemy, jesteśmy raczej wytworami niż twórcami, że coś zewnętrznego
„nierozumnego” rozstrzygać ma o tym nawet, co ma być dla nas prawdą, pięknem,
dobrem”.
Filozofia ta przypominała mu powiedzenie Amiel’a, „gdy szukam dziś absolutu, znajduje
jedno tylko – 0, zero”...
od empi-ryokrytycyzmu Avenariusa do bezwzględnego nihilizmu był tylko krok.
I z głębi duszy
Brzozowskiego powstawał przeciw temu nihilistycznemu determinizmowi potężny
protest, wzywający do czynu, do pracy twórczej, do walki z przeszkodami;
walki, która do zwycięstwa wówczas tylko prowadzi, gdy towarzyszy jej
przeświadczenie o samoistności duchowej człowieka. Jeśli determinizm ma
słuszność, jeżeli „życie duchowe ludzkości – pisał Brzozowski – jest tylko stwarzanym
przez nas mirażem w ślepej, głuchoniemej pustce, jeżeli bezkształtny,
bezpamiętny, bezimienny kosmos czy chaos z jednakową obojętnością chłonie
wszystko”, to śmierci tej aż do ostatka sił przeciwstawiać należy swobodę
własnej samowiedzy. Moje ja jest moim ja i należy tylko do mnie; „być może ta
swoboda jest złudzeniem, naszym subiektywnym fenomenem, mówią uczeni panowie;
nie wiem, czym jest ona po za granicą mego ja, które być może samo zginie, ale
w nim samym i „dla siebie jest i istnieje ona”. Myśl tę silniej jeszcze, bez tego
wahania się wewnętrznego, które czuć w dopiero co przytoczonych słowach,
wyrażał Brzozowski niedługo przed śmiercią, w rozprawie przeciwko Engelsowi i
wpływowi jego na socjalizm wymierzonej: „Ten tylko – czytamy tam – może zgodzić
się, że własny jego udział w społecznym życiu i samo to społeczne życie
jest procesem przyrodniczym, kto nie czuje codziennym doświadczeniem, że jest
ono czymś innym zupełnie”.
Doświadczał tego i czuł Brzozowski zawsze i choć uczucie to stało się w nim
świadomością zupełną, wyraźną dopiero przy końcu życia, występowało ono w nim
stale, ratując go zarówno od deterministycznej „naukowości”, jak i od
samoomamień rozbujałego dekadenckiego subiektywizmu. I uczucie to spełniło
posłannictwo swoje wobec filozofii Avenariusa; swój o niej szkic pisany w r.
1903 umieszczał Brzozowski w Ideach (1910) dla oznaczenia punktu
zwrotnego w swoim życiu umysłowym, bo w tymże 1903 roku, zanim poznał Jamesa i
Bergsona, przed powstaniem ich głównych dzieł, kreślił on zarys Filozofii
Czynu, jako próby wyjścia z tej „beznadziejnej” sytuacji, w której
determistyczne filozofie nas stawiają.
Filozofia wyodrębniła
się z biegiem czasu od religii, a poszczególne nauki wyodrębniały się od
filozofii; wskutek tego filozofia już nie jest dziś ani może być całokształtem
wiedzy, i nie jest też zbiorem tych kilku nauk, które jeszcze nie zaczęły, lub
dopiero teraz zaczynają się jej przeciwstawiać – oto punkt wyjścia do rozprawy
o filozofii czynu. Tragedię współczesnych nam filozofów stanowi to, że chcą oni
koniecznie zrobić z niej naukę: jeśli nauką nie będzie, to w ich mniemaniu
zginie; nie pojmują bowiem „czym by ona mogła być, gdyby nauką być nie miała”. Nie przeszło im przez myśl, że
zastanawiać się dziś nad tym, czy filozofia jest nauką, „jest niemniejszym
błędem jak pytać, czy nauką jest sztuka”.
„Filozofia, odpowiada im Brzozowski, jest dziedziną życia duchowego i
twórczości kulturalnej całkowicie odrębną od tych innych, które mianem nauki
lub sztuki są oznaczane; obok tych dwóch jest ona trzecią siłą kulturalną,
odrębną od pozostałych i w tej samej mierze niezależną od nich, w jakiej one
niezależnymi są od niej”...
„Człowiek nauki poznaje to, co jest, co staje się bez jego udziału, filozof
przypisuje, chce przypisać kierunek światu; pierwszy wyklucza swą osobistość,
swoje ja, drugi przeżywa świat cały, jako swą odpowiedzialność i swój czyn” i jedyną miarą filozofii jest
„jakość i ilość czynu zradzanego przez nią”.
Zadaniem filozofii – stać się zastępczynią religii. Nie powiedział tego Brzozowski
wyraźnie, ale wypływa to z toku jego rozumowania.
Religia podawała
ludziom prawdę absolutną, według prawdy tej usiłując budować świat i kierować
życiem. Ale prawdy absolutnej nie ma: wszystko jest względne – i przeto prawda
bezwzględna, czyli taka, „która nie byłaby prawdą czegoś, a więc względem
czegoś, jest rzeczą – wygłaszał Brzozowski – nie dającą się pomyśleć”. Nie dość tego: Prawdą jest to –
dodawał – co prowadzi do działania w sposób odpowiadający warunkom utrzymania
się i rozwoju gatunku”... „Jest to punkt widzenia pierwszorzędnej
doniosłości, stanowi on kamień węgielny całej nowoczesnej teorii poznania”. Słów tych nie powstydziłby się
najbardziej, krańcowy materialista, a z zapałem przyklasnęliby im materialiści
polityczni, wyznawcy siły brutalnej, jako źródła prawa. Oczywiście ku czemuś
wręcz innemu zmierzał Brzozowski. Jeśli prawdy absolutnej, bytu absolutnego nie
ma, to świat jest wynikiem stawania się, wiekuistym przekształcaniem się tak w
całości, jak i w cząstkach swoich, a zatem każda jednostka ludzka jest czymś,
co się nieustannie zmienia, szeregiem następujących jedne po drugich zmian –
i filozofem nazwać należy tego „w kim zmiany te dochodzą do świadomości”.
Dzięki temu „jedynie filozof może być sumieniem stającego się świata, może
uczynić jego stawanie się swoim czynem”.
Już to czują, zdaniem Brzozowskiego, myśliciele współcześni, już się im
wyjaśnia: „że aby być filozofem, nie dość jest wiedzieć wszystko, co filozofia
naukowa wiedzieć rozkazuje, lecz że trzeba urodzić się przede wszystkim
uzdolnionym do świadomego przeżywania procesów bytowych”, ale nie śmią oni jeszcze przyznać
się, że sama tylko poznająca myśl nie może być dostatecznym dla filozofii
narzędziem i „chcą oni wciąż rozstrzygać na drogach poznania to, co jedynie na
drodze życia rozwiązane być może”... Filozofia nie jest postacią poznania,
jest czymś głębszym o wiele, jest formą życia, formą stającego się czynu”.
Takie pojęcie o
filozofii, tkwiąc wszystkimi korzeniami swymi w głębokim przeświadczeniu o moralnym
posłannictwie jej i jej kapłanów, nie mogło znaleźć powodzenia w atmosferze,
którą Brzozowski trafnie określał, jako mieszaninę rozproszonej dekadenckiej
ciekawości i życiowego oportunizmu. Więc nie dziw, że rozprawę jego zupełnie
zignorowano i że została – czytamy w jego Pamiętniku – „tak z góry
poklepana po ramieniu przez Feldmana, że ja sam przestałem ją uważać za coś
istniejącego”.
Niemniej jednak pozostał w nim pociąg do dynamicznego ujmowania rzeczywistości.
„Filozofia krytyczna – pisał on w jednej z wcześniejszych rozpraw swoich –
zburzyła pojęcie gotowego świata zarówno w dziedzinie poznania, jak i
moralności lub sztuki”... „To, co ludzkość uważa za rzeczywistość, jest zawsze
albo zadaniem, postawionym jej przez życie, albo usiłowaniem rozwiązania go i
dopełnienia; albo wezwaniem do twórczości albo twórczością samą”... „Nigdy i
nigdzie myśl ludzka nie styka się z niczym, co nie byłoby czynem jej bądź
rzeczywistym i spełnionym, bądź możliwym”.
Ale jeśli świat staje
się, jeśli w istocie swojej jest nieprzerywającą się czynnością, to
rzeczywistość nie tylko nie może być czymś gotowym, skończonym, a tym bardziej
doskonałym, lecz, przeciwnie, niezupełną jest i poszarpaną, czymś gorączkowym
i kalekim.
Więc potrzebuje naprawy, podnoszenia na wyższy poziom – i w tym znaczeniu
objawia się człowiekowi, jako wezwanie do twórczego czynu. Najgłębszą formą
rzeczywistości jest: „życie, jako pęd”, jako dążenie do naprawy jej, „jako to,
co, gdy zostaje w nas uświadomione, wypowiada się jako marzenie, tęsknota; to
nie jest cień ślizgający się po zwartej, martwej bryle, to jest rodząca się
siła, siła, która sama siebie stwarza!”
Z tego stanowiska na osobę i zadania człowieka patrząc, jakże silnie i pięknie
wyrażał się Brzozowski że „siła indywidualności leży nie w tym, czym jest,
lecz w tym czym nie jest”, albowiem, „musi ona nieustannie się zaprzeczać, aby
się nieustannie odradzać w coraz większym przepychu i blasku”, musi „świętością” się stać, „formą
nieskończenie wartościowej treści”.
W taki sposób stosunek człowieka do świata rozumiejąc, musimy też rozumieć, że
„istnieje inna podstawa prawdy, niż zgoda i koincydencja intelektualna,
że prawda musi polegać na tym, że się nią jest, a nie zaś, że się ją poznaje”.
W tej apoteozie
człowieka, jako organu Prawdy, był może odgłos nauki Hegla w oświetleniu,
które jej nadał Feuerbach, ale u Feuerbacha pod przepyszną osłoną retoryki,
wynoszącej myśl ludzką na tron, u podnóża którego ludzie wierzący czczą żywego
Boga, występował panteistyczny determinizm, Brzozowski zaś z naciskiem
podkreślał już nie samoistność tylko, lecz nieskończoną potęgę człowieka.
„Uczyć się musimy – wołał – spoglądać na świat okiem zdobywczym; musimy wydrzeć
mu własny los, przyszłość naszą”.
Nad życiem panuje tylko ten, kto umie rozkazywać jego siłom, „stawać się
siłą”... Siła jest tą cząstką życia, którą władamy; kto nie miałby w sobie
żadnej siły, nie mógłby żyć; żyje się nie tym, co się myśli, nie bezsilną
prawdą – lecz tworzeniem siły”.
„Kulturę wytwarza heroizm”... „Kultura trzyma się zdolnością podporządkowywaniu
własnego ja, heroicznym poddaniem się wymaganiom dzieła, irracjonalnym, gdyż
nie liczącym się z jednostką wytężeniem ducha i życia... Psychologia
żołnierza, a więc człowieka traktującego swe życie, jako posterunek, psychologia
bojownicza i przedsiębiorcza, oparta na przenikającym wszystko poczuciu
odpowiedzialności jest zasadniczą siłą rozwoju i utrzymania kultury”... „Żyć duchowo to znaczy iść po linii
największego oporu”...
„Gdziekolwiek bądź jesteś, wstań i twórz, oto zasada”.
Nic silniejszego nie
powiedział Fichte w swoim traktacie o Przeznaczeniu Człowieka – i jakby już nie
tylko natchnione, lecz podyktowane przez ducha Fichte’go, wyglądały
dziwne słowa; które Brzozowski kreślił w rozprawie o Engelsie, usiłując
sięgnąć aż do głębi ja. Z tych głębin jaźni wyprowadzał Fichte cały świat
zewnętrzny, czyli nie ja, jako dobrowolne ograniczenie, które Ja sobie stwarza
– jako opór, aby w walce z nim rosnąć w moc i piękno. ...I czyż nie to
samo miał Brzozowski na myśli, pisząc, że aby poznać swoje Ja, aby ująć je w
tym „co jest w nas dźwigającą nas od ciągle nowa siłą”... „musimy przestać ufać
naszym, pojęciom, które ukazują nam gotowy i obejmujący nas świat”... przestać
szukać miejsca dla siebie w tym niby to gotowym i istniejącym świecie, a poczuć
w nim obcość i „opór”, który on nam stawia... i zrozumieć, że jesteśmy, „o
ile umiemy myślą i wolą dźwigać, jako pierwotne nasze dzieło, samo nasze istnienie, które
ukazuje się nam, jako nasz byt cielesny i społeczny”. I brnąc coraz dalej w przepaściach
myśli Fichtego, wygłaszał twierdzenie niezrozumiałe dla niewtajemniczonych w
pomysły filozofii niemieckiej, że „ciało nasze jest pierwszym i najgłębszym
czynem naszego ducha”.
Brzozowski czcił
Fichtego, nazwał go „jednym z najswobodniejszych duchów ostatniego stulecia”,
nawołując jednak do heroizmu, wierząc w potęgę woli i podnosząc jej twórczą
inicjatywę, nie był on, jak Fichte, intuicjonistą, wieszczącym wiedzę
absolutną, która daje człowiekowi władzę nad światem, objawiając mu świat jako
akt jego woli! Nie, Brzozowski nie zrywał z materializmem i nie rzucał się w
przeciwległą ostateczność. Przeciwnie, spoglądać chciał na świat okiem
przyrodnika, stojącego na gruncie konkretnej rzeczywistości, ale nie naiwnego,
lecz filozoficznie wykształconego przyrodnika, który przeszedł przez Kanta,
czytał Bergsona i wie, że nie może być mowy o zupełnej odpowiedniości i między
poznaniem a rzeczywistością: wszak organem poznania jest mózg: „wszystkie
pojęcia nasze, widzenia, cały świat zewnętrzny są zależne od zmian w mózgu”; poznanie jest przeto fikcją; ile
jednostek, tyle mózgów i tyle odmian i sposobów poznawania... Puściwszy się
jednak w tym kierunku, Brzozowski poprzestać na twierdzeniu o fikcyjności
poznania już nie mógł, ścisłość bowiem logiczna wymagała, aby wraz z życiem
umysłowym uznać też życie moralne, jako zależne od układu nerwów i mózgu,
zdeterminowane przez organizm cielesny. Ale w takim razie rozpadała się
podstawa do filozofii czynu, do apostolstwa heroizmu, Brzozowski zaś żądał
prawdy i szukał jej, aby mieć na czym oprzeć twórczą czynność człowieka.
„Zagadnienie prawdy – pisał – jest punktem ogniskowym, naokoło którego wszystko
się skupia”
– i w nieoczekiwany sposób upragnioną podstawę prawdy z pomocą Bergsona i
Jerzego Sorela odkrywał.
Świat albo wyrazem
jest i rozwojem zawartego w nim pierwiastka duchowego, czyli idei – albo
pierwiastek ten odrzucając, dochodzimy do wniosku, że wszystko, co duchowością
nazywamy, niczym innym być nie może, jak wynikiem ślepego procesu natury.
Stosownie do tego w tłumaczeniu ustroju świata i stanowiska człowieka wobec
niego dwa mogą być zasadnicze kierunki filozoficznego myślenia: idealizm i
naturalizm czy materializm. Wbrew jednak utartemu poglądowi, Brzozowski
sprzeczności między obu kierunkami nie widział; obydwa były, zdaniem jego,
identyczne, zgodnie opierając się na założeniu poznawalności świata, czyli
możliwości zrównania między myślą a światem.
„Jest rzeczą obojętną – słowa Brzozowskiego – czy mówimy, że świat jest
materią, energią, czy kombinacją elementów, i charakterów, czy wyrzuconym
na zewnątrz dziełem naszego ja, wszystko bowiem w obu kierunkach sprowadza się
do tego, że myśl czyli „pewna psychiczna zawartość ludzka nadaje sobie
bezwzględne znaczenie”.
Mniejsza o to, że „idealizm ukazuje nam, jak owa psychiczna zawartość ten świat
stwarza, a naturalizm, przyjmując rezultat, usiłuje zapomnieć o procesie”...
„i tu i tam idzie o uznanie „psychicznej zawartości” za istotę świata”. Nie –
protestował przeciw temu Brzozowski – świat poznawalnym nie jest; nie obejmuje
go myśl, ani przeniknie w jego głąb i „nigdy nie da się on zamknąć w granicach
żadnej psychicznej zawartości”.
Twierdzeniu Kanta o niepoznawalności istoty świata czyli „rzeczy w sobie”
nadawał on nową postać i charakter w słowach że „żadna zawartość psychiczna nie
prowadzi nigdy po za życie nasze i na nim tylko się trzyma”. Nie cogito ergo
sum, lecz vivo ergo sum. Życie, moje życie – oto fakt pierwotny.
„Ze wszystkimi nami –
czytamy w Legendzie Młodej Polski – robi coś życie, kędyś nas niesie,
rodzi zbrodnie, cnoty, nieszczęścia, godziny radości, wielkie, pyszne gniewy,
dumne zamiary, gnącą barki pracę, jałową pustkę bez potrzebnych dni, wzajemne
bezcelowe okrucieństwo; jeden drugiego ku ziemi gnie, spycha, depce po trupie.
To życie!...
Szukamy prawdy najgłębszej, a odkrywamy wreszcie samych siebie, jakimi
jesteśmy w powszednich warunkach życia naszego, odkrywamy to „życie własne
jako coś, czego wydedukować nie można''...
ani określić. Poprzestańmy na tym, że nie jest ono niczym z tego, co stanowi
„dającą się ująć zawartość naszej psychiki”... „Wystarczy powstrzymać się przy
określaniu życia, od wszelkich treści umysłowych”, a tym samem określimy „w pewien
bardzo stanowczy sposób i życie i nasz od niego stosunek”... „Wszystkie pojęcia bytowe, obrazy
świata, wszystkie starsze i głębsze, niż człowiek, prawdy ukażą się nam, jako
wytwory życia, jako pewne jego narzędzia, symbole, stworzone dla pewnych
celów”.
Ale dla jakich celów?
Brzozowski wygłosił w jednej z rozpraw swoich zdanie, że każde ja, każde
jednostkowe życie jest w istocie swej „bezwzględnie źródliskowym pierwiastkowym
aktem” czyli, że w nas samych jest zawsze „pewien bezwzględny początek, pewne
poczynające się z nas: niech się stanie”!
Tylko nie bierzmy słów tych w oświetleniu filozofii Fichtego. Nie znaczą one
wcale „że nie ja (czyli świat zewnętrzny) jest dziełem ja”. Przeciwnie: „ja
jest tworem utrzymywanym przez nieustanny, określony, a w naszej formie od ja
niezależny wysiłek”. Innymi słowy, ja jest tworem życia. A jednak wobec tego
tworu „istniejące nie jest niczym innym jak tylko właściwością zawartości
psychicznej opracowywanej w kierunku wytworzenia poznania” czyli istniejące jakby znika i
ginie, aby stać się nieuchwytnym nieja Fichtego. Myśl tę wyłuszczoną z
frazeologii filozoficznej znajdujemy wnet potem w następującej formie,
łatwiejszej do uchwycenia, lecz w tym większe osłupienie wprawiającej umysł
nie wyćwiczony w czytaniu filozofów: „bez ciągłego wysiłku pracującego
człowieka przyroda nie istniałaby wcale...”
a potem to samo w szacie poetycznej: „harmonia sfer trzyma się na krwawym
słupie ludzkiego wysiłku”...
Słowem, Brzozowski
wikłał się tu w sprzecznościach. I zdawał sobie sprawę z tego: „Wiem – pisał
gdzieś – że masy myśli, która ciśnie mi się pod pióro, nie zdołam opanować” – i
od czytelnika jednej rzeczy żądał, ażeby przyznał, że „nie ma w tym, com
napisał, ani jednej niejasności umyślnej”.
Trudno mu było wydobyć się z nawału krzyżujących się, a często niezgodnych ze
sobą uczuć i myśli. Zwłaszcza dwa prądy gwałtownie w nim się ścierały:
z jednej strony instynkt moralny, afirmujący potęgę woli i pojący się
Mickiewiczowską wiarą, że w mocy jest naszej poruszyć ziemię z jej posad, z
drugiej – naukowo-przyrodnicza świadomość, że jednak nie można oderwać
człowieka od rzeczywistości i tak go nieskończenie wysoko ponad nią wznieść,
gdyż „nie ma w nim włókna, które by do niej, do historii nie należało” i
wszystko w nim wynikiem jest „procesu dokonującego się poza jego plecami”. I
stosownie do okoliczności, do przeciwników, których zwalczał, zapędzał się on
to w jednym to w drugim kierunku – aż do chwili, od której, pod wpływem
Bergsona, począł jedno i drugie zlewać w idei wszechpotężnego życia, pojętego,
jako nieustająca twórcza moc, ogarniająca wszechświat cały ze wszystkim, co w
nim myśl i praca ludzka już stworzyła i ze wszystkimi możliwościami następnych
przemian, wzlotów, upadków. Nie było to oczywiście rozwiązaniem zagadnienia o
wolności, ale dumnym jego odrzuceniem, wzniesieniem się poza jego poziom.
Człowiek bowiem, jako świadomy organ twórczej Wszechmocy, wolny jest
w swej twórczości i w tym skrzydlącym myśl jego i wolę poczuciu pozostawać
może i przeciwstawiać się ograniczeniom wszystkim, które świat zmysłowy
nagromadza. Przekładając to na język teologii, można powiedzieć, że idei Boga
nie brał Brzozowski, jak teologia oficjalna, statycznie, tj. jako actus purus,
lecz zgodnie z poglądami kilku wybitnych nowoczesnych myślicieli katolickich,
dynamicznie, co znaczy, że Bóg nie wypoczywa gdzieś, tam, w Niebie, z
niedościgłej wysokości spoglądając na świat, lecz żyje i tworzy – tworzy z
udziałem człowieka, który potrzebnym mu jest współpracownikiem, albowiem
podobieństwo Boże w sobie nosząc, powołanym został do nadania
podobieństwa tego czynom swoim w wyznaczonym mu zakresie realizacji
odwiecznego planu.
Więc przytoczone wyżej
poetyczne słowa Brzozowskiego o harmonii sfer, trzymającej się na wysiłku
ludzkim, brać należy tylko jako figurę poetyczną, jako zapęd w deifikacji woli,
przed którą przeszkody wszystkie, stawiane jej przez rzeczywistość, rozpraszają
się, jak dym, i giną. Świat nie jest ani marną igraszką w ręku człowieka, jakby
z owych słów wnosić można, ani snem. Brzozowski to mianowicie chciał
podkreślić, że przyjmując gotowy jakiś obiektywny świat (poza moim Ja i poza
jaźnią wszystkich innych ludzi), osłabiamy świadomość naszego twórczego
stosunku do świata, a zaznaczamy naszą od niego zależność i tym samem
kierujemy się w stronę determinizmu. Stratą przeto jest czasu zatrzymywać się
nad tym, czy świat takim jest, jakim się nam wydaje, czy innym; czy istnieje,
lub nie; rzeczą główną – mieć stale obecne w pamięci to, że świat, jako treść
myśli mojej, jest moim osobistym dziełem...
„Nie ma żadnej czystej myśli, poznającej gotowy świat; nie ma czystej
wrażliwości, świat ten odczuwającej, nie ma takiego świata”. W teorii poznania nastąpiło wielkie
przesilenie, którego decydujące znaczenie na tym polega, „że uniemożliwiło raz
na zawsze rozpatrywanie życia, jako odbywającego się na powierzchni jakiejś
niezależnej od nas obiektywnej rzeczywistości”; dzięki temu świat przestaje dla nas
istnieć „jako zastawany i odczuwany kompleks treści, a zaczyna istnieć
wyłącznie, jako znająca samą siebie, wychowująca samą siebie wola”... Zaczynamy uświadamiać sobie, że
„życie jest tworzeniem rzeczywistości utrzymywanej przez wolę”... I świadomość tę powinniśmy
wszystkimi siłami starać się utrzymać w sobie; bez niej bowiem dochodzimy do
obezwładniającej moralnie koncepcji rzeczywistości, jako organizmu,
rozwijającego się w imię pewnych praw, istniejących poza nami, niezależnych
od nas, obiektywnych.
Te zaś obiektywne prawa stwarzają „obiektywne” społeczeństwo ludzi niezdolnych
do czynnej twórczej pracy dziejowej – ideał dzisiejszych socjologów, którzy też
myśleć przywykli; „w kategoriach dziejowej niezdolności” – i w tym
obiektywnym społeczeństwie człowiek, utraciwszy świadomość, że on stwarza
rzeczywistość, przeistacza się: „w rozkładającą się resztkę obywatela”.
Pojęcia: świat, życie,
twórczość, moje życie, moja twórczość Brzozowski zlał w jedno. Potok życia
przecieka przez wnętrze nasze; „jest nami w momencie bierności, sam siebie
pogłębia i dźwiga; tworzy swe wzniesienia, by utworzyć swój spadek i pięknem
własnego przepływania utrzymuje się w wysiłku dźwigania; żaden obraz nie wyczerpie
tu wszystkich stron rzeczywistości”.
A życie to jest pracą; i oto jedyne możliwe i prawdziwe, bo wolne od „umysłowej
treści” jego określenie. Zastanawialiśmy się przed chwilą nad znaczeniem słów
Brzozowskiego, że wszystkie pojęcia nasze i obrazy, wszystkie prawdy najgłębsze
wytworami są życia i narzędziami do pewnych celów. Teraz mamy odpowiedź: te
cele streszczają się w jednym, w pracy. W utożsamieniu pojęć świata, życia i
pracy, w określeniu i świata i życia wyrazem praca, w uznaniu idei pracy
za dźwignię filozofii zawarła się istota myśli Brzozowskiego.
„Świat jest
współwymierny z pracą” – oto zasada najogólniejsza; ta współwymierność „jest
podstawą ostateczną, poza którą nie ma dla nas już właściwie gruntu”... podstawa
zaś ta „posiada zdolność życia, jakby roztwierania się wewnętrznego... Bezpośrednią rzeczywistością, z
którą myśl ludzka się styka, jest działalność ludzka, życie ludzkie. A co jest
poza ludzkością? „Coś, wobec czego tylko praca nasza się ostaje”. „Praca to stosunek człowieka do
wszechświata”... w niej odnajdujemy poszukiwany przez teorię poznania
„Archimedesowy punkt oparcia”.
Wiec praca nie tylko jest wytłumaczeniem idei wszechświata, ale i „organem
poznania”...
„tym językiem na który odpowiada przyroda”.
Rozum zaś „systematyzuje ścieżki, które wyżłobiła praca w życiu człowieka, w
jego naturze”...
Ujmujemy rzeczywistość, jako szeregowanie się przyczyn i skutków:
„przyczynowość jest formą przez nas wnoszoną w świat, ale wnieśliśmy ją nie
czystą myślą, lecz ręką, gnącym się pod ciężarami grzbietem wielu pokoleń. Ten
pot, mozół, znój stworzyły pewność że po przyczynie następuje skutek. Stąd wniosek, że „idea ludzkości,
pracą stwarzającej swoje podstawy bytu i na tej tylko podstawie, tworzącej
swoje życie i samą siebie, jest dziś jedyną wytrzymującą krytykę podstawą
filozofii.
„Historia jest historią ludzkości pracującej”, w której i przez którą, dodałby
uczeń Hegla, zawarta we wszechświecie idea dochodzi do świadomości. „Praca –
mówi na to Brzozowski – jest właśnie ideą Hegla przetłumaczoną na język
realny”! Ale idea ta dokonywa się nie sama przez się; my ją wcielamy; ludzkość
stwarza samą siebie, „jedyną możliwą dziś filozofią jest nie fatalizm postępu,
lecz prometeistyczna świadomość odpowiedzialności i walki.
I odkrycie pracy jako
zasady świata, napełniało Brzozowskiego radosną dumą: „Stwierdzam – pisał w
roku 1909 w Prolegomenach filozofii pracy – że zasada ta zostaje tu wygłoszona
po raz pierwszy, że na żadnej innej nie da się dziś oprzeć ani rozwinąć
światopogląd konsekwentny i pozbawiony sprzeczności...” „Ja jestem – dodawał później – pierwszym człowiekiem w Polsce, w
którym praca polska poczuła się, jako myśl”.
I miał prawo do dumy.
Znaczenie historyczne i wartość moralna filozofii zależą od idei – ściślejsi
będziemy, jeśli powiemy, od słowa, które filozof wyczytuje w głębinach nocy
bytu. Religia wyczytała słowo: Bóg; świat jest dziełem Boga, dążenie zaś do
Boga – celem człowieka. Wyodrębniwszy się od religii, filozofia brała świat
albo idealistycznie, albo naturalistycznie tj. albo jako rozwój idei, której
rozkwitem – myśl ludzka, albo jako proces natury, którego ostatnim wytworem –
człowiek. I jedno i drugie Brzozowski, jak widzieliśmy, odrzucał; już Kant
popchnął go był w tym kierunku; po Kancie nie było sensu mówić o poznaniu świata: „Ludzkość nie poznaje sensu świata poza sobą, lecz
stwarza go: nie o poznanie, lecz o czyn tu idzie”. Świat objawia się nam, jako życie –
i przez nas ten potężny potok życia płynie.
Ale ów Bergsonowski
élan vital, którego postacią – świat, należy oświecić światłem jakiejś wyższej
idei, nadającej życiu naszemu znaczenie głębsze. I ideę tę, określając wyrazem
praca, Brzozowski precyzował myśl Bergsona, wyciskał na niej monarsze znamię
podniosłości moralnej, wlewał w nią potężny rozmach do czynu. Na stanowisku
filozofii życia i pracy powstawało „niewypowiedziane, nie nazwane marzenie
Zachodu: nieskończoność zapłodniona twórczością i rodząca coraz wyższą, coraz
nie-prawdopodobniejszą wolę”.
Marzeniem tym człowiek rośnie; jakże żałosnym jest i śmiesznym, „gdy nie
czuje, że rozrósł się już tak wewnętrznie dzięki samemu sobie, tak przeobraził
się i przetworzył, że mądrość z przed wieków do innej niemal była zwrócona
istoty”.
W nową przeto szatę
należy przyoblec mądrość dzisiejszą; „poznać musimy duszę utajoną, która
dźwiga nasze życie” – ale nie doszliśmy jeszcze do wynalezienia odpowiedniego
dla niej wyrazu – i swoje prace Brzozowski określał, jako „przybliżenie, raczej
szereg przybliżeń, do tego, co dzisiaj żyje jeszcze jako przeczucie, bezładne
usiłowanie, a co musi się stać nowym organem wiary nowoczesnego człowieka”... „Dla myśli nie tylko nowych – pisał
– ale do najwyższego stopnia trudnych i skomplikowanych, szukam wyrazu,
przełamując w samym sobie opór dotychczasowych nawyknień”.
Myśli te zaś nowe i
trudne, przeczucia, oraz wysiłki ku rozpaleniu ognia nowej wiary i mocy
skupiały się w idei, w upojeniu ideą wszechpotężnego, twórczego życia, które
porywa ze sobą człowieka i unosi go w coraz wyższe sfery twórczości swobodnej,
mężnej, zwycięskiej: „Walka z żywiołem – pisał Brzozowski – z własną oporną
naturą jest współżyciem naszej woli z tym, co jest starsze od niej i co ją
wyłoniło”.
Ale jak tę moc określić, skoro określenie wszelkie ograniczałoby ją, a samo
pojęcie o naturze życia musi z porządku rzeczy „zawierać mniej treści, niż
życie, co je stworzyło?”
– i rozumiał to Brzozowski, że wiążąc pojęcia życia, świata, człowieka i pracy,
nie rozwiązywał jeszcze zagadki bytu, ale w samym ich skojarzeniu czuł „wpływ
wyzwalający i siłę potężną”.
„Tylko praca –
dowodził – jest konieczną – i wystarczającą sobie postawą człowieka wobec
przyrody”
– praca, która piersią w pierś styka się z przyrodą, pasuje się z nią
i zwalcza... Wszak „przeszliśmy szkołę Darwina i nie zapomnimy, cośmy z
tej szkoły wynieśli”...
Walka zaś wymaga zrzeszania się ludzi dla osiągnięcia zwycięstwa; tym samym
idea pracy niesie ze sobą ideę solidarności ludzkiej – i filozofia pracy,
która, ze źródeł filozofii Marksa wyszedłszy, mężniała i szlachetniała pod
ożywczym wpływem Jerzego Sorela i Bergsona, daje „nową i nie najmniej ścisłą
– jak wyrażał się Brzozowski – formułę tego, co słusznie czy niesłusznie bywa
nazywane materializmem dziejowym”.
Schopenhauer nazwał
wolę kluczem czarownym, otwierającym wnętrze budowy świata. Klucz ten w ręku
Brzozowskiego stał się wolą pracy – i patrząc na filozofię ze stanowiska
moralnego, czyli idei dobra, wyznać musimy, że z kluczem swoim dotarł
Brzozowski bardzo głęboko, dokąd dotrzeć nie są w stanie modne dziś filozofie,
narkotyzujące się to wolą potęgi, to wolą rozkoszy. Wysuwając pierwiastek
moralny na pierwszy plan, Brzozowski dał nową, dostosowaną do czasów naszych
postać temu samemu ideałowi, który na początku wieku zeszłego tak potężnie
uosabiał Fichte.
Choćby zwątpienie
miało falą olbrzymią szturmować do nas, nie zwątpimy i zwątpić nie możemy o
tym, że „żyjemy wydźwignięci przez potężne życie, którego przeszłość jest
w nas, pod nami”... nie zwątpimy również, że „coś się tworzy, coś się
myśli i w pewnej mierze trwa”,
a trwałość ta wyrazem jest i dowodem skuteczności naszego myślenia
i tworzenia, wynikiem zaś zbiorowego wysiłku, zbiorowej pracy. A zatem,
gdy za Sorelem powtarzamy, „że poznanie, jako kontemplacja pozażyciowej czy
ponadżyciowej rzeczywistości jest fikcją”,
to w tym znaczeniu, że nie ma takich warunków, w których myśl indywidualna
stałaby się niezależną od życia grupy ludzkiej, w której ma ona źródło swoje.
Ustalenie tego faktu jest dobrodziejstwem, bo to „koniec wszelkiej
ideologii”... „koniec bramanizmu we wszystkich jego odmianach”, koniec złudzenia, że myśl sama
dochodzi do prawdy – złudzenia szkodliwego, bo zrywającego związek z
konkretnym życiem zbiorowym. Powinniśmy nareszcie zrozumieć, że „proces zwany
czystym rozumem niczym innym nie jest, jak wynikiem predyspozycji
ukształtowanej przez życie”... „w logikę zostaje w nim zreabsorbowana cała
atmosfera życiowa pewnej warstwy i epoki”
„Twierdzę – wołał Brzozowski – że żadne abstrakcje nie są nam w stanie nic
powiedzieć o świecie pozaludzkim, że wyrażają one zawsze tylko to życie
zbiorowe, w którym powstały i w którym się utrzymują”... twierdzę „że wszystkie
zamknięte i ustalone w słowie światy są zawsze tylko systematyzacją psychiki
pewnej grupy społecznej”... „że nie ma absolutnej logiki... i że ostatnim dla
nas sprawdzianem jest człowiek”... ale człowiek zbiorowy, czyli ludzkość. Od współżycia i
współpracy z nią nie zdołamy się oderwać; wszystko, co przeżyliśmy i co
tworzymy zahacza o przeżycia i tworzenie współludzi, członków jednego i tego
samego społeczeństwa”...
„Tyle jest prawdy, myśli, wartości dla nas, ile jej dziś żyje w zbiorowej pracy
ludzkości”...
„Idea ludzkości, prowadzącej walkę z żywiołem istnienia stać się musi
zasadniczą formą świadomości”.
Wszystko, co jest treścią naszą, „co w nas brzmi i co nas otacza, wszystko jest
z człowieka i przez człowieka; żyjemy, oddychamy, myślimy, czujemy trudem i
męką umarłych”. Teraźniejszość przytwierdza nas do przeszłości; „historia
stworzyła to, co my nazywamy naszą duszą, historia stworzyła naszą przyrodę,
ona jest gruntem, który nas dźwiga, unosi ponad otchłanie, z niej jesteśmy”...
V.
Socjalizm a
patriotyzm.
Wszystko, co stanowi zawartość
naszej świadomości, „jest wytworzone przez wysiłek poprzedzającego nas i otaczającego
nas zbiorowego życia”...
Na czymkolwiekbądź zatrzymamy się we wnętrzu naszym, wszystko to „jest zdobyte,
wywalczone, czyjaś to zużyta w pewien sposób przeszłość żyje, jako nasza
obecność”...
W tym przeświadczeniu o najściślejszym związku człowieka z teraźniejszością
i przeszłością głęboko utkwiły u Brzozowskiego tak uczucie społeczne, jak
i patriotyczne, czyli uczucia, które u niego zasadniczymi były i najsilniej
występowały, które dokonywały w nim, jak się wyrażał, wyboru przekonań... Dzięki temu to, co z Marksa
płynęło, skojarzyło się w dostrojonej całości z tym „dźwiganiem się ku zjednoczeniu
duchowemu z potęgą historyczną narodu”, które w miarę lat coraz głębiej duszę i
myśl Brzozowskiego pochłaniało.
Idea historii
streszcza się w prądach, które sięgają najdalej w twórczym swoim dążeniu do
przekształcania świata pod hasłem dobra powszechnego: „Każdy świat kulturalny
powstawał nie z logicznej analizy poprzedniego, lecz z zupełnie innego wątka, z
zaprzeczenia tego, czym był poprzedni”.
Wiemy, że nowy typ życia, ku któremu świat dzisiejszy podąża, Brzozowski
określał, jako kulturę pełną, czyli dostępną wszystkim w przeciwieństwie do
wszystkich kultur cząstkowych, z których korzystały nieliczne warstwy
uprzywilejowane. Kultury pełnej, realizującej ideę moralną, domaga się przede
wszystkim robotnik – i on ją stworzy; w wyodrębnieniu klasowym proletariatu
Brzozowski widział „jedyną drogę prowadzącą do ugruntowania moralnej atmosfery
w ludzkości, do odnalezienia sensu słowa „człowiek”. Zwycięstwo klasy robotniczej od
tego zależy, czy zapragnie ona „świadomie tworzyć życie przewyższające
natężeniem swoim życie obecne”,
czy zrozumie tę konieczność, czy zdobędzie zdolność „swobodnego wytworzenia
masy pracy, przeważającej nad tą, jaka przy jej skrępowaniu wytworzona być
może”? Że tak jest, o tym nie wątpił – przeto „narastanie – pisał – klasowej
świadomości proletariatu jest jedyną wielką metafizycznie rzetelną
rzeczywistością duchową czasów naszych”.
Myśl zaś służy tej sprawie, nie opiewając nędzę i niecąc bunt przeciw ciężarowi
życia, lecz tworząc miłość życia bogatego i ciężkiego”.
Kreśląc w rozprawie
Bergson i Sorel słowa powyższe, tak głęboko sprzeczne z duchem agitacji
socjalistyczno-rewolucyjnej, Brzozowski wyrażał myśl, której niegdyś torował
drogę Proudhon, którą za dni naszych Jerzy Sorel podjął się przeprowadzić
i uzasadnić. Myśl tę, przyswoiwszy sobie całkowicie, oparł
Brzozowski na Bergsonowskiej filozofii życia, którą w postaci filozofii pracy
sprecyzował. Bergson zaś i Sorel w oświetleniu nadanym im przez myśliciela
polskiego dawali początek przewrotowi, który od samych podstaw teorii poznania
idąc, sięgał do życia realnego, szeroko je tchnieniem twórczej energii
obejmując. Jeśli bowiem zamiast przeciwstawiać człowiekowi rzeczywistość, jako świat
gotowy, obiektywny, złączymy idee człowieka i świata w idei życia i spojrzymy
na rzeczywistość, jako na dzieło człowieka i zakres jego twórczości, tym samym
doprowadzeni będziemy do pogłębienia i uszlachetnienia naszego pojęcia o
stanowisku jednostki w świecie, zadaniach jej i prawach. „Do czego – pytał
Brzozowski – ma prawo człowiek?” – „Do niczego” – odpowiadają ci nowi
demokraci w imieniu których przemawiał „do tego tylko, co stworzył, do niczego
po za tym”.
Przeobrażony zaś w ten
sposób Marksizm wcale nie staje w poprzek uczuciu patriotycznemu; przede
wszystkim dla tej prostej przyczyny, że narodowość, to fakt – i każdy człowiek
– choć prawdę tę zasłoniły przed nami abstrakcyjna Europa i abstrakcyjna
ludzkość
– jest członkiem swojego narodu: „Człowiek bez narodu jest duszą bez treści,
obojętną, niebezpieczną i szkodliwą”...
Lecz nie dość tego: właściwe ognisko naszego życia duchowego stanowi naród:
naród „jako żywa twórczość zespolona przeszłością i tworząca swą własną
samoistną, niepodobną do niczego innego przyszłość”... „oto jedyna najgłębsza
nasza podstawa w bycie”; szukając „najgłębszej rzeczywistości”, znajdujemy
w myśli naszej „jako źródło wszelkich ideologicznych, prawnych, moralnych,
przyrodniczych określeń świata – ojczyznę”.
Metafizyka, szukająca istoty bytu, powstała, zdaniem Brzozowskiego, jako
„surogat ojczyzny, jako jej ruina”... „dziś ojczyzna odzyskuje swe prawa”...
„Każda chwila twoja bije w twym sercu, mówi do twej myśli własnościami
wytworzonymi w niej przez ludzi, twoich poprzedników, przez nich, którzy
sprawili, że Polska mowa nasza, dusza nasza nie jest sobie przypadkowym
ukształtowaniem martwej i obojętnej natury, lecz wielką i samoistną
rzeczywistością duchową, czymś, co istnieje jako jeden z momentów bytu samego,
wyrasta z jego dna, póki są Polacy”...
„Wszystko co głębokie w nas, istotne, twórcze, wiąże nas z grupą, w której
wytkane zostało: życie narodowe jest jedynym medium zachowania własnej
indywidualności”... „Zrozumieć to powinniśmy, wejść duszą całą w tę potężną
walkę i pracę, która o przyszłości naszej rozstrzyga, zrozumieć, że wzrastając
w to życie, wrastamy w samo twórcze dno duszy naszej”.
Aspiracje zaś swoje
socjalistyczne zespolił Brzozowski z patriotyzmem w uznaniu, że przyszłość
narodów zawisła od stanowiska, jakie zajmą wobec idei przeobrażenia
społecznego: „Rzeczywistość nasza to stosunek do tego wielkiego procesu”... „Zasadniczym faktem nowoczesnej
historii jest dojrzewanie klasy robotniczej, przekształcanie jej w
społeczeństwo swobodnych robotników, zdolnych samoistnie pracować na
osiągniętym poziomie technicznym, zabezpieczyć dalsze postępy techniki wraz
z zachowaniem własnych swych, niezbędnych do utrzymania życia na tym
poziomie cech i zdolności”...
I my „jesteśmy tym w istocie swojej, czym jesteśmy wobec tego procesu”. Kulturalna świadomość nasza i
narodów wszystkich musi „ulec przebudowie” i służyć sprawie robotników; stać
się musi dla nich zasobem środków umysłowych, zasobem męstwa, wreszcie „zasobem
piękna przemawiającego do ich serc i zmuszającego je kochać siebie i ten
tragiczny świat”.
Z utożsamienia
interesu narodu z interesami klasy robotniczej wynika, że między narodem w
szerszym znaczeniu wyrazu, a jego warstwami uprzywilejowanymi panuje wszędzie
na świecie zatarg i przeciwieństwo dążeń. Ale w Polsce przeciwieństwo to
występuje w sposób szczególnie dotkliwy i bolesny z tego powodu, że warstwy
wyższe, pozbawione będąc władzy politycznej, a utrzymać chcąc swój stan
posiadania, godzić się muszą z zależnością swoją od potęg obcych narodowi i
potęgom tym składać hołd posłuszeństwa. Stąd rzeczywistość polska tak się
przedstawia: z jednej strony „organizm rwącej się do życia pracy”,
z drugiej – „stan posiadania z niewoli tego organizmu, z jego skrępowania
czerpiący swój byt”.
Wskutek „tego klasa robotnicza, zdaniem Brzozowskiego, jedyną jest w narodzie
siłą, która „nie oddziela zagadnienia samoistności politycznej od zagadnień
rozwoju i postępu kultury”. I na siłę tę spojrzał Brzozowski przez pryzmat
dziwnego optymizmu; akcja proletariatu polskiego w latach ostatnich była, jak
sądził, „pierwszym przeżyciem historycznym, w którym wystąpił u nas świadomie
nowoczesny na wytwórczości i prawie wyrastającym z niej oparty człowiek”; rozmyślania zaś swoje o tym zamykał
w następującym zdaniu: „świadoma klasa robotnicza organizuje całe moralne i
umysłowe życie narodu, broni jego samoistności na zewnątrz, umacnia, rozwija i
kształtuje wewnętrzne jego życie”... Więc na niej tylko, „na tym, co wytrzymuje
miarę dalekiej przyszłości, co samo w sobie ma pewność, że przyszłość tę
zrodzi, budować można myśl, która wychowa zdolne do walki i zwycięstwa
pokolenia”.
Ale Polska jest krajem
i narodem rolniczym, w którym robotnicy stanowią nieliczny stosunkowo odsetek
i nie mogą przeto mieć takiego znaczenia, jakie już zdobyli w Europie.
Brzozowski zdawał sobie z tego sprawę, nie zachwiało go to jednak w
przekonaniu. Polska całą przeszłością swoją wiąże się z Zachodem i jego śladem
kroczyć musi; tam, na Zachodzie budowa nowego świata, nowego ustroju społecznego
dokonywa się ręką robotnika, idzie z jego inicjatywy, bo leży w jego
bezpośrednim interesie, podobnież i w Polsce nowy typ Polaka wykuwa się w
klasie robotniczej. I chodzi o to, „aby między fabrycznym młotem,
a chłopskim pługiem, między proletariuszem-robotnikiem, a polską chłopską
wsią” znaleźć mocne wiązadło. Więc „sprawcie, niech myśl urodzona w miejskiej
klasie robotniczej zawładnie polskim włościaństwem, niech skojarzy się z
ziemią, przepoi jej oddechem, skąpie w słońcu, rozszerzy, uspokoi, stężeje, a
stanie się rzecz niebywała: nowy lud, nowa moralność, prawo, kultura”. I tej sprawie powinniśmy się
poświęcić: „Gdyby to, co stanowi organizm polskiego życia – wołał Brzozowski w
optymistycznym upojeniu swoją wiarą w robotnika – „stało się organizmem
polskiej myśli, stanowilibyśmy dziś jedną z najbardziej zwartych, jedną z
najbardziej heroicznych, najmocniej ciążących nad wolą kultur narodowych”.
Ale z tego skojarzenia
socjalistycznych marzeń z patriotyzmem – i więcej jeszcze z zapału, z jakim
Brzozowski ideę swoją głosił, opierając ją nie na ustępstwach, które by
socjalizm i patriotyzm wzajemnie sobie czyniły, lecz, przeciwnie, na
spotęgowaniu obu kierunków w nadziei, że w zuchwałym locie swoim w przyszłość
muszą koniecznie ze sobą się spotkać i ku jednemu celowi pędzić – wynikało to
niebezpieczeństwo, że zamiast syntezy: socjalizm plus patriotyzm, mógł powstać
chaos nihilistycznego rewolucjonizmu i nacjonalistycznej dzikości. Jeśli
bowiem rzeczywistość rzetelniejsza i głębsza od tej, w której my żyjemy,
ma się narodzić, jak niejednokrotnie zaznaczał Brzozowski, „z rozkładu
dotychczasowego świata, dotychczasowego sposobu myślenia, widzenia, czucia
rzeczywistości,
jeśli w tym celu zerwać trzeba ze wszystkimi formami i nawyknieniami myśli naszej;
„zawisnąć jak gdyby w próżni nieistnienia”,
a potem nie tracąc odwagi iść naprzód – to oczywiście z tej próżni
nieistnienia” bliską była droga do haseł w połowie stulecia zeszłego
wygłoszonych przez filozofa anarchizmu Hercena: „niech żyje chaos i zniszczenie,
vive la mort”.
Z drugiej strony,
jeśli naród jest „organem prawdy”, to słusznym był wniosek Brzozowskiego, że
nie ma „żadnego głębszego od tej rzeczywistości dla nas bytu” i „że uboższe
metafizycznie i myślowo są wszystkie abstrakcje ukazujące nam byt niezmienny
poza czy ponadnarodowy”
– w takim zaś razie wszystko, co w jakiejś mierze potęguje siłę narodu, „co
czyni nas społeczeństwem produkującym silniejsze, zdrowsze i bardziej
usposobione do walki potomstwo” – to wszystko powinniśmy uznać, jako „głęboką,
najgłębszą, prawdę”,
tę prawdę przyjąć i w niej żyć, albowiem „chcemy Polski energicznej i śmiałej,
groźnej i niebezpiecznej, o silnym wytrwałym temperamencie”... Przyjęliśmy kulturę zachodnią i
żyjemy nią, więc „przyjmujemy twarde, bojownicze, zaborcze życie zachodnie”, pamiętając, że cały europejski
świat stworzyła „zdobywcza wola i chęć życia”.
Ten kult siły był
stromą ścieżką, po której łatwo było z wyżyn filozofii pracy stoczyć się w
odmęt nihilizmu i nacjonalizmu. Do kultu zaś siły dochodziło się logicznie
przez Bergsona. „Jeśli istniejemy – streszczał myśl jego Brzozowski – to dla
tego, że jest w nas twórczość bezwzględna, która dźwignęła nas z siebie i coś
sama z sobą przez nas uczynić pragnie: jesteśmy stworzeni przez coś, by uczynić
coś bezwzględnie głębokiego i nowego”.
Filozofia Bergsona jest w istocie swojej „wezwaniem do wytężenia wszystkich
sił, do spojrzenia na życie własne, jako na „twórczość dźwigającą samą siebie”. Ale co ma być celem wytężenia tego,
Bergson nie powiedział – i w tym „dzieło jego jest niezupełne” Brzozowski poprawiał je, określając
„olbrzymi wysiłek twórczy”, którego cząstką jest każdy z nas, wyrazem praca,
pracę zaś określał jako zrzeszenie się w celu stworzenia kultury pełnej. Czy
było to jednak podstawą moralną dość silną, aby na niej budować życie? Nie.
Widzimy naokoło siebie narody, niosące w imię swojej kultury niewolę i
zagładę innym narodom i równocześnie czujemy podziemne wrzenia rewolucji
gotowej w imię przyszłego szczęścia ludzkości zatopić we krwi świat
dzisiejszy. I nie mógł Brzozowski własnej swojej myśli nie dostrzec na tej
pochyłości.
VI.
Idea Kościoła.
Więc ojczyzna, a w
niej ruch robotniczy nie były jeszcze tą „najgłębszą rzeczywistością”, której
Brzozowski szukał. Nie wolno mierzyć ideału „żądzą siły, bogactwa, zwycięstwa,
zdrowia”,
którą on wlewa – i nie wolno apodyktycznie, prześcigając nawet Kanta,
twierdzić, „że nie ma i być nie może żadnego świata, któryby istniał
niezależnie od człowieka”
i że przeto człowiek stanowi sam o sobie i wszystkie jego „cele i zasady
etyczne są względne”.
W jednej z ostatnich
swoich rozpraw (Etapy sentymentalizmu) Brzozowski przytoczył zdanie Walter
Patera, że jedyną pewną formą rzeczywistości jest tęsknota, ta „wysilająca się
i spalająca w gorączce”
dusza człowieka. Człowiek jest „walczącą wolą”, żyje on „nie gotową
rzeczywistością” w świecie, w którym nic stałego nie widzi – i w świecie tym
stwarza siebie, „przyjmując nieszczęście, śmierć, ból, namiętność, myśl,
rozpacz, jako organy tego stwarzania”;
rzadkie zaś chwile spokoju i wypoczynku są także walką, „są formą oporu wobec
sił, które w tej formie ujarzmić się dają”. To wszystko Brzozowski wyczytał i
odczuł we Florencji w kaplicy Medyceuszów, w duszy rzeźb Michała Anioła. Kto zaś
w tę głąb wszedł, kto wraz z mistrzem Włoskim choć raz jeden zadrżał
„przerażeniem i bólem przebudzenia się”,
przechodzenia od snu do Syzyfowych trudów zmagania się z życiem, ten już
zrozumiał, że „odnalezienie swej istoty w ruchu klasy robotniczej swego
narodu”, czyli filozofia pracy, jak ją wyłożył był Brzozowski, nie przynosi
jeszcze rozwiązania dręczących nas zagadnień i nie daje człowiekowi ani dość
mocnej podstawy moralnej, ani wyzwalającego spokoju. Ona nas czyni „etapem
ewolucji, może tylko złudzeniem”; odpowiedź zaś, jaką nas wobec napastujących
wątpliwości pociesza, że Prawda, za którą wzdychamy, na tym polega, „że ciągle
z życia tworzymy jutro i że to jutro żyć już nie przestanie” – odpowiedź ta jest tylko wybiegiem.
Słowem, choć Brzozowski
i pogłębił i uzacnił filozofię Bergsona, łącząc idee świata, życia i pracy,
jednak praca nie była jeszcze ostatnim słowem filozofii i nie mogła ukoić tej
nieukojonej tęsknoty, którą określamy istotę duszy człowieka. Powstawała stąd
konieczność oprzeć ideę pracy społecznej na idei społeczności szerszej, niż
naród, niż ludzkość nawet pojęta, jako harmonia narodów – społeczności,
usiłującej ideą Boga żywego objąć i ten świat i wszystkie możliwe światy,
wnoszącej światło Boże w olbrzymi twórczy wysiłek życia, w ową evolution
créatrice, w której się streszcza wszechświat. Społecznością tą jest,
a przynajmniej chce nią być, Kościół powszechny. Człowiek zaś przejęty
taką, jak Brzozowski, odrazą do wszelkiego subiektywizmu, zrywającego związek
z życiem zbiorowym, nie mógł, jeśli chciał być w zgodzie z sumieniem i z
logiką, poprzestać w stosunku do katolicyzmu na antyklerykalnych dąsach,
nie mógł nie spojrzeć na ideę Kościoła powszechnego z tym samem uszanowaniem,
jakie dla niej żywił August Comte. Nawet w latach młodzieńczych, namiętne
robiąc pod znakiem czerwonego sztandaru wycieczki przeciw wszystkim ustalonym
powagom – nawet wtedy umiał Brzozowski korzystnie wyróżnić się od swoich
kolegów, głupio zacietrzewionych sekciarzy – i uznać w
katolicyzmie „jedną z najpotężniejszych konstrukcji umysłowych, jakie
kiedykolwiek istniały”.
Ale Brzozowski
pozostałby wobec katolicyzmu na stanowisku chłodnego uznania, gdyby nie to,
że, kierując się nienasyconą ciekawością swoją, spojrzał w ostatnich latach
życia w stronę filozofii katolickiej i że zetknął się tam z kierunkiem
modernistycznym i z pismami kardynała Newmana.
Głęboko przejęty
pewnością, że nie ma żadnej prawdy obiektywnej i że jedynym sprawdzianem w
filozofii jest czyn, jego ilość i jakość, Brzozowski kreślił swój krótki zarys
filozofii czynu w epoce, w której nie znając jeszcze ani pragmatystów, ani
Bergsona stawał jednak na tym samem, co oni, stanowisku wobec racjonalizmu.
Widział w nim dowód ciasnoty widnokręgu duchowego. Racjonalistę złośliwie a
trafnie określał, jako człowieka, „który wtedy dopiero czuje, że zwycięstwo
jego jest zupełne, gdy już całkowicie nie rozumie, w jaki sposób myśli jego
przeciwnik”.
Wszelkie dążenie traci
moc twórczą – dowodził – z chwilą, gdy dojrzewa do racjonalnej logicznej
formy: „co da się wypowiedzieć w sposób całkiem logiczny i przekonywający,
jest już martwe”... „Nadając myślom jakimś logiczną formę, stwierdzamy, że są
one już wycofane z liczby twórczych sił historii”. Myli się przeto racjonalizm,
przypisując sobie znaczenie wychowawcze; „on wychowuje o wiele mniej, niż
przypuszcza, w głębszym znaczeniu on wypacza tylko” – wypacza, bo wstrzymuje pochop do
czynu, nakłada kajdany na wolę, to bowiem, czego naucza, co podaje ludziom,
jest logicznie zakończonym systematem, a więc czymś, co już nie może być
przedmiotem zdobyczy, ani się urzeczywistnić „dla tego właśnie, że już jest
urzeczywistnione”... Racjonalizm jest metodą urządzania sobie życia przez
zwycięzców, przez posiadaczy... „Nic logiczniejszego, niż feudalizm, z punktu
widzenia feudalnej szlachty; nic logiczniejszego, niż prawodawstwo mieszczańskie,
z punktu widzenia mieszczaństwa”.
Innymi słowy, w obrębie życia praktycznego racjonalizm jest logiką, która się
rodzi z pojmowania życia „jako uporządkowanej eksploatacji” – i w ślad za racjonalistyczną
kulturą myśli posuwa się, jak cień, karierowiczostwo.
Tym, co siłę przekonań
stwarza, nie jest rezonujący rozum, lecz uczucie. Znaczenie pierwiastkom
irracjonalnym w duszy człowieka Brzozowski przypisywał ogromne. Chociaż
uczucie – dowodził – nie wyznacza środków działania, za to określa samo
zadanie; w uczuciach wypowiadają się zagadnienia, jakie w stosunku do
świata rodzą się w danej naturze ludzkiej; zadaniem zaś myśli – zrozumieć
zagadnienia te, woli – wykonać”.
W przeciwieństwie do tego, oficjalna
scholastyczna teologia dumnie ignorowała pierwiastek uczucia w religii; wiarę
podawała, jako akt rozumu, i siłą dowodów rozumowych umysł ludzki ujarzmić
chciała. Biorąc przeto świat, jako bezwzględnie logiczny, nauka Kościoła niczym
innym w oczach Brzozowskiego nie była, jak próbą i metodą urządzenia świata
przez zwycięski klerykalizm. „Wobec tego zapoczątkowane przez Leona XIII
neoscholastyczne odrodzenie mogło mieć pewną doniosłość z punktu widzenia
polityki kościelnej, „naukowo jednak i filozoficznie posiadało ono – powtarzał
Brzozowski za Mahrburgiem – znaczenie tylko czysto ujemne”... Aż oto nagle z tej filozofii
katolickiej, która podług Brzozowskiego, tak nędznie się przedstawiała w
porównaniu do umiejętności i potęgi, jaką katolicyzm wykazał w zakresie
organizacji życia, spadał promień olśniewającego światła; dzieła kardynała
Newmana niespodzianie otwierały przed polskim postępowcem, wychowanym w
złośliwym uprzedzeniu do wszelkiej religii i religijności, nowy nieprzeczuwany
świat – i w osłupieniu, które wkrótce przechodziło w podziw
i uwielbienie, Brzozowski zapytywał siebie, czy można katolicyzm traktować,
jako dzieło ludzkie, „czy nie jest on „nadprzyrodzonym, nadludzkim faktem”.
Wielki kardynał stawał
przed nim „jako jedna z najgłębszych dusz ludzkich”... „przynosząca nam
świadectwo, jak zbudowany jest w swym wnętrzu duchowym człowiek”. „Jest to
jedna – pisał Brzozowski – z najbardziej zdumiewających, najpełniejszych, na
wskroś prześwietlonych wieści o człowieku, o duchu ludzkim dla człowieka i
ducha”.
I tę wieść o niezniszczalności i nieśmiertelności duszy, stworzonej na
obraz i podobieństwo Boże, głosił Newman „ze stanowczością i nieugiętością
naocznego świadka”.
Bóg, przemawiający do duszy był dla niego najgłębszą, z codziennego,
bezpośredniego doświadczenia znaną rzeczywistością, przed którą zacierał się
cały świat zewnętrzny. Bóg ten, jak słońce, świecił na dnie serca Newmana – i
kruszył się przed nim świętobliwy myśliciel w jasności widzenia swojego,
którym, dzięki potędze geniusza i czarowi słowa, rozjaśniał i porywał tych
wszystkich, w czyich duszach iskry pragnień wyższych tlały... „I widzenie to –
słowa Brzozowskiego – wnika w nas, poraża, ale pozostawia raz na zawsze pewność
rzeczy niewątpliwych, wspomnienie ich odmiennego, niż wszystko inne,
dotknięcia”...
Więc nie, jako filozof, lecz przede wszystkim w postaci naocznego świadka,
opowiadającego o Bogu i duszy, uderzył, pociągnął, pokonał Newman duszę i
myśl Brzozowskiego. „Tacy jak on ludzie – przytaczał słowa pisarza angielskiego
M. Arnolda – takie jak jego umysły muszą nas wprowadzać w stan zadumy, jak
wobec cudu, jak wobec faktu wyższej, niż nasza, a harmonijnej natury”. Umysł ten bowiem żywym był dowodem,
iż „człowiek jest tak zbudowany, że dążąc do poznania siebie, odnajduje Boga”,
a odnalazłszy, „poznaje budowę bytu, budowę prawdy, wrasta w nią , myślą, jak
jest w nią wpojony istnieniem”.
W osobie kardynała Newmana odkrywał Brzozowski najpiękniejsze wcielenie owej
nieskończenie wysoko ponad wszelki racjonalizm wzniesionej potęgi
irracjonalnego pierwiastku wiary, który wprowadza duszę w bezpośrednią
styczność z nadnaturą. W twórczości kardynała widział on wyraz „trudnego do
uchwycenia faktu, że na dnie duszy jest światło”, że pozostaje ono w łączności
ze „słońcem niegasnącym” i że dusza wie o tym, „wie prawdę o każdej rzeczy,
która się jej ukaże”...
gdyż innych rzeczy, innej rzeczywistości jak decyzje woli i akty moralne –
nie ma, czyli rzeczywistość cała wyczerpuje się dla każdej pojedynczej duszy w
jej stosunku do Boga. My Creator and myself w tych słowach myśl tę formułował
Newman.
Dusza jego stała się
dla Brzozowskiego pochodnią cudowną, która dała mu zajrzeć w nieznane
głębiny życia katolickiego. I zrozumiał on, że nie wystarcza powiedzieć
o katolicyzmie, iż jest „najtrwalszym z dzieł stworzonych przez
nowoczesnego człowieka”,
katolicyzm bowiem jest tym, czym był dla Newmana: „prawem życia umysłu ludzkiego”.
Co znaczą te słowa? jak mamy je rozumieć?
Newman określał wiarę, parafrazując Św. Pawła, jako uznawanie za istniejące
tego, czego istnienia spodziewamy się lub pragniemy. Pragnienie jest w zakresie
wiary najwyższą oczywistością – „oczywistością rzeczy, których wcale nie
widzimy”. Nie każdemu przeto
wiara jest w równej mierze przystępną; trzeba być do niej przysposobionym: kto
przysposobienia tego nie posiada, „odrzuci najsilniejszą oczywistość; kto je ma
– przyjmie najsłabszą”.
Wiara, ta zwłaszcza,
której naucza Kościół katolicki, sięga tak niezmiernie daleko poza sferę
rozumu, że dowody rozumowe stają się dla niej czymś drugorzędnym, prawie
zbytecznym. Przyjmujemy wiarę nie, jako wynik dedukcji logicznej, lecz całą
duszą; my jej duszą naszą przyświadczamy; w przyświadczeniu tym (tak Brzozowski
tłumaczył wyraz assent, odgrywający tak wielką rolę w filozofii Newmana)
„skupiają się uczucie, wyobraźnia, rozum, wola, wszystkie moce jestestwa
naszego. Stąd ogromna doniosłość „przyświadczenia”, jako czynnika poznawczego.
W przeciwieństwie z założeniem całej niemal kultury europejskiej, „że
twierdzenia dowiedzione stanowią zasadniczy zrąb naszego życia umysłowego”, Newman podnosił nie tylko w
religii, ale i we wszystkich innych dziedzinach ducha, przyświadczenie, czyli
indywidualny pierwiastek w myśleniu i poznawaniu i, czyniąc pierwiastek
ten kamieniem węgielnym budowy swojej, „dokonywał gwałtownego skrętu w naszym
sposobie widzenia” i stwarzał filozofię, która w epoce naszej powinna by,
według Brzozowskiego, spełnić to posłannictwo, które w swoich czasach spełniły teoriopoznawcze
traktaty Kartezjusza i Bacona.
Przyświadczenie tak jest niezależne od dowodzeń, że choć brzmi to, jak
paradoks, a jednak jest prawdą – słowa Newmana – że „gdy dowodzenie jest
najjaśniejsze, rola przyświadczenia jest najmniejsza, a gdy przyświadczenie
jest uczuwane z największym natężeniem, dowody zacierają się”... Czy znaczy to – pytał Newman – że
nie ma prawdy ani błędu i że „każda rzecz jest prawdą, jeżeli jakiś człowiek
uznaje ją za taką?”
Nie, nigdy. Ów paradoks wyjaśnia tajemnicę życia duchowego, świadczy o
charakterze i ustroju myśli, o tym jej zasadniczym prawie,
że promienie prawdy trafiają do niej przez medium nie tylko naszej
intelektualnej, ale i moralnej istoty,
czyli zbliżenie się do Prawdy tym jest trudniejsze, im bardziej życie nasze
podlega panowaniu zmysłów: „Człowiek – według Newmana – odpowiedzialnym jest
za wiarę swoją, ponieważ odpowiada za to, co kocha lub nie, za nadzieje swoje i
poglądy, za to wszystko, od czego wiara jego zawisła”. A zatem tą drogą do poznania Prawdy,
którą daje wiara, jest doskonałość moralna, jest praca wyłącznie w tym
kierunku skupiona. „Ci, których serce jest czyste, widzą Boga”.
Kościół Katolicki głosił i głosi to niezmiennie – i w tym sensie jest on
„prawem życia ludzkiego”.
Ale to nie wszystko.
Im mniej znaczą, jako dźwignia życia, twierdzenia dowiedzione, tym bardziej
przenosi się w życiu punkt ciężkości od intelektualizmu do strony moralnej; tym
więcej waży wówczas w sferze tej każdy pojedynczy wysiłek i tym większe staje
się znaczenie usiłowań i pracy zbiorowej. To także zrozumiane zostało w
Kościele. Zrozumiano tam, że Prawda nie jest czymś takim, do czego myśl o
własnych siłach dochodzi; Prawda absolutna nie jest przywilejem tej lub owej
jednostki, lecz spoczywa w powszechności kościelnej, którą rządzi i kieruje
Duch Boży. Olbrzymia doniosłość faktu tego, na który Brzozowski zapewne nawet
uwagi nie był zwrócił w pierwszej fazie działalności swojej, stała się dlań
jasną pod wpływem obcowania z pismami kard. Newmana. „Rysem wyróżniającym –
czytamy w jego Pamiętniku – myśl katolicką od innych postaci myśli, jest to, że
najkonsekwentniej uznaje ona życie nasze, życie konstruktywne ludzkości,
Kościoła za organ Prawdy”. A właśnie do tego zmierzał Brzozowski, obrabiając
swoją filozofię pracy. Idea pracy tłumaczy nam życie i świat; treścią pracy –
pisał – „tworzenie rzeczywistości w stawiającym opór
wewnętrznym i zewnętrznym żywiole”;
celem jej – dobro powszechne; kryterium zaś tego dobra stanowią – Brzozowski
wygłaszał to w Prolegomenach do filozofii pracy z nie zostawiającą nic do
życzenia wyrazistością
– dążenia i interesy proletariatu, jako warstwy najbardziej upośledzonej i zarazem
najbardziej „ożywczej siły świata”, uosabiającej moc piękna moralnego! Ale z
tej drogi filozofia pracy staczała się prościutko w nizinę namiętności i
nienawiści politycznych.
Brzozowski nie mógł
tego nie czuć. Utwierdzamy się w tym w miarę wczytywania się w jego pisma. Wskutek
dziwnego pietyzmu dla osoby Marksa, dla własnych wspomnień młodzieńczych
związanych z bezgraniczną czcią dla tego człowieka, on go poetyzował jeszcze
nawet w jednej z ostatnich rozpraw swoich,
wymownie kreśląc mękę jego „niezadowolenia ze wszystkich form działania”. Chyba
jednak siebie, swoją duszę, nie zaś suchą, obcą wszelkiej religijności duszę
Marksa, miał na myśli, gdy mękę ową odtwarzając, wyrażał się, że „nie znajdując
dla siebie miejsca w żadnej z postaci gotowego życia, sięgamy głębiej, niż
wszelki świat stworzony i ujmujemy życie w samej jego twórczej i dźwigającej
siebie, jako całość, istocie”...
I w tym odwrocie swoim od świata gotowego, w tęsknocie, sięgającej poza formy
jego, spotykał Brzozowski kardynała Newmana i dowiadywał się od niego, że
prawdziwą definicją człowieka jest Kościół, „gdyż tylko fakt Kościoła odpowiada
mu na pytanie: czym jest człowiek we wszechświecie, jak możliwe jest coś takiego,
jak życie ludzkie”... „Kościół jest prawem życia umysłu ludzkiego”... i w
Kościele szukać należy kryterium dobra ogólnego nie zaś w proletariacie.
Ale nie oznaczało to,
broń Boże, podporządkowania socjalizmu klerykalizmowi. Było to podniesieniem
interesów i dążeń tak proletariatu, jak każdej grupy ludzkiej na wyższy poziom,
do ideału społeczności, która organem się staje ducha Bożego, w której Bóg,
według słów Św. Pawła, jest „wszystkim we wszystkich”. Idea ta, idea tak
pojętego Kościoła jest „faktem zakorzenionym w samej idei człowieka”...
„Człowiek jest niezrozumiałą zagadką bez Kościoła; życie ludzkie jest
szyderstwem i igraszką, jeżeli Kościoła nie ma”.
Nikt tego tak głęboko
nie odczuł, jak kard. Newman, a uczucie to głęboki znalazło oddźwięk w duszy
Brzozowskiego. „Świat – pisał on – w jego (tj. Newmana) widzeniu pozostawał
jak gdyby pod ciężarem jakiejś katastrofy i byłby rzeczą nie do zniesienia,
gdyby nie przekonanie, że przeciwko nadludzkiej, przekraczającej granice naszej
odwagi, potędze zła wzniecił w nim i ugruntował sam Najwyższy potęgę równie
bezwzględnie nadludzką i nadprzyrodzoną – Kościół”.
Rozprawy o katolicyzmie Brzozowski nie
napisał, ale uwagi rozsiane po jego pismach zdumiewają nieraz głębokością
wejrzenia w istotę świata, tak mu przedtem obcego. Intuicyjne objęcie idei
Kościoła przeobrażało się w nim w widzenie – i w natchnieniu widzenia kreślił
on słowa, które by go postawić mogły obok głębokich teologów – myślicieli. W
katolicyzmie dostrzegł on to, czego długo i daremnie szukał we wszystkich
filozofiach: harmonijne zespolenie idei powszechności z afirmacją wiekuistego
znaczenia i wartości każdej duszy, gdyż życie każdej „jest cząstką nieustannej
walki, jaką prowadzi odkupiona ludzkość przeciwko szatanowi i grzechowi”... W katolicyzmie „najgłębiej
pomyślany uniwersalizm” złączył się z „poczuciem nieskończonej wagi,
nieskończonej rzeczywistości każdej indywidualności”; każda indywidualność „stanowi
równoważnik najwyższej i najpełniejszej rzeczywistości: Chrystusa, który ją
odkupił”...
Z takiego zaś skojarzenia uniwersalizmu z indywidualizmem wypływało
zrozumienie ścisłego związku życia jednostki z życiem ogółu ludzkiego i ten
zmysł do historii, którego dowody zawsze składał katolicyzm; on pojął, że życie
indywidualne nie może być odrywane od zbiorowego powszechnego procesu, pojął
„że indywidualna świadomość jest zawsze wytworem historii i że w związku z
historią jedynie samą siebie poznać i zrozumieć może; na tym zrozumieniu zasadniczej
historyczności psychiki ludzkiej zasadza się wyższość filozoficzna katolicyzmu
nad protestantyzmem i wszelkimi teologiami wolnej myśli. Gdzie
abstrakcyjna indywidualna myśl przeciwstawia się historycznej budowie katolicyzmu,
tam zwycięstwo musi pozostać zawsze po stronie katolicyzmu”... „Spinoza otworzył wielki świat – pisał
Brzozowski w dzienniku swoim – Hegel – większy; Göthe jeszcze większy;
katolicyzm jest wspanialszy, niż to wszystko; szerszy, potężniejszy, zawiera
więcej możliwości”...
A zatem „zwrot od katolicyzmu do jakiejkolwiekbądź ze znanych mi form myśli i
czucia jest upadkiem; zarówno buddyzm, jak Spinozyzm, Heglizm, czy Comtyzm:
lista perpetua”.
Przejęcie się zaś ideą
katolicką, jej dobroczynnym wychowawczym znaczeniem wywoływało u Brzozowskiego
coś, czego się najmniej po nim można było spodziewać: zadziwiającą
pobłażliwość w poglądzie na katolicyzm w dziedzinie praktycznej, pobłażliwość,
idącą tak daleko, że zacierały się przed nią różnice między ideałem
chrześcijańskim a jego realizacją w kościele katolickim. W Pamiętniku
znajdujemy długi ustęp o chrześcijaństwie, który śmiało odnieść można do
katolicyzmu ze względu na to, że jedno i drugie nierozerwalnie ze sobą się
łączyły w umyśle Brzozowskiego. Ustęp ten robi wrażenie naprędce skreślonego
zarysu pisanego ręką człowieka, dla którego przestało istnieć wszystko, co jest
pozachrześcijańskie. Chrześcijaństwo, wprowadzające człowieka w stosunek z
Bogiem i życiem przyszłym, zasługuje na cześć najwyższą, jako świat o
nieskończenie głębokiej budowie, w którym niczego nie brakuje; świat ten
„najgłębiej działa wewnątrz dusz naszych i przekształca tak myśl naszą i
wolę, aby wyrastało z nich postępowanie odpowiadające podstawowym i
zasadniczym warunkom naszego kulturalnego społecznego życia”. Głęboka zaś
harmonia między praktyką a teorią, czyli, mówiąc słowami Brzozowskiego, „między
ziemskim, a niebieskim faktem chrześcijaństwa jest jakby stwierdzeniem jego
prawdy”. Wszystkie formy życia, które wytwarza wola przez chrześcijaństwo
wychowywana, są doskonałe – i widząc jak chrześcijaństwo „wrasta tak bez
reszty w ziemskie życie”, musimy uznać, „że człowiek jest chrześcijański,
nadprzyrodzony, że nie może być myślany inaczej.” Nic silniejszego nie mógłby napisać
ściśle prawowierny katolik; ale Brzozowski nie był nim jednak. Ustęp powyższy
nie może być uważany za ostateczne sformułowanie jego myśli; kłócą się z nim
inne w tymże Pamiętniku, w których autor, podnosząc ogromne znaczenie katolicyzmu
dla kultury, dodawał, że „katolicyzm, jako droga do świata nadprzyrodzonego,
jest dla niego zamknięty”.
Wiara, według nauki
Kościoła, jest aktem rozumu, ale rozumu oświeconego przez Łaskę. Łaska zaś
oczywiście nie każdemu bywa w równej mierze udzielaną, trzeba na nią zasłużyć,
czyli – używając terminologii kard. Newmana – aby wiarę przyjąć, aby do niej
przylgnąć (assent) uczynić ją przedmiotem „assentymentu” swojego tj. przyświadczenia,
należy przygotować do tego, przysposobić całą istotę swoją. Nie każdy jednak
zgodzi się z góry pozbyć się swoich antyreligijnych uprzedzeń, nie
każdemu trafią do przekonania słowa Newmana, że gdyby dane było do wyboru
„rozpocząć albo od wierzenia we wszystko, co zostaje w ten lub inny sposób
podane do naszego uznania, albo od wątpienia o wszystkim”, to należałoby
lepiej przyjąć pierwsze.
– Ale pomijając nawet kwestię katolicyzmu, jako Prawdy absolutnej, nie wolno
Polakowi zapomnieć, że „jako naród, jako formacja kulturalna, jesteśmy
katolikami”
i że przeto katolicyzm jest „jednym z najszerzej i najgłębiej sięgających
organów wychowawczych woli polskiej”, albowiem „każda wiara, która istnieje w
jakimś narodzie, jest zawsze organem duszy tego narodu”.
Wynika stąd, że jeśli
nie wierzyć to przynajmniej znać powinniśmy katolicyzm: z punktu widzenia
czysto poznawczych i kulturalnych interesów pożądane jest, aby katolicyzm, „ten
zdumiewający twór zbiorowej pracy narodów, był badany w sposób nie mniej
poważny, niż to się czyni z czysto indywidualnymi, mniej trwałymi ukształtowaniami”. Niestety, na zbyt niskim poziomie
umysłowym stoją w Polsce sfery nazywające się postępowymi, aby zdołały zmienić
stosunek swój do katolicyzmu i w ogóle do religii. „Bezreligijność myśli
polskiej – wołał Brzozowski – jest zdolna doprowadzić do rozpaczy”. Ale czyż lepiej dzieje się u nas
wśród katolików wierzących, którzy recytując Credo, bezmyślnie załatwiają
zagadnienia wszystkie, które katolicyzm prowadzi ze sobą?: „Przeciętny Polak katolik
– słowa Brzozowskiego – mało lub wcale nie wie o tym, jak głębokim umie być
katolicyzm, gdy się w nim szuka głębokości”... „Pierwszym pozorem
w Kościele, rzucającym się w oczy, jest subordynacja, brak krążenia krwi i
ducha”... I tę zasadę bezwzględnego posłuszeństwa oraz podporządkowania
laików duchowieństwu przyjmuje ów Polak katolik z głupim zapałem, nie
domyślając się, że nawet „w granicach tego posłuszeństwa Kościół posiada swoje
kaplice dla samotników, krypty dla myślicieli, baszty dla rycerzy; to co orle,
i to, co podziemne w ludzkiej duszy, znajduje tu schronienie.
Istnieją całe systemy głębokich filozoficznych, artystycznych koncepcji świata,
które uzasadniają to posłuszeństwo Kościołowi, ale jednocześnie pozostawiają
myśli indywidualnej bezgraniczny niemal przestwór dla spekulatywnych dociekań
i intensywnej kultury ducha”.
I te jednak silne, niemal natchnione słowa nie świadczyły jeszcze, że
Brzozowski już się nawrócił. Coraz bardziej pociągał go katolicyzm, coraz
bliższe stawały mu się jego głębie, w które się zapuszczał, zmagnetyzowany
pełną poetycznego uroku i zarazem nieziemskiej powagi osobą kardynała Newmana,
ale wiary wówczas jeszcze nie miał; świat nadprzyrodzony ginął przed okiem jego
w niedostępnej mgle nieskończonego oddalenia, jednak nawet w tej mgle wydawał
mu się bliższy, niż gdy go teologia ująć i w dogmatycznych formułach
przedstawić usiłowała. „Gdybym był katolikiem – pisał w 1910 r. – nie ukrywałbym
tego; uważam się za człowieka religijnego, ale wierzę, że ile razy wiara
religijna jest sformułowana pojęciowo, staje się czymś zasadniczo
antyreligijnym.
Trudność, jaką ma umysł w przyjęciu takiej sformułowanej dogmatycznej wiary
rozumiał również kard. Newman, lecz, „dziesięć tysięcy trudności – dodawał –
nie stworzą jednego wątpienia”... Taka jednak wiara jest dziełem Łaski w pełnym
znaczeniu tego słowa...
VII.
Religia a kwestia
socjalna.
W przedmowie do
książki swojej o Ideach Brzozowski streszczał ewolucję myśli swojej w zdaniu,
że „moje ponadmarksowskie ja przyswoiło sobie kulturę romantyki polskiej”.
Czymże był romantyzm u nas? W swojej najwyższej mesjanicznej postaci był
przede wszystkim afirmacją konieczności „przemieniania sfery polityki w sferę
religii”, następnie był wiarą, że to właśnie stanowi posłannictwo Polski,
wynikające z całej jej przeszłości – wreszcie wezwaniem był do stopienia się z
tą przeszłością, z duszą Polski, której żywym organem powinna stać się każda
jednostka polska: „ja i ojczyzna – to jedno”.
I właśnie tego
ostatniego uczepił się Brzozowski w tych latach twórczości swojej, gdy mu obcym
był jeszcze świat religii. Mesjaniczna wiara w Chrystusowość Polski mało go
pociągała, prowadziła bowiem do bierności, do cierpliwego wyczekiwania chwili,
gdy „świat stanie się tak szlachetny, że ludzie będą żyli w nim bez wysiłku,
mocą samego swego duchowego piękna”... „Wtedy – ironicznie parafrazował
Brzozowski mesjanizm – znajdzie się miejsce i dla Polski na tym uduchowionym
globie”.
Tej cierpliwości i biernemu cierpieniu, które łatwiejsze jest, niż praca,
przeciwstawiał on swoją filozofię pracy. A odnajdował ją już w Kursie
literatur słowiańskich Mickiewicza, natchnionym dążnością do ugruntowania całego
życia umysłowego, całego naszego duchowego istnienia w nieskończenie
czynnym i głębokim stopieniu się z narodem „jako wielkim
źródliskiem twórczości”.
Mickiewicz zaś wyprzedzić w tym miał i zwiastować tę życiotwórczą filozofię
życia, która w oczach naszych staje się potężną dźwignią moralną – i
Brzozowski wiązał go z tego powodu z Bergsonem i Sorelem. Co u Mickiewicza płynęło
z uczucia i było intuicją, to Bergson i Sorel zdołali wyłożyć i uzasadnić,
jako „doskonałe, ścisłe i niezbite samopoznanie myśli”.
Stworzyła nas
przeszłość, historia – i w związku, w zrośnięciu się z nią przestajemy być
punktem przejściowym ewolucji jakiejś, lecz nabywamy przeświadczenia, że
jesteśmy „czymś niezaprzeczalnym, czującym swe prawa do istnienia w tym
głębokim i potężnym świecie”,
w którym zakorzeniła nas historia całą swoją mocą. Tym światem jest naród – nie
ludzkość, lecz naród, jako cząstka, jako organ ludzkości, „bo nie ma
beznarodowych, międzynarodowych organów duchowego życia”. Kosmopolitami t. j. ludźmi
„niezależnymi od słowa narodowego” mogą być tacy tylko, „którzy nigdy niczego
do dna pełnie nie przeżywają, ludzie nie całkowici, bo dotknięci najstraszliwszą
klęską wysychania samych źródeł człowieczeństwa”.
Ale przyjąć słowo
narodu, zlać się z narodem, jako najgłębszą rzeczywistością, powinniśmy nie w
imię nieuchwytnego jakiegoś, abstrakcyjnego prawa Bożego, które naród ma
urzeczywistnić, jako naznaczone mu z wyżej powołanie. Na tym poprzestawał
mesjanizm. My powinniśmy, zdaniem Brzozowskiego, pójść dalej i zrozumieć, że
owym prawem Bożym jest „bezwiedny lub na wpół bezwiedny proces ekonomiczno
społeczny”, który dokonywa się w narodowej miazdze, który ma wyraz swój w dążeniach
klasy robotniczej i którego ideałem jest kultura pełna, dostępna wszystkim.
Stopić w jedno z procesem tym „trawioną przez niemoc, lecz niezawodną wolę
kultury”... „uczynić ze wszystkich drgnień woli polskiej jeden potężny organizm,
ustalić w nim duszę żywą, roztoczyć potężny plan bohaterskiego
i twórczego życia przed łamiącą się samotną myślą – oto są postulaty
najbliższe, najistotniejsze zadania myśli naszej i kultury”...„Dzieją się dziś – wołał Brzozowski
w zachwycie przed wizją, którą już brał za rzeczywistość – rzeczy olbrzymie w
ludzie, zmienia się psychologia i struktura polskiej wsi, narodził się potężny
świadomy działacz historii w polskim robotniku; przecież to jest nowy, na
niczyje oczy niewidziany, niebywały fakt”... „To nie marzenie, to żywa prawda:
naród się stwarza, szuka dla siebie myśli – wyrazu, powstaje w naszych oczach
z miazgi bezkształtny ten poprzez wieki trwać mający twór, nowy fakt dziejowy;
nie urojenie, nie myśl – lecz życie, nasze życie”... Życiu temu nadajmy
trwanie, wszak „historię ludzie tworzą, i oto jest moment, w którym zawiązują
się pęki, dojrzewać mające stulecia”.
Ale odnalezienie
siebie, istoty swojej, w ruchu klasy robotniczej swego narodu nie stało się dla
myśli Brzozowskiego, jak widzieliśmy, ostateczną przystanią i ukojeniem. Tak
pełna powabu dla niego idea narodów, współpracujących w zbiorowym dziele
ludzkości, była w rażącej sprzeczności z rzeczywistością. Narody nie są nutami
w akordzie, jak tego chciał Krasiński, nie harmonię tworzą, lecz rozdźwięki i
zgrzyty. Nawet wspólny znacznej części warstw robotniczych we wszystkich
narodach i państwach ideał socjalistyczny nie tylko narodów tych i państw, ale
nawet stronnictw socjalistycznych nie połączył w jedną ponadnarodową, ogarniającą
ogół ludzkości całość, przejętą celem stworzenia kultury pełnej. Więc, czy nie
należałoby idei narodowej wzmocnić wyższym pierwiastkiem, przeistoczyć ją w
ideę religijną, oprzeć na idei powszechnego Kościoła? W tę stronę skierowywały
Brzozowskiego tak rozmyślania, jak i gorzkie doświadczenia życiowe. .
I na tej drodze spotykał się on z twórczością
i duszą człowieka obdarzonego potężnym geniuszem religijnym, dla którego
„własne jego życie było naocznością nadprzyrodzonego świata”. Kardynał Newman
tak żywo czuł i tak wyraźnie słyszał w duszy swojej głos Stwórcy, że ani krytyka
historyczna, ani wywody filozoficzne nie były w stanie obalić tego
najwewnętrzniejszego w nim doświadczenia: „miało ono miejsce nie przed wiekami
w Palestynie, lecz właśnie tu, w nim samym, we własnym jego życiu”. I właśnie to uderzyło i do głębi
wstrząsnęło myśl i duszę Brzozowskiego. Zrozumiał on, że wobec ludzi tego
rodzaju, co Newman, przestaje być gruntem pewnym ten naukowy pogląd na świat
„założeniem którego jest, że życie nasze jest procesem z którego może wartość
wyrośnie”
– pogląd ograniczający życie to zakresem ziemi i w tym ciasnym obrębie
zabawiający nas wiarą w jakiś postęp – jako treść i cel dziejów. Jedno z
dwojga:
albo teoria czyli religia postępu, albo Newman, gdyż jedno z drugim pogodzić się
nie da. Chcemy wierzyć i wierzymy w siebie jako w fazę postępu – pisał
Brzozowski – gdyż inaczej „nie moglibyśmy znieść poczucia własnej
bezwartościowości”.
Wiara zaś w postęp usuwa to poczucie, wyzwala nas z niego, ale zarazem
rozluźnia ona, nawet ignoruje związek między życiem umysłowym, i życiem
moralnym. Głosicieli bowiem owej wiary nie obchodzi moralna wartość człowieka,
byleby tylko wyznawał doktryny „postępowe”, był wrogiem „reakcji” i zapisał
się do jednego z postępowych stronnictw politycznych. W przeciwieństwie do tego
religia, którą wyznawał Newman, stawia jednostkę w żywym stosunku do żywego
Boga, spaja w nim w ścisłą jedność obie dziedziny życia i od jego wartości
moralnej uzależnia realizację tej prawdy, do której wzdychamy w najlepszych i
najwyższych chwilach istnienia naszego. Na miejscu automatyczności postępu
stawia ona trudy i zasługi w walce z żywiołem w sobie i za sobą –
i filozofię pracy, którą tworzył Brzozowski, podnosi i wywyższa, czyniąc z
niej filozofię współpracy człowieka z Bogiem.
I w tym się utwierdzał
Brzozowski coraz głębiej. Ale jak religię, zwłaszcza zaś religię Newmana tak
ekstatycznie zapatrzoną w świat zaziemski i tak całkowicie odrywającą od znojów
i bólów życia społecznego, pogodzić z tym żywym przejęciem się niedolą warstw
upośledzonych i z tym gwałtownym, nie znającym kompromisów rewolucjonizmem,
który pochłaniał Brzozowskiego od młodości i cechował całą jego działalność?
W rozprawie swojej o
krytyce literackiej w Polsce Brzozowski zajął się i moją osobą, kilka
złośliwych stronnic poglądom moim poświęcając; nazwał je „odstręczająco
płytkimi”, określał zaś jako „transpozycję etyczną obecnego społecznego
ustroju”. Ale – pytamy – czy transpozycja taka nie jest logicznym, nieuniknionym
wynikiem stosowania poglądu religijnego do kwestii społecznej? Uznajemy, że
obecny porządek jest zły; pragniemy zmian, nawet przeobrażeń, lecz zarazem
wiemy, że przeobrażenie w tych rozmiarach, jakich żąda socjalizm, nie da się
dokonać bez gwałtownych wstrząśnień. I czując grozę zbliżającej się burzy,
rozumiemy, że jeśli nie zażegnać, to ją złagodzić mogłyby tylko wspólne
wysiłki jednostek prawych, rozumnych, silnych. Więc chcielibyśmy ich mieć jak
najwięcej; potrzebujemy charakterów wielkiej miary, a widzimy i wiemy, że nie
mogą one wyrastać na gruncie urobionym przez filozofie deterministyczne, które,
czyniąc człowieka przelotnym zjawiskiem wielkiego procesu, zjawiskiem bez
wolnej woli i odpowiedzialności, tym samem zwalniają go od obowiązku pracy nad
sobą. Determinizm czynnikiem jest upadku i zwyrodnienia, „nie podkopuje on –
słusznie o nim powiedział Brzozowski – zmysłu prawdy tylko w mało konsekwentnych,
a więc i mało obiecujących, mało wartościowych głowach”, – jednak pomimo to tkwi on w osnowie
wszystkich teorii mieniących się postępowymi. Bez względu przeto na stosunek
nasz do nauk i prądów przewrotowych, powinniśmy zwalczać ich podłoże
filozoficzne. Na tym stanowisku stał jeden z najszlachetniejszych myślicieli
wieku zeszłego, Karol Secrétan – i jego sobie za przewodnika w filozofii,
szczególnie w zakresie wzajemnych stosunków religii i kwestii społecznej,
obrałem.
I w tym kierunku
poszedł i nie mógł nie pójść Brzozowski od chwili, gdy poczuł, że wobec takich
postaci jak Newman, tracą grunt pod nogami wszelkie naukowo postępowe poglądy
na świat. Ale w tym kierunku idąc, idzie się od rewolucjonizmu właśnie ku owej
„transpozycji etycznej obecnego ustroju społecznego”, którą Brzozowski
ośmieszył był we mnie... W miarę lat coraz głębiej uświadamiał on sobie ogromne
znaczenie, jakie ma dla życia zbiorowego poziom moralny człowieka w jego
codziennym istnieniu, w sferze spełniania tych codziennych obowiązków, które w
atmosferze współczesnej polskiej zarówno na tle postępowo przewrotowych
marzeń, jak i dekadenckiego lubowania się sobą, wydają się czymś obojętnym,
godnym pogardy, albo nawet musem przykrym, przeciw któremu bunt podnosić
należy. „Trzeba pamiętać – pisał Brzozowski w zakończeniu swojej książki o
Ideach – że nie myśl nasza, lecz życie codzienne właśnie jest pierwszą i
niewątpliwą naszą twórczością”, Studia umieszczone w książce tej, zawierającej
najgłębszą treść jego myśli, nazywał „dziennikiem rekonwalescencji”, która
zmierzała, ku uznaniu ostatecznego najwyższego sprawdziana w słowach „qui
facit veritatem venit ad lucem”... „Chodzi nie o to – pisał w Głosach wśród
nocy – jak mam myśleć, bym śmiał i mógł świat cały powoływać na sąd ze mną, ale
jak mam żyć, stwarzać swój dzień jutrzejszy, by, gdy wypadnie mi oprzeć się na
myśli mojej, nie opuściła mnie wiara w jej rzeczywistość”. Wiara zaś w chwili stanowczej
opuści każdego, kto niegodnym jest myśli, której służy, albowiem wierzyć znaczy
urzeczywistniać to, co przedmiotem jest nadziei.
Brzozowski wierzył w swój naród i sprawę jego łącząc z
wyczekiwanym wielkim powszechnym przewrotem społecznym, oddawał ją w twarde
spracowane ręce robotnika polskiego. Ale czy robotnik dlatego ma zwyciężyć, że
posiada wyrobioną umiejętność natężonej pracy i że przy odpowiedniej kulturze
umysłu zdolnym będzie tworzyć życie bogatsze, pełniejsze, niż to, którym my
dziś żyjemy? Nie, to nie wystarcza – i w przededniu śmierci Brzozowski tak od
robotnika, jak od każdego, komu drogie jest odrodzenie narodu żądał, aby pracę
uzacniali i oświetlali ideałem świętości: „Trzeba wziąć w duszę własną
wszystkie strumienie duszy narodowej, chronić ją przed zamulaniem, korzeniami
wszczepić się w całą ziemię”... „i zrozumieć, że świętość duszy jest tą siłą,
która wolę utrzymuje i stwarza”.
Wahałbym się jednak
twierdzić, że słowa te oznaczały zakończenie ewolucji duchowej Brzozowskiego. W
chwili, gdy je kreślił, były raczej wyrazem nastroju, który go z dniem każdym
coraz głębiej ogarniał. Zanadto jednak przejął się był za młodu sprawą
robotniczą, aby mógł łatwo zerwać z przeszłością. I nie doszedł z tego powodu
do zupełnego zharmonizowania religii z aspiracjami swoimi
społeczno-patriotycznymi, choć własna jego filozofia pracy powinna była stać
się łącznikiem między jednym i drugim. Nie doszedł, bo pociągnęło go w religii
to, w czym się ona z zagadnieniami społecznymi spotykała, tj. idea powszechnego
kościoła, czyli doskonałej społeczności, ale zamkniętą, jak sam wyznawał,
została droga do świata nadprzyrodzonego. Zdaje się jednak, że powoli pod
czarownym dotknięciem kard. Newmana rozwierały się przed nim podwoje owego
świata. „Jego książki – pisał Brzozowski – są dla mnie jakby żywym,
nieskończenie przekonywającym, opanowującym światłością głosem. Czytanie ich
już jest zlewem światła i spokojnie ufającego rozumu. Być może nie dojrzeję
nigdy do momentu, w którym potrafię spokojnie opowiedzieć, co zaszło w
głębokich warstwach mego umysłu i woli za wpływem Newmana. Lubię jak zaklęcie
te trzy litery J. H. N.
– Są one dla mnie jakby przypomnieniem. Nie sądzę, aby Plato przedtem był
dostępny dla mnie, nie sądzę aby dostępne dla mnie były ciche, głębokie,
oceaniczne i międzygwiezdne regiony poezji. Wszystko to zawdzięczam Newmanowi”. I więcej jeszcze zawdzięczał:
szczęśliwą jasność chwil, w których wiara spływała w jego znękaną duszę. Nikłą
może była ta wiara, jak się sam z tego spowiadał, odwagi wytrwania przy niej nie
widział w sobie, tak wielką była „przemoc zimnych godzin sceptycyzmu”, takim
ciężarem przytłaczała go przeszłość „pełna błędu i słabości”. Ale tym serdeczniej
błogosławił spokój, który mu przynosiło obcowanie z „potężnym dobroczyńcą”,
Newmanem. „Niech błogosławione będzie imię nauczyciela mego i dobroczyńcy.
Prawie lękam się, że go znieważam przez to powiązanie mojej biednej duszy z
jego światłością. Nie śmiem pisać więcej, nie śmiem snuć w słowach tego wątku –
modlitwom jego przyszłość moją, duszę moją składam, ducha opiekuńczego, o
wstawiennictwo proszę, o rozumiejące miłosierdzie i ożywiającą siłę. Wierzę w
jego istnienie, wierzę, że żyje on w błogosławionej dziedzinie potężnej budowy,
wierzę w moc wstawiennictwa, w błogosławioną siłę modlitwy i obcowania”.
VIII.
„Książka o starej
kobiecie”.
Wyniki rozmyślań
swoich, swoją filozofię Brzozowski ilustrował obrazami z życia. W tym celu
napisał kilka powieści. Powieść współczesna staje się – dowodził on – dzięki
szerokim kołom czytelników źródłem informacji społeczeństwa o własnym swym
życiu i zarazem „sądem jego o sobie”, jego „myślą teoretyczną i
praktyczną”, u nas zaś to znaczenie powieści wzrasta tym bardziej, „że naukowa,
filozoficzna myśl nasza pozostaje udziałem nielicznych i wiedzie żywot
suchotniczy”.
Ale chcąc być sprawiedliwym w ocenie powieści Brzozowskiego pamiętać trzeba, że
w pracy tej kierowała nim obok popędu artystycznego konieczność zarobku.
„Sądzę – wyznawał w liście do przyjaciela – że jest pewna słuszność w
domaganiach się, bym przedstawił pełne organon mojego myślenia; myślę, że uda
mi się beletrystyką wywalczyć materialną podstawę dla takiej gruntownej pracy”. Wobec wyznania tego nie ma czego
się dziwić, że miewał gwałtowne ataki pesymizmu co do wartości tej swojej
beletrystyki. I pesymizm był słuszny. Powieści jego pomimo uderzających nas i
gęsto rozsianych błysków genialności wadliwe są w budowie, dezorientują i nużą
uwagę naszą, utrudniają pochwycenie myśli przewodniej. Pomijam je z tego
powodu, zatrzymując się tylko nad ostatnią, niedokończoną, wydaną po śmierci Książką o starej kobiecie, w
której charakterystycznie się odbił stan duszy autora w ostatnim okresie jego życia.
„Może być sensacyjną”
– pisał on o powieści tej. I niezawodnie sprawiłaby sensację, gdyby
doprowadzoną została do końca. Brzozowski określił ją, „jako gwałtowny atak na
idealizm w polityce”, rozumiejąc pod tym marzycielstwo pozbawione gruntu pod
sobą. Ataku zaś dokonywał w imię tej „pozytywnej wartości życia”, którą
widział w skojarzeniu ideału społecznego z uczuciem patriotycznym – i w imię
tego dostawało się w powieści rozmaitym „świętościom”, a natomiast wiele rzeczy
„potępionych”, „reakcyjnych” ukazuje tam – jak się wyrażał – swoją rationem
essendi.
Tłem do książki są
dzieje Aleksandra Zajączkowskiego, rewolucjonisty, który dla celów partyjnych
brał udział w zabiciu kuzyna swego, inżyniera, przyczynił się do sprzątnięcia
ze świata podejrzanego o szpiegostwo towarzysza i był sprawcą udanego zamachu
na jakiegoś podpułkownika. W końcu sam przez swoich zamordowany został. –
Życie jego, jak i wielu innych Polaków, to „tragiczna i błazeńska
łamigłówka: gdzie jeden czyta rycerz, ktoś inny widzi zbrodniarz; gdzie wczoraj
modlono się przed świętością, dziś natrząsają się nad głupotą lub plwają na
obłudę”...
I odbywa się nad nim
pośmiertny sąd. Pierwszy przemawia socjalista Zbaraski, świetnie skreślony typ
idealnie tępego sekciarza, wyznającego w prostocie ducha że książka Marksa,
„ta wielka, największa książka myśli za nas wszystkich”. Wszystko, co Zbaraski
mówi, jest nieświadomą ale tym bardziej miażdżącą krytyką partii socjalno-demokratycznej,
jej poziomu umysłowego i moralnego, jej występów praktycznych. On zdaje sobie
sprawę z tego, że Aleksander zginął bez winy, że padł ofiarą pomyłki
partii – ale cóż stąd, czy pierwszy to człowiek, który tak ginie. A zresztą
śmierć jego była jednym z epizodów owej martwej rewolucyjki z 1905 roku, która
na prowincjonalnej scenie się odbyła. Więc nie warto myśleć o niej ani o jej
ofiarach. „W tę całą historię, w tę – jak wy ją tam nazywacie – rewolucję, ja
od początku duszy nie wkładałem, nie obiecywałem sobie po niej nic” – i nic go
nie obchodzi, że jakiś tam Aleksander Zajączkowski w nią się wplątał i nie
wyplątał. Nikt na wysokość wielkiej powszechnej rewolucji wznieść się wówczas
nie zdołał. Aleksander zaś był sobie „czymś w rodzaju nowoczesnego polskiego
Chrystusa i nie umiał oswoić się ze zdrową brutalnością życia”.
Umieją to – według
Zbaraskiego – tylko Rosjanie; realizm stanowi ich specyficzną właściwość i oni
jedni, dzięki temu, „są dziś najpostępowszą formacją umysłową w świecie”.
Polskość o tyle jest coś wartą, o ile ją uznać zechce Rosja. Niegdyś Hercen
spotkał na bankiecie w Paryżu Mickiewicza; wieszcz polski wydał się patriarsze
rewolucji rosyjskiej przedstawicielem jakiegoś konającego świata. Ach jak
cierpieć musiał Hercen – zastanawia się Zbaraski – przy zetknięciu się swoim z
takim polskim reakcjonistą, o którym napisał potem kilka stronnic w pamiętnikach
swoich! Ale jeśli Polska nie zaginie, jeżeli pojedna się z nowoczesnym
światem, „ten fragment pamiętników Hercena pozostanie bodaj jako najgłębszy
portret Mickiewicza”... I dzisiejsi następcy Hercena spoglądają na nas, jako na
śmiertelnie chorych ludzi. Mają słuszność. Powinniśmy leczyć – rozmyśla pan
Zbaraski – chorobę swoją i zaczerpnąć uzdrawiającego powietrza, które niesie
nam Rosja. Miejmy odwagę wyznać, że i Katarzyna i Mikołaj, choć nie byli
sympatycznymi narzędziami postępu, jednak spełnili dla nas „najkonieczniejsze
dzieło”, wpychając gwałtem schorzałe ciało Polski w tchnący młodością i świeżością
organizm rosyjski. Naszym najniebezpieczniejszym, bo wewnętrznym wrogiem jest
patriotyzm – i rozmaite patriotyczne naleciałości były największą w oczach
Zbaraskiego winą Aleksandra.
Jednak grzech ten
wybacza Zbaraski komuś, kto właśnie iskrę patriotyzmu rozniecił w duszy
Aleksandra. Dlaczego? Bo ten przyjaciel Aleksandra, Teofil, napisał komentarz
do trzeciego tomu Kapitału i Pracy – i komentarz ten raczył pochwalić Bełtow,
największa powaga w obozie rewolucyjnym rosyjskim. To jedno wystarcza do
zmazania wszystkich grzechów Teofila wraz z patriotyzmem. Świetną w naiwności
swojej charakterystykę jego daje Zbaraski. „Rzecz to dziwna – wyznaje on – że
nawet na takim umyśle pochodzenie narodowe zostawia ślady”... „Teofil
rozczytywał się w jakimś Starowolskim, Grochowskim”. Nie dość tego:
„Wyobraźcie sobie, że znał się na herbach, a umiał do gorączki i krwotoków
spierać się o zjazd w Wiślicy”... Dziwactwo swoje posuwał do tego stopnia, że
twierdził, iż „niepodległość Polski nawet w epoce kapitalizmu da się pogodzić
z dążnościami rozwoju ekonomicznego” – i w ogóle „myśleć umiał tylko w związku
z Polską” – o Polsce zaś takie wygadywał nieraz rzeczy że „gdyby brać to
poważnie, musiałbym zwątpić, czy pozostał on wierny klasowemu punktowi
widzenia”... Słowem, polskość stłumić w nim miała wrodzony geniusz: „gdyby nie
to, że urodził się on Polakiem, Teofil, jestem przekonany, mógłby wznieść się
na ten sam, co i Bełtow, poziom”.
Zbaraski to typ, ale
typ przedstawiony w karykaturalnej postaci. W osobie jego ośmieszył Brzozowski
swoje własne młodzieńcze zapały i śmiechem tym chłostał szeroko u nas
grasującą chorobę. Gdzie jej źródła? Co mogło nie tylko tępego Zbaraskiego,
lecz tylu innych rozumniejszych i szlachetniejszych od niego ciągnąć w stronę
Wschodu? Porwał ich rosyjski Wschód szerokim rozmachem myśli, jej
prostolinijną śmiałością „idącą prosto przed siebie ściśle logicznym
szlakiem”, a ten rozmach, ta śmiałość, to nie rachowanie się ani
z dziedzictwem historii, ani z warunkami teraźniejszości czyż nie były
dowodem, że właśnie Rosja powołaną była do nowego ukształtowania świata? Zdaje
się, że tak właśnie myślał Brzozowski w swoich młodych latach i pogląd ten swój
czy uczucie poddał ścisłej analizie niedługo przed śmiercią, w Głosach wśród nocy. „Myśl rosyjska – czytamy tam – nie
związana z żadną działalnością praktyczną, nie złamana jeszcze przez zawody,
tylko w odległości pewnej widząca groźny los i walkę, staje się
bezinteresowną i nieustraszoną. Nie jest związana z żadnym dogmatem, żadnym
celem; szuka”. Stąd owa prostolinijność, ów absolutyzm w określaniu ostatecznych
celów; ideałem kierującym jej wysiłkami jest, mówiąc stylem Brzozowskiego,
„istnienie pozahistoryczne” czyli niemożliwe w warunkach historii – ideał
oderwany, nie dający się urzeczywistnić. Zamiast chcieć budować życie,
indywidualista rosyjski dochodzi do całkowitej negacji życia. A jednak
wyklinając swoje społeczeństwo, swoją historię, cały porządek świata, ci ludzie
instynktem czuli i czują, że miejsca dla nich poza Rosją nie ma, że nigdzie
indziej żyć nie potrafiliby, gdyż tylko na tle rosyjskiej pierwotności
swobodnie rozhulać się może ich marzenie, któremu w unormowanych przez prawo
stosunkach Zachodu ciasno jest i duszno, i wzdycha to marzenie stamtąd do
ojczystej ziemi i ojczystego bezładu, bo o ileż to łatwiej dawać sobie radę z
biurokratyczną samowolą, niż z biurokratycznym legalizmem...
I w ten sposób antypaństwowa i
anarchiczna inteligencja mimo woli służyła państwu, „była organem tego życia,
którego dziejowa, praktyczna wola wypowiadała się na zewnątrz przez państwo i
rząd”... „o ile Bielińscy, Hercenowie tworzyli energię rzeczywistą, wcielała
się ona przez medium woli Mikołaja”. Narzędziem rządu i państwa stawała się
inteligencja także przez literaturę, dzięki genialnym kreacjom pisarzy
rosyjskich, które budziły w Europie zainteresowanie, podziw, nawet miłość
Rosji: „Gorkij torował drogę Izwolskiemu”. Wreszcie pamiętać trzeba o tym, że
prawdziwą rzeczywistością człowieka, według głębokiej uwagi Brzozowskiego,
„siłą, która określa jego przyszłość, nie jest to, co on myśli, ale to, czym
jest on w swych irracjonalnych pożądaniach i
popędach”. W tej zaś irracjonalnej wewnętrznej istocie Rosji głęboko utkwiły
wyniesione przez słowianofilów rosyjskich, jako dźwignia jej dziejów i jej
duszy, dwie siły, dwie zasady: prawosławie i autokratyzm. Stąd ewolucja
inteligencji rosyjskiej ku państwowości. Brzozowski wygłosił twierdzenie, nie
popierając go jednak żadnymi dowodami, że w Rosji już się rozpoczął zwrot „tego
samego rodzaju, jaki dokonał się w Niemczech od Kanta i Schilera do
Bismarcka”... Dominująca dotąd w życiu rosyjskim „psychologia abstrakcyjnego
buntu i protestującego sentymentalizmu ulega rozkładowi i rozbiciu”, natomiast
zaś „powstaje kulturalna i jednocześnie państwowa inteligencja” i wskutek tego
„tworzy się zawiązek nie znoszonego już przez naród, ale tworzonego przez naród
państwa rosyjskiego; rozpoczyna się nowy okres rosyjskiego istnienia”.
Dopiero przyszłość
rozstrzygnie, czy Brzozowski się nie pomylił. W każdym razie przez głowę
Zbaraskiego i jemu podobnych nie przeszła nigdy myśl, że rewolucyjne
i opozycyjne pierwiastki w Rosji zamiast osłabić mogą wzmocnić państwowość
i mogą być przez nią wyzyskane dla jej własnych celów. Tym mniej zastanawiali
się nad tym, że to nowy motyw „każący nam potęgować, wzmacniać, rozwijać siłę
naszej świadomości narodowej”, że „wzmożeniu siły rosyjskiej tylko wzmożona
nasza moc dotrzymać zdoła w dalszym dziejowym życiu”. Tych panów magnetyzowała
nihilistyczna „bezwzględność rewolucjonizmu rosyjskiego, żywili dla niej
bałwochwalczą cześć, upatrywali w niej dowód siły, która wszystko złamie – i
sile tej chcieli poddać Polskę. W tym względzie – wracamy do powieści –
Aleksander Zajączkowski nie był narzędziem podatnym – i stąd szła niechęć,
którą Zbaraski zabarwił swój sąd o nim, pomimo iż wiedział, że był bez winy. Na
punkcie „klasowości”, jak się dowiadujemy ze słów Zbaraskiego, Aleksander umiał
nawet przelicytowywać innych agitatorów, ale zarazem był jakiś niespokojny,
niezadowolony z siebie, nie powtórzyłby za Zbaraskim, że książka Marksa myśli
za niego, i niezdolny do ślepego ugięcia się pod dyscypliną sekciarstwa
instynktowo szanował obce mu przekonania i indywidualności. Towarzysze nazywali
to sofisterią. I „sofisteria” ta powoli nadwerężała jego pierwotny zapał,
czyniła go zaś podejrzanym w oczach towarzyszy; nie umieli powiązać
„sofisterii” z jego rewolucyjną działalnością. Więc to prawdopodobnie szpieg –
wnioskowali. I jako szpiega zastrzelono go w zasadzce.
Po sądzie tępego
socjaldemokraty przychodzi kolej na sąd matki, ale nie nad synem, lecz nad
tymi, co go zwiedli. Jest to jedna z najsilniejszych rzeczy, jakie z pod pióra
Brzozowskiego wyszły, wyraz tragedii duszy polskiej, doprowadzonej do obłędu
walącymi się na nią ciosami, wstrząsająca skarga na Boga i ludzi ze strony
kobiety, która przeżyła i przecierpiała 63-i rok. Straszne wspomnienia ze
strasznego roku splatają się w jej monologu z obrazami poniżającej nędzy
materialnej, w którą pogrążył ją ów rok. Pozostał jej syn jedynak, wychowuje
go, jedno mając na myśli – ochronić go od wrażeń i uczuć, które zgubą się stały
jego ojca: „czy mało było szubienic, nieszczęścia; czy nigdy, nigdy nie wolno
nam będzie matkom odetchnąć”... Aż niespodzianie staje przed nią widmo
przeszłości: dostrzega na słupie jakimś naklejony papier, a na nim wyraźnie
wypisane wielkimi literami drukiem „niech żyje Polska niepodległa”; szał
przerażenia ją chwyta, zdziera „papierzysko”, pędzi do domu, pali. Z podwojoną
gorliwością pilnuje odtąd syna. Daremnie. Wpada on w ręce jakichś nieznanych
ludzi. Wprawdzie nie o ojczyźnie mówią oni, ale o jakimś porządku nowym na całym
świecie, o jakimś rozumnie urządzonym życiu, w którym wszyscy „sami z siebie i
dla siebie zdrowie i szczęście wytwarzać będą”. To uspakaja matkę, lecz na
krótko. Pod władzą tych nowych ludzi ukochany Oleś staje się dla niej obcym
człowiekiem; depce on i słowem i czynem to, co dla niej najświętsze:
religię, rodzinę. I nagle przychodzi wieść o jego strasznej śmierci. I za co
zabrano mu życie?... „Mówiło się dawniej: zginął pod Chocimem, Maciejowicami,
Grochowem, a teraz się mówi to dla kooperatyw”, albo „szło o racjonalne kąpiele
dla robotników”. Chciałaby zbadać tajemnicę życia syna: „Spoza grobu mówi mi on
o czymś, a ja nie rozumiem, nic nie rozumiem”. Studiuje programy
wszystkie, doszła do tego, że „wśród nocy zbudzona mogła bym odpowiedzieć, jaką
była 3-ia, 7-a, 19-a rezolucja dwunastego, trzynastego zjazdu”. Lecz wszystko
to bez skutku, życie i dusza Olesia pozostają zagadką – i jedna tylko pewność –
że Oleś był, że ona go kochała i rozumiała, ale oni go jej zabrali! Przeklęci!
„Polskę zbawiacie! Nie, wykradacie tylko matkom dzieci!”.. „Inne narody mają
królów, a my mamy was, niedolę naszą, klęskę naszą wieczną: wy jesteście
gorsi”... „Ja byłabym go wybłagała, wyprosiła nawet od żandarmów, ale nie od
was. Wyście mnie zabrali jego duszę, serce, przywiązanie i coście z nim
zrobili?”...
Jednak w odmętach i
grozie kataklizmów społecznych jest coś, co porywa. Ów wicher niszczący porwał
czystą, skrzydlatą duszę księdza Brzeskiego. Odszedł on wskutek tego od
Kościoła, ale „myśli jego stały się tak piękne!”... Z intuicją, wnikającą w
głąb duszy Kościoła i potęgi katolicyzmu, skreślił Brzozowski postać tego kapłana.
Złamał go ciężar kapłaństwa: „Wielkość Twojego pomazania skarży się Brzeski w
samotnej rozmowie z Bogiem – mię zniszczyła; ogniem się stał Twój pocałunek”...
Oni, ci naokoło, „wolnomyślni i uspołecznieni” czekają, aż się stanie
podobnym do nich... Nie, to niemożliwe dla niego, dla każdego, kto raz był
księdzem, „czyje ręce w ofierze Mszy świętej tworzyły obecność Bożą”... „Głód
w tych rękach pozostał, którego nie zaspokoi nic, co jest z prochu”... „Myśli
moje mają w sobie pamięć słów, w których sam Bóg przemieszkiwał. Czymże napoję
pragnienie mych myśli, jakie słowo wystarczy im, które znały słowa żywe,
słowa, które były samą pulsującą wiecznością, a mądrość ich posiadała ciało?”
Więc dla czegóż zerwał z Kościołem, który jest „jeden wieczny z rzeczy
ludzkich? Zerwał, bo palił się żądzą oglądania prawdy na ziemi, z Kościoła zaś
wiał chłód obojętności: „Nie umiałem go kochać”. Powinien byłby raczej
powiedzieć, że nie umiał kochać kierowników jego i sług. Może niedobrym był
księdzem, „ale we mnie była żądza kapłaństwa, pragnienie jego”, którego nie
widział wśród towarzyszy swoich. Więc „narodził się we mnie, w sercu moim, ból
Kościoła”. Czuł, że „ginie Kościół, ginie chrześcijaństwo w duszach polskich”,
a oni wołali, „żem ja Kościoła Twego odstąpił, żem zdradził Kościół”. Nie, nie
zdradził, „bo ratować chciał, podeprzeć, tylko nie umiał: „Sam zachwiałem się i
stałem się jak słup, grożący upadkiem, nie ku ochronie już Kościoła lecz ku
niebezpieczeństwu”.
Inną, niż Brzeski,
odbywał ewolucję Stanisław Brzozowski, nie od Kościoła, lecz ku Kościołowi.
Ale z X. Brzeskim żalić się mógł, że nie było w nim tej wiary żywej, na której
„można się oprzeć mocno i samą ziemię podźwignąć” – tej wiary, którą żył
niegdyś Skarga: „Skarga! On widział i wierzył, on miał słowo-grzmot, bił młotem
rozpaczy, kładł duszę narodu i wykuć z niej usiłował Twojego, Panie,
olbrzyma”... czymże jednak jeśli nie modlitwą o Łaskę takiej wiary i takiego
czynu były rzewne słowa, które kreślił w Pamiętniku, przyszłość swoją, duszę
swoją polecając błogosławionej promiennej postaci tego, czyje inicjały J. H. N.
czarownym były dla niego zaklęciem, – o wstawiennictwo go prosząc,
„o rozumiejące miłosierdzie i ożywiającą siłę” – siłę, którą poświęcić
chciał zbawieniu „cudownego piękna duszy polskiej”... „którą dzisiaj zdradza
wszystko”... „Boże mój, Boże mój, pozwól mi pracować, pozwól skupić siły. Daj
jeszcze żyć dla Polski”.
ZAKOŃCZENIE.
„Jestem filozofem –
pisał Brzozowski – nikt inny nie był nim w innym znaczeniu tego słowa, niż to,
w jakiem ja jestem”
– i bolało go, że urodziwszy się myślicielem, nie zastał miejsca dla tego typu
ludzi w społeczeństwie
i że nikt nie umiał „współczuć z całością jego wysiłku”. Namiętnie zaś pragnął być
zrozumianym, pragnął nie z próżności tylko, ale i z wiary w
zbawienność idei, którą głosił. Zdawkowe, obojętne pochwały przyjaciół
drażniły go niemniej, niż napaści wrogów. Z uniesieniem wdzięczności wspominał
w dzienniku swoim Bronisława Chlebowskiego, który zrozumiał był i podniósł
znaczenie Legendy młodej Polski... Więc może by się jeszcze ktoś znalazł, kto
by ogarnął całość jego twórczości. „Jest dla mnie rzeczą pewną – pisał – że
człowiek o pewnych zdolnościach i o szczerej woli myślenia i poznawania byłby w
stanie z dotychczasowych moich prac wyłuskać już całą organiczną moją
filozofię”.
Czy ją wyłuskałem, czy
Brzozowski byłby zadowolony z mej pracy, nie wiem, mam wątpliwości. Przede
wszystkim, w odległym wiejskim ustroniu, w którym rzecz tę pisałem, nie mogłem
mieć wszystkich pism jego pod ręką. Poza tym zaś było mi trudno wejść w jego
duszę, zżyć się z nią; zanadto odmiennymi kroczyliśmy drogami. Nie umiałbym
wymienić pisarza, któryby dla mnie był tym, czym był Marks dla Brzozowskiego,
ale wśród myślicieli, co głębszy ślad w umyśle moim zostawili,
nie wahałbym się na pierwszym miejscu postawić Schopenhauera, w którym
Brzozowski słusznie przeciwległy do Marksa biegun upatrywał. Gdy Marks całą
twórczą myśl filozofii niemieckiej „przekuwał (zdaniem Brzozowskiego) na broń
dla ludzkości pracującej”, filozofia Schopenhauera była „hipostazą i apoteozą”
zniechęcenia i życiowego przesytu tych warstw „kulturalnych”, które mają czas
i możność zamieniać pracę fizyczną na leniwą kontemplację. Że z przeświadczenia, iż „świat w
złem leży”, że z ujęcia bytu, jako cierpienia, można i należy wyprowadzać
konieczność walki ze złem i cierpieniem i że w filozofii pesymistycznej
zawiera się pierwiastek heroizmu, nad tym Brzozowski się nie zastanawiał;
głęboko w nim zasiadł uparty, powiedziałbym, irytujący optymizm – optymizm
suchotnika, który w przededniu śmierci wierzy w bliskie wyzdrowienie i układa
plany na daleką przyszłość.
Spotkaliśmy się z nim
we wspólnej czci dla kardynała Newmana, tego zesłańca z Nieba, dla
którego świat nadprzyrodzony był żywą rzeczywistością, rzeczywistość zaś,
w której żyjemy i toniemy – cieniem tak nikłym, że nawet w istnienie jej
ciężko mu było uwierzyć. Ale uległszy urokowi tej żywej, z wewnętrznego
doświadczenia zaczerpniętej wieści o rzeczach wiecznych, którą kardynał
przynosił, obaj z innego punktu spojrzeliśmy na jego wielką postać. Dla Brzozowskiego katolicyzm był
czymś obcym i prawie nieznanym; na tę nieznaną budowę rzucał Newman niespodziane,
cudowne światło – i światłem tym olśniony Brzozowski nie tylko spojrzał
wówczas na Kościół okiem Newmana, ale w osobie jego uczuł żywe wcielenie idei
katolickiej. – Inaczej było ze mną. Stałem, starałem się stać w Kościele
– i Newman był dla mnie nie wcieleniem jego idei, lecz wyrazicielem nowego
w nim ducha, zwiastunem nowego życia, poprzednikiem nowych prądów, które,
usiłując złagodzić zasadę ślepego posłuszeństwa podniesieniem pierwiastka indywidualności
i indywidualnego sumienia, doprowadziły za dni naszych najwybitniejszego z
następców Newmana, X. Tyrrell a do ostrego zatargu z władzami Kościoła.
Ale czyżbym dla różnic
tych w stanowiskach, w nastrojach ducha miał wyrzekać się pisania o Brzozowskim,
w myśl wygłoszonej przezeń słusznej i pięknej zasady, że „nie powinniśmy mówić
o żadnym kierunku, którego nie umiemy sobie wyobrazić, jako wiary własnej”. Nie; słów tych miałem prawo nie
stosować do siebie dla tej prostej przyczyny, że filozofię Brzozowskiego może
nie tylko wyobrazić, ale i odczuć, jako swoją własną, każdy, w kim nie
zagasł ogień miłości ojczyzny. Przyjaciel i wielbiciel Brzozowskiego, wydawca
pozostałych po nim pism, Ostap Ortwin trafnie powiedział, że twórczość jego
zataczała coraz szersze kręgi, ale „pozostawały one ze sobą w stosunku kół
koncentrycznych o wciąż jednym i wspólnym ognisku”. Ogniskiem była idea
narodowa: „W samo dno, w samo centrum zagadnień bytu narodowego wrósłszy”...
Brzozowski „wznosił ponad zamętem żywiołów, wśród nieogarnionej nocy, z
nieustraszonym męstwem myśliciela strażnicę myśli, w której czujną pełnił
wartę”... chwytając „wszelkie ledwo dostrzegalne wstrząśnienia życia duchowego
Europy, aby z najgłębszych jego nurtów i najistotniejszych prądów” wydobywać ich
czystą wartość i „zasilać nią energię organizmu narodowego, wzmacniać jego
poczucie rzeczywistości, jego świadomość, samowiedzę i prężność”.
I zdaje mi się, że dobry spełniłem czyn i że przyczyniłem
się, choć w drobnej mierze, do zasilenia energii narodu, dając tu krótki zarys
twórczości pisarza, której ideą przewodnią była gloryfikacja pracy, pojętej
jako najwyższy heroizm. To samo dawał nam mesjanizm: „Idź i czyń”... ale idee;
mesjanizmu Brzozowski wziął realistycznie i z wyżyn romantycznego marzenia ściągnął
ją na twardy grunt codziennej, twardej walki z życiem. Dzięki temu stał się
tłumaczem wieszczów takim właśnie, jakiego potrzebuje epoka nasza.„Musimy –
pisał – nauczyć się czuć, myśleć i działać z dna naszego istnienia, które jest
straszliwe, ale rzeczywiste, nieskłamane; musimy myśleć nie jak aparaty
nerwowe, wystawione na latawcze, zmienne prądy sentymentalizmu europejskiego,
ale jako osiadłe, trwałe, znajdujące się w nadludzko ciężkich warunkach, żywe
i mające niesłychanie, niezrównanie mocne poczucie swej ciągłości i jedności
społeczeństwa”.
Filozofię swoją,
tłumaczącą wyrazem praca istotę bytu, Brzozowski tworzył jakby w proroczym
przeczuciu, że przyjdzie czas, w którym trzeba będzie wytężyć pracę aż do
heroizmu, aby naród i kraj wydźwignąć z katastrofy i zniszczenia, jakiego nie
znały dzieje. Niechże filozofia ta stanie się, zwłaszcza dla młodzieży, krynicą
odrodzenia duchowego i nie więdnącej miłości ojczyzny.
Pomimo przewagi
optymizmu tak w usposobieniu, jak w poglądzie na świat, Brzozowski głęboko
umiał odczuwać grozę życia. Zwłaszcza w Głosach wśród nocy słyszymy nieraz jęk
jego duszy. Tłumacząc tam charakter twórczości Karola Lamb, przedstawił on w
słowach, drżących bólem i wzruszeniem, posępny, przerażony nastrój, jakim
głębsze wejrzenie w istotę życia i świata obejmuje umysły wrażliwe i subtelne:
„Świat jest to
bezmyślne niebezpieczeństwo, ślepa silą, która czai się i jest zawsze gotowa
oślepić, obalić, zniszczyć”... Stąd „ta bojaźń, aby najbliższa już chwila nie
skradła nam rzeczywistości dnia powszedniego, którą inni ludzie zastają naokoło
siebie bez wdzięczności i bez zastanowienia”... Stąd „to poczucie, że latarnie
naszej ulicy, lampa, która pali się na naszym stole, płoną i na brzegu Styksu –
że każdej chwili otchłań bezimienna rozewrzeć się może między nami, a
wszystkim, co w tej chwili jest tu – że chwila nic nie znacząca teraz, przeżywana
z wytrawiającą barwy i wzruszenia obojętnością stać się może szczęściem na
wieki utraconym, śniącym się wygnańcowi w krajach potępienia”...
Próbami zabezpieczenia
się przeciw grozie rzeczywistości, która „czai się, aby nas obalać i
niszczyć,” były, z wyjątkiem nauki Schopenhauera, prawie wszystkie filozofie
wraz z Brzozowskiego filozofią pracy – i wszystkie w tym celu grzeszyły
rzucaniem mniej lub więcej gęstej zasłony na zło, „w którym świat leży”.
Wprawdzie Brzozowski, określając pracę, jako walkę z żywiołem w sobie i poza
sobą, tym samym zaznaczał, że w żywiole tym tkwi jakiś pierwiastek mroczny, ale
o złu, jakie stąd wynika, wolał nie myśleć, wpatrzony w zwycięski pochód
życia, ujarzmiającego oporne sobie moce.
Daremnie jednak
wsłuchujemy się w ów pochód, nie dolatuje do nas żaden dźwięk radosnej
fanfary... Wielki myśliciel katolicki, którego świadectwo było dla Brzozowskiego
rozpraszającą wszelkie wątpienia wieścią o Niebie, nie wahał się wyznawać, że
spoglądając na świat okiem rozumu, nie dostrzegamy w nim odbicia jego Stwórcy.
Aby je ujrzeć, wznieść się trzeba na skrzydłach wiary ponad dostępną rozumowi
sferę.
Ale nie ochroni wiara od
czającej się na nas grozy życia, gotowej w chwili każdej rozewrzeć „otchłań bezimienną”
między nami, a tym, co najdroższe – i nie osłodzi nam bólu, w którym obojętnie
przeżyte chwile przeszłości stają się „szczęściem na wieki utraconym, śniącym
się wygnańcowi w krajach potępienia”...
Mówią nieraz, o
szczęściu wiary. Niesłusznie. Bezpośredniej ścisłej wspólności nie ma wiara
ani ze szczęściem ani z nieszczęściem. Łącząc się w ofierze Mszy świętej
z kapłanem w modlitwie za ukochanych zmarłych, nie o szczęście
tryumfującego życia błagamy dla nich, ale o „miejsce ochłody, światłości i
pokoju” (locum refrigerii, lucis et pacis ut indulgeas deprecamur).
Czyli ze stanowiska
religii, na które mozolnie się wznosił Brzozowski, nie jest życie samo dla
siebie celem, ani tryumfy jego – obrazem doskonałej szczęśliwości... W upałach
lipcowego słońca śni się nam cisza zmroków zimowych, otulających snem bez
śnienia dalekie, białe przestrzenie... Za snem tym wzdycha strudzony
wędrowiec... Nie celem, lecz środkiem, drogą do celu jest życie; celem –
requies eterna, odpoczywanie wieczne w wiekuistej światłości, symbolu
ukojenia i pokoju dla duszy skołatanej wędrówką w mrokach istnienia.
Ale zanim dzwon
pogrzebowy wydzwoni nam odejście od złudy bytu cielesnego, zmaganiem się z tą
złudą, ze złem, które w niej tkwi, z cierpieniem, którą ona niesie, jest żywot
człowieka na ziemi. Wśród udręki trudów i znojów szukamy podniety i
krzepiącego wezwania do wytrwałości. I jedno i drugie niejeden znajdzie w
filozofii pracy, ogrzanej ciepłem miłości ojczyzny i miłość tę oświetlającej
ideą powszechnego kościoła i powszechnego w nim braterstwa.
|