Przez długie lata PRL-u związki opozycyjnych intelektualistów
ze stalinizmem stanowiły szczególnie ceniony trop partyjnych moralistów
i ulubiony oręż bezpieki. Nie trzeba mówić, że nie chodziło
o historyczną rzetelność. Strategia była czytelna i, powiedzmy
to wyraźnie, nikczemna - oskarżonym nie dawano przecież żadnej szansy
publicznej obrony. Szło o moralną i intelektualną dyskwalifikację
wielu autorytetów opozycji i o szczególny rodzaj samooczyszczania
prowadzonego pod hasłem rzekomej wspólnoty rynsztoka i ideałów
("Wszyscy mamy jakieś grzechy. Jedyne, co nas różni, to ocena
sytuacji"). Trudno się dziwić, że uczeni stronili od badań,
które na milę pachniały zleceniem z SB, a spontaniczny (co
nie zawsze znaczy rozsądny) odruch kazał piętnować ten rodzaj zainteresowań
mianem pornograficznych. Mimo ogromnej wagi samego problemu, niechęć
wobec takich analiz była zrozumiała. W pewnych warunkach trudne
rozmowy warto odłożyć na później. Niestety odium
to trwa do dzisiaj, choć jego przyczyny należą już do historii.
Kto po 1989 roku spodziewał się szeregu fundamentalnych publikacji,
doznał rozczarowania. Co gorsza, wcale nie zanosi się na to, żeby
historia postaw, ewolucja poglądów i wreszcie rzeczywista rola
polskich intelektualistów w stalinowskim państwie stały się
w możliwej do przewidzenia przyszłości przedmiotem poważnych
badań.
Paparazzi?
Można odnieść wrażenie, że zachowania zrozumiałe w realiach
oblężonego miasta zostały przeniesione w czasy pokoju. Logika
grupowej lojalności, pisze Ryszard Legutko, w tekście otwierającym
numer miesięcznika "Znak", zatytułowanego "Intelektualiści
a komunizm" (nr 2/1999), prowadzi do "zmarnowania
jednego z najbardziej interesujących poznawczo doświadczeń
zbiorowych". Wiele wskazuje na to, że mamy tu do czynienia
z mechanizmem podstawienia. Po abdykacji ubeka do obsadzenia
jest, rzecz jasna, tylko rola czarnego charakteru. Tak więc, niewątpliwie
bardzo ważny apel Ryszarda Legutki - pisze w tym samym numerze
"Znaku" ks. Józef Tischner - należy zaadresować "raczej
do tych, którzy w swym zainteresowaniu komunizmem popadają
w odziedziczone po komunizmie schematy". "Wypominanie
ludziom ich dawnych grzechów" - zaznacza na wstępie swojego
artykułu Jerzy Szacki - jest, jak wiadomo, "ulubionym zajęciem
bardzo wielu ludzi - niekoniecznie zresztą najbardziej bezgrzesznych,
często zaś takich, których główną zasługą jest urodzenie się dostatecznie
późno, by nie być wystawionym na pewne polityczne pokusy".
Łatwo zrozumieć ton niechęci wobec intelektualnych paparazzi. Wyważona ocena należy się każdemu,
nawet tym, których nie opromienia chwała późniejszych zasług. Jednak
założenie, że do bezstronnej analizy i trafnych uogólnień zdolni
są tylko ci, którzy byli kuszeni, jest niewątpliwie wadliwe. Pewne
jest jedno: klimat sensacji nie towarzyszy rzeczom, które zostały
wyjaśnione. Tymczasem, wbrew głośnym deklaracjom, o otwartości
nie ma ciągle mowy.
Jej miejsce zajmuje natomiast nowy gatunek politycznej poprawności.
Można czasem odnieść wrażenie, że większym skandalem moralnym jest
niesprawiedliwa ocena stalinowskich intelektualistów niż aktywne
zaangażowanie w budowę komunistycznego systemu. Z tajemniczych
względów etykieta "komuniści" nie jest tak kompromitująca
jak obelżywe miano "dekomunizatorzy". Nawet niskie pobudki
tych pierwszych wydają się ciekawsze i głębsze od pobudek tych
drugich, którzy nierzadko zresztą bywają demaskowani jako faktyczni
dziedzice zsowietyzowanej mentalności. Jeśli nawet nie są po prostu
miernotami i karierowiczami, to dają się kierować albo mściwością,
albo afektowanym moralizmem, a już z pewnością znajdują
się w stanie umysłowego oszołomienia. W tej bowiem sprawie
śmiało można popisywać się pryncypialnością ocen. W cenie jest
składnia pozbawiona urody koniunktiwu.
Gwoli zachowania poczucia rzeczywistości warto jednak przypomnieć
banalną prawdę. Czy się to komu podoba czy nie, intelektualne oszołomstwo
mierzy się w Polsce w "Krońskich" nie w "Rydzykach".
Złożoną w polskim Sčvres miarę najgroźniejszych chorób duchowych
XX wieku stanowi właśnie historia zaangażowania intelektualistów
w ideologię zbrodniczego przecież systemu. To wtedy wyznaczono
punkt maximum na rodzimej skali fanatyzmu, niszczycielskiego bezrozumu i moralizatorskiej
afektacji. Ponieważ zaś idzie o obłęd tak wśród intelektualistów
rozpowszechniony, popychający ich do działań niemądrych, obłęd,
który dotknął również kilku umysłów wybitnych - to nie tylko warto,
ale trzeba wreszcie rozpocząć poważne badania nad jego przyczynami,
przebiegiem i konsekwencjami. Tylko solidne badania mogą odebrać
chleb paparazzim i definitywnie zamknąć
epokę niedomówień.
Uogólnienia i ogólniki
"Znak" to bodaj jedyne miejsce, w którym w poważnej
dyskusji spotykają się osoby o tak różnych poglądach, jak Ryszard
Legutko, Jerzy Szacki, ks. Józef Tischner, Wojciech Roszkowski,
Dariusz Gawin czy abp Józef Życiński. Niestety, dyskusja w "Znaku"
podziela istotną słabość toczonej w Polsce debaty. To bodaj
jedyny spór dotyczący wydarzeń historycznych, w którym dość
konsekwentnie stroni się od empirii. Dotyczy to zarówno tych, którzy
- jak abp Życiński - stanowczo przeciwstawiają się "banalizacji
zła", jak i tych, którzy - jak ks. Józef Tischner - skłonni
są osnowę powojennej tragedii określić mianem "konfliktów między
złudzeniami". Niepisane prawo głosi, że w tej sprawie
do faktów odwołują się głównie oszołomy. Dlatego w publikowanych
na łamach miesięcznika tekstach znajdziemy bardzo niewiele wydarzeń,
cytatów, liczb czy dat. Jest to w istocie dość szczególne,
jeśli pamiętać, że dyskusję toczą rzetelni znawcy naukowego warsztatu,
a jej przedmiot nie leży poza obszarem czasu i przestrzeni.
Niestety, w wielu przypadkach więc dyskusja porusza
się w zaklętym kręgu niemożliwych do zweryfikowania ogólników.
Gdy Jerzy Szacki różnicuje typy zaangażowania, pokpiwając z tezy,
że "w ciemnej nocy ťimperium złaŤ wszystkie koty były tak samo
czarne", czytelnicy na próżno będą czekać na ujawnienie podstaw
proponowanych rozróżnień, i to zarówno jakościowych, jak i,
o dziwo, ilościowych. Choć tezy sugerują odniesienie do znanych
powszechnie wydarzeń, do oczywistości, których nie warto nawet przypominać,
to obawiam się, że jedną z istotnych przyczyn tego tonu jest
wątła i nieusystematyzowana baza przedstawianych twierdzeń.
Ucieczka od faktów dobrze służy projektowaniu własnych wyobrażeń,
źle - poważnej debacie. Bez solidnej bazy empirycznej trudno o solidne
uogólnienia, a stawiane tezy są po prostu niemożliwe do zweryfikowania.
Nie sposób pisać o problemie "intelektualiści a faszyzm",
omijając nazwiska Heideggera czy Schmitta, nie zająknąć się ani
słowem o tym, co napisali, co i gdzie wygłosili, czy protestowali
przeciwko szoah, jaki był ich związek z NSDAP. Tak i w tej
sprawie trudno uciec od nazwisk, przemilczeć treść i polityczny
kontekst publikacji, przebieg karier, nie zadać pytania o stosunek
do ZSRR, niepodległości, walki z Kościołem, zbrodni sądowych,
pokazowych procesów, aresztowań i tortur. Próba zignorowania
tej oczywistości prowadzić musi do skutków tak dziwacznych jak ten,
iż w dyskusji o komunistycznym zaangażowaniu intelektualistów
złożoność powojennych wyborów ilustruje przykład Józefa Kurasia
"Ognia", który z komunistami walczył do 1947 roku.
Wbrew temu, co pisze w swoim artykule Jerzy Szacki,
upieram się, że ciągle wiemy na ten temat niezwykle mało, a obraz
- choć jeszcze niepełny, jest już zmitologizowany. Przyczyny są
dwie: brak solidnych opracowań i ciągle nie dość dobra znajomość
faktów. To drugie dobrze uświadomił opublikowany przez Czesława
Miłosza tom powojennej korespondencji z czołowymi intelektualistami
w kraju. Trudno się dziwić, że książka wywołała tak duży rezonans.
Nie chodzi nawet o to, że korespondencja bezlitośnie odsłania
motywy postępowania nierzadko o wiele mniej subtelne niż urzeczenie
poglądami Hegla. Chodzi o coś więcej - o poglądy. Miłosz
przekroczył pewne tabu - ujawnił język prywatny, którym mówi się
między swymi, język poddany dużo mniejszym rygorom samokontroli.
Listy mówią nam znacznie więcej o wizji celów i dopuszczalnych
środków niż starannie redagowane wypowiedzi oficjalne. Najbardziej
uderzającym przykładem pozostanie korespondencja z Tadeuszem
Krońskim, filozofem, którego wpływów intelektualnych nie sposób
przecenić. Nawet dla powątpiewających w realizm subtelnego
portretu, który w 1958 roku wyszedł spod pióra Leszka Kołakowskiego
("wszyscy w jakiejś mierze stawaliśmy się krońskistami"), lektura listów stanowić musiała głęboki wstrząs.
Moralny patos lewicowo-oświeceniowej tradycji blednie wobec sposobu,
w który filozof zamierza przeorać romantyczne umysły rodaków.
"My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć
racjonalnie bez alienacji" - zapewnia poetę w liście napisanym
z Paryża 7 grudnia 1948 roku, liście, do którego będzie się
musiał odnieść każdy, kto zechce pisać intelektualną historię powojennej
Polski.
Czy trzeba wyjaśniać powody zdumienia, które wywołała publikacja
tego nieznanego wcześniej dokumentu (w ostatnim numerze miesięcznika
"Res Publica Nowa" (nr 1, 2/1999) przywołuje go aż trzech
autorów!). Czy poruszenie nie wynika z faktu, że w najnowszej
historii polskiego rozumu, i to zdaniem wielu rozumu pisanego
przez duże "R", musimy znaleźć miejsce nie tylko dla języka
przemocy, ale dla języka zdrady? Nie wolno chyba zbagatelizować
pytania, czy mamy do czynienia z integralnym elementem "krońskizmu"
czy też jego aspektem akcydentalnym. Mimo bowiem iż ranga pisarskich
dokonań filozofa wydaje się niewielka, to skala jego oddziaływania
każe postawić mu te same pytania, które wielokrotnie zadawano dziełu
intelektualistów związanych z narodowym socjalizmem. Czy to
nie dziwne, że w Polsce z takim zapałem dyskutuje się
książkę Victora Fariasa Heidegger
a narodowy socjalizm, a samo powstanie książki Kroński i komunizm nie wydaje się prawdopodobne?
Problem odpowiedzialności
Nacisk na analizę faktów wydaje się istotny również w trudnej
kwestii odpowiedzialności intelektualistów. Idąc za argumentacją
Leszka Kołakowskiego (patrz esej Intelektualiści,
napisany w 1979 roku), dyskusję na ten temat przyjęło się uważać
za niekonkluzywną. "Za co i dlaczego - pytał Kołakowski
- intelektualiści mieliby być odpowiedzialni w jakimś szczególnym
sensie i inaczej niż inni ludzie?". Wszak ludzie, których
jedyna przewaga polega na sprawności w posługiwaniu się pojęciami,
nie są z tego tylko powodu nieomylni. Jedyną szczególną formą
odpowiedzialności jest zatem odpowiedzialność za dobry użytek ze
słowa oraz, nie tyle nawet za prawdę słów, co za "ducha prawdy",
który obdarza nieufnością wobec własnych poglądów i wyposaża
w zdolność wycofania się z błędów.
Jeśli argumentację tę uznać za dowód, to oczywiście jest
to dowód pozorny - polega bowiem na dowodzeniu tezy założonej. Jeśli
przyjąć taką definicję intelektualisty, która nie zawiera żadnej
odpowiedzialności za prawdę, to, rzecz jasna, nie można go - jako
intelektualisty właśnie - winić za jakikolwiek fałszywy wybór. Powie
ktoś, że jest to powszechna dzisiaj definicja, i nikt - wliczając
w to zainteresowanych - nie wyobraża sobie intelektualisty
na podobieństwo stoickiego mędrca. Zgoda. Oznacza to jednak konieczność
przyjęcia przykrej konsekwencji. Brak odpowiedzialności skutkuje
nie tylko brakiem winy, lecz również zasług. Autorytet mędrca wyrasta
bowiem z odwagi wzięcia odpowiedzialności za prawdę, wymaga
więc zgody na fakt, że za błąd płaci się kompromitacją. Choć oczywiście
przyjemnie byłoby brać odpowiedzialność za dobre wybory, a nie
brać ich za złe, to jednak obawiam się, że wśród znanych moralistów
tylko Sienkiewiczowski Kali bez zastrzeżeń zgodziłby się na takie
postawienie sprawy.
Rzecz jasna, perspektywa, w której intelektualiści zobowiązani
są do, wyższej niż inni, odpowiedzialności wyłącznie za dobre intencje
i umiejętność wycofania się z błędów, ma sens tylko wówczas,
gdy przyjąć - jak czyni to Kołakowski - że są to tylko "bezsilni
producenci słowa". A tu trudno o zgodę. Co prawda,
nikt nie posiada władzy wprowadzania swoich myśli w czyn tylko
dlatego, że jest intelektualistą. Pamiętać jednak należy przynajmniej
o dwóch sprawach.
Po pierwsze, intelektualiści
powinni liczyć się z tym, że ich pomysły miewają praktyczne
skutki. Widać to, gdy mowa o odpowiedzialności za teorie, które
zakładają użycie przemocy. Zdarzało się, że słowa filozofów i pisarzy
inspirowały, a potem tworzyły moralne alibi wielkich, zorganizowanych
zbrodni. Jak wiemy, przemoc "uzasadniona" bywa o wiele
skuteczniejsza od przemocy nagiej. W Polsce żyje jeszcze sporo
ludzi, którym, przy aprobacie myślicieli działających w pełnej
zgodzie z "duchem prawdy", różne rzeczy próbowano
wybić z głów sowieckimi kolbami. Dlatego nawet jeśli tylko
czasem opinie intelektualistów miewają konsekwencje poważniejsze
niż mniemania ludzi innych stanów, o całej sprawie warto myśleć
nieco poważniej.
Po drugie, zdarzają się sytuacje, w jakich społeczna
czy polityczna rola, którą intelektualiści odgrywają ze względu
na przypisywane im umiejętności, faktycznie zwiększa moc sprawczą
ich słowa. Wbrew pozorom, nie dotyczy to tylko, jak chce Kołakowski,
filozofów na dworze oświeconego despoty. Rzecz w tym, że kwestia
odpowiedzialności nie da się oddzielić od wnikliwej analizy roli,
którą polscy intelektualiści odgrywali w systemie stalinowskim.
Istotne jest nie tylko to, co pisano, ale w jakich okolicznościach,
w jakim celu i z jakim skutkiem. Tymczasem istnieje skłonność
do tego, by dyskurs o odpowiedzialności prowadzić tak, jakby
w Polsce nie istniał aparat represji, a władza nie określała
zarówno swoich ogólnych oczekiwań, jak i konkretnych potrzeb
związanych z doraźnymi okolicznościami. Tak się jednak składa,
że uniwersytety nie wisiały w międzygalaktycznej przestrzeni,
a intelektualne potyczki ze złą filozofią, wrogami ludu czy
ciemnotą kleru - mówiąc najostrożniej - odbywały się w tym
samym czasie co działania policji, prokuratury i sądów. Pisanie
- źle, nawet "w duchu prawdy", o kimś, kto jest przedmiotem
prześladowań, tworzy radykalnie odmienną sytuację od krytyki osób
niczym niezagrożonych. Dlatego jeśli nie chcemy prowadzić niekonkluzywnego
sporu o odpowiedzialności "intelektualistów jako takich",
to możliwość pisania o faktach musi odzyskać należne mu prawo
obywatelstwa.
Rodzi się pytanie o rzeczywiste źródło milczenia wokół
polskiej zdrady klerków. Pierwsza odpowiedź wskazuje na tabu towarzyskie.
Wprawdzie jest to zachowanie nieracjonalne jeśli uznać, że mistrzów
poza nazwiskiem nic już nie łączy z ponurą przeszłością - jednak
mieści się w logice każdego, nie tylko polskiego, salonu. Gorzej,
jeśli rację ma Dariusz Gawin, który w zakończeniu swojego eseju
w lutowym numerze "Znaku" pisze: "Lewicowi intelektualiści
nie są zatem skłonni do przemyślenia swego zaangażowania w komunizm
nie tylko dlatego, że czują rodzaj skrępowania wobec błędów młodości
[...] powodem jest także to, że musieliby poddać krytycznej analizie
wiele z tych wątków swego myślenia, które do dzisiaj stanowią
o ich ideowej tożsamości". Odpowiedź na tę wątpliwość
śmiało można uznać za jedno z ważniejszych zadań życia intelektualnego
w Polsce.