Fragment książki Bronisława Wildsteina
"Dekomunizacja, której nie było" wydanej
w 2000 r. przez Ośrodek Myśli Politycznej i Księgarnię Akademicką
w serii Biblioteka Myśli
Politycznej
Z dekomunizacją związana jest lustracja, która ma w Polsce
dość burzliwą historię. Po upadku komunizmu powszechne było oczekiwanie,
że akta tajnej policji zostaną w jakiś sposób udostępnione poszkodowanym,
a agenci SB, którzy pełnią publiczne funkcje - napiętnowani.
Zdumienie budziły więc oświadczenia min. spraw wewnętrznych
Krzysztofa Kozłowskiego, który twierdził, że najlepiej byłoby akta
zniszczyć. Już wtedy pojawił się zestaw argumentów, które służyć będą
przeciwnikom lustracji i które powtarzane są do dziś. W skrócie
brzmią następująco.
Akta są niekompletne, gdyż duża część z nich została
zniszczona przez SB. Poza tym akta mogą być (i były, zdaniem
przeciwników lustracji) fałszowane przez funkcjonariuszy. Nie możemy
na ich podstawie uzyskać prawdziwych danych, a poza tym to dość
odrażająca sytuacja, że arbitrami czynimy esbeków (ponieważ to oni
sporządzali akta). Nie jesteśmy zresztą w stanie na podstawie
archiwów ogarnąć złożoności sytuacji, które pchnęły ludzi do takich,
a nie innych zachowań. Tak w ogóle, twierdzą wrogowie lustracji,
agenci byli naprawdę ofiarami, na których przemocą i szantażem
wymuszono współpracę (czyli płatne donoszenie), a więc dlaczego
do ich dotychczasowych cierpień dorzucać mamy jeszcze ujawnienie.
I w ostateczności, dlaczego karać mamy wykonawców, gdy rozkazodawcy
pozostają bezkarni.
Ten ostatni argument brzmi w miarę sensownie, choć razi
hipokryzją w ustach ludzi, którzy zrobili wszystko, aby do sytuacji
takiej doprowadzić. Można przecież odpowiedzieć, że wprawdzie smutne
jest, że nie została przeprowadzona dekomunizacja, jednak brak rozliczenia
jednych nieprawości nie usprawiedliwia braku rozliczenia drugich.
Uznanie agentów za ofiary, zwłaszcza przez ludzi, którzy
ogromną aktywność włożyli w przekonywanie, że diabolizacja PRL
jest nieporozumieniem niesie za sobą jaskrawą niekonsekwencję. Trudno
bowiem wyobrazić sobie większą diabolizację niż uznanie PRL-u za państwo
policyjne, w którym nieomal z każdego funkcjonariusze mogli
zrobić agenta. W uznaniu agentów za ofiary majaczy zresztą cień
specyficznego ultradeterminizmu społecznego, zgodnie z którym
to przestępcy są największymi ofiarami, bo przecież wszystko warunkowane
jest przez układ społeczny, a więc człowiek nie odpowiada za
swoje czyny. W rzeczywistości PRL, jak wszystkie państwa komunistyczne,
był państwem policyjnym, ale rekrutacji do grona donosicieli, jak
zawsze, można było uniknąć. Tak się składa, że trafiali doń ludzie
o określonych dyspozycjach. Odraza do dawnych funkcjonariuszy
policji politycznej (przyznaję: uzasadniona) jakoś nie przeszkadzała
wrogom lustracji wystawiać świadectwa moralności i bratać się
z ich szefami. Nie przeszkadzała im również domagać się pozostawienia
ich jako "fachowców" w policyjnych strukturach nowego
demokratycznego państwa. O brzydkim charakterze funkcjonariuszy
SB przypominają sobie antylustratorzy wyłącznie w odniesieniu
do archiwów, które ci sporządzali na własny użytek. Tymczasem tego
typu archiwa są podstawowym dokumentem we wszelkich historycznych
badaniach.
Inne argumenty (tak jak do pewnego stopnia poprzednie) w dużo
większym stopniu wymierzone być mogą przeciw istnieniu prawa w ogóle.
Żadna ludzka działalność nie jest doskonała, stale więc narażeni jesteśmy
na pomyłki, archiwa nigdy nie są kompletne itd. Tymczasem w systemie
komunistycznym istniała biurokratyczna mania reprodukcji. Wybitny,
nieżyjący już historyk rosyjski, badacz archiwów, Natan Ejdelman trawestował
Bułhakowa, mówiąc: "archiwa nie płoną". Chodziło mu o nagminne
reprodukowanie danych, co pozwala zrekonstruować, wydawałoby się,
nieistniejące już ogniwa. Nie zmienia tego fakt, że w Polsce
na wielką skalę przebiegał proceder niszczenia akt zapoczątkowany
już w połowie 1989 i kontynuowany do końca 1990 roku. Można
jednak mieć o to pretensje do pierwszego niekomunistycznego rządu,
a to wszak apologeci jego polityki są najbardziej zaciekłymi
przeciwnikami lustracji.
Okazało się, że procedury lustracyjne zastosowane w Niemczech
i Czechach były wystarczające do sprawnego przeprowadzenia tego
typu działań. Inna sprawa, że większość mediów w Polsce relacjonowała
je z podziwu godną stronniczością. I znowu prym pierwszeństwa
należy tu się "Gazecie Wyborczej", która z walki z lustracją
uczyniła jeden ze swoich sztandarów. Eksponowanie wyłącznie niejasności
i potencjalnych błędów, a pomijanie pozytywnych rozstrzygnięć
było stałą praktyką przeciwników lustracji.
Proces lustracji nie pociąga za sobą odpowiedzialności kryminalnej,
a więc pomyłki (której prawdopodobieństwo nie jest duże, a możliwość
naprawy znacząca) przynosiła mniejsze konsekwencje niż w wypadku
innego typu pomyłki sądowej.
Natomiast istotne są argumenty za przeprowadzeniem lustracji.
Obok realizacji zasady sprawiedliwości, która byłaby już przyczyną
wystarczającą, pojawiają się racje natury politycznej. Wiadomo, że
funkcjonariusze skopiowali dla siebie pewne dokumenty, i jest
prawie pewne, że ich kopie znajdują się w rękach wywiadu rosyjskiego.
Nieprzeprowadzenie lustracji otwiera ogromne możliwości szantażu wobec
uwikłanych we współpracę z SB polskich polityków. Zresztą w piśmie
"Nie", które robione jest w dużej mierze przez byłych
esbeków, często pojawiały się tego typu materiały. Jakoś to nie dawało
nic do myślenia antylustratorom.
Lustracja ma objąć wyłącznie osoby publiczne, głównie polityków.
W demokratycznym państwie oczywistym prawem wyborcy jest wiedzieć,
na kogo głosuje. Epizod współpracy z organami represji totalitarnego
państwa winien być co najmniej elementem tej wiedzy. Zgodnie z obecną
ustawą lustracyjną, były agent nie traci biernych praw wyborczych.
Musi tylko przedstawić wyborcom również ten fragment swojej biografii.
A poza wszystkim, dostęp do materiałów, które służyły jego
prześladowaniu, powinien być elementarnym prawem obywatela.
Jest coś dwuznacznego w sytuacji, gdy Adam Michnik,
jako członek ad hoc powołanej
w 1990 roku kilkuosobowej "komisji historyków", akta
owe sobie oglądał, a potem wydał decyzję, że lepiej dla społeczeństwa,
aby do akt tych dostępu nie miało.
Wbrew tezom antylustratorów lustracja w Niemczech i Czechach
miała charakter oczyszczający. Okazało się, że z policją polityczną
współpracowała znacząca liczbowo, ale jednak tylko grupa i że
większość była w stanie tej współpracy odmówić. Mówił o tym
wielokrotnie Joachim Gauck. W Polsce natomiast brak lustracji
owocował najdzikszymi plotkami i pomówieniami. Owocował również,
bo musiał, absolutną arbitralnością Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
które zwykle bez uzasadnień odmawiało np. historykom materiałów z okresu
choćby tuż powojennego.
Konsekwencje braku nie tylko lustracji udokumentować może
jeden przykład. Wspomniałem, że podjęte zostało na nowo śledztwo w sprawie
Stanisława Pyjasa zamordowanego przez agentów SB w 1977 roku.
Dwa miesiące później zamordowany został ostatni świadek, który widział
go z obcą osobą. A za kolejne dwa miesiące zginął w tajemniczych
okolicznościach człowiek najprawdopodobniej zamieszany w zabójstwo
Pyjasa.
Śmierć Pyjasa została uznana za wypadek. Śledztwo ponowione
w 1991 roku utknęło z powodu braku dostępu do akt. Co najmniej
rok upłynął, zanim prokuratura otrzymała z ministerstwa materiały
SB. Nie było w nich jednak akt współpracowników SB, ich meldunków
ani fragmentów dokumentów, które mogłyby umożliwić identyfikację agentów.
Prokuratorom nie wolno było esbekom zdawać pytań, które mogłyby owych
agentów zdekonspirować, itd. Ta troskliwość o agentów jest wzruszająca.
W efekcie jednak prokuratura miała związane ręce i musiała
raz jeszcze umorzyć sprawę.
Naciskany przez grupę przyjaciół zamordowanego i media,
które zainteresowały się śledztwem, a w efekcie nawet przez niektórych
polityków i monitowany, aby przekazał wszystkie materiały (zobowiązanym
przecież do tajemnicy śledztwa) prokuratorom, minister Milczanowski
odmówił raz jeszcze. Oświadczył, że osobiście wewnątrz ministerstwa
przeprowadził już dochodzenie i może zapewnić, iż nic ważnego
się w tych materiałach nie znajduje. W 1995 roku został
jednak zobowiązany do udostępnienia w celu śledztwa owych dokumentów.
Okazało się, że na ich podstawie można nie tylko znowu podjąć śledztwo,
ale i wysunąć akt oskarżenia.
Tak więc troska o to, aby nie pojawił się lustracyjny
(i to w bardzo szczególnym sensie) precedens, jest dla wrogów
lustracji wystarczającym powodem uniemożliwienia dochodzenia sprawiedliwości
w wypadku zbrodni.
A to tylko jeden przykład.
Pod koniec maja 1992 roku Sejm podjął uchwałę zobowiązującą
ministra spraw wewnętrznych do ujawnienia tajnych współpracowników
SB, którzy w III Rzeczypospolitej pełnili funkcje publiczne.
Rząd był już wówczas zagrożony upadkiem. Gdy minister Macierewicz
przekazał najwyższym osobom w państwie listę osób, które w archiwach
figurują jako współpracownicy, rząd został odwołany. Wokół sprawy
tej narosło mnóstwo mitów i nieporozumień.
Podstawowym błędem była nieprzemyślana decyzja Sejmu, który
w formie uchwały bez przygotowania jakichkolwiek procedur (w tym
również odwoławczych) narzucił wykonanie lustracji, ze strony zaś
ministerstwa, które przygotowywało się już od jakiegoś czasu do lustracji,
doszło do zaniedbania przygotowania jej prawnych podstaw. Poprzez
pojawienie się wcześniej przecieków w Sejmie można było traktować
lustrację jako element gry o pozostanie przy władzy rządu Olszewskiego.
Pośpiech, z jakim została ona wykonana, motywowany był niepewną
sytuacją rządu i jednoznaczną postawą prezydenta Wałęsy, który
podjął zdecydowane działania przeciw lustracji, znajdując dla nich
spore grono stronników w Sejmie23.
Jednak oskarżenia ze strony przeciwników lustracji, w tym
głównie Lecha Wałęsy, o przygotowanie zamachu stanu przez premiera
Olszewskiego i ministra Macierewicza okazały się absolutną nieprawdą.
Specjalna komisja sejmowa dla zbadania wykonania uchwały lustracyjnej,
której szefem został radykalny przeciwnik lustracji, Jerzy Ciemniewski
z UD, nie znalazła żadnych wykroczeń ani śladów przygotowania
zamachu. Wprawdzie postraszyła enigmatycznie, że: "istnieją podstawy
do rozpatrzenia odpowiedzialności konstytucyjnej" Olszewskiego,
Macierewicza i Naimskiego (wiceministra spraw wewnętrznych),
ale nikogo nie usiłowano nawet do niej pociągnąć. Również nic nie
wykazało śledztwo w tej sprawie, wszczęte przez Prokuraturę Warszawskiego
Sądu Wojskowego, udowodniło natomiast, że wszystkie oświadczenia o postawieniu
w stan gotowości bojowej jednostek MSW były wyssane z palca.
Również pomówieniem okazały się stwierdzenia o świadomym fałszowaniu
list.
Okazało się, że nieuniknione przy tego typu trybie działania
pomyłki są raczej rzadkie. Jedna została od razu skorygowana przez
Macierewicza. Trzy inne rozstrzygnął sąd lustracyjny w 1999 i 2000
roku.
Nie przeszkodziło to jednak w podtrzymywaniu swojej
wersji gazetom zaangażowanym w budowanie legendy "nocy długich
teczek", co było subtelną aluzją do "nocy długich noży",
podczas których Hitler wymordował swoich konkurentów z SA. Adam
Michnik powtórzył wielokrotnie, że w Polsce rządzonej przez Olszewskiego
i Macierewicza nie czuł się bezpiecznie: "nie był pewien,
że kimś budzącym go nad ranem może być tylko mleczarz". Tymczasem
do żadnej próby naruszenia demokratycznego porządku ze strony atakowanego
rządu nie doszło (sprawą zupełnie inną jest ocena jego merytorycznych
dokonań). W tym kontekście stwierdzenia, iż tak się stało, przybierają
znamiona oszczerstw. Szczególnie, gdy są konsekwentnie używane po
dziś dzień i gdy jako pozytywnego punktu odniesienia używa się
"nienagannej" postawy postkomunistów.
Niefortunna
akcja lustracyjna stała się epicentrum walki wewnątrz obozu postsolidarnościowego.
Wzajemne oskarżenia i pomówienia nadwyrężyły i tak nadszarpnięty
autorytet polityków tego obozu i przyczyniły się do sukcesu postkomunistów
w rok później.