Łukasz Warzecha - Czy możliwa jest realistyczna polityka zagraniczna nie na kolanach, czyli o fałszywej interpretacji realizmu


ŁUKASZ WARZECHA

 

 

Czy możliwa jest realistyczna polityka zagraniczna nie na kolanach, czyli o fałszywej interpretacji realizmu

 

 

 

Rozpoczęty niedawno publicystyczny spór[1] o to, co należy nazywać realistyczną polityką zagraniczną, jakie konsekwencje dla Polski ma przyjęcie realistycznego paradygmatu w stosunkach międzynarodowych oraz skontrastowanie ze sobą dwóch wizji międzynarodowej strategii dla Polski – „jagiellońskiej” i „piastowskiej” – każe postawić pytanie, zawarte w tytule: czy możliwy jest realizm nie na kolanach, szczególnie w sytuacji państwa polskiego?

Autor tego artykułu zamierza wykazać, że w przypadku wspomnianego sporu mamy do czynienia z przypadkową lub, co bardziej prawdopodobne, świadomą manipulacją pojęciową. Tę manipulację należy objaśnić i wyeliminować, oczyszczając w ten sposób pole do postawienia naprawdę ważnego pytania o długodystansową strategię zagraniczną Polski.

 

I

Na początek konieczne jest zastrzeżenie metodologiczne. Niniejszy artykuł nie jest tekstem naukowym, ale publicystyczną analizą, posługiwać się więc będzie pewnymi uproszczeniami i skrótami. Dotyczyć one będą również pojęcia kluczowego dla naszych rozważań nad realizmem. Nie będziemy tu czynić rozróżnienia na realizm klasyczny i neorealizm[2]. Przyjmiemy, że pojęcie „realizm” oznacza prąd myślowy, reprezentowany w najdawniejszych czasach przez takich myślicieli, jak Sun Zu[3] czy Tukidydes, później Carl Clausewitz, następnie Hans Morgenthau, aż do neorealistów takich jak Kenneth Waltz. Rozróżnienia pomiędzy klasycznym realizmem a neorealizmem nie mają bowiem dla niniejszej analizy większego znaczenia, zaciemniałyby zatem jedynie obraz.

Na użytek tego tekstu przyjmiemy, że realizm oznacza uznanie następujących założeń:

•  Rzeczywistość międzynarodowa jest ze swojej istoty anarchiczna (Hobbes). Pod warstwą porządku międzynarodowego, generowanego przez prawo czy instytucje, trwa taka sama walka interesów, jak w czasach wojny peloponeskiej czy kardynała Richelieu.

•  Naczelnym kryterium, jakim kierują się racjonalnie postępujące państwa, jest maksymalizacja ich interesu narodowego (pomnażanie dobrobytu, zwiększanie wpływu na rzeczywistość międzynarodową, powiększanie kapitału własnego bezpieczeństwa), przy czym kryterium ostatecznym jest przetrwanie państwa lub w ostateczności narodu.

•  Państwa pozostają najważniejszymi aktorami polityki zagranicznej, podczas gdy instytucje międzynarodowe są stworzoną przez nie nadbudową, której funkcjonowanie należy rozpatrywać przez pryzmat interesów tychże państw, interesów samych instytucji (które oczywiście takie autonomiczne interesy także mogą posiadać) czy też interesów struktur ponadnarodowych, takich jak wielkie koncerny.

•  Państwa, realizując swoje interesy, mogą się posługiwać całą gamą instrumentów – począwszy od „miękkich” środków, opartych na oddziaływaniu kulturalnym czy udzielanej pomocy międzynarodowej, poprzez środki klasycznej dyplomacji, aż po instrumenty militarne.

•  Wszelkie obecne w polityce międzynarodowej odwołania do moralnych powinności, moralnych zobowiązań czy sprawiedliwości należy traktować albo jako retorykę pozbawioną faktycznego znaczenia, albo jako element gry interesów, nieróżniący się w ostatecznym rozrachunku niczym od innych stosowanych środków, takich jak gra zasobami naturalnymi czy własnym potencjałem demograficznym.

Autor pragnie zaznaczyć, że wszystkie wymienione powyżej założenia są mu bliskie i w taki właśnie sposób stara się analizować rzeczywistość międzynarodową.

Podobnie jak skrótowo definiujemy realizm, tak samo możemy na użytek tych rozważań uznać, że w historii stosunków międzynarodowych główny nurt polityki zagranicznej różnych państw można z powodzeniem opisać, godząc się na pewne uproszczenie, pojęciami takimi, jak: realizm, izolacjonizm, idealizm, pragmatyzm (przy czym nie są to wszystko pojęcia z tego samego poziomu). Dla przykładu – polityka zagraniczna Woodrowa Wilsona czy Billa Clintona opierała się na idealistycznych założeniach, podobnie jak propozycje neokonserwatystów za rządów George’a W. Busha (porozumienie narodów w imię pokoju, międzynarodowa interwencja mająca pomóc słabszym bez bezpośredniego interesu interweniującego mocarstwa czy marzenie o stworzeniu narodu od nowa)[4]. Polityka zagraniczna Winstona Churchilla była realistyczna w klasyczny sposób (pragmatyczny sojusz z Sowietami przy braku złudzeń co do cech i dążeń sowieckiego imperium, traktowanie zobowiązań moralnych w sposób czysto instrumentalny, czego doświadczyli m.in. walczący w brytyjskich siłach Polacy). Z kolei dotychczasową politykę administracji Baracka Obamy można opisać jako mieszankę skrajnego pragmatyzmu z idealizmem („reset” w stosunkach z Rosją ze względu na strategiczne interesy USA w rejonie Afganistanu, przesunięcie na daleki plan stosunków z Europą Środkową, a zarazem deklarowanie nadal wierności takim idealistycznym postulatom, jak powszechne rozbrojenie jądrowe)[5].

Spróbujmy w podobny sposób opisać politykę zagraniczną, jaką prowadziła III Rzeczpospolita po roku 1989. Nie jest to proste, odwołać się jednak można do tych jej celów, wokół których już w pierwszej połowie lat 90. powstał szeroki konsens większości sił politycznych: przystąpienia do NATO i wejścia do Unii Europejskiej. (Ów konsens bywa zresztą do dziś wspominany z rozrzewnieniem przez niektórych komentatorów, twierdzących, że i obecnie podobne porozumienie wokół niektórych zagadnień byłoby możliwe, a także pożądane.)

Z jednej strony można by powiedzieć, że przyjęcie owych celów, zwłaszcza pierwszego z nich, było rezultatem realistycznej oceny polskiej sytuacji geopolitycznej. Jeśli jednak przyjrzeć się sytuacji już po przystąpieniu do obu struktur, dostrzeżemy, że wcześniejszy konsens zaowocował niemal całkowitym uśpieniem debaty o polityce międzynarodowej. W efekcie, gdy oba postulaty zostały zrealizowane – pierwszy w roku 1999, drugi w roku 2004 – okazało się, że polskie elity polityczne nie mają pomysłu na to, co zrobić dalej z uzyskanym w ten sposób nowym instrumentem realizacji naszych interesów. Wejście do obu struktur było bowiem traktowane jako cel sam w sobie. Złośliwie można by stwierdzić, iż polską elitę polityczną spotkało niemiłe zaskoczenie, że wraz z naszym przystąpieniem do NATO i UE historia jakoś nie zechciała się skończyć.

Gdyby zatem oceniać na podstawie pierwszego 15-lecia III Rzeczpospolitej, trzeba by powiedzieć, że dominującymi cechami polskiej polityki zagranicznej były niedojrzałość i idealizm. Niedojrzałość przejawiała się w braku debaty. Idealizm – w wierze w koniec historii, który miał nastąpić wraz z włączeniem Polski do międzynarodowych struktur Zachodu i w nieumiejętności lub wręcz niechęci do rozpoznania zawczasu wewnętrznej gry interesów, trwającej
w owych strukturach.

Były też inne przejawy owych dwóch cech – np. podejście do stosunków z niektórymi naszymi sąsiadami. Szczególnie jaskrawie widać to na przykładzie relacji polsko-niemieckich. Po początkowym etapie intensywnego naprawiania stosunków z czasów PRL-u, sprawy nie posuwały się ani o krok dalej. Prym ze strony polskiej wiodła ta część elit, która miała własny interes (często całkiem osobisty, związany z przyznawanymi przez niemieckie fundacje stypendiami czy publikacjami w Niemczech) w kultywowaniu przekonania, że problemy wynikające z historii lub rozbieżnych bieżących interesów gospodarczych są marginalne i istnieją jedynie w umysłach nacjonalistycznie nastawionych mącicieli po polskiej stronie. Taka postawa zaczęła się mścić, gdy władzę w Niemczech objęło SPD, a na czele rządu stanął Gerhard Schröder. Szybko okazało się, że retoryczne deklaracje z początku lat 90. nie zastąpią realnej polityki.

Dziś, w następstwie błędów naiwności i idealizmu, stosunki polsko-niemieckie zawierają cały zestaw potencjalnie wybuchowych elementów, a kreatorzy polskiej polityki zagranicznej najwyraźniej nie mają pomysłu, jak z tego kłopotu wybrnąć[6].

Kolejnym przykładem szkodliwego idealizmu, przemieszanego zresztą z innymi motywacjami, specyficznymi dla rządzącej w danym momencie formacji postkomunistycznej, było całkowicie bezrefleksyjne włączenie Polski przez rząd Leszka Millera w wojnę w Iraku. Jak wiadomo, bliska współpraca ze Stanami Zjednoczonymi w tamtej operacji oraz znalezienie się w mniejszościowym gronie europejskich krajów popierających politykę George’a W. Busha, nie przyniosły nam żadnych wymiernych korzyści, jedynie retoryczne ukłony. Stosunkowo wymiernym skutkiem było natomiast popsucie stosunków z naszymi europejskimi partnerami[7].

Na polskiej polityce zagranicznej ciążyły ponadto przez lata słowa, wypowiedziane niegdyś przez Władysława Bartoszewskiego: skoro panna jest niezbyt urodziwa, niezamożna i bez posagu, musi być wyjątkowo miła, żeby zdobyć sobie adoratorów. Taki sposób patrzenia na własne możliwości

i status zaszczepił części polskich elit na lata kompleks niższości, przejawiający się, w zależności od orientacji politycznej, w relacjach z Europą lub także USA. Na tym podglebiu wyrosła polityka minimalizmu, którą w ubiegłym roku w swoim artykule Lekcje historii, modernizacja i integracja ogłosił oficjalnie minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski.

II

Fakt, iż wewnątrz NATO, a zwłaszcza wewnątrz Unii Europejskiej trwa bezwzględna walka interesów, wywołał w polskiej elicie rządzącej zdumienie, ewentualnie syndrom zaprzeczenia. Z tego otępienia zaczęliśmy się powoli wyrywać dopiero w ciągu ostatnich czterech lat. Wpłynęły na to dwa czynniki.

Po pierwsze – w roku 2005 do władzy doszło Prawo i Sprawiedliwość, które za jeden z głównych punktów swojego programu uznało zerwanie z prowadzeniem polityki opartej na dewizie Władysława Bartoszewskiego. Zerwanie owo miało jednak dość mechaniczny i w dużej mierze jedynie retoryczny charakter. Mimo to można przyjąć, że objęcie urzędu premiera przez Jarosława Kaczyńskiego, a ministra spraw zagranicznych przez Annę Fotygę, zapoczątkowało od tak dawna potrzebną debatę o miejscu Polski w świecie i Europie. Była to debata ułomna i szczątkowa, skazana na uleganie bieżącym politycznym potrzebom. Rząd PiS nie przedstawił żadnej spójnej strategii. Zaznaczył swoją odmienność w sferze polityki międzynarodowej głównie w warstwie retorycznej, nie definiując jednak dalekosiężnych celów polityki poza ogólnikami[8].

Po drugie – od około dwóch lat globalne warunki geopolityczne ulegają coraz wyraźniejszej zmianie. W ogromnym skrócie mówiąc, zmiana ta polega na reorientacji amerykańskiej polityki zagranicznej (utrata zainteresowania Europą, a zwłaszcza naszą jej częścią, przeniesienie uwagi na Daleki Wschód, skrajnie pragmatyczne podejście do Rosji), podjęciu prób restauracji swojej strefy wpływów przez Rosję (przede wszystkim wojna w Gruzji, polityka energetyczna czy propozycja nowej struktury bezpieczeństwa w Europie), przekształceniach instytucjonalnych wewnątrz Unii Europejskiej, tworzących pozory jednolitej polityki zagranicznej (traktat lizboński) oraz coraz głębszej ewolucji niemieckiej polityki zagranicznej i spojrzenia Niemców na własną przeszłość oraz miejsce w świecie i UE[9]. Wszystkie te zmiany są potencjalnie bardzo niekorzystne z polskiego punktu widzenia.

Druga strona sporu politycznego skupiła się na retorycznym odporze, podkreślając zewnętrzne cechy stosowanego przez PiS instrumentarium, takie jak nadmierna konfrontacyjność czy niemające pokrycia w realnych działaniach potrząsanie szabelką. W tej ostatniej ocenie ówczesna opozycja miała zresztą rację. Tak właśnie zachował się rząd Jarosława Kaczyńskiego i związany z obozem PiS prezydent Lech Kaczyński podczas brukselskiego szczytu w drugiej połowie czerwca 2007 r. Prezydent Kaczyński negocjował tam wówczas mandat, na podstawie którego miał zostać ostatecznie uzgodniony traktat, znany obecnie jako lizboński. Przed szczytem prezydent Lech Kaczyński oraz premier Jarosław Kaczyński wielokrotnie zapowiadali, iż celem Polski jest obrona pomysłu głosowania pierwiastkowego w Radzie Unii Europejskiej, którego koncepcja została przygotowana, wraz z przekonującym uzasadnieniem, przez Urząd Komitetu Integracji Europejskiej, a w szczególności przez kierującą nim Ewę Ośniecką-Tamecką oraz prezydenckiego doradcę dr. Marka A. Cichockiego. Podczas szczytu okazało się jednak, że ekipa prezydenta Kaczyńskiego nie jest przygotowana technicznie i organizacyjnie[10] do tak trudnych negocjacji. W efekcie następstwem buńczucznej
i wojowniczej retoryki było przyjęcie rozwiązania niekorzystnego dla Polski w postaci głosowania w systemie podwójnej większości z czasową derogacją, niedającą jednak Polsce prawa weta. Wskutek tego u naszych partnerów powstało przekonanie, że za asertywną retoryką rządzącej ekipy w przyszłości nie będą szły odpowiadające jej działania.

Gdy jesienią roku 2007 nastąpiła zmiana rządu i do władzy doszła koalicja Platformy Obywatelskiej z Polskim Stronnictwem Ludowym, w sferze polityki zagranicznej nastąpiła podobnie mechaniczna zmiana jak dwa lata wcześniej po wygranej Prawa i Sprawiedliwości. Przez wiele miesięcy polityce zagranicznej w wykonaniu lidera PO i Radosława Sikorskiego jako szefa MSZ przyświecała tylko jedna reguła: róbmy wszystko odwrotnie niż nasi poprzednicy.

Rząd Donalda Tuska od początku swojego urzędowania trzymał się trzech zasad. Po pierwsze – w okresie rządów PiS Polska grała za wysoko i niepotrzebnie się srożyła, więc teraz musi pokazywać, iż zna swoje miejsce – czyli takie, jakie wyznaczają nam silniejsi partnerzy. Po drugie – poprzednicy byli uważani za obsesyjnie antyrosyjskich, zatem obecny rząd musi pokazać, że Rosjanie to nasi partnerzy. Stąd koncyliacyjne gesty pod adresem Moskwy, wykonane przez premiera Tuska niemal natychmiast po objęciu urzędu. Poprzednicy byli też „obsesyjnie antyniemieccy”, nowy rząd musi więc na każdym kroku podkreślać przyjaźń z Niemcami. Po trzecie – poprzednicy przywiązywali ogromną wagę do stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, zatem nowy rząd musi okazywać im lekko maskowane lekceważenie, co odbijało się w sposobie negocjowania kwestii instalacji tarczy antyrakietowej na terytorium Polski.

Owe trzy zasady były łatwe do odczytania, za to z exposé ministra spraw zagranicznych oraz udzielanych przez niego wywiadów trudno było wyłowić jakąkolwiek poważną, spójną strategię. Tu królowała doraźność i gładka retoryka[11].

Z czasem jednak nastąpiła wymuszona zmiana. Po obu stronach politycznego sporu pojawiły się szczątkowe elementy teoretycznego podbudowania głoszonej przez nie wizji polityki zagranicznej. W obu obozach powoli krystalizowało się coś na kształt strategicznego planu. W wielkim skrócie obie te wizje można by opisać następująco:

1. Wizja obozu prezydenckiego polega na stworzeniu grupy państw Europy Środkowej, które mają znaczną wspólną część interesów, oraz na energicznym wsparciu europejskich aspiracji Ukrainy i Gruzji. Polska, jako największy gracz regionu, miałaby pełnić rolę motoru tego przedsięwzięcia i pośrednika w relacjach Europy ze wschodnimi sąsiadami. W jaki sposób ta wizja miała być realizowana i jak realizowana była dotąd najpierw przez rząd Jarosława Kaczyńskiego, a następnie przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego – to osobna kwestia.

2. Wizja obozu rządowego, a przynajmniej samego ministra Sikorskiego, została zawarta we wspomnianym wyżej tekście, odczytanym słusznie jako programowy, opublikowanym tuż przed uroczystościami 60-lecia wybuchu II wojny światowej. Tekst ten był frontalnym atakiem na to, co minister Sikorski określał jako „polityka jagiellońska”. W zamian szef polskiej dyplomacji zaproponował „politykę piastowską”.

Ważne jest przy tym, aby pojęć tych nie odnosić do fundamentalnych debat, które toczyły się choćby w kręgach polskiej emigracji po II wojnie światowej, ale odczytywać jako kody dla aktualnej sytuacji w kraju, bo takie znaczenie nadał im dla bieżącej potrzeby politycznej sam Radosław Sikorski. I tak „polityka jagiellońska” oznacza po prostu politykę realizowaną przez obóz prezydenta, „polityka piastowska” zaś – politykę, jaką proponuje szef MSZ.

III

Poza przeciwstawieniem „polityki piastowskiej” „polityce jagiellońskiej”, kluczowe w tekście Sikorskiego jest to, iż szef MSZ deklaruje się niemal otwarcie jako realista. Pisze bowiem: „Nie zaczynajmy od wyrzekania na innych, zastanówmy się, na ile polskie porażki wynikały z naszych błędów i zaniechań. Zejdźmy z martyrologicznego cokołu, zdejmijmy koronę cierniową”[12].

Z wywodu Radosława Sikorskiego wynika, że konsekwencją twardej, niesentymentalnej, realistycznej postawy ma być wybór „polityki piastowskiej” przed „jagiellońską”. To rozumowanie zawiera jednak rażący, fundamentalny wręcz błąd, polegający na pomyleniu środków i celów.

Minister Sikorski stwierdza: Polska nie ma wystarczających środków, aby prowadzić szeroko zakrojoną, „mocarstwową” politykę zagraniczną, czyli taką, jaką proponuje obóz prezydencki. W ten sposób marnujemy nasze szczupłe zasoby, a poprzez dysonans pomiędzy stosowaną retoryką a osiąganymi efektami, narażamy się na śmieszność. Naszą szansą jest skupienie się na Europie i utrzymanie dobrych stosunków z naszymi sąsiadami, głównie Niemcami i Rosją. Mierzmy siły na zamiary.

Powtórzmy: minister spraw zagranicznych uznaje „politykę piastowską” za naturalną konsekwencję przyjęcia realistycznego podejścia do stosunków międzynarodowych, „politykę jagiellońską” zaś za niebezpieczny idealizm, oparty na fałszywej ocenie naszych możliwości i sił. Innymi słowy, według szefa polskiej dyplomacji instrumenty mają wyznaczać nam cele, jakie możemy zrealizować.

Minister Sikorski trafnie definiuje sytuację, stwierdzając, iż dziś nasze siły, zasoby i możliwości są ograniczone, a koniunktura geopolityczna coraz słabsza. Dochodzi jednak do mylnych wniosków. Gdyby uciec się do obrazowej (dosłownie) przenośni, Radosław Sikorski zachowuje się jak ktoś, kto dostaje cenny i piękny, ale ciężki obraz i stwierdza, że nie ma pod ręką odpowiedniego haka, aby go powiesić na ścianie. W związku z tym wyrzuca obraz na śmietnik, a w jego miejsce, na małym haczyku, wiesza tandetną reprodukcję, bo do jej powieszenia miał akurat pod ręką narzędzia.

To oczywiście absurd – w takiej sytuacji trzeba poszukać właściwego haka, pojechać po niego do sklepu, może chwilę poczekać na odpowiednie narzędzia, tymczasem stawiając obraz na podłodze. Brak dopasowanego haka na pewno nie jest powodem, aby cenny obraz wyrzucać. A to właśnie proponuje nam Radosław Sikorski oraz podobni do niego pseudorealiści. Marek A. Cichocki trafnie określił takie podejście polityką minimalizmu[13]. Można by również użyć określenia „polityka kompleksu niższości”.

Powiedzmy zatem wyraźnie: akceptacja realistycznego spojrzenia na stosunki międzynarodowe nie oznacza w żadnym wypadku minimalizowania strategicznych celów
z powodu krytycznej oceny posiadanych w danym momencie środków
. Państwo powinno wyznaczać sobie dalekosiężne, ambitne cele adekwatnie do swoich trwałych i stosunkowo powoli zmieniających się w czasie atutów, takich jak rozmiar, położenie geograficzne, demografia, potencjał gospodarczy, zasoby naturalne. Następnym etapem powinna być realistyczna ocena posiadanych w danym momencie możliwości oraz aktualnych okoliczności zewnętrznych i wewnętrznych. Te czynniki niemal nigdy nie pozwalają realizować maksimum zakładanych strategicznych celów, co jednak nie oznacza, że należy z tych celów rezygnować. Należy natomiast wyznaczyć długoterminową drogę dojścia do nich, przewidując warianty rozwoju sytuacji i zastanawiając się, na jakie uwarunkowania państwo może mieć wpływ, a więc co można i trzeba zmieniać, aby zbliżyć się do zakładanych celów.

Przykładowo – jeżeli doszlibyśmy do wniosku, iż przeszkodą w realizacji planu wzmocnienia polskiej pozycji wewnątrz Unii Europejskiej jest słabość polskiej służby dyplomatycznej, należałoby opracować plan jej wzmocnienia, nie zaś uznawać, że naszą pozycję w UE należy dostosować do możliwości ułomnej służby dyplomatycznej.

Jeżeli zgodzimy się, że mamy do czynienia z pomyleniem celów i środków, musimy dojść do wniosku, że brak nam jasno postawionego celu, gdyż w jego roli występuje to, co powinno być jedynie metodą jego osiągania. Innymi słowy – brakuje odpowiedzi na podstawowe pytanie: czemu ma służyć taka czy inna polityka?

Jeśli uznalibyśmy, że konieczne jest przyjęcie proponowanej przez Sikorskiego postawy, aby odbudować zaufanie do Polski jako przewidywalnego kraju po okresie, gdy dominowały ruchy chaotyczne i nieczytelne dla naszych partnerów, to nie bardzo wiadomo, czemu miałoby to służyć. Zaufanie i dobra opinia nie stanowią przecież dla państwa wartości samych w sobie. Ich wzmacnianie ma sens tylko o tyle, o ile są one traktowane jako instrument, waluta, za pomocą której kupuje się to, co faktycznie ważne. Państwo nie może chcieć być lubiane jedynie dla dobrego samopoczucia własnej elity.

IV

W swoim artykule Radosław Sikorski krytykuje poprzedników, stwierdzając, iż działali nieumiejętnie. Jest to spostrzeżenie w wielu przypadkach słuszne, jednak odnosi się do metody, a nie celu działania. Fakt, iż dany polityk lub obóz polityczny nie potrafi osiągnąć zakładanych celów, powinien dawać impuls do krytyki metod, jakie w tym celu stosuje. Dyskusja o tym, czy dany cel warto w ogóle osiągać, to kwestia całkiem oddzielna. Sikorski tymczasem popełnia takie właśnie dialektycznie nadużycie, gładko przechodząc od krytyki środków do krytyki strategii i wysnuwając zaskakujący wniosek, iż cel – mocna regionalna pozycja Polski – jest mgławicowy i nieosiągalny, a nawet szkodliwy. W ten sposób minister spraw zagranicznych sprowadził swój „realizm” do stwierdzenia: nie da się, nic nie możemy, a więc skapitulujmy.

Jeszcze bardziej uderzające jest, w jaki sposób definiuje Sikorski „realistyczne” działanie wewnątrz Unii Europejskiej. Jego podejście nie ma w istocie wiele wspólnego
z realizmem, za to wiele z opisanym na początku tego eseju idealizmem lat 90., który kazał widzieć w UE przede wszystkim wielką rodzinę europejskich narodów, połączonych zgodnym dążeniem do realizacji wyidealizowanego wspólnego interesu, wobec którego nikną narodowe egoizmy.

Niemal identycznie wygląda to w interpretacji Sikorskiego dzisiaj. Owszem, Polska jest pokazana jako kraj pomiędzy Niemcami a Rosją, ale te Niemcy i Rosja to dwa stosunkowo spokojne państwa, z których jedno jest ostoją demokracji, a drugie ma szansę do niej zmierzać. Nasz kraj wspiera zaś „współdziałanie oparte na integracji europejskiej i euroatlantyckiej”. Malowanego przez Sikorskiego sielankowego obrazu współczesnych stosunków europejskich, skontrastowanego z brutalną, realistyczną (tak!) polityką lat przedwojennych, dopełniają kwitnące „powiązania sąsiedzkie”: wymieniane obok siebie Trójkąt Weimarski, Grupa Wyszehradzka oraz francusko-niemiecki „motor” UE. Problem w tym, że praktycznie martwego Trójkąta Weimarskiego czy dysfunkcjonalnej Grupy Wyszehradzkiej nie sposób porównywać do nieformalnego niemiecko-francuskiego duumwiratu, będącego najlepszym przykładem tego, jak we współczesnej formie wygląda twarda, Hobbesowska walka o interesy.

W tym punkcie można spytać, co oznacza realistyczna polityka w Unii Europejskiej. Otóż przede wszystkim – podkreślić to trzeba po raz kolejny – przyjęcie realistycznego podejścia nie oznacza automatycznego założenia takich lub innych celów naszej polityki. Oznacza ono natomiast, że grę interesów, zinstytucjonalizowaną przez unijne acquis communautaire, trzeba widzieć w całej jej ostrości i bezwzględności, starannie odsiewając retoryczne upiększenia, które mają znaczenie tylko o tyle, o ile są w stanie wywierać realny wpływ na sytuację.

Autor tego tekstu wychodzi z założenia, że całkowicie błędne jest częste podejście, zgodnie z którym utworzenie Unii Europejskiej zaowocowało z czasem powstaniem jakiegoś ponadnarodowego, samoistnego interesu unijnego, oderwanego od interesów poszczególnych państw członkowskich. Owszem, istnieje interes europejski, nie jest on jednak niczym innym, jak częścią wspólną interesów wszystkich państw UE. Podkreślić tu trzeba słowo „wszystkich”, w każdym innym bowiem przypadku mamy do czynienia ze wspólnym interesem jedynie pewnej części państw UE.

Całkowicie niesłuszne i nielogiczne jest twierdzenie, że „interesem europejskim” jest to, co ostatecznie realizują instytucje UE. Po pierwsze – przez sam fakt, że jakieś działania są podejmowane przez struktury UE, działania te nie stają się eo ipso „wspólnym interesem europejskim”. Po drugie – w przeważającej części działania te są po prostu zgodne z interesem tej części krajów UE, której udało się wywrzeć przemożny wpływ w danej kwestii, zdominować daną instytucję albo dany proces decyzyjny – lub z samoistnym interesem unijnej biurokracji.

Realizm w ocenie sytuacji w Unii Europejskiej oznacza zatem rozpoznanie interesów poszczególnych państw, ocenę, w jakim stopniu te interesy mogą mieć wpływ na działania unijnych instytucji i rozpoznanie, jakim sposobem państwo polskie może najskuteczniej realizować poprzez te instytucje swój własny interes. Owszem, wizja UE, w której „europejski interes” jest li tylko sumą i skutkiem narodowych egoizmów, może być szokująca dla tych, którzy przyjmują zbyt serio pokłady unijnej retoryki, ale taki przecież był początek dzisiejszej Unii Europejskiej jako Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Po stronie aliantów – wprzęgnięcie Niemiec w system przemysłowy Europy i zapobieżenie kolejnemu konfliktowi, zaś po stronie Niemiec – przywrócenie możliwie mocnej pozycji tego kraju – takie wykalkulowane motywacje decydowały o stworzeniu EWWiS. Wspólny europejski interes był po prostu sumą interesów dawnych wrogów. Ten mechanizm nie zmienił się do dzisiaj, obojętnie, w jakie rozwiązania instytucjonalne i chwyty retoryczne byłby ubrany, ponieważ taka po prostu jest natura stosunków międzynarodowych.

Z tego punktu widzenia prezentowane przez Sikorskiego zaklęcia o postępującej integracji są przejawem skrajnej naiwności lub powierzchowności w rozumieniu interesów Polski i sposobów ich realizacji.

Warto też zauważyć, że Sikorski z niepojętych powodów utożsamia „politykę jagiellońską” z etosem romantycznym. Owszem, romantyzm w polityce międzynarodowej (który można chyba określić alternatywnie, bardziej współcześnie, jako idealizm) jest niepożądany i może mieć fatalne skutki. W żaden jednak sposób nie wynika z tego, że należy rezygnować z ambitnych celów polityki zagranicznej, jeśli tylko podejdzie się realistycznie do sposobu ich realizacji.

V

Pora ostatecznie odpowiedzieć na tytułowe pytanie: czy przyjęcie realistycznego paradygmatu musi oznaczać politykę prowadzoną na kolanach, politykę minimalnych celów i minimalnych wysiłków, na miarę posiadanych dzisiaj środków?

Zastanówmy się nad tym zagadnieniem, sięgając po przykład problemu niezwykle ważnego z punktu widzenia strategicznego interesu Polski: rurociągu północnego. Nie ma wątpliwości – i co do tego zgodni są wszyscy przedstawiciele polskiej elity politycznej – że rosyjsko-niemiecki projekt jest dla nas wybitnie szkodliwy. Jego realizacja umożliwi Rosji skuteczne rozbijanie unijnej solidarności energetycznej (zaangażowanie Niemiec w to przedsięwzięcie pokazuje przy okazji, że w tym wypadku „wspólny interes europejski” nie jest zgodny z interesem Berlina) oraz użycie szantażu energetycznego w stosunku do Polski i Ukrainy. Zastosowanie realistycznej analizy sytuacji powinno polegać na ocenie potencjalnych szkód, jakie może spowodować realizacja projektu i stworzeniu kalkulacji zysków i strat. W jednej kolumnie znalazłyby się wszelkie możliwe środki, jakich można użyć dla powstrzymania budowy oraz korzyści, jakie przyniósłby sukces w tej mierze, a w drugiej – szkody, spowodowane przez użycie tychże środków oraz przez realizację projektu, gdyby nie próbować jej powstrzymać. Owe środki powinny obejmować wszelkie dziedziny dyplomatycznego oddziaływania – od instrumentów miękkich – w rodzaju wypowiedzi, wywiadów, konferencji prasowych, wpływu poprzez media, działań za pośrednictwem instytucji unijnych, na środkach prawnych skończywszy. W tej kalkulacji dobre stosunki z Niemcami nie mogą mieć uprzywilejowanej pozycji – powinny być jedynie jedną z pozycji rachunku zysków i strat.

Inaczej jednak wygląda to z pozycji polityki minimalizmu, swoistej „dogmatycznej antykonfrontacyjności”. Zgodnie z tym sposobem myślenia dobre stosunki z zachodnim sąsiadem stają się wartością nadrzędną. Polskie państwo, gromadząc kapitał „dobrych relacji”, zachowuje się więc jak Molierowski Harpagon, który ogarnięty obsesją skąpstwa, gromadzi w skrzyni złote monety i myśli jedynie o tym, na czym by tu jeszcze oszczędzić, ale ze swojego bogactwa nigdy nie robi użytku i nie bardzo nawet wie, czemu mogłoby ono służyć. Dziś wiemy już, że Nord Stream prawdopodobnie dojdzie do skutku, zapewne i dlatego, że Polska za bardzo przypominała w tej sprawie bohatera „Skąpca”.

Podsumowując – wstępem do wyznaczenia naszemu krajowi dalekosiężnych celów powinna być realistyczna ocena potencjału naszego państwa. Przy czym pojęcie „potencjał” oznacza tutaj całokształt możliwości państwa, a więc te spośród nich, które już dziś mogą być realizowane, i te, których obecnie z różnych przyczyn zrealizować nie można lub które, wedle rozsądnych szacunków, pojawią się dopiero w możliwej do przewidzenia przyszłości. Dodatkowo należy dokonać oceny globalnej sytuacji geopolitycznej i perspektyw jej rozwoju z uwzględnieniem naszej pozycji. Takiej oceny należałoby oczekiwać od instytucji analitycznych, postawionych poza bieżącymi rozgrywkami politycznymi.

Następnym krokiem byłoby wyznaczenie celów. To zadanie przypada elicie politycznej, która jednak nie ma żadnego powodu, aby wyznaczać cele niewspółmiernie skromne w stosunku do potencjału państwa i z takiego bezzasadnego minimalizmu powinna być rozliczona. Przeciwnie – zasadne jest wyznaczenie celów wyjątkowo ambitnych, na takiej samej zasadzie, jak w negocjacjach wyznacza się początkowo wysoki pułap, aby następnie osiągnąć rezultat skromniejszy, ale również satysfakcjonujący.

Kolejnym krokiem jest refleksja nad taktycznymi, realnymi środkami, jakimi można wyznaczone cele realizować. Te środki powinny być adekwatne do wyznaczonych celów, nie odwrotnie. Jest oczywiste, że cele mogą być, w zależności od dostępnych środków, rozłożone w czasie lub ich realizacja może być przewidywana w odległej, acz możliwej do względnie dokładnego przewidzenia przyszłości. Ważne jest, żeby to one wyznaczały plan działań i zmuszały do szukania instrumentów, nie zaś, aby dostępne w danej chwili instrumenty definiowały nasz strategiczny horyzont.

Czy zatem możliwy jest realizm nie na kolanach? Tak, ponieważ realizm w polityce międzynarodowej nie jest z założenia ani uległy, ani asertywny. Jest elastyczny i oznacza dostosowanie metod do założonych celów oraz sytuacji[14]. Może się zdarzyć, że realistyczne podejście będzie wymagać agresywnej wręcz ofensywności, a w innym momencie – taktycznej uległości.

Postawmy pytanie nieco inaczej: czy przyjęcie realistycznego paradygmatu w polityce międzynarodowej musi oznaczać dla Polski minimalistyczny plan działań i minimalizację celów? Absolutnie nie – cele bowiem powinny być wyznaczane w innym porządku niż sposoby ich osiągania, a uzasadnianie ich ograniczenia rzekomo wyznawanym realizmem to intelektualne fałszerstwo. Właściwe pytanie brzmi: jak daleko w planie strategicznym może sięgnąć Polska i jak ambitną agendę nasze państwo mogłoby dla siebie skonstruować? W moim przekonaniu – znacznie ambitniejszą, niż ta, która wydaje się obowiązywać od kilku lat. Ale to temat na całkiem inną analizę.

 

 

Tekst z książki Rzeczpospolita na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej (Kraków-Warszawa 2010), pracy zbiorowej pod redakcją Jacka Kloczkowskiego i Tomasza Żukowskiego, zawierającej artykuły rozwijające tezy wystąpień z cyklu konferencji eksperckich, organizowanych przez Ośrodek Myśli Politycznej dla Kancelarii Prezydenta RP w latach 2008-2009.



[1]     Dyskusję, która stała się impulsem do napisania niniejszego eseju, rozpoczął minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski swoim artykułem z 29 sierpnia 2009 r. w „Gazecie Wyborczej” pt. Lekcje historii, modernizacja i integracja. Następnie „Rzeczpospolita” opublikowała nawiązujący do tekstu szefa MSZ artykuł Rafała
A. Ziemkiewicza Polityka realna, czyli jaka? (26 września 2009) oraz kolejne głosy, w tym autora niniejszego tekstu (Realizm nie na kolanach, „Rzeczpospolita”, 10 października 2009).

[2]     Pierwszy traktuje państwa jako praktycznie jedynych aktorów sceny międzynarodowej; drugi w znacznie większym stopniu uwzględnia istnienie międzynarodowych struktur i instytucji.

[3]     Alternatywne transkrypcje nazwiska chińskiego stratega i myśliciela to Sun Tsu lub Sun Zi (tak w przekładzie Roberta Stillera).

[4]     O nowym dla Europejczyków idealistycznym podejściu Stanów Zjednoczonych do układania międzynarodowego porządku po I wojnie światowej – patrz np. H. Kissinger, Dyplomacja, Philip Wilson, Warszawa 1996, r. 9: „Nowe oblicze dyplomacji: Wilson i Traktat Wersalski”. W przyjmowanych przez Wilsona założeniach możemy doszukać się korzeni idealizmu, jaki wiele lat później przyświecał neokonserwatystom prącym w administracji George’a W. Busha do uczynienia z Iraku eksperymentu w dziedzinie nation-building.

[5]     Mieszankę tych dwóch, wydawałoby się sprzecznych podejść prezydent Barack Obama zaprezentował w swoim przemówieniu wygłoszonym 10 grudnia 2009 r. w ratuszu w Oslo z okazji przyznania mu Pokojowej Nagrody Nobla (http://www.whitehouse.gov/the-press-office/remarks-president-acceptance-nobel-peace-prize).

[6]     O tym, jakie to rodzi dla Polski niebezpieczeństwa, zob. np. „Polska polityka musi być świadoma własnej podmiotowości” – z Markiem A. Cichockim rozmawia Wojciech Przybylski, „Pressje”, Teka trzynasta Klubu Jagiellońskiego 2008; „Sposób na «selbstbewusste Mittelmacht»” – z profesorem Zdzisławem Krasnodębskim rozmawia Jadwiga Emilewicz, tamże; a także inne publikacje obu rozmówców „Pressji”.

[7]     Zob. np. Ł. Warzecha, Trzy łyżki dziegciu, „Rzeczpospolita”, 24 czerwca 2003.

[8]     11 maja 2007 roku ówczesna minister spraw zagranicznych Anna Fotyga wygłosiła w Sejmie exposé, w którym stwierdziła m.in., iż „Podstawowym celem polskiej polityki zagranicznej teraz i na najbliższe lata, aż do osiągnięcia tego celu, jest ostateczne potwierdzenie bezpieczeństwa Polski, w tym bezpieczeństwa energetycznego, bo to jest nowy element systemu bezpieczeństwa”. Trudno było nie zgodzić się z tym stwierdzeniem – jak zresztą z każdym stwierdzeniem wystarczająco ogólnikowym i zasadniczo słusznym. Deklaracja min. Fotygi była tak samo trafna, jak trafna byłaby deklaracja szefa rządu, który oznajmiłby, iż jego celem jest, żeby Polakom żyło się lepiej.

[9]     Zob. np. Z. Krasnodębski, Bezprawie pozostaje bezprawiem, „Rzeczpospolita”, 9 stycznia 2010.

[10]    Przez przygotowanie organizacyjne i techniczne należy rozumieć istnienie profesjonalnie działającego aparatu, wspierającego przywódcę państwa podczas negocjacji. Aparat taki obejmuje np. przygotowanie psychologiczne i psychofizyczne (przeciągające się negocjacje wymagają od szefów państw dużej psychologicznej i fizycznej odporności), przemyślaną organizację ekipy negocjacyjnej (wyznaczenie osób, które są zobowiązane pozostawać cały czas do dyspozycji szefa delegacji, opracowanie taktyki na wypadek, gdyby negocjacje przeciągały się do kilkudziesięciu godzin, zapewnienie infrastruktury technicznej, sprawnego przepływu informacji itp.), a także zestaw materiałów, obejmujących m.in. dogłębne portrety psychologiczne partnerów negocjacyjnych, co umożliwia wykorzystanie ich słabych punktów.

[11]    W lutym 2009 r. minister Sikorski przedstawił w Sejmie informację o zamierzeniach dotyczących realizacji polityki zagranicznej w nadchodzącym roku. Mogliśmy usłyszeć m.in. takie stwierdzenia, jak: „[…] mocniej zaangażowaliśmy się w pogłębianie integracji naszego kontynentu. Polska stała się przewidywalnym partnerem
w Europie. […] W 2008 roku cały czas pamiętając o wartościach i celach całej wspólnoty unijnej, potrafiliśmy jednocześnie skutecznie zabiegać o to, aby nasze specyficzne, polskie i środkowoeuropejskie interesy uzyskiwały posłuch” czy „Dziś mogę z satysfakcją powiedzieć, że w kwestiach bezpieczeństwa energetycznego, Europa mówi językiem Polski i dziękuje Polsce za jej zdecydowane stanowisko” (jak wiadomo, bezpieczeństwu energetycznemu Polski zagraża dziś najsilniej rurociąg północny, który będzie realizowany) lub „[…] przywróciliśmy dobrosąsiedzki, partnerski dialog z Niemcami. […] Niemcy są naszym kluczowym sojusznikiem i partnerem w UE i NATO, który ceni polski wkład w pogłębianie ducha integracji i budowanie wspólnoty świata zachodniego. […] odblokowaliśmy dialog w stosunkach polsko-rosyjskich”. Po odsianiu dyplomatycznej retoryki, z tych deklaracji nie zostaje zgoła nic.

[12]    Patrz także: Ł. Warzecha, Strefa zdekomunizowana. Wywiad rzeka z Radosławem Sikorskim, Warszawa 2007, rozdz. XIX „Skuteczność w ramach reguł”, ss. 264-293.

[13]    M. A. Cichocki, W pułapce minimalizmu, strona internetowa „Teologii Politycznej”, http://www2.teologiapolityczna.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1829&Itemid=113

[14]    Sun Zu, Sztuka wojenna, r. I, pkt. 17-25, vis-à-vis Etiuda, Kraków 2003, tłum. R. Stiller.



2010 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/