Refleksja
nad udziałem intelektualistów w tworzeniu i podtrzymywaniu ustroju
komunistycznego nie pojawia się dzisiaj zbyt często. W krajach komunistycznych
obalenie systemu dokonało się przy znacznym udziale intelektualistów,
co w ich mniemaniu rozgrzeszyło dawne winy. Na temat owego rozgrzeszenia
można dalej toczyć spory, choć niewiele z nich wynika. Coraz więcej
uczestników tamtych zdarzeń odchodzi z grona żywych, a dla tych,
co pozostali, próba wywołania takiej dyskusji staje się co najwyżej
okazją do wybuchów gniewu lub do milczącej wyniosłości. W tej reakcji
bądź to gniewu bądź milczenia uczestniczą nie tylko dawni bohaterowie,
lecz także młodsze pokolenia dzisiejszej elity. Wytworzyło się bowiem
silne poczucie wspólnoty międzypokoleniowej, które sprawia, iż stare
formy środowiskowego tabu nie tracą siły w nowych czasach.
Spróbujmy zastanowić się - wywołując stary
temat - nad sensem głębokiego uwikłania intelektualistów w system.
Miało ono kilka postaci: intelektualiści
system ten wymyślili, dostarczyli mu sankcji moralnej oraz brali
aktywny udział w jego funkcjonowaniu.
Poza obszarem wartym refleksji umieszczam wprowadzenie
komunizmu przez intelektualistów oraz niesprzeciwianie się mu w
formie aktywnej. Nie przyjmuję więc poglądu, iż istnienie wśród
inicjatorów komunizmu "uzbrojonych proroków", a zatem ludzi wykształconych,
którym dane było nadać swoim ideom postać realną, obciąża całą warstwę
intelektualną. Nie zapominajmy, że wszystkie lub niemal wszystkie
większe przedsięwzięcia kierowane są przez elity, a ruch komunistyczny
nie stanowi tutaj wyjątku. Sam fakt znalezienie się we władzach
ruchów komunistycznych ludzi wykształconych i przejętych ideami
nie jest zatem zjawiskiem wyjątkowym. Nie ma również według mnie
uzasadnienia zarzut - formułowany zresztą niezmiernie rzadko - iż
przed długi czas intelektualiści nie sprzeciwiali się czynnie systemowi.
Oczekiwanie, iż to powinni zrobić bierze się z przyjęcia heroicznej
koncepcji ich roli. Założenie takie
jest jednak mocno dyskusyjne; nie można wszak nikomu zarzucać
braku heroizmu, a gdyby taki zarzut postawić, to odnosiłby się on
do wszystkich grup społecznych.
Pretensje wobec intelektualistów nie biorą
się więc stąd, że przez długi czas z komunizmem nie walczyli, ale
że długo okazywali mu publicznie swoją głęboką aprobatę. Jest coś
zagadkowego w fakcie, że ludzie, którzy powinni widzieć trafniej
i przenikliwiej niż inni, ulegli tak kompromitującemu złudzeniu.
Dotyczy to nie tylko poszczególnych jednostek, ale szerokich rzesz
intelektualistów; nie tylko ludzi przeciętnych, ale najwybitniejszych
przedstawicieli sztuki, myśli i nauki; nie przez krótki czas, lecz
przez całe dziesięciolecia; nie tylko intelektualistów krajów podbitych
przez komunizm, ale także w krajach o wielkim zakresie swobód myśli
i działania; nie tylko w stosunku do komunistycznej polityki mieszczącej
się jeszcze w granicach moralnej akceptowalności, ale także w stosunku
do najbardziej zbrodniczych i nieludzkich form tej polityki; nie
tylko w odniesieniu do idei komunizmu, ale do polityki Związku Radzieckiego,
lecz także Chin komunistycznych, Wietnamu Północnego i Kuby, a nawet
Albanii.
Pytanie o przyczyny tego niebywałego zachowania
nie jest błahe, gdyż dotyka ono fundamentalnej słabości nowożytnych
intelektualistów. Zostali poddani ważnej próbie i jej nie sprostali.
Fakt, iż owo pytanie pada coraz rzadziej świadczy o tym, iż intelektualiści
nie są zainteresowani własną kondycją i nie mają ochoty na bolesne
przewartościowanie sensu swojej misji.
I.
System komunistyczny jest dzieckiem intelektualistów
w dużo mocniejszym sensie niż, na przykład, system nazistowski.
Wprawdzie w przypadku ustroju nazistowskiego można wskazać pewne
głębsze filozoficzne źródła, ale akces, jaki zgłaszali doń rozmaici
przedstawiciele zachodniej kultury miał tylko w minimalnym zakresie
charakter intelektualny. Poza Martinem Heideggerem, którego filozoficzne
związki z nazizmem są ścisłe, lecz trudno czytelne, większość tych,
którzy ten ruch poparli kierowała się raczej przekonaniem o końcu
ery parlamentaryzmu, czy wstrętem do istniejącej kultury, niż wiarą
w jakieś idee, które ruch nazistowski reprezentował. Poniekąd można
powiedzieć, iż nazizm był tworem politycznych ideologów i przywódców
ruchu, a nie intelektualistów. Stał się faktem bez ich udziału,
a gdy już zaistniał, tylko część z nich - i to nieliczna - znalazła
w nim alternatywę wobec istniejącego stanu rzeczy.
W przypadku
komunizmu sprawy miały się inaczej. Był to prawdopodobnie - co już
wielokrotnie podkreślano - jedyny nowożytny ustrój od początku do
końca wymyślony przez teoretyków i wizjonerów, a poparcie, jakie
uzyskał było największe, jakie zdobył jakikolwiek ustrój w całych
dziejach ludzkości. Miłość intelektualistów dla komunizmu była poniekąd
miłością do własnego dziecka. Żaden inny system polityczny pod tę
kategorię nie podpadał. Nowożytny republikanizm, podobnie jak nowożytny
system gospodarczy ukształtował się w procesie stopniowych adaptacji,
a refleksja nad nimi nie miała nigdy zasadniczej mocy sprawczej.
Ale to nie wszystko. Koncepcja komunizmu nie wzięła się wszak znikąd,
lecz stała za nią długa refleksja intelektualna i długa tradycja
moralna. Na tę refleksję i tradycję składały się przynajmniej dwa
spokrewnione wątki: pierwszym jest idea rewolucji, a drugim idea
humanizmu. Ta pierwsza wyrażała negatywną ocenę rzeczywistości i
potrzebę zbudowania jej od nowa; ta druga dawała uzasadnienie rewolucyjnemu
przedsięwzięciu stawiając dobro człowieka jako najwyższą wartość,
a jego moc i wiedzę jako rękojmie powodzenia. Obie te idee towarzyszyły
intelektualistom od dawna, towarzyszą nadal i nic nie wskazuje,
by rzeczy miały się zasadniczo zmienić w dającej się przewidzieć
przyszłości. W świecie, gdzie zmarginalizowaniu uległo myślenie
teocentryczne, humanizm wydaje się jedyną ideą moralną, jaka pozostała
do dyspozycji politykom, moralistom i obywatelom.
Niektórzy kwestionują aktualność
pierwszej z tych idei, dowodząc, iż pragnienie rewolucji się wyczerpało,
a my żyjemy dzisiaj w epoce postrewolucyjnej. Pogląd taki uważam
za błędny. Prawdą jest, iż ulega zmianie intensywność ducha rewolucyjnego
oraz jego przedmiot, ale potrzeba radykalnego przekształcenia pozostaje
niezmienna. Różnica między czasami naszymi a epoką przewrotów jest
taka, iż kiedyś wielka transformacja obejmować miała struktury polityczne
i ekonomiczne, natomiast dziś obejmuje ona raczej obyczaje, normy
zachowania i reguły obowiązujące w kulturze. Duch rewolucyjny ma
bowiem głębokie źródła w schematach nowożytności, a schematy te
nie zostały unieważnione. Można zaryzykować tezę, iż rewolucyjność
tkwi w samej istocie myślenia nowożytnego intelektualisty. Nawet
jeśli okazjonalnie słabnie idea rewolucji, a samo słowo nabiera
konotacji nieco wstydliwych, to i tak zmiana raczej niż ciągłość
wydaje się naturalnym punktem odniesienia dla ogromnej części klasy
intelektualnej. Zmiana jest czymś naturalnym i oczywistym, natomiast
ciągłość czymś wyjątkowym, co wymaga uzasadnienia. Ktoś, kto nie
myśli w kategoriach reformy istniejącego stanu rzeczy staje na pozycji
tego, kto akceptuje istniejące zło, dyskryminacje, nierówności i
wiele innych nagannych praktyk.
Przynajmniej od kilku wieków dzieje
się tak, że niemal każda epoka dziełami swoich proroków dokonuje
radykalnego samookreślenia nie tylko ostro odcinając się od epoki
poprzedniej, ale uznając siebie za przełomową w skali ostatecznej.
W każdej epoce widzą więc jej entuzjaści jakiś zasadniczy globalny
przełom, jakiś absolutnie nowy początek, dzięki któremu dzieje ludzkości
będą odtąd wyglądać zupełnie inaczej, a historia - czy to polityczna,
czy duchowa, czy jeszcze jakaś inna - wejdzie w nowy etap. Tak było
w Renesansie, w filozofii kartezjańskiej i w myśli Oświecenia; przesłanie
przełomu głosili romantycy, a przesłanie nowego początku - pozytywiści.
Wejście świata w nowy i wspaniały etap rozwoju przewidywali klasyczni
liberałowie i prorocy kontrkultury. Nawet nasza epoka - pozornie
pozbawiona złudzeń, zwłaszcza złudzenia postępu - też generuje poglądy
o końcu filozofii i metafizyki oraz o nastaniu zupełnie nowej kultury
całkowicie odczarowanej. Wizja komunizmu jako jakościowo nowego
etapu była jedną z wielu takich wizji przełomowych - ani pierwszą,
ani ostatnią - i dobrze mieściła się w tym schemacie myślenia. Od
innych różniła się konkretnością projektu, ale nie odbiegała zasadniczo
śmiałością zamierzenia i przewidywanym zakresem zmian.
Nie chcę przez to powiedzieć, iż w samym radykalizmie
filozoficznym zawierała się potencjalnie aprobata dla komunizmu,
że - innymi słowy - w rewolucyjnym schemacie Kartezjusza, Spinozy
czy Comte'a tkwi jakiś element
odpowiedzialności za masowy akces intelektualistów do komunizmu.
Takie twierdzenie - pomijając, że jest ono historycznie oraz filozoficznie
arbitralne - osłabiałoby odpowiedzialność jednostkową i przypisywałoby
ideom rolę przesadnie sprawczą. Twierdzę jedynie, iż intelektualna
przełomowość, jaką przypisywał sobie niemal każdy prąd umysłowy
nowożytności wytworzył stan ducha, który sprzyjał przychylności
wobec przełomów politycznych i ekonomicznych, a nawet takich przełomów
oczekiwał. Sam radykalizm myślenia oraz przypisywanie własnemu systemowi
funkcji rewolucyjnej nie przynoszą z konieczności zgubnych skutków
praktycznych i nie dają się łatwo przekształcić w program zmiany
rzeczywistości. Można sobie zresztą wyobrazić - a przykładami byliby
tu Kartezjusz, Kopernik i niemała liczba innych myślicieli - iż radykalizm teorii będzie współistniał z
zachowawczością w sferze praktyki. Kiedy jednak taki radykalizm
pojawia się niemal w każdej orientacji, ruchu kulturowym i szkole
myślenia, to wówczas zrodzić się musi podejrzenie, iż mamy do czynienia
nie z przypadkową predylekcją, lecz z rozpowszechnioną skłonnością
nowożytnego umysłu. Nie każdy twórca oczywiście musi być jej poddany,
lecz z racji swojej uporczywości pojawiania liczyć ona może - statystycznie
- na znaczną reprezentację.
O sile idei rewolucji świadczy nie tylko to, że skłaniała
ona liczne rzesze intelektualistów do akceptacji rewolucji październikowej
i jej skutków. Podpisywali się pod nią także - o czym się dzisiaj
rzadko pamięta - krytycy systemu bolszewickiego, co z kolei sprawiło,
iż krytyka ta nie była nigdy zasadnicza i zupełna. Widać to nawet
w najbardziej znanych książkach z tej kategorii, na przykład Gide'a
i Russella; niegdyś stały się środowiskowym skandalem, a później
funkcjonowały jako świadectwo indywidualnej uczciwości i odwagi
autorów, lecz, czytane dzisiaj, okazują się, raczej skromnymi manifestami
zdrowego rozsądku. Uderza w nich przede wszystkim to, iż opatrzone
są niezwykle długą listą zastrzeżeń, które mają wykluczyć wszelkie
nieporozumienia: a to takie, iż autorzy stoją na pozycji obrońców
kapitalizmu, albo potępiają ideę socjalistyczną , albo nie doceniają
śmiałości czynu rewolucyjnego ("Macież wy odwagę Lenina, żeby wszcząć
dzieło nieznane, zburzyć stare i wszcząć nowe?" - jak pytał bohater
Przedwiośnia, książki, której autora trudno przecież zaliczyć do licznego
grona "towarzyszy podróży"). Wypowiedzi krytyczne wobec komunizmu,
które brzmiały czysto i takich zastrzeżeń nie zawierały - takie
jak George'a Orwella - należą do rzadkości. Autorzy radykalnie antykomunistyczni
nie byli traktowani poważnie ("grupa biednych matołków", jak pisał
Miłosz w swoich listach do Wańkowicza). Niekiedy pogardzie towarzyszył
ostracyzm towarzyski (jak w przypadku Arona i Camusa we Francji),
albo wręcz atmosfera pomówień, ośmieszenia i moralnego unicestwienia
(jak w przypadku Whittakera Chambersa).
II.
Drugą ideą obecną w komunizmie i dotąd aktualną jest
moralna idea humanizmu. Komunizm wszak pomyślano i zrobiono dla
ludzi, a nawet - w ostatecznej fazie projektu - dla ludzkości. Jego
praktyczna realizacja skończyła się wprawdzie porażką - tego nikt
dzisiaj nie kwestionuje, choć jeszcze przed kilku dekadami mówienie
o jego porażce stanowiło bluźnierstwo, lub przynajmniej formę moralnego
kapitulanctwa - ale nie upadła ani nie uległa kompromitacji sama
idea humanizmu. Towarzyszyła ona kulturze zachodniej przez ostatnie
kilka stuleci, i nic nie zapowiada jej zniknięcia. Jest to - przy
wszystkich różnicach, jakie dzielą przedstawicieli różnych orientacji
intelektualnych - jedyna idea moralna, która wydaje się wszystkich
lub niemal wszystkich łączyć. W sytuacji załamania się wielkich
systemów filozoficznych, postępującego odczarowania świata oraz
upadku wiary w moralny sens natury idea humanizmu stanowi jedyne
przesłanie, jakiego nie osłabił nowożytny duch zwątpienia.
Jest skądinąd interesujące, że idea humanizmu zachowała
swoją ważność zarówno w czasach triumfującego prometeizmu, jak i
w epokach, w których na człowieka patrzono bez złudzeń, a nawet
ze złośliwością. Pod hasłami humanizmu podpisywali się więc zarówno
myśliciele renesansowi, marksiści,
oświeceniowi progresywiści oraz część romantyków, którzy
widzieli w człowieku istotę zdolną osiągnąć wielkie rzeczy i zająć
miejsce Boga. Podpisywali się pod nim jednak także sceptycy, ironiści
oraz przedstawiciele wszelkich rodzajów redukcjonizmu, dla których
dobro człowieka i ludzkości stanowiło platformę walki z zastanym
porządkiem, zbudowanym według nich, na wielkiej iluzji. Oba te stanowiska
objawiły się w recepcji komunizmu. Mamy więc tam liczne grono wyznawców
prometeizmu wierzących w nieskończony awans człowieka. Mamy jednak
przynajmniej równie liczną grupę ludzi, którzy żadnych takich złudzeń
nie mieli. Ta druga grupa jest, dla interpretatora historii intelektualnej,
bardziej interesująca, gdyż jej obecność wydaje się zagadkowa. Jak
można tłumaczyć entuzjazm dla komunizmu ze strony takich autorów
jak George Bernard Shaw , André Gide, Jean-Paul Sartre, którzy wyznawcami
prometeizmu w żadnym razie nie byli? Jest niezwykłe, iż w gronie
oddanych piewców najbardziej brutalnego reżymu w dziejach znaleźli
się ludzie, którzy zasłynęli jako wyrafinowani demaskatorzy, niepokorni
odszczepieńcy, bezwzględni prześmiewcy, bezkompromisowi tropiciele
wszelkich iluzji, uroszczeń i ideowych mistyfikacji, moralni redukcjoniści,
pesymiści rozczarowani światem i człowiekiem. Wszyscy oni nie tylko
system akceptowali, ale zdawali się przyjmować humanistyczne przesłanie
komunistycznej propagandy.
Skąd się brało takie zachowanie, tego do końca nie
rozumiemy. Istnieje kilka tłumaczeń. O jednym wspomniałem już powyżej.
Humanizm stanowił nie tyle akt głębokiej wiary ideologicznej, ile
platformę walki ze znienawidzonym porządkiem zastanym. Demaskatorstwo
stało się pasją tak wielką, iż zrodziło pewien rodzaj ślepoty pozwalający
ignorować zło nowego systemu. Nienawiść do "starego" była czynnikiem
tak silnym, że brano ją często za oddanie sprawie wyzwolenia człowieka,
a więc humanizmu: Wolteriańska zasada ecrasez l'infâme, wielokrotnie później pojawiająca się pod różnymi
odmianami w wieku dziewiętnastym i dwudziestym (od Ibsena po Girodoux
i Brechta) angażująca całą destrukcyjną potencję twórczą jawiła
się jako łatwo przekładalna - poprzez zwykłe zaprzeczenie - na pozytywną
ideę obrony człowieka. W ten sposób idea humanizmu łączyła się z
ideą rewolucji. Nienawiść do "starego" wyartykułowana w formie postulatu
rewolucji lub jej apologii odbierała humanizmowi jego pierwotny
prometejski sentymentalizm; odtąd humanizm przestawała być domeną
marzycieli i wizjonerów, a stał się trudnym, nawet brutalnym lecz koniecznym zadaniem
do wykonania. Rewolucja bez owej demaskatorskiej pracy intelektualnej
nie byłaby możliwa, a humanistyczny horyzont, jakkolwiek daleki,
dawał jej moralne rozgrzeszenie.
Na ile twórcy wierzyli w to, że ostateczny cel humanistyczny
stanowi moralne usprawiedliwienie dla brutalności rewolucji, a na
ile używali jego tylko jako wybiegu, tego nie wiemy. U różnych autorów
różnie to wyglądało, aczkolwiek pojawiły się głosy, iż ów humanistyczny
horyzont był zwykłą mistyfikacją, gdyż w głębi duszy intelektualistów
fascynowała brutalność rozprawiania się ze "starym" i piękno rewolucyjnego
barbarzyństwa; w Arkadię przyszłego komunizmu jako królestwa człowieka
nikt już - poza kilkoma idealistami - nie wierzył. Dotyczyło to
zarówno autorów zachodnich, którzy z satysfakcją patrzyli na gruntowne
czyszczenie społeczeństwa ze szkodliwych anachronizmów, jak i intelektualistów
polskich, z obrzydzeniem wspominających rzeczywistość przedrewolucyjną;
świat porewolucyjny, przy wszystkich swoich wadach, posiadał tę
zaletę, iż wyzwolono go od nawyków bezrozumu. W sytuacji upadku
wszelkich uroszczeń i iluzji, w sytuacji załamania się tradycyjnych
ideałów moralnych, akt rewolucyjny jawił się jako jedyny sensowny
i realistyczny rodzaj działania politycznego.
Wyjaśnienie takie brzmi przekonująco, ale nie może
być ono do końca prawdziwe. Nie jest więc według mnie prawdą, iż
humanistyczna idea stanowiła wyłącznie pozór. Była ona natomiast
niewątpliwie trudno uchwytna; trudności zaś brały się stąd, iż ów
człowiek, dla którego domagano się komunizmu był rozumiany na wiele
sposobów, a mało kto zadał sobie tyle trudu, by humanizmowi nadać
konkretną treść. Mglistość ideału człowieka była na swój sposób
wygodna. Raz pozwalała wstawiać się za strajkującymi robotnikami,
czy za pozbawionymi ziemi chłopami, innym razem kazała myśleć w
kategoriach ogólnoludzkiego braterstwa; raz człowieka reprezentował
proletariusz, innym razem komisarz, jeszcze innym razem obywatel
sprawiedliwego państwa przyszłości. Przeskakiwanie od konkretu do
abstraktu, od jednostki do klasy społecznej, od teraźniejszości
do przyszłości, od realności do ideału, było zabiegiem nagminnym
i poniekąd nieuniknionym. Humanizm nie mógł się zamknąć w jakiejś
wyraźnej i klarownej formule, bo wyrażał zbyt wiele aspiracji i
celów.
Z drugiej wszakże strony jego jedność nigdy nie była
kwestionowana. Dlatego właśnie idea humanistyczna mogła stanowić
okoliczność rozgrzeszającą zbrodnie systemu komunistycznego, nawet
wówczas gdy były one - wydawałoby się - oczywiste. Ustrój kapitalistyczny
takiego przesłania nie niósł, a w każdym razie ogromna większość
intelektualistów temu zaprzeczała; stąd komunizm w swojej fazie
heroicznej miał w wymiarze ostatecznym wyższość nad kapitalizmem,
nawet jeśli realnie - co niektórzy przyznawali - oferował mniejszy
zakres wolności i nieco niższy poziom rozwoju gospodarczego. Gdy
komunizm upadł, a jego zbrodni nie dało się już w żaden sposób rozgrzeszyć
ani im zaprzeczyć, i gdy mówienie o "nieco niższym" poziomie wolności
i zasobności przechodziło przez usta tylko komunistycznym dinozaurom,
idea humanizmu okazało jeszcze raz swoją skuteczność służąc wykazaniu,
iż system ten nie zasługiwał na całkowite potępienie.
Komunizm nie był dobry - tyle przyznawano - ale w
żadnym razie nie pozwalano go zestawić z faszyzmem. Kiedy w latach
osiemdziesiątych znana amerykańska pisarka - ciesząca się reputacją
wyrafinowanej estetki (co nie przeszkodziło jej kilkanaście lat
wcześniej napisać apologii Wietnamu Północnego) - nazwała komunizm
"faszyzmem z ludzką twarzą", wywołała w swoim środowisku liczne
komentarze, gdyż powiedziała rzecz w tej grupie moralnie niesłychaną.
Coś takiego mogli mówić jedynie zimnowojenni doktrynerzy, natomiast
w ustach Susan Sontag brzmiało to jak intelektualna prowokacja.
Lecz dotyczyło to jedynie części wypowiedzi. Niesłychaną rzeczą
było bowiem zrównanie komunizmu z faszyzmem, natomiast co do tego,
że komunizm z samej swojej istoty ma "ludzką twarz" to wydawało
się myślą mało kontrowersyjną. Podobną reakcję mogliśmy niedawno
obserwować w komentarzach na temat francuskiej Czarnej
księgi komunizmu, gdzie gwałtownie protestowano przeciw stawianiu
na jednej płaszczyźnie obu ustrojów argumentując właśnie przez odwołanie
się do humanistycznego przesłania komunizmu, które choć odległe
od komunistycznej praktyki, ma jednak pewne konsekwencje nobilitujące;
samo źródło moralne pozostało czyste.
Komunizm nie został więc obłożony całkowitą anatemą.
Opory przed jednoznacznym jego potępieniem nie słabną, mimo że trudno
znaleźć dzisiaj obrońców ZSRR, centralnego planowania, łagrów, czy
dyktatury proletariatu . Potępienie to, ilekroć się pojawia, bywa
często warunkowe, gdyż towarzyszy mu oczekiwanie, iż jednocześnie
potępi się inne rzeczy. Formuły tu są różne: "komunistyczny terror
był zły, ale przecież w Ameryce też istniał maccarthyzm"; "w komunizmie
doszło do strasznej degradacji człowieka, ale nie zapominajmy, iż
niemało degradował człowieka dziki kapitalizm"; "w komunizmie były
łagry, ale okrutne obozy organizowali też Anglicy i Belgowie w swoich
koloniach", itd. Takich
zastrzeżeń nikt oczywiście nie formułuje w odniesieniu do faszyzmu.
Nikt nie uzależnia potępienia terroru nazistowskiego czy Oświęcimia
od jednoczesnego potępienia Kołymy; nikt nie żąda, by uznać za nikczemną
dejudaizację kultury III Rzeczy tylko łącznie z taką samą oceną
stalinizacji kultury w ZSRR czy Polsce.
To dwuznaczne stanowisko wobec komunizmu zarysowało
się dawno, właściwie od tego momentu, gdy fakty dotyczące rzeczywistości
komunistycznej nie mogły być już podważone. Ukształtowała się wówczas
postawa, którą nazwano anty-antykomunizmem; anty-antynazizm - dodajmy
- nigdy nie powstał. W jego efekcie postawa antykomunistyczna nadal
postrzegana jako coś nagannego, choć z innych, bardziej tajemniczych
powodów. Poprzednio była ona dyskwalifikująca, gdyż godziła w komunizm
czyli największe osiągnięcie humanizmu. Obecnie nie przestała być
dyskwalifikująca, jakkolwiek tym razem powody raczej insynuowano
niż je formułowano. Pojawiły się i nadal pojawiają sugestie, iż
istnieje jakieś powinowactwo duchowe między komunistą a antykomunistą,
że antykomunizmu trzeba się strzec, bo stanowi on niemal zwierciadlane
odbicie komunizmu. Doszło do sytuacji paradoksalnej: okazało się,
że komunizm był zły, ale niezależnie od tego jak bardzo byłby zły,
antykomunizm nigdy nie był dobry. Ludzie, którzy ulegali komunizmowi
przez długie lata byli wreszcie skłonni przyznać się do błędu,
lecz swój krytyczny impet - pełen hałaśliwej pogardy - kierowali
głównie przeciw antykomunistom. Zjawisko to występowało w skali
masowej na Zachodzie, ale miało ono też swój odpowiednik w Polsce.
Na Zachodzie piętnowano antykomunizm jako formę serwilizmu wobec
własnej władzy, uznając najpewniej, iż poparcie dla amerykańskiej
polityki zagranicznej stanowi okoliczność bardziej kompromitującą
niż popieranie polityki ZSRR, Wietnamu, czy Kuby. Także znaczna
część polskiej inteligencji, potulna wobec reżymu, nawet wówczas
gdy słabł i stawał się własną karykaturą, odnalazła w sobie w nowej
rzeczywistości niezwykłą potrzebę wywyższania się ponad antykomunizm
i antykomunistów. Z jakichś powodów długotrwała apologia ustroju
sprawiedliwości społecznej traktowana jest przez nich jako doświadczenie
cywilizujące, natomiast w antykomunizmie widzą rodzaj barbarzyństwa.
Z licznych przykładów wymienię tylko jeden: tygodnik PolitykaPolityka, niezmiennie - mimo swojej
serwilistycznej przeszłości - trwający w dobrym samopoczuciu i dziś
ostentacyjnie pogardliwy wobec antykomunizmu.
III.
W zachowaniach powyższych zauważamy wyraźne przejawy
grupowego konformizmu, zjawiska dobrze znanego i wielokrotnie opisywanego
w historii intelektualistów jako warstwy społecznej. Przekreślenie
wartości komunizmu oznaczałoby załamanie całej wielkiej mitologii
moralnej, którą przyswoiła sobie - a poniekąd także stworzyła -
liczna rzesza intelektualistów. Stąd ktokolwiek chciał walczyć z
ideą i praktyką komunizmu musiał zmagać się z gęstą siecią mitologicznych
uproszczeń, przesądów i stereotypów, jakie jednoczyły środowisko
intelektualne. Mówiąc po prostu, nie ma zjawiska uwikłania intelektualistów
w komunizm bez zjawiska grupowego konformizmu; nie ma walki z tym
uwikłaniem bez uciążliwego i niewdzięcznego zmagania się z agresywnymi
mitologiami tej klasy. Każdy intelektualista-antykomunista toczyć
więc musiał boje nie tylko z wpływami ideologii partii komunistycznych
i Związku Radzieckiego, ale z liczną rzeszą swojej grupy. Widać
to na przykładzie Orwella, który całe swoje życie przeciwstawiał
się niezdrowej i dusznej atmosferze swojego środowiska w czasach,
kiedy jego presja była szczególnie nieznośna a zakłamanie nie miało
sobie równych.
Podatność na stereotypy klasy intelektualnej to zjawisko
samo w sobie godne analizy, choć wykracza ono poza ramy niniejszego
tekstu. Odnotować trzeba wszakże, że było ono możliwe między innymi
z tego powodu, iż środowiska intelektualne to warstwy mocno zhierarchizowane.
Mówienie o "intelektualistach" jako grupie jednorodnej jest więc
- wypada zauważyć -zawsze uproszczeniem, i to nie tylko w tym sensie,
iż w każdej epoce znajdujemy przykłady ludzi, którzy myśleli samodzielnie,
a flirt z komunizmem, nawet w formie rozcieńczonej, nie był nigdy
zjawiskiem bezwyjątkowym. Jest ono uproszczeniem, ponieważ tak naprawdę
tylko nieliczni z tej grupy tworzą idee, natomiast ogromna większość
mniej lub bardziej wiernie poddaje się dominującym nastrojom. Poważne
błędy popełnione przez wybitne jednostki nie były nigdy przedmiotem
głębszej refleksji prowadzącej ewentualnie do korekty, ponieważ
za tymi błędami szły reakcje naśladowcze o szerokim zasięgu i silnej
presji. Błąd nie ograniczał się więc do kompromitującej wypowiedzi
konkretnego pisarza, malarza czy kompozytora; za nim szły opinie
rozpowszechniane w prasie, materiały dziennikarskie, publicystyka,
recenzje, przewartościowania środowiskowe, polityka wydawnicza,
a nawet system edukacji. Tworzyła się od razu wielka machina ideowa,
która utrwalała pewien rodzaj stereotypu i czyniła go nieczułym
na presje rzeczywistości.
Powstała tutaj
zależność podwójna. Z jednej strony, błędne idee wybitnych jednostek
stały się inspiracją dla wielu intelektualistów średnich i kiepskich,
którzy z tych idei uczynili fakt społeczny. Z drugiej strony, ów
fakt społeczny miał skutki paraliżujące, gdyż utrudniał żywszą wymianę
myśli, a z przyjętych koncepcji czynił oczywistości nie do podważenia.
Dlatego dynamika rozwoju środowiskowych mód intelektualnych, stereotypów
i fascynacji nie pokrywała się z dynamiką zdarzeń historycznych.
Fakty historyczne, na przykład, mogły jednoznacznie świadczyć o
niegodziwości komunizmu, lecz to nie przekładało się automatycznie
na jakiekolwiek zasadnicze zmiany w orientacjach intelektualnych.
Radykalne konwersje z komunizmu na antykomunizm - te, które stały
się głośne - dotyczyły względnie małej liczby osób. Reszta reagowała
raczej konserwatywnie, dokonując skromnych modyfikacji kilku tez,
lecz utrzymując ogólne stanowisko ideowe. Stanowi to swoisty paradoks,
że polityczny radykalizm jako orientacja intelektualna sam nie podlega
radykalnym zmianom, lecz raczej konserwatywnemu ciążeniu do zachowania.
To tłumaczy światopoglądową ciągłość zachodniej klasy
intelektualnej. Charakterystyczne jest więc, iż zmiany w systemie
komunistycznym w latach pięćdziesiątych, które potwierdziły zbrodniczość
systemu (na przykład na dwudziestym zjeździe radzieckiej partii
komunistycznej) miały jedynie krótkofalowy skutek. Już dziesięć
lat później doszło w niemal całym świecie zachodnim do eksplozji
politycznego radykalizmu, gdzie hasła komunistyczne lub quasi-komunistyczne
pojawiły się z całą mocą tak jakby nic wcześniej się nie stało,
a wraz z nimi doszło do nowej fali afektu do Chin, Kuby, Albanii
czy Wietnamu Północnego, do koncepcji jednostronnego rozbrojenia
Zachodu, do historycznego rewizjonizmu aprobatywnego wobec polityki
Związku Radzieckiego, itd. Nie byłoby to możliwe gdyby nie owa machina,
i gdyby nie istniał głęboko zakorzeniony w intelektualnym system
ideowych preferencji. Profesorowie i publicyści przyjęli nowe hasła
jako swoje i łatwo się z nimi utożsamili, mimo że uprzednio sami
nie wykazywali ochoty pójścia na barykady. Gdy już jednak tacy ochotnicy
się pojawili, większość kadry uniwersyteckiej ich poparła, uznając,
iż odżywa, chwilowo uśpiona, tradycja rewolucji w imię ideałów humanistycznych.
To tłumaczy, dlaczego wielkie wydarzenia z historii
komunizmu - a było ich niemało - które ten system kompromitowały,
miały jedynie ograniczony wpływ na obniżenie jego popularności w
sferach intelektualnych. Od procesów moskiewskich i głodu na Ukrainie,
przez pakt Ribbentrop-Mołotow, Katyń, politykę represji w Europie
Wschodniej, tajne przemówienie Chruszczowa, Budapeszt 56, Pragę
68, chińską rewolucję kulturalną, Archipelag Gułag Sołżenicyna,
Afganistan, aż po Solidarność i annus mirabilis 1989 - mamy z jednej strony wykruszanie się rzesz
ortodoksyjnych komunistów wśród zachodniej klasy intelektualnej,
ale z drugiej, utrwalanie się w niej schematów myślenia lewicowego
oraz nasilenie postawy anty-antykomunistycznej. Im bardziej rzeczywista
natura komunizmu stawała się widoczna i trudniejsza do zakwestionowana,
tym więcej powodów znajdowano dla łagodniejszego i życzliwszego
traktowania jego historii i jego teraźniejszości.
Ten proces - wbrew pozorom - nie ma w sobie niczego
zagadkowego jeśli pamiętamy o obyczajowości klasy intelektualnej.
W ścisłym sensie klasa ta nie jest elitą, jeśli pod tym słowem rozumieć
grupę o szczególnych możliwościach umysłowych i artystycznych, posiadającą
wynikające stąd obowiązki wobec całego społeczeństwa. Rzecz nie
tylko w tym, że wybitni twórcy stanowili mniejszość, a przeciętni
- większość. Chodzi o to, że owa większość jest od pewnego czasu
wyjątkowo liczna - i ma tendencję rosnącą - co praktycznie unieważnia
jej elitarny status. Na fali umasowienia edukacji grupa intelektualna
przybrała charakter prawie masowy, daleko wykraczając poza proporcje,
jakie racjonalnie możemy przyznać elicie, czyli pewnej arystokracji
umysłu i wyobraźni. Stąd jej zachowania nie tylko polegają na imitowaniu
poglądów ludzi wybitnych, a więc elity rzeczywistej (nawet jeśli
ta głosi idee błędne), lecz często przypominają zwykłe zachowania
masowe z reakcjami stadnymi, uleganiu dominującym nastrojom, itd.,
tyle tylko, że opatrzone ideologicznym uzasadnieniem. Obyczajowość
klasy intelektualnej da się zatem lepiej wyjaśnić kategoriami socjologicznymi
opisującymi zachowania dużych zbiorowości, niż kategoriami ściśle
intelektualnymi opisującymi związki między ideami. Jej rozmiar jest
w każdym razie na tyle wielki, by wykluczyć zjawisko masowych transformacji
światopoglądowych pod wpływem presji rzeczywistości lub siły argumentacji.
Wielka przewaga liczbowa niższych i średnich warstw tej klasy każe
widzieć w jej zachowaniach - podobnie jak w zachowaniach innych
grup społecznych, takich jak robotnicy, rolnicy, przedsiębiorcy
- utrwalone nawyki, inercję przyzwyczajeń, rutynę, skłonność do
zachowania ciągłości.
Od dłuższego czasu obserwujmy zadziwiającą sprzeczność
między obyczajowością intelektualistów a ich ideologią. Obyczajowość
opiera się na grupowym konformizmie i ciągłości politycznych preferencji,
podczas gdy ideologia głosi pochwałę rewolucji, buntu i kontestacji.
Ta sprzeczność nie bywa dostrzegana i nadzwyczaj rzadko staje się
przedmiotem refleksji. Jej występowanie okazało się jednak nadzwyczaj
korzystne dla recepcji komunizmu. Komunista był zwykle - i nierzadko
nadal jest - kojarzony z postawą buntowniczą, przez co mógł
liczyć na jakiś element sympatii. Jeśli był on członkiem
partii komunistycznej będącej w opozycji, to zasługiwał na sympatię
jako obrońca ludu przeciw niesprawiedliwemu reżymowi. Jeśli sam
był członkiem takiego reżymu, to też nie znajdował się na pozycji
całkowicie straconej: reprezentował wszak - takie było standardowe
tłumaczenie roli przywódców sowieckich - siłę modernizującą zwróconą
przeciw niesprawiedliwym strukturom tradycji. Okazywanie sympatii
komunistom i komunizmowi wydawało się nobilitować również intelektualistów,
gdyż ich samych stawiało w sytuacji buntowników, a w każdym razie
rzeczników sprzeciwu. W komunistach - podobnie jak w anarchistach,
kontestatorach, hunwejbinach, hippisach, czerwonych Khmerach, czy
ekscentrykach - widzieli częściowe urzeczywistnienie własnych pragnień
i odbicie, choćby blade i zdeformowane, własnych ideałów. Ale marzenie
o buncie - rozłożone na głosy licznych i coraz liczniejszych rzesz
intelektualistów, przefiltrowane przez środowiskowe schematy, przez
mieszczańską stabilność egzystencji, przez biurokratyczne struktury
uniwersytetów, mediów czy organizacji, przez koteryjne uzależnienia
i nieformalne związki podległości - zmieniło się w swoje przeciwieństwo
i dało w efekcie intelektualny konformizm. Powstanie komunizmu,
jego trwanie oraz finalny upadek niewiele w tej obyczajowości zmieniły.
IV.
Powyższe uwagi w większości dotyczyły stosunku, jaki
do komunizmu mieli intelektualiści zachodni. Jak dalece różnili
się od nich intelektualiści polscy? Niewątpliwie o różnicy decydowała
sytuacja, w jakiej się znajdowali. Komunizm nie był odległą rzeczywistością,
którą odwiedzało się na zaproszenie reżymowych organizacji kulturalnych
i oglądało z perspektywy stołu zastawionego kawiorem i wódką. Stanowił
on świat realny, którego trudno było nie dostrzegać, nawet przy
wielkim ideologicznym zaczadzeniu. Stąd pytanie o uwikłanie polskich
intelektualistów brzmi nieco inaczej niż pytanie o uwikłanie intelektualistów
zachodnich. Brzmi ono: w jaki sposób intelektualiści polscy mogli
tak głęboko zaangażować się w komunizm skoro jego nędza i niegodziwość
stanowiła ich codzienne doświadczenie?
Na to pytanie, jak wiadomo, istnieją dwie główne odpowiedzi.
Pierwszą z nich udzielił przed półwieczem Czesław Miłosz w swoim
Zniewolonym umyśle, gdzie dowodził, że
aprobata dla komunizmu miała charakter intelektualny. Polska inteligencja,
przekonana o końcu kultury zachodniej, poddała się wierze w konieczność
historyczną, której nieuniknionym urzeczywistnieniem był komunizm.
Innej odpowiedzi udzielili polemiści Miłosza - tacy jak Gustaw Herling-Grudziński
czy Zbigniew Herbert - według których aprobata dla nowego ustroju nie wynikała z
jakiejś intelektualnej formuły, lecz ze strachu przed komunistycznym
terrorem. To strach uaktywnił wszystkie moralne słabości ludzi,
indywidualne i środowiskowe; to on doprowadził do kłamstwa, lizusostwa,
donosicielstwa, kolaboracji oraz moralnej i intelektualnej degradacji.
Zanim przejdziemy do skomentowania każdej z tych hipotez,
zauważmy, iż obie - co oczywiste
- częściowo się wykluczają oraz - co bywa zapoznane - częściowo
ze sobą łączą. Wykluczają się, ponieważ wedle pierwszej intelektualiści
aprobując system nie wiedzieli, czym on naprawdę jest, natomiast
wedle drugiej, doskonale o tym wiedzieli, lecz zostali zmuszeni
do jego apologii. Z drugiej strony obie hipotezy pozostają w ścisłym
związku ze sobą, jako że w przypadku intelektualistów - bardziej
niż w przypadku jakiejkolwiek innej grupy - błąd intelektualny wiąże
się z klęską moralną.
Ten ostatni wątek coraz rzadziej bywa podnoszony;
próbuje się go unieważnić argumentem, iż całe społeczeństwo uległo
komunizmowi, a więc intelektualiści nie ponoszą jakiejś szczególnej
winy. Jest to wszakże argument wadliwy. Łatwo zauważyć, iż czym
innym było kolaborowanie z komunizmem, a czym innym kolaborowanie
z komunistyczną ideologią. Ludzie wstępujący do PZPR-u mogli znajdować,
i często znajdowali schronienie przed ideologią w domu, w rodzinie,
w życiu wewnętrznym. Była to - temu się nie da zaprzeczyć - sytuacja
wysoce demoralizująca, ale z drugiej strony pozwalała zachować psychiczną
higienę i oddzielić na osobisty użytek prawdę od kłamstwa. Robotnicy,
sekretarki, urzędnicy (choć w znacznie mniejszym stopniu nauczyciele)
mogli więc prowadzić dwa życia: jedno zakłamane - publicznie, a
drugie względnie prawdziwe - prywatnie.
Przekleństwem intelektualistów było to, iż mieli tylko jedno
życie. Jeśli ktoś pisał wiersz pochwalny o Stalinie lub przekonywał
publicznie do przyjaźni polsko-radzieckiej, to sprawiał wrażenie,
iż czynił to całym swoim jestestwem. Kto w ten sposób - wkładając
w to całą swoją indywidualność i angażując samą istotą swojego zawodu
opartego na słowie - głosił własnym słowem pochwałę komunizmu, ten
nie mógł mieć drugiego życia. Groziłoby to rozszczepieniem osobowości
i moralnym samounicestwieniem. Intelektualiści oddali więc komunizmowi,
szczerze lub nie, znacznie więcej ze swojej osobowości niż inni
ludzie. Błąd intelektualny okazał się nadzwyczaj kosztowny, gdyż
sytuował ich znacznie niżej od tych, którym mieli przewodzić. Błąd
ten odebrał im nawet ten niewielki margines swobody, jaki zdołali
zachować inni.
Niekiedy próbuje się bronić prokomunistycznych intelektualistów
(pisałem o tym powyżej) dowodząc, iż ich decyzja intelektualna -
aczkolwiek błędna - wynikała ze szczerego humanistycznego odruchu.
Jednak autentyczność odruchu humanistycznego nie stanowi okoliczności
usprawiedliwiającej, gdyż błędna decyzja miała poważny wpływ na
inne grupy społeczne. Intelektualiści i artyści byli jedynymi, którzy
mieli możliwość przeniknąć do życia prywatnego innych ludzi nie
przemocą, ale za ich własnym przyzwoleniem. Przed ideologią Trybuny
Ludu czy radia, przed ogłupiającymi przemówieniami propagandowymi
można było się bronić. Kto wiedział, że komunizm jest przekleństwem
ten oficjalną propagandę po prostu ignorował. Trudniej było bronić
się przed taką propagandą, za którą stały wypowiedzi wybitnych artystów,
pisarzy, czy akademików. Jakaś cząstka geniuszu Tuwima zawarta w
jego serwilistycznych enuncjacjach docierała do umysłów i serc jego
czytelników. To samo dotyczy innych poetów, pisarzy, czy filozofów.
Intelektualiści swoim akcesem do komunizmu wywoływali wśród ludzi
wrażenie, iż w ideologii komunistycznej jest jeszcze jakieś drugie
dno, jakaś głębsza warstwa mądrości, która niczym skarb tkwi pod
ohydą komunistycznej codzienności, i że maluczcy tego świata są
zbyt krótkowzroczni, by go dostrzec.
Grzechy intelektualistów - nawet
jeśli stał za nim wyłącznie błąd intelektualny - nie ograniczały
się do tego, co się działo z nimi samymi, ale także obejmowały to,
co działo się z odbiorcami ich dzieł. Jest dzisiaj w dobrym tonie
chwalenie się - a czynią to zarówno dawni funkcjonariusze komunistyczni
w rodzaju Adama Schaffa, jak i redaktorzy Polityki, jak i obrońcy wybitniejszych postaci naszej kultury - pojedynczymi
aktami niepokory w całej historii realnego socjalizmu, albo dodatnim
saldem w grze z ustrojem komunistycznym. Coraz bardziej umyka świadomości
intelektualistów - zarówno z pokolenia młodszego, jak i starszego
- fakt realnych szkód, jakie duża część z nich wyrządziła w PRL-u
nie tylko polskiej humanistyce czy kulturze umysłowej, ale poszczególnym
ludziom. Owi inżynierowie dusz ludzkich starali się ingerować w
ich życie wewnętrzne, a więc w jedyną sferę, jaka mogła dawać ochronę
tym, którym przyszło żyć w komunizmie. Mieszali w umysłach, siali
wątpliwości, pragnęli przy pomocy swojego autorytetu wybić ludzi
z elementarnej pewności, że zło jest złem a dobro dobrem, i wreszcie,
co nie najbłahsze, odbierali ludziom tę nadzieję, jaka płynie z
wiary, że zło nie może mieć po swojej stronie rzeczników mądrości
i piękna.
V.
Obie hipotezy - Miłosza z jednej strony, a Herlinga
i Herberta z drugiej - zasługują na uwagę poważniejszą niż ta, jaką
im poświęcono; obie mają również niebanalne konsekwencje dla czasów
dzisiejszych. Zacznijmy od pierwszej z nich.
Hipoteza Miłosza - mimo popularności Zniewolonego umysłu - nigdy nie była u
nas przedmiotem poważniejszej dyskusji
i nie próbowano jej zweryfikować. Nie odpowiedziano na pytanie,
jak liczna grupa twórców uległa fascynacji koniecznością dziejową
oraz jak dalece wpłynęło to na stosunek do komunistycznej rzeczywistości.
Książka mniej interesowała polskich czytelników z racji przedstawionej
hipotezy, a bardziej z powodu zawartych tam czterech portretów psychologicznych
polskich pisarzy. Sporo komentarzy wywołała też kategoria "ketmana",
która niewątpliwie nadawała pewnej szlachetności mało chwalebnym
działaniom intelektualistów; kazała w nich widzieć element gry polityczno-intelektualnej,
którą wprawdzie można było przegrać, lecz samo jej podjęcie świadczyło
o wewnętrznym męstwie.
Kłopot z hipotezą Miłosza polega nie tylko na tym,
iż mogą być trudności z jej zweryfikowaniem; wydaje się nawet, iż
bardziej opisuje ona własne duchowe rozterki autora związane z koniecznością
historyczną niż sposób myślenia polskiej inteligencji tamtych lat.
Poważniejszy kłopot tkwi w czym innym. Jeśli uwikłanie w komunizm
wyniknęło z pewnego błędu intelektualnego, to naturalnym byłoby
oczekiwanie jego naprawienia. Innymi słowy, naturalnym byłoby oczekiwanie,
iż analiza tego błędu, a tym samym analiza komunizmu będzie absorbować
znaczną część polskich intelektualistów przez następne lata i stanie
się dla nich ważnym wyzwaniem. Otóż nic takiego się nie stało.
Refleksja nad komunizmem jest w Polsce nikła, a nieliczne książki,
jakie powstały zostały napisane przede wszystkim na emigracji. Jeśli
więc nasi pisarze, artyści i naukowcy popełnili błąd intelektualny
angażując się mocno w komunizm - co jak wiadomo, nie stanowi rzadkości
w tym stuleciu - to rzeczą bardziej zastanawiającą od tego zaangażowania
stanowi niechęć do refleksji nad nim. Namysł nad tym, co się zrobiło
źle stanowi wszak standardową reakcję intelektualną na wszelkie
błędy. A że takie działanie nie zostało podjęte, można domniemywać,
iż polska inteligencja albo nie zgadza się z tezą, iż angażując
się w komunizm popełniła błąd intelektualny, albo nie zrozumiała
jeszcze natury popełnionego błędu.
W świetle powyższego staje się zrozumiałe,
dlaczego doszło w efekcie do rzeczy, która nie przestaje zdumiewać
piszącego te słowa, ale która najprawdopodobniej nie zdumiewa w
Polsce nikogo innego, a mianowicie, że komunizm - wraz ze swoim
politycznym upadkiem - zniknął z horyzontu poznawczego polskich
intelektualistów. Nie tylko nikt się nim nie zajmuje, ale można
odnieść wrażenie, iż doświadczenie komunistyczne w ogóle przestało
pobudzać wyobraźnią myślicieli i artystów; zostało najwidoczniej
uznane za coś zamkniętego, nieinteresującego, wręcz nudnego, treściowo
sterylnego, stosownego jedynie dla umysłów topornych lub obsesyjnych.
Ktoś, kto nie znałby Polski i chciał
na podstawie, na przykład, współczesnej naszej literatury zrekonstruować
zbiorowe doświadczenie ostatnich dekad, ten nigdy by się domyślił,
iż przez niemal pół wieku żyliśmy w ustroju komunistycznym i dopiero
niedawno z nim się rozstaliśmy. Kiedy komunizm istniał, nie było
zewnętrznych warunków do jego analizowania; uniemożliwiała to cenzura,
trudny dostęp do źródeł, itd. Kiedy ustrój upadł, nikt się nim -
poza historykami - nie zajmuje, bo przecież go już nie ma. Co więcej,
pojawiły się za to elementy anty-antykomunizmu, przypominającego
swój zachodni odpowiednik. Polscy intelektualiści, mający inne doświadczenie
niż ich zachodni koledzy, doszli - a przynajmniej niemała ich część - do podobnego stanu ducha, który
pozwala nie tylko unieważnić problem komunizmu, ale stworzyć wokół
rozważań nim atmosferę nieprzychylności i podejrzliwości.
Owo "wybranie przyszłości" przez
dzisiejszych intelektualistów ma jeszcze i tę złą stronę, że wraz
z zarzuceniem analizy błędu intelektualnego tracą oni szansę wniesienia
czegoś istotnego do problematyki fundamentalnej dla całej kultury
zachodniej. Jeśli prawdziwa jest teza o mocnym osadzeniu komunizmu
w dziedzictwie europejskim oraz jeśli, jak sugerowałem powyżej,
duch rewolucji oraz idea humanizmu nadal inspirują współczesne myślenie,
to przez zamknięcie się na analizę intelektualnych związków naszej
kultury z komunizmem polscy autorzy zrezygnowali z uczestnictwa
w ważnym dramacie współczesności lub uznali, że nie mają nic do
powiedzenia. W ten sposób dochodzi do zmarnowania jednego z najbardziej
interesujących poznawczo doświadczeń zbiorowych.
Czasy oczywiście nie są generalnie przychylne takim rozważaniom,
i być może nasi autorzy poddali się dominującej atmosferze oraz
środowiskowym modom. Jakiekolwiek byłyby przyczyny, wypada żałować,
iż niewiele zrobiono dla naświetlenia intelektualnego błędu, a tym
samym, intelektualnych podstaw komunizmu. Książka Miłosza i zawarta
tam hipoteza pozostają praktycznie jedynym liczącym się głosem w
tej kwestii.
Do pewnego stopnia wygodniejsza dla intelektualistów
byłaby hipoteza tłumacząca oddanie komunizmowi strachem i moralnym
upadkiem. W trudnych sytuacjach ludzie zachowuję się często mało
chwalebnie, a gdy warunki wrócą do normy, okazują oni lepszą część
swojego charakteru. Hipoteza ta kompromitowałaby intelektualistów
moralnie - i jak wszyscy, którzy znaleźli się w takiej sytuacji,
mogliby oczekiwać przebaczenia - natomiast nie kompromitowałaby
ich intelektualnie; działali wszak w sytuacji terroru i, zdając
sobie sprawę z niegodziwości ustroju, byli zmuszani do robienia
rzeczy niegodnych. W sytuacji wolności - należy domniemywać - działaliby
inaczej.
Ale na taką interpretację jest jeszcze mniejsza zgoda
wśród zainteresowanych, i to bynajmniej nie z powodu jej oczywistej
słabości. Słabość ta polega na zminimalizowaniu elementu intelektualnego
jako ważnej składowej akceptacji komunizmu; trudno wszak sobie wyobrazić,
by w przypadku intelektualistów taki element pierwotnej akceptacji
był całkowicie nieobecny. Przeczy temu fakt, że komunizm przyjmowali
radośnie twórcy zachodni, którzy żadnemu terrorowi nie byli poddani.
Przeczy temu również inny fakt, a mianowicie że gdy terror zniknął,
nie zniknęła niczym nie wymuszona spontaniczna apoteoza komunistycznej
ideologii. Oczywiście wszystko można tłumaczyć ludzką słabością,
ale nie sposób uwierzyć, by jakiś ładunek pozytywnego zaangażowania
ideowego nie odgrywał roli.
Odrzucenie tej hipotezy wynika z faktu, iż intelektualiści
nie są w ogóle skłonni rozważać swojego postępowania w kategoriach
moralnego upadku i refleksji nad nim. Książki - nieliczne - publikowane
na ten temat i pokazujące moralną małość intelektualnych utrwalaczy
ustroju spotykają się z wyraźną wrogością. Gdy Zbigniew Herbert
w wywiadzie z Jackiem Trznadlem powiedział kilka ostrych słów pod
adresem swoich kolegów za ich postępowanie w okresie minionym, naraził
się niemal całemu środowisku. Pisarze poczuli się dotknięci i byli
oburzeni tak formą jak i treścią wypowiedzi. Można to oczywiście
tłumaczyć psychologicznie, a można także - jak zasugerowałem na
początku niniejszego szkicu - domniemywać, iż sądzą, że ich wcześniejsze
winy zostały odkupione późniejszą postawą oporu wobec komunizmu.
Taki argument w każdym razie - nawet jeśli nie bywa otwarcie wypowiadany
- wydaje się najbardziej stosowny i najmocniejszy.
Istotnie, lata osiemdziesiąte zapiszą się jako chlubna
karta polskich intelektualistów. Środowisko w znaczącej swojej części
nie poddało się stanowi wojennemu w kulturze i w myśleniu, i zaangażowało
w niezależną działalność edukacyjną oraz wydawniczą. W tych czasach
dość ponurych życie intelektualne, stając się bastionem oporu, wzmacniało
duchowo tych, którzy w jakiś sposób z niego korzystali oraz dawało
poczucie moralnej regeneracji. Dobroczynne skutki zaangażowania
twórców w kulturę niezależną trudne są do przecenienia. Imponuje
również odwaga ludzi - najpierw nielicznych w latach siedemdziesiątych,
a później w następnej dekadzie coraz liczniejszych - którzy narażając
się na represje sprzeciwiali się ideologii komunistycznej i instytucjom
jej służącym.
Ówcześni krytycy tego środowiska, tacy jak Mirosław
Dzielski i Bronisław Łagowski, dowodzili wszakże, iż opór miał przede
wszystkim charakter moralny - wręcz moralistyczny - a w mniejszym
stopniu wiązał się z intelektualną samodzielnością i poważnym ruchem
myśli. Nie zrodził on w każdym razie wielu doniosłych osiągnięć
pozwalających wniknąć w istotę komunizmu. Moralne odrzucenie - odruch
niewątpliwie autentyczny - korzystało w warstwie intelektualnej
z idei, które stworzyli myśliciele zachodni (od Hanny Arendt do
Alaina Besançona), nie wnosząc do nich, poza siłą przeżywania żywiącą
się uproszczeniami, żadnych nowych treści. Owa siła przeżywania
- która miała mieć skutki oczyszczające - była prawdopodobną przyczyną
nie tylko oburzenia na wypowiedź Herberta, ale w ogóle na gniewne
reakcje, jakie się wówczas pojawiły na wzmianki o przeszłym zaangażowaniu.
Już wtedy deprecjonowano jakąkolwiek wartość poznawczą takich rozważań
nazywając je "pornografią".
Hańba domowa, która wówczas się ukazała - a
niedługo także inne książki (na przykład wspomnienia Jacka
Kuronia) - a która miała rzucić pewne światło na cały problem, przyniosła,
mimo obfitości interesującego materiału, pewne rozczarowanie. Niektórzy
z indagowanych autorów odpowiadali - ku osłupieniu części czytelników
- że dostrzegali pewną ciągłość moralną łączącą akt zaangażowania
w komunizm z aktem zaangażowania w opozycję przeciw komunizmowi.
W jednym i w drugim przypadku było to to samo pragnienie niesienia
pomocy człowiekowi, a więc to samo przesłanie humanistyczne. Autorzy
- stawiając tak niezwykłą tezę - najpewniej pomylili poczucie ciągłości
własnej tożsamości z ciągłością moralną swoich czynów. Jeśli szczerze
wierzą, że taka ciągłość by istniała, i opór przeciw komunizmowi
miał za sobą taką samą motywację moralną co komunistyczny entuzjazm,
to nie tylko podważają moralny sens swojej wspaniałej postawy w
latach osiemdziesiątych, nie tylko odrzucają tezę o moralnym upadku
w latach triumfującego komunizmu, ale sugerują, by patrzeć na nich
wówczas nie jak na intelektualistów, ale jak na naiwnych prostaczków,
którzy po prostu chcieli dobrze i nic więcej ich nie obchodziło.
Owa ucieczka od zarzutu moralnego upadku w moralną
naiwność, a więc poniekąd i niewinność, jest nie tylko mało przekonująca,
ale dezawuuje późniejsze dokonania. Przyjmując, że poparcie dla
komunizmu było przypadkową konsekwencją silnej motywacji moralnej,
musimy przyjąć, iż opór przeciw komunizmowi był również przypadkową
konsekwencją tej samej silnej motywacji moralnej. A skoro impuls
oporu przeciw komunizmu i impuls aprobaty komunizmu był tym samym
impulsem humanistycznym, to potwierdza to, co już skonstatowaliśmy
poprzednio: impuls humanistyczny jest nieprzewidywalny i nie ma
gwarancji ku jakim celom zwróci się w przyszłości. Obserwując życie
współczesne, w Polsce i na zachodzie, musimy dojść do wniosku, że
impuls ten w środowisku intelektualistów nie osłabł, a oni sami
mają nadal pełne ręce roboty. Nie wiemy jednak, czy za parę lat,
podtrzymując wierność tej samej motywacji moralnej, będą skłonni
zaaprobować konsekwencje swoich dzisiejszych działań.