Jacek Kloczkowski
Rządy niekonsekwencji?
Władza w polskiej tradycji politycznej
Niewiele kwestii polscy myśliciele
polityczni rozważali równie
chętnie, co problem władzy politycznej. Zmagały się z nim co prawda w różnych
okresach swej historii wszystkie narody i państwa europejskie, ale w przypadku
polskim osiągnął on szczególny stopień komplikacji. Polacy próbowali pogodzić
pragnienie zapewnienia sobie możliwie największej wolności – w zależności od
epoki rozmaicie zresztą pojmowanej – z potrzebą silnych rządów. Znalezienie
równowagi między tymi dążnościami byłoby jednak wielkim wyzwaniem nawet
wówczas, gdyby dotyczyło małego państwa położonego z dala od strategicznych
obszarów Europy, otoczonego przez pokojowo usposobionych sąsiadów. Polska takiego
komfortu nigdy nie miała. Wykształcenie formy rządów adekwatnej do potrzeb,
było więc racją jej bytu.
Gdyby nasi przodkowie lekceważyli
kwestię wolności i podporządkowali wszystko idei silnej władzy, która zapewniłaby
skuteczność w rywalizacji o prym w naszej części Europy, wówczas sprawa
przedstawiałaby się o wiele prościej, choć wciąż musieliby uporać się z
niejednym dylematem w teorii i praktyce politycznej. Polska podążyła jednak w
inną stronę, przez długie okresy swej historii wyprzedzając większość państw
europejskich w rozwijaniu instytucji i praw, których zadaniem było trzymanie w
ryzach władzy, aby nie zagrażała wolności i nie wyrodziła się w tyranię. Tyle
tylko, że owe osiągnięcia miast być powodem do dumy, bladły wobec faktu, że
zarazem często nie radziła sobie ona z presją sąsiadów, którzy dwukrotnie
położyli kres istnieniu niepodległego państwa polskiego, na długie
dziesięciolecia narzucając Polakom swoje rządy.
Udane
początki, ułomna kontynuacja?
Nie sposób oczywiście upatrywać przyczyn naszych niepowodzeń
i nieszczęść wyłącznie w niechęci do silnej władzy. Niemniej jednak to właśnie
w szczególnym polskim do niej stosunku widzieli myśliciele różnych epok
najbardziej charakterystyczny rys polityczności Polaków. Najmniej wątpliwości
pod tym względem budziły zwykle czasy piastowskie. O ile rzeczywistość
ustrojowa I RP bywała piętnowana z wielką pasją, o tyle dokonania Piastów
traktowano zwykle dość zgodnie z dużą atencją, a przynajmniej z wyrozumiałością
dla defektów rodzącego się i rozwijającego w niełatwych realiach państwa.
Największe uznanie dla pierwszych stuleci państwowości polskiej wyrażano w
dyskusjach toczonych w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku. Wielu zabierającym
w nich głos historykom i publicystom politycznym, rząd piastowski jawił się
jako właściwa odpowiedź na ówczesne wyzwania. Miał on się kształtować zgodnie z
mechanizmami typowymi dla najsilniejszych wówczas monarchii europejskich –
także wtedy, gdy wszedł w okres rozbicia dzielnicowego. Skoro Piastowie czynili
z grubsza to samo, co inni władcy tamtych czasów, to nawet jeśli czasem
błądzili, ich ocenę łagodzono wskazywaniem na prawidła epoki. Problemy zaczęły
się, gdy po Unii z Litwą Polska podążyła drogą w tamtych czasach wyjątkową,
więcej wagi przywiązując do instytucji prawnych zabezpieczających wolność, niż
zapewniających silną władzę. Takie stanowisko – wyrażane choćby przez
przedstawicieli krakowskiej szkoły historycznej, Michała Bobrzyńskiego czy
Józefa Szujskiego – spotkało się z wieloma krytykami innych uczestników debaty
o przeszłości Polski, ale kwestionowano przede wszystkim ich opinie na temat I
Rzeczpospolitej, nie negując na ogół pozytywnego oglądu czasów piastowskich[1].
Oceny państwa rządzonego przez
Jagiellonów a później królów elekcyjnych były zatem o wiele bardziej złożone, a
krytyki – zwłaszcza formułowane po upadku I RP – zyskiwały licznych
zwolenników. Wspólną cechą większości opinii na temat władzy politycznej
XV-XVIII wieku było przekonanie – choć
rozmaicie uzasadniane – że w jej teorii i praktyce coś szwankuje. Wielu
myślicieli uważało, że to dobry naród nie miał szczęścia do swych przywódców.
Inni sądzili, że polski charakter narodowy wyraził się w instytucjach
ustrojowych, które nawet niezwykle zdolnym władcom uniemożliwiały prowadzenie
skutecznej polityki. Nawet gdy potęga I Rzeczypospolitej osiągnęła swe apogeum,
czołowi ówcześni myśliciele uważali, że nie jest ona wsparta na stabilnym
fundamencie. Klasycznym przykładem pozostają napomnienia Piotra Skargi,
wypowiadane w okresie, gdy siła państwa polsko-litewskiego zdawała się
gwarantować mu pomyślną przyszłość. Słynny
kaznodzieja symbolicznie wieńczył ciąg ostrzeżeń, formułowanych przez
wielkich poprzedników z XVI wieku – Andrzeja Frycza-Modrzewskiego, Łukasza
Górnickiego czy Wawrzyńca Goślickiego. Nie byli oni zgodni co do tego, w czym
tkwi największe niebezpieczeństwo. Upatrywali go zarówno w rozwiązaniach ustrojowych,
jak i w kulturze politycznej i moralności publicznej. Podkreślali – jak
Goślicki – zalety opartego na idei wolności ustroju Rzeczypospolitej, widząc w
tym przewagę – nie tylko moralną – nad absolutystycznymi rozwiązaniami, ale
zarazem zadawali pytanie, czy jej elity będą potrafiły z niej korzystać.
Dostrzegali – jak Górnicki – dobre strony polskiej niechęci do absolutyzmu, ale
jednocześnie podkreślali, że szła ona zbyt daleko, aż do wręcz paraliżowania
władzy. Ceniąc wyjątkowość Rzeczypospolitej, nie chcieli zmieniać jej na modłę
innych monarchii bądź republik, ale nie traktowali jej jako projektu
skończonego i wolnego od wad.
Władza
silna, ale jaka?
Myśliciele polityczni pochylając się z troską nad
dobrem Rzeczypospolitej, musieli przede wszystkim poważnie zastanowić się nad
tym, jak daleko można się posunąć w reformowaniu państwa w imię jego siły i
trwania. Na ogół nie postulowali radykalnego wystąpienia przeciwko tradycji.
Propozycje wzmocnienia władzy królewskiej w I Rzeczypospolitej nie wykraczały
zwykle poza napomnienia, aby bardziej ją szanować lub sprawniej egzekwować.
Nieliczne projekty uczynienia jej absolutną, nie zyskiwały dużego poparcia. Ich
autorzy – jak Krzysztof Warszewicki w XVI wieku – spotykali się wręcz z
niechęcią. Nie było w tym żadnego paradoksu, ani niekonsekwencji. Polscy
myśliciele nie stawiali prostej alternatywy: albo władza absolutna albo upadek.
Król polski, żeby dobrze rządzić, nie musiał mieć pozycji Ludwika XIV, ani
Henryka VIII. Wystarczyłoby – jak oceniano jeszcze w I RP i w późniejszych jej
analizach – polską próbę umocowania władcy w systemie demokracji szlacheckiej
lepiej przeprowadzić w praktyce. Stąd na przykład częste szczególnie w drugiej
połowie XVIII wieku głosy, że trzeba zadbać o ciągłość egzekutywy między
sejmami, ułomność – jakbyśmy dziś powiedzieli – administrowania i zarządzania
krajem była bowiem zgodnie oceniana jako jeden z głównych powodów jego
słabości.
Najwięcej krytyk spadło wszakże na
instytucję liberum veto, choć nie brakowało stanowczych jego obron, podkreślających,
że najpełniej wyraża ono ideę wolności i równości szlacheckiej. Im gorzej się
jednak w I Rzeczypospolitej działo, tym trudniej było bronić zasady
jednomyślności. Podobnie rzecz się przedstawiała z wolną elekcją. W miarę przybywania
doświadczeń z wyborem królów, rosła niechęć do rozwiązania stosowanego od czasu
pierwszego bezkrólewia po wygaśnięciu Jagiellonów. W publicystyce politycznej
XVIII wieku postulat wprowadzenia dziedziczności tronu był już powszechnie
stawiany. Na ogół wypowiadali go zwolennicy gruntownej przebudowy państwa – jak
Adam Krasiński, Hugo Kołłątaj czy Stanisław Staszic. W odróżnieniu od swych
poprzedników – propagatorów reform z XV i XVI wieku, swe wizje zmian
przynajmniej częściowo wcielili
w życie, znalazły bowiem wyraz w Konstytucji 3 Maja. Kraj musiał jednak dopiero
stanąć na skraju przepaści, aby głosy nawołujące do gruntownej odmiany systemu
politycznego zostały wysłuchane, a ster rządów przejął obóz reform, na krótko
zresztą, gdyż wciąż nie brakowało zwolenników zachowania tradycyjnych praw,
którzy pisali w ich obronie płomienne pisma (jak hetmana Seweryna Rzewuskiego o przewagach tronu elekcyjnego nad sukcesyjnym), a
przede wszystkim czynnie występowali przeciwko zmianom, czego skrajny
przykład stanowiła targowica, uzasadniana wszak troską o wolność i tradycję.
Trudno się nie zżymać na przeciwników reform z I RP, gdy znamy ciąg dalszy
dziejów polskich. Mieli oni jednak zupełnie inne kryteria oceny jakości państwa
i tego, czemu ono powinno służyć. Bronione przez nich tradycyjne instytucje
polityczne Rzeczpospolitej wiązały się przecież nie tylko z klęskami, ale
również – a może przede wszystkim – z bynajmniej wcale nie krótkim okresem
prosperity i potęgi. W dodatku w grę wchodziły także interesy osobiste, zatem
przełamanie starych przyzwyczajeń nie było łatwe, choć z czasem coraz więcej
przemawiało za tym, aby się na to zdobyć.
Sukces reformatorów był więc
połowiczny. Po ponad dwustuletnich staraniach kolejnych pokoleń zwolenników
gruntownych zmian, Konstytucja 3 Maja wreszcie zasadniczo reformowała władzę w
Rzeczypospolitej. Wkrótce państwo przestało jednak istnieć.
Dyskusja o potrzebie reform toczona w
drugiej połowie XVIII wieku i jej zwieńczenie w postaci konstytucji, stanowi
znakomite podsumowanie dla polskich wysiłków poradzenia sobie z władzą polityczną. Trzeba było skrajnego kryzysu państwa,
aby reformatorzy mogli wziąć odpowiedzialność za jego losy i wcielić w życie
przynajmniej niektóre swoje koncepcje. Wcześniej ceniono ich, ale realny
wpływ na kształt Rzeczypospolitej mieli niewielki, nawet jeśli cieszyli się
względami władców i mieli potężnych promotorów w możnowładztwie. Reformatorzy
drugiej połowy XVIII wieku doczekali się chwili chwały, ich dzieło w postaci
Konstytucji 3 Maja przywoływane było później przez myślicieli z różnych obozów
ideowych jako jedno z największych osiągnięć polskiej myśli politycznej,
zwłaszcza że przeprowadzili je bez rozlewu krwi – co na tle rewolucji
francuskiej, jak to podkreślał np. Edmund Burke[2],
zyskiwało szczególną wartość – ale efekty ich wysiłków okazały się bardzo
nietrwałe. Można oczywiście zrzucać całą odpowiedzialność na zaborców i ich
krajowych popleczników, którzy uniemożliwili odbudowę państwa w oparciu o nowe,
zdrowsze zasady. Równie zasadne jest jednak podkreślanie, że gruntowną reformę
przeprowadzono zbyt późno.
Obca,
ale władza
W wieku XIX problem władzy politycznej skomplikował się
jeszcze bardziej. Determinował go, co oczywiste, fakt, że – pomijając krótki
epizod Księstwa Warszawskiego – Polacy pozostawali pod rządami zaborców. Co
gorsza, musieli zmagać się z podziałem między trzy mocarstwa rozbiorowe, które
znacznie się różniły między sobą pod względem porządku prawnego i politycznego,
a także kulturowo i religijnie. Ich ustrój i praktyka polityczna nijak się też
miały do tego, do czego Polacy przywykli. Zerwanie ciągłości władzy było więc
radykalne, zaś adaptacja do zmienionych warunków wyjątkowo złożona.
Długość okresu zaborów sprawiała, że
nie można było trwać w ciągłej opozycji wobec władzy narzuconej. Z drugiej
wszakże strony, współpraca z nią stale budziła kontrowersje. Baczono, aby nie
stała się zbyt ścisła i choćby wbrew intencjom jej zwolenników nie umocniła
obcych rządów, oddalając tym samym perspektywę odzyskania niepodległości. Niekiedy
zaborcy „ułatwiali” nieco polskie wybory w tym względzie, bądź to liberalizując
swą politykę – jak w Galicji od lat 60. – co skłaniało do szukania warunkowego
porozumienia z nimi także środowiska dalekie od ugodowości za wszelką cenę,
bądź to prowadząc działania jawnie Polakom wrogie – jak w dobie radykalnej
germanizacji i rusyfikacji – gdy o zbliżeniu do rządu narzuconego nie było
mowy. Inaczej więc stosunek do władzy zaborczej przedstawiał się w Królestwie
Kongresowym, które do powstania listopadowego cieszyło się – co prawda łamaną
przez księcia Konstantego – całkiem sporą autonomią i miało więcej atrybutów
państwa polskiego niż skłonni jesteśmy teraz pamiętać[3], a inaczej w Kraju
Nadwiślańskim po powstaniu styczniowym, gdy represje rosyjskie osiągnęły
apogeum. Inaczej w zaborze austriackim w pierwszej połowie stulecia, gdy w
polityce Wiednia dominowały tendencje absolutystyczne i centralistyczne, w
duchu józefinizmu, a inaczej w dobie decentralizacji cesarstwa, która
przyniosła Galicji autonomię. Zarazem inaczej przed 1830 rokiem, gdy można było
wierzyć, a nawet mieć ku temu pewne racjonalne przesłanki, że powstaniem da się
odzyskać niepodległość, a inaczej po klęsce zrywu 1863 roku, kiedy nadzieje na
skuteczność insurekcji bez zasadniczej zmiany konfiguracji międzynarodowej
mogli mieć już tylko niepoprawni optymiści albo polityczni fantaści.
Stosunek Polaków do władzy zaborczej
(a także rodaków, którzy w niej partycypowali) zatem ewoluował. Głosy, aby
zrezygnować z narodowych aspiracji, były równie rzadkie, jak postulaty
niezłomnej opozycji. Niewątpliwie odegrała tu istotną rolę fundamentalna zasada
filozofii politycznej – że władza, jakakolwiek by była – jest wspólnocie
politycznej niezbędnie potrzebna. Bez niej nie może ona funkcjonować. Zwykle
było to założenie – stojące u podstaw szukania porozumienia z rządami
zaborczymi – przyjmowane bezwiednie, czy na
poziomie jedynie praktycznym, bez podbudowy teoretycznej. Rzadko
znajdowało bardziej dogłębne uzasadnienie w traktatach politycznych.
Najczęściej zwracali na nie uwagę konserwatyści – przykładem mogą być Paweł
Popiel, Franciszek Kasparek, Józef Kalasanty Szaniawski czy Henryk Rzewuski –
najbardziej ze wszystkich nurtów polskiej myśli politycznej skłonni do
podkreślania znaczenia władzy, jako takiej, dla trwania wspólnoty politycznej.
Nie brakowało głosów, że udział w
rządzie i administracji zaborczej – nie tylko w ramach instytucji autonomicznych,
ale również centralnych, co miało miejsce zwłaszcza w cesarstwie habsburskim[4] – jest dobrą
szkołą polityczną dla Polaków, którzy wreszcie zrozumieją znaczenie władzy i
nauczą się ją sprawować, choćby tylko na poziomie lokalnym. Konserwatyści –
krytycy wad I Rzeczypospolitej – wskazywali nawet na szansę nadrobienia
wieloletnich zaległości w tym względzie: ciężar rządów zaborczych jawił się im
jako wstrząsowa, ale skuteczna terapia po anarchii z najgorszych czasów I RP
(uznanie dla Konstytucji 3 Maja nie zmieniało ogólnej oceny niedomagań państwa
w wieku XVIII). Inne środowiska – szczególnie endecy i demoliberałowie –
stawiały mniej kontrowersyjną tezę, że umiejętności nabyte dzięki partycypacji
w aparacie władzy niemieckiej, austriackiej czy rosyjskiej, przydadzą się, gdy
spełni się największe marzenie Polaków – zostanie wskrzeszone ich państwo.
Biorąc pod uwagę chociażby wkład urzędników z administracji galicyjskiej i
wiedeńskiej w budowę niepodległych struktur po 1918 roku, założenie to można
śmiało uznać za jedno z najbardziej rozsądnych, jakie formułowano względem
położenia narodu w XIX i na początku XX wieku.
Władza
jako rząd dusz
Problem władzy w XIX wieku nie wyczerpywał się wszakże
w zagadnieniu stosunku do rządów zaborczych. Równie skomplikowanym wyzwaniem okazała
się bowiem kwestia przywództwa narodowego. W
I Rzeczypospolitej rzecz przedstawiała się względnie prosto. Rządził –
lepszy czy gorszy – król, wraz z – różnie ocenianą, ale mającą niekwestionowaną
pozycję – szlachtą oraz – dla jednych fundamentem Rzeczypospolitej, dla innych
jej przekleństwem – magnaterią. Wielką rolę odgrywała hierarchia kościelna.
Mieszczanie niewiele znaczyli, polityczną pozycją włościan mało kto się
zajmował. Role były określone. Dyskutowano – także po upadku państwa – czy je
należycie rozpisano, niemniej dopóki I RP istniała, problem przywództwa
narodowego był dość czytelny. Wiadomo było, kto je ma sprawować, osobną kwestią
pozostawało jak to będzie czynić.
W XIX wieku wszystko się zmieniło.
Wpływowe ośrodki życia polskiego funkcjonowały często poza sferą formalnych
instytucji i tradycyjnych hierarchii. Próby uchwycenia steru przywództwa
narodowego z wykorzystaniem struktur zaborców nie przynosiły trwałych
rezultatów, o czym przekonali się Franciszek Drucki-Lubecki i zwłaszcza Aleksander
Wielopolski. Przypadek tego ostatniego jest zresztą wymowny. Margrabia skupił
się na wykorzystaniu realnych instrumentów władzy, lekceważąc sferę symboliczną
przywództwa. Nie zabiegał zbytnio o popularność, a nawet z nią igrał, decydując
się na kilka posunięć – na przykład rozwiązanie Towarzystwa Rolniczego – które
zmobilizowały przeciwko niemu nie tylko radykałów, ale również środowiska
umiarkowane. Dlatego przegrał z kretesem, co podkreślali nawet jego ideowi
sojusznicy[5].
W XIX wieku nie wystarczyło mieć instytucjonalne zaplecze do rządzenia Polakami.
Trzeba było ich także ująć za serce.
Rządzenie narodem bez własnego
aparatu państwowego zmuszało do szukania innych form artykułowania i realizowania
jego woli. Charakterystycznym tego wyrazem była pozycja emigracji po powstaniu
listopadowym. Na kilkanaście lat idee i koncepcje środowisk osiadłych we
Francji, szczególnie w Paryżu, stały się najważniejszym punktem odniesienia w
dyskusjach o tym, co Polacy powinni politycznie czynić. Rychło się jednak okazało,
że ci, którzy zostali w kraju, niekoniecznie są skłonni godzić się, aby o ich
losach decydowano z oddali. Co prawda jeszcze przed powstaniem styczniowym
jeżdżono do Paryża, aby poradzić się, co należy robić w obliczu narastającego w
Polsce napięcia, zaś Adama Czartoryskiego długo traktowano niczym
niekoronowanego króla polskiego, niemniej zasadnicze rozstrzygnięcia zapadały
już na miejscu. Nawet zresztą gdyby kraj chciał uznać pierwszeństwo emigracji,
co w dłuższej perspektywie było założeniem utopijnym, to samo jej wewnętrzne
zróżnicowanie wykluczało spełnianie przez nią roli centrum życia narodowego.
Sygnały płynące z Hotelu Lambert trudno wszak było uzgodnić z komunikatami
formułowanymi na przykład przez Gromady Ludu Polskiego. Emigracja doświadczyła
tego samego, co kraj – radykalnego zredefiniowania warunków artykułowania i
prowadzenia polityki narodowej związanego z dojściem do głosu nowych środowisk
i pojawieniem się nowych idei.
Jeszcze w pierwszych
dziesięcioleciach XIX wieku stare porządki hierarchiczne były kluczowe dla
rozwiązania problemu przywództwa po utracie niepodległości. Dotyczyło to
zwłaszcza Królestwa Kongresowego, w którym Sejm mógł bez oskarżeń o uzurpację
występować jako wyraziciel woli politycznej narodu. Szybko jednak owe stare porządki
poczęto kwestionować. Problem reprezentacji narodu nieposiadającego
niepodległego państwa nałożył się na procesy polityczne i społeczne, które w
ciągu kilkudziesięciu lat zmiotły stare hierarchie i włączyły do świadomego
życia narodowego grupy społeczne dotąd w nim nieuczestniczące albo pozostające
na jego marginesie. W takich warunkach rozegrała się walka o rząd dusz Polaków.
Dwie
legitymizacje
Kto miał decydować o tym, czy i kiedy wzniecić
powstanie? Czy należało podążyć za spiskowcami, czy też wyrzec się ich, a może
nawet wystąpić przeciwko nim w imię uchronienia Polaków przed opłakanym w
skutkach błędem politycznym? Były to prawdziwie dramatyczne wybory, a stali
przed nimi zwłaszcza ci, którzy nie wierzyli w powodzenie insurekcji, ale nie
chcieli uchybić obowiązkom patriotycznym. W 1830 roku powstanie wywołano wbrew
większości ówczesnych elit, ale w obliczu
szansy, jaką stworzyło, zostało ono poparte i uznane za narodowe przez
Sejm. Również w 1863 roku środowiska
umiarkowane przyłączyły się do insurekcji. Decyzję o losach narodu w obu
przypadkach podjęli jednak przede wszystkim odpowiedzialni za przygotowanie i
wywołanie powstań na ogół nieznani szerzej patrioci. Ich pozycja nie wynikała z
dorobku czy zajmowanego urzędu. Odgrywali pierwszoplanową rolę dzięki swej
determinacji, poświęceniu i aktywności, ale posłuch w narodzie dała im idea,
którą reprezentowali: pragnienie odrodzenia ojczyzny[6].
Owa dwoistość legitymizacji – z
jednej strony pochodzącej ze stanowiska w hierarchii społecznej, zakorzenionej
w stosunkach o często wielowiekowych tradycjach, z drugiej związanej z kultem
walki o wolną Polskę i wynikającymi stąd roszczeniami do prawa decydowania o
losie narodu – groziła zresztą podziałem o opłakanych dla wspólnoty politycznej
skutkach. Udało się mu zapobiec, w czym szczególną rolę odegrała idea
niepodległości. Z jednej strony generowała podziały – jedni chcieli powstań,
inni nie – z drugiej łagodziła ich skutki, bowiem pragnienie odzyskania
narodowej wolności zbliżało nawet bardzo odmienne ideowo środowiska, czego
najlepszym przykładem okazało się powstanie styczniowe. Zostało ono wywołane
wbrew konserwatystom, którzy wszakże zdecydowali się je poprzeć. Jak to
tłumaczył jeden z najbardziej znaczących myślicieli tego nurtu – Paweł Popiel –
wobec hasła niepodległości trudno było zachować obojętność i przyglądać się
insurekcji z oddali. Niemałe znaczenie odgrywały oczywiście również względy
praktyczne. Niechciane powstanie można było spróbować pokierować we właściwą
stronę – bądź to by zwiększyć szanse jego powodzenia, na co liczono przez
pierwsze miesiące insurekcji listopadowej, bądź to by ograniczyć straty, co
było głównym przedmiotem troski konserwatystów po styczniu 1863 r. Przede
wszystkim jednak umiarkowani politycy – nie tylko konserwatyści – nie chcieli
oddać steru spraw narodowych we władanie radykałów. Bój o rząd dusz nie
dotyczył bowiem tylko przywództwa w walce o niepodległość, ale także wizji
społeczeństwa i zasad, jakie winny mu przyświecać.
Wiek XIX przyniósł kluczową dla
przyszłości Europy demokratyzację życia społecznego i politycznego. Nawet jeśli
w większości krajów została ona zwieńczona dopiero
w kolejnym stuleciu, to w dziewiętnastym zyskała dynamikę, która przeorała
stare stosunki, włączając do współdecydowania o sprawach narodowych coraz
szersze kręgi. W przypadku polskim demokratyzowanie życia odbywało się w
szczególnych warunkach, albowiem przy braku własnej państwowości. Próbowały z
tego skorzystać rządy zaborcze, usiłując pozyskać sobie włościan: podkreślały,
że to one zniosły a przynajmniej ograniczyły wyzysk ze strony szlachty, a
następnie poczęły przyznawać chłopom prawa polityczne, o jakich wcześniej mogli
jedynie pomarzyć[7].
Przedstawiciele różnych nurtów politycznych zdawali sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, jakie się z tym wiązało. Szczególnie endecy, socjaliści i
ludowcy podjęli wysiłki, aby tożsamość polityczna ludowa i robotnicza
wykształcała się w duchu narodowym. Rząd dusz oznaczał w tym przypadku walkę o
polskość szerokich mas społecznych. Dążenie do wolności, często niewspółgrające
z ideą silnej władzy w czasach I Rzeczypospolitej, tym razem harmonijnie
splotło się ze staraniami o to, aby Polacy mogli rządzić się sami. Dopuszczenie
szerokich mas społeczeństwa do partycypacji w polityce, choćby po prostu przez
elementarne uświadomienie narodowe, rozszerzało sferę wolności indywidualnej,
czyniąc ją znacznie mniej elitarną niż za czasów, gdy polską wolność opiewano w
traktatach politycznych[8].
Było to zaczynem przyszłej masowej podstawy dla władzy politycznej w odrodzonej
Polsce. Można zresztą zaryzykować tezę, że brak własnego państwa znacznie
ułatwił uporanie się z kwestią demokratyzacji, która w wielu krajach wywoływała
wówczas duże zaburzenia. Polaków bardziej jednoczyła – przy wszystkich
zastrzeżeniach, jakie można wprowadzić zważywszy na nierównomierne rozłożenie
świadomości narodowej – kwestia niepodległości niż dzieliła walka o nowy
porządek społeczny[9].
Własna władza jawiła się jako cel, do którego należy dążyć, nie zaś przeszkoda
w realizacji idei głoszonych przez powstałe pod koniec XIX stulecia masowe
ruchy polityczne.
Niepodlegli,
ale podzieleni
Odzyskanie niepodległości ponownie radykalnie zmieniło perspektywę rozpatrywania kwestii władzy
politycznej. Raczej jednak zwiększyło pulę związanych z nią problemów,
niż przyniosło rozwiązanie dotychczasowych dylematów – z wyjątkiem tego najważniejszego: rząd wreszcie stał się polski.
Zagadnieniem pierwszorzędnej wagi okazało się znów fundamentalne, znane
z czasów I Rzeczypospolitej napięcie między dyktowaną położeniem
międzynarodowym Polski potrzebą silnych i skutecznych rządów, a pragnieniem zapewnienia
możliwie największej wolności jej obywatelom. W pierwszym względzie wiele się
nie zmieniło jeśli chodzi o geopolityczne warunki, wobec których trzeba było
zdefiniować politykę zagraniczną państwa i kryteria oceny jego funkcjonowania.
Jak u schyłku I RP, tak i teraz borykano się głównie z położeniem między
Niemcami a Rosją, zwłaszcza w obliczu ich prawdopodobnego antypolskiego
sojuszu. W drugiej kwestii realia były już zgoła odmienne niż w poprzednich
stuleciach. Choć w II RP hierarchiczne stosunki społeczne i polityczne miały
niemałe znaczenie, to zagadnienie wolności rozpatrywano już w zgoła innej
rzeczywistości niż przed wiekiem XX – przy powszechnym prawie wyborczym i
kluczowej roli w życiu państwa ugrupowań odwołujących się do masowej podstawy
społecznej. Zarazem wraz z rozkwitem świadomości narodowej nasilały się
konflikty wynikające z wielonarodowego charakteru państwa polskiego.
Trzeba było odpowiedzieć na pytanie:
komu władza w państwie polskim ma w pierwszej kolejności służyć i jak
definiować w związku z tym jej cele. Starły się dwie wizje Polski, zbyt
odmienne, aby dały się połączyć w jeden projekt polityczny. Nie mogły one też
się uzupełniać. Trudno było bowiem pogodzić program wielonarodowego państwa
polskiego nawiązujący do tradycji I Rzeczypospolitej, z postulatami uczynienia
z Polski państwa narodowego. Obie koncepcje wiązały się z zupełnie innymi modelami
polityki wewnętrznej (zwłaszcza w stosunku do mniejszości narodowych) i
zagranicznej. W całym dwudziestoleciu międzywojennym władza polityczna czyniła
koncesje na rzecz jednej bądź drugiej wizji, żadnej konsekwentnie nie
realizując. Osłabiało to jej pozycję i utrudniało rządzenie państwem. Jeszcze
większe spustoszenie czyniło rozbicie sceny politycznej. Podział na zwolenników
i przeciwników marszałka Piłsudskiego – jak można w uproszczeniu zdefiniować
główną ówczesną oś sporu – wykraczał poza zwykłe ramy konfliktu partyjnego. W
takich warunkach budowanie silnego rządu nie było łatwe.
Jasność
w teorii, chaos w praktyce
Wielu myślicieli podkreślało w II RP, że nie da się
dobrze rządzić państwem, gdy problem władzy rozwiązuje się połowicznie.
Demokracja w ówczesnym wydaniu jawiła się jako pasmo awantur i chaosu, który
przypominał niektórym krytykom anarchię najgorszych lat I RP. Ale też rządy
Józefa Piłsudskiego – a zwłaszcza jego
sanacyjnych następców – nie były konsekwentną dyktaturą, skupioną na
efektywnej modernizacji państwa, osiąganej dzięki możliwościom łamania oporu
przeciwko niezbędnym gruntownym reformom.
Wyrażane w ówczesnej literaturze
politycznej postulaty reform ustrojowych szły znacznie dalej niż w I RP,
częściej też odwoływano się w niej do skrajnych stanowisk. O ile w I RP nawet
śmiali reformatorzy zakorzeniali swe pomysły na gruntowną zmianę w tym, co
zastali, skupiając się raczej na demontażu poszczególnych źle działających
elementów dotychczasowego ustroju, niż głosząc konieczność całkowitego jego
obalenia, o tyle w okresie międzywojennym zwolennicy przebudowy państwa
najchętniej rozpoczęliby ją od samych jego fundamentów. Duch konstruktywizmu –
słabo obecny w minionych stuleciach, wyłączając środowiska radykalnej lewicy –
unosił się nad myślą polityczną II RP, pociągając także niejednego prawicowego
autora. Motywacje były zwykle szlachetne i racjonalne. Skoro państwo źle
funkcjonowało i było zagrożone ze strony sąsiadów, należało temu jakoś
zaradzić. Najprościej założyć, że gruntowna odmiana przyjdzie wraz ze zmianą
rządów – można było ją ograniczyć do wymiany personalnej, jednej ekipy na
drugą, ale to nie dawało gwarancji, że zerwanie będzie należycie radykalne.
Dlatego stawiano postulaty rewolucji ustrojowej. Dość porównać konstytucję marcową
z kwietniową. Proponowały one zupełnie inny model państwa, a co za tym idzie i
władzy. Można co prawda tłumaczyć, że jedną pisano przeciwko Piłsudskiemu,
drugą pod niego, ale to jedynie dodatkowa okoliczność. Za wizjami państwa
wyrażonymi w obu konstytucjach stały poważne przemyślenia i nie można tłumaczyć
ich kształtu wyłącznie atmosferą owych czasów i partykularnymi interesami forsujących
je obozów, choć i one odcisnęły na nich swoje piętno. Rewolucyjność tego okresu
nie była intelektualnie jałowa. Wręcz przeciwnie, chyba nigdy w polskich
dziejach nie opisano władzy od strony ustrojowej równie gruntownie[10].
Mimo wyrazistości myśli politycznej
II RP, władza w latach 1918-1939 była rozdarta pomiędzy skłonnościami do
zamordyzmu a chęcią samoograniczenia się ponad miarę. Tymczasem Polską nie dało
się rządzić, jak pisał Stanisław Estreicher, batem, nie dało się też rządzić
nią w pełni demokratycznie. Być może po prostu zabrakło znowu czasu. Gdyby II
Rzeczpospolita miała za sobą dziesięciolecia względnie pokojowego rozwoju, albo
przeszła przez długi okres zwycięskich wojen, mogłaby ustabilizować się
wewnętrznie i przybrać jeśli chodzi o formę rządów bardziej jednolity
charakter. W naprędce budowanym państwie musiano gorączkowo szukać równowagi
między silną władzą a wolnością, co nie sprzyjało wyborowi optymalnych
rozwiązań. I choć to kwestia dyskusyjna, więcej wskazuje na to, że ich nie
znaleziono.
Czas
wojny – władza w warunkach ekstremalnych
Lata drugiej wojny światowej ponownie ukazały co
stanowi siłę i słabość Polaków, gdy przychodzi im zmagać się z problemem władzy
politycznej. Z jednej strony potrafili oni zorganizować państwo podziemne o
niespotykanej w dziejach Europy skali. Imponująca była nie tylko odwaga tworzących
je ludzi, ale też stopień jego organizacji. Z drugiej wszak strony, trwała
regularna, niekiedy gorsząca walka polityczna, przenosząca w czasy wojenne
konflikty sprzed września 1939 roku. Upadek państwa sanacyjnego był naturalną
okazją do rozliczenia odpowiedzialnych za niego polityków. Czasem jednak chęć
rewanżu za lata tłumienia demokracji i szykanowania opozycji spychała na daleki
plan zagadnienie siły władzy narodowej, znajdującej się przecież w ekstremalnie
trudnym położeniu, potrzebującej zatem przynajmniej częściowego wyciszenia wewnętrznych
sporów.
Jeszcze bardziej dramatyczny wymiar
zyskiwała kwestia odpowiedzialności owej władzy za los narodu. Swe apogeum
osiągnęła ona w decyzji o wybuchu powstania warszawskiego. Krytycy nie
rozpatrywali jej jedynie w kategoriach błędu wynikającego ze złej oceny
sytuacji. Równie istotne było dla nich pytanie, jak daleko można się posunąć w
walce o niepodległość. Uznawali oni często, że decyzja o powstaniu była
przekroczeniem granicy dopuszczalnego wpływu władzy politycznej na jednostki.
Żadna bowiem idea, nawet tak wzniosła jak niepodległość ojczyzny, nie może
oznaczać akceptacji dla nadmiernego szafowania życiem członków wspólnoty
politycznej. Podkreślali to już krytycy powstań dziewiętnastowiecznych, w
odniesieniu do powstania warszawskiego dyskusja na ten temat była jeszcze
bardziej zasadna. Tyle że nie miała ona – bo chyba nie mogła – konkluzji, na
którą zgodziłyby się obie strony sporu, uwikłane w typowo polskie napięcie
między władzą a wolnością jednostki.
PRL
– katastrofa władzy
Zakończenie wojny nie oznaczało niestety początku
epoki, w której Polacy wreszcie doczekaliby się władzy, co do której byliby
zasadniczo zgodni, że odpowiada ich aspiracjom. Albo patrząc na to inaczej: że
wreszcie dowiodą sceptykom, że stać ich na stworzenie rządu silnego, ale
szanującego wolność obywateli. Wypada się bowiem zgodzić z tezą, że na ogół
jakość władzy w danej wspólnocie politycznej, odpowiada owej wspólnoty
zdolnościom i charakterowi[11].
Gdyby pod tym kątem ocenić władzę w PRL, jakiekolwiek kryteria byśmy przyjęli,
oceny byłyby druzgoczące.
Rządy w I i w II RP miały swoje
wady, ale nie trzeba szczególnie wysilać dobrej woli, aby znaleźć także wiele
ich zalet. O rzeczywistości peerelowskiej nie da się tego powiedzieć. Władza
komunistyczna nie dość, że została narzucona narodowi, który przed wojną
zajmował w większości zdecydowanie antykomunistyczną podstawę, to jeszcze
okazała się skrajnie niewydolna. Gdyby problem tkwił wyłącznie w ideologii i
obcej dominacji, obraz nie byłby jeszcze aż tak ponury. Można by bowiem wówczas
przekonywać, że Polacy tak fatalnie się rządzili po 1945 roku wyłącznie z winy
Sowietów i ich popleczników. Byłoby to jednak zbyt prostym tłumaczeniem. Można
– i słusznie – podkreślać wagę masowych wystąpień przeciwko systemowi. Trzeba
docenić, że mimo bardzo trudnych na ogół realiów, Polacy potrafili zadbać o
swoje podstawowe potrzeby bytowe. Państwo jako takie funkcjonowało jednak źle,
a przecież nie wszystkie jego instytucje były obsadzone przez komunistów z
przekonania. Mówi się zresztą, że wiele karier w PRL to nie efekt ideologicznej
wierności koncepcjom Marksa czy Lenina, ale wyraz życiowego pragmatyzmu. Skoro
tak, to można by oczekiwać od owych pragmatyków znacznie wyższego poziomu rządzenia
– także na tych szczeblach administracji, gdzie ingerencja z góry ograniczała
się do ogólnych wytycznych, a o jakości decydowały indywidualne przymioty
poszczególnych urzędników.
W publicystyce politycznej tamtych
lat – tej krajowej, i tej powstającej na emigracji – nie negowano zwykle
konieczności znalezienia pewnych form udziału w rzeczywistości peerelowskiej.
Państwa nie dało się już ignorować – wkroczyło w zbyt wiele dziedzin życia.
Totalna opozycja – podobnie jak w wieku XIX – była postulowana rzadko. Znowu
zastanawiano się, gdzie są granice dobrowolnej współpracy czy przynajmniej
warunkowego porozumienia z władzą, choć zdawano sobie na ogół sprawę, że
lepiej, aby rozstrzygało to życie, a nie publicystyka polityczna. Pryncypialne
antykomunistyczne stanowiska formułowano głównie na emigracji – najbardziej
wyrazistym były rozważania Józefa Mackiewicza, który wszelką uległość
komunistom traktował jako, nawet nieświadome, ich wzmacnianie. Władzę peerelowską
oceniali Polacy zwykle źle, ale nauczyli się z nią żyć, a najczęściej obok
niej.
Znacznie lepiej niż rządzenie
państwem przedstawiała się w PRL sprawa przywództwa narodowego. Podobnie jak w
czasach zaborów, nie mogło się ono ogniskować w instytucjach państwa. W obliczu
komunistycznej indoktrynacji było szczególnie istotne, aby Polacy znaleźli dla
siebie opokę, która nie tylko stanowiłaby wsparcie duchowe, ale też ułatwiała
podejmowanie wyborów politycznych. Stał się nią Kościół, szczególnie w osobach
Stefana Wyszyńskiego i Karola Wojtyły. Oczywiście poszczególne ich decyzje w
relacjach z władzą komunistyczną można kwestionować, ale nie przypadkiem to im
większość Polaków zawierzyło, że przeprowadzą ich przez trudne czasy. Wielką
rolę odegrała również oczywiście Solidarność. Wewnętrzne podziały w jej
kierownictwie były dla ogółu nieczytelne, a przez swą masowość śmiało mogła
przeciwstawiać się wrogiemu społeczeństwu aparatowi władzy. Potężny ruch
społeczny nie generował też – choć propaganda komunistyczna próbowała taki
obraz stworzyć – anarchistycznego chaosu, który groziłby, że sprawy wymkną się
spod kontroli. Polacy stanęli na wysokości zadania, gdy pojawiła się realna
szansa najpierw na wydatne osłabienie, a następnie obalenie rządów komunistycznych.
Niewątpliwie uczestnicy masowych protestów wobec systemu bywali motywowani w
różnoraki sposób. Dla jednych był on kulturowo czymś obcym i wrogim, dla innych
nie spełniał jedynie oczekiwań bytowych. Na pewno wszakże skala wystąpienia
przeciwko władzy peerelowskiej stanowiła odpowiedź na tejże władzy
niekompetencję i brutalność. Był to pierwszy przypadek w naszych dziejach,
kiedy należało cieszyć się, że rząd polski – choć uzależniony od Związku
Sowieckiego – okazał się całkowicie nieudolny, przyspieszyło to bowiem jego
upadek.
III
RP – władza ciągle na dorobku
Po upadku komunizmu wydawało się, że wreszcie przyszedł
czas, aby zająć się teorią i praktyką władzy, wykorzystując bogactwo narodowych
tradycji i unikając starych błędów. Kto tak sądził, okazał się niepoprawnym
optymistą. Większość tradycyjnych polskich wad znowu powróciło, choć w nowym
opakowaniu.
Konstytucja – efekt kompromisu
między zwolennikami silnej egzekutywy, piewcami demokracji w wydaniu
parlamentarnym i pragmatykami, którym forma rządu jest obojętna, byle to oni
czerpali z niej korzyści – sprzyja konfliktom kompetencyjnym i od dawna mówi
się o potrzebie jej zmiany. Rządzenie nie wynika z dalekosiężnej wizji, ale
ogranicza się na ogół do zarządzania i reagowania na kryzysy. Parają się nim
często osoby przypadkowe, o znikomym autorytecie. Życie partyjne ma w sobie
wiele z przysłowiowej staropolskiej anarchii i osłabia władzę. Jej zadania
definiuje się co prawda zupełnie inaczej niż w minionych stuleciach. Przede
wszystkim nie wiąże się jej tak zdecydowanie z samym istnieniem wspólnoty
politycznej (przynajmniej dopóki nie staniemy znowu w obliczu namacalnych
zagrożeń zewnętrznych). Także kwestia wolności jednostki pojawia się w znacznie
mniej dramatycznych kontekstach niż w przeszłości. Zarazem jednak władza
reguluje tak wiele aspektów rzeczywistości i zarządza tyloma sferami naszego
życia, że jej niedomagania nie są bynajmniej błahą sprawą. Polacy niezmiennie
potrzebują silnego rządu – zgodnie z dawną rodzimą tradycją, niewtrącającego
się w życie jednostek, ale stwarzającego stabilne ramy ich życia – i wciąż nie
mogą się go doczekać.
Gdyby prześledzić dyskusje na temat
władzy z minionego dwudziestolecia, okazałoby się, że grono zadowolonych z jej
jakości komentatorów byłoby naprawdę niewielkie. Także sondaże opinii
publicznej ukazują zwykle niskie oceny rządu, parlamentu i innych instytucji,
które składają się na władzę we współczesnym, demokratycznym państwie. Co
prawda, w zgodnej opinii większości w porównaniu z PRL poprawa jest
niewątpliwa, ale spodziewano się bardziej spektakularnej odmiany. Jak to już w
przeszłości bywało, przeciwstawia się niekiedy zły rząd dobremu społeczeństwu.
W takim ujęciu politycy jawią się jako grupa szczególnie niekompetentna i o
niskich walorach etycznych, ale jakby pojawiająca się znikąd, skoro tak
stanowczo odgranicza się ją w ocenach od społeczeństwa. Tymczasem przy demokratycznych
mechanizmach wyłaniania dzierżycieli władzy politycznej współodpowiedzialność
obywateli za jakość rządów jest oczywista. Być może więc ich mankamenty są po
prostu odbiciem tego, na co obecnie nas stać.
Niewykluczone,
że wspomniane defekty władzy – a wszak
to jedynie przykłady – łatwiej byłoby wyeliminować, gdyby nie gwałtowne procesy
społeczne i kulturowe, które przechodzimy. Życiem politycznym rządzą coraz
bardziej reguły demokracji medialnej. Władza
zmienia swoje zadania w miarę postępów integracji politycznej w Europie
i globalizacji, redefiniuje ją także postępująca komercjalizacja kolejnych
dziedzin życia. Gwałtowna rewolucja technologiczna zmienia zupełnie kontekst
jej funkcjonowania. Modernizacja w wymiarze kulturowym dokonuje się w tempie
dotąd niespotykanym. To wszystko sprawia, że nie nadążamy z dostosowaniem
władzy do zmieniających się szybko realiów.
Jedną z okoliczności wysoce
niesprzyjających poważnej refleksji o władzy politycznej w obliczu stojących
obecnie przed nią wyzwań, jest coraz większa niechęć do korzystania z
doświadczeń przeszłości. Ktoś mógłby zauważyć, że skoro realia tak dynamicznie
się zmieniają, to lekcje płynące z historii nie mają już znaczenia. Wbrew
pozorom, analogii jest jednak wciąż bardzo
dużo. Dlatego warto poznać i przemyśleć dzieje borykania się Polaków z
problemem władzy politycznej. Wyciągnięte z nich wnioski mogą okazać się
zaskakująco aktualne i przydatne.
Klarowne
koncepcje, trudne wybory
Podejmując karkołomną próbę podsumowania
kilkusetletnich zmagań Polaków z problemem władzy politycznej, warto przyjąć
założenie, że równie nieuzasadnione jest bezkrytyczne opiewanie ich osiągnięć,
co potępianie w czambuł za niepowodzenia. Wydaje się ono oczywiste, ale jeśli
przeanalizować literaturę polityczną, często bywało spychane na plan dalszy
przez opinie skrajne, przekonujące bądź to o anarchistycznych skłonnościach
Polaków i ich nieumiejętności wypracowania, wprowadzenia w życie i szanowania
zasad dobrego, sprawnego rządu, bądź to gloryfikujące polskie rozwiązania
ustrojowe, upadające – jak twierdzą ich apologeci – jedynie wskutek
niezawinionych okoliczności zewnętrznych. Jest charakterystycznym rysem
polskiej tradycji, że zwykle w praktycznych rozwiązaniach próbowano znaleźć
„złoty środek” między różnymi koncepcjami. Niekiedy okoliczności podpowiadały
bardziej stanowcze kroki, niemniej jako ogólnej zasady podejścia do zagadnień
politycznych, unikania skrajności nie należy pryncypialnie potępiać nawet
jeżeli skutkowało czasem prowadzeniem polityki o wątpliwej skuteczności.
W wypowiedziach
myślicieli politycznych różnych epok owego umiarkowania znajduje się znacznie mniej.
Ich krytyki bądź obrony polskiej rzeczywistości bywały często zaskakująco jednostronne.
Zarazem bardzo wiele spośród tych
wystąpień znamionowało dużą klasę myślenia. Paradoks? Bynajmniej: komplikacja dziejów
Polski, do której sami się oczywiście przyczynialiśmy, powodowała, że myśliciele polityczni niekiedy mogli proponować
– w dobrej wierze i na podstawie kompetentnych analiz – całkiem przeciwstawne wytyczne, co należy czynić.
Jak bowiem należało postąpić w 1830 roku, gdy z jednej strony Królestwo Kongresowe posiadało dużą autonomię
i rozwijało się politycznie i gospodarczo, a z drugiej szanse na powodzenie powstania nie były bynajmniej
iluzoryczne? Co należało doradzić przywódcom polskim latem 1944 roku, gdy rozważali decyzję o powstaniu
warszawskim, mając na względzie z jednej strony setki tysięcy uwięzionych w Warszawie cywili,
a z drugiej perspektywę zajęcia stolicy przez chcących nas pozbawić niepodległości Sowietów?
Jak miał postąpić w 1926 roku Józef Piłsudski, widząc niestabilność polskiej demokracji i
narastającą niemoc państwa, położonego w takim miejscu Europy, gdzie na słabość – jeśli się chce
zachować własną państwowość – pozwolić sobie nie wolno? Co wszakże mieli czynić jego oponenci,
uważający, że Polacy mają prawo decydować o swoim politycznym losie korzystając z demokratycznych
reguł, zaś o polityce Rzeczypospolitej powinni współdecydować reprezentanci różnych opcji?
Jakie rady w sprawach ustrojowych należało dać elitom I RP w chwili jej największej chwały,
gdy wykształcone ewolucyjnie, bez częstych w innych krajach europejskich krwawych walk, instytucje
polityczne zdawały się działać należycie i chronić przed absolutyzmem, który był wbrew
polskiej tradycji?
Praktycznie każdy poważny dylemat
polityczny z dziejów Polski wikłał się w podobne trudne wybory. Nawet z
perspektywy czasu drogi, którymi należało podążyć, nie są wcale oczywiste.
Myśliciele polityczni mogą pokusić się o dawanie odpowiedzi jednoznacznych,
taka jest ich rola. Życie wspólnoty politycznej przewyższa zwykle jednak swą
komplikacją najbardziej wyrafinowane analizy. Tak się właśnie przez kilkaset
lat działo z władzą w polskim wydaniu.
[wstęp do antologii tekstów Polska
czyli anarchia? Władza w polskiej tradycji politycznej, Ośrodek Myśli
Politycznej, Kraków 2009. Autor jest politologiem, członkiem zarządu OMP,
autorem monografii Wolność i porządek. Myśl polityczna Pawła Popiela oraz
twórcą antologii Z dziejów polskiego patriotyzmu i Realizm
polityczny. Przypadek polski]