Retoryka polityczna potrzebuje górnolotnych
pojęć: dobro wspólne jest jednym z nich. Który z polityków ośmieli się
powiedzieć, że to kategoria bez znaczenia? Kto poważy się przyznać, że jego
działalność polityczna ma na celu coś innego niż dobro wspólne? We współczesnej
Polsce o dobru wspólnym mówi się już jednak coraz mniej, a życie polityczne i
społeczne stanowi raczej zaprzeczenie tej szlachetnej z założenia idei.
Za troskę o dobro wspólne uznaje się
niekiedy przede wszystkim chęć sprawiedliwego rozdziału dóbr w ramach
społeczeństwa i niwelowanie niedoborów, z jakimi borykają się niektóre grupy
społeczne i zawodowe. Założenia tyleż szlachetne, co trudne do bezkonfliktowego
wcielenia w życie. Nie trzeba wracać pamięcią do czasów komunistycznych, aby się
o tym przekonać. Wystarczająco dużo materiału empirycznego dostarczyła nam
historia ostatnich kilkunastu lat, a zwłaszcza protesty poszczególnych
wpływowych grup zawodowych.
Strajki
organizowane są zwykle na rzecz interesu konkretnej grupy zawodowej. Co prawda,
bardzo często ich uczestnicy, a zwłaszcza przywódcy, przekonują, że walcząc o
swoje, walczą zarazem o cudze, ale z reguły są to deklaracje bez pokrycia.
Sztandarowym przykładem żądań, które chronią partykularne interesy jednej grupy
zawodowej, są strajki górników. Abstrahując w tym momencie od zasadności ich
poszczególnych postulatów, jest oczywiste, że ich spełnianie kosztuje państwo –
a więc podatników – setki milionów a nawet miliardów złotych, a nie doszłoby do
niego, gdyby nie gwałtowność protestów górniczych i siła tej zbiorowości. Nie
przypadkiem pod żądaniami górników uginały się bardzo różne politycznie rządy. Niestety,
nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Gdy w latach 90. zamykano jeden za drugim
małe zakłady, często w niedużych miejscowościach, gdzie były głównym miejscem
pracy, mało kto przejmował się losem ich pracowników, choć czasem znajdowali
się w położeniu dużo trudniejszym niż górnicy. Nie stanowili jednak
zorganizowanej siły i ich protesty, o ile w ogóle do nich dochodziło,
przechodziły zwykle bez echa.
Sytuacja jeszcze
bardziej się komplikuje, gdy próbujemy określić, co troska o dobro wspólne w
tego typu sprawach powinna w danej sytuacji praktycznie oznaczać. Wpompowanie
pieniędzy w nierentowne zakłady? Uruchomienie zakrojonych na dużą skalę
programów pomocowych? Skąd wziąć na nie środki? Podwyższać podatki? Zwiększać
deficyt budżetowy? Zabierać z innych dziedzin? Niemal zawsze jedne dobro stoi w
sprzeczności z innym. Mówienie w takiej sytuacji o dobru wspólnym może być
jedynie ozdobnikiem trudnych decyzji. Znacznie lepiej pasuje do niej natomiast
pojęcie solidarności. Ono łatwiej uzasadnia koszty, jakie lepiej sytuowani
ponoszą na rzecz słabszych i biedniejszych. Jednak i hasło solidarności może
być przykrywką dla walki o własny interes.
Wielkie grupy
zawodowe zwykle mają na względzie swe dobro partykularne. Poniekąd to
zrozumiałe. Można co prawda odwoływać się do wszelkich szlachetnych ludzkich
skłonności, ale zgodnie ze starą konserwatywną zasadą, analizując rzeczywistość
polityczną i społeczną lepiej brać pod uwagę także te mniej godne propagowania,
a często dominujące, gdy trzeba się zdecydować, czy ważniejszy jest własny
interes, czy abstrakcyjne dobro wspólne. Zaspokojenie aspiracji wszystkich grup
zawodowych i społecznych nie jest możliwe nawet w najbogatszych państwach. W
Polsce to już zupełna utopia. Rozwiązywanie realnych konfliktów społecznych
przez odwoływanie się do poczucia odpowiedzialności za dobro wspólne, jest
równie nieskuteczne, co często irytujące dla ludzi mających na ogół szczere
przekonanie, że ich sytuacja – zwłaszcza materialna – nie odpowiada potrzebom.
Dotyczy to nawet tak szczególnych – z racji na misję i rolę społeczną - grup
zawodowych jak lekarze czy nauczyciele. W przypadku tych pierwszych – choć
oczywiście uwaga dotyczy tylko części środowiska – zawiodło nawet odwoływanie
się do zwykłej ludzkiej przyzwoitości, gdy wskutek strajku lekarzy często
cierpieli pacjenci. Nie przeszkadzało to wielu strajkującym i ich przywódcom
chętnie podkreślać, że walcząc o swoje podwyżki, toczą bój o lepszą służbę
zdrowia, co leży w interesie wszystkich. Trudno założenie to uznać za z gruntu
fałszywe. Środek stał jednak niekiedy w jaskrawej sprzeczności z celem. Na
drodze do dobra wspólnego to niestety dość częsta przeszkoda.
Polska dzielnicowa
Dobro wspólne trudno uzgadniać, gdy trzeba
uwzględniać interesy różnych grup zawodowych. Wcale nie jest łatwiej, gdy
przychodzi uzgadniać je między poszczególnymi częściami Polski. Rywalizacja o
środki z budżetu państwa i fundusze europejskie jest tego dobrym przykładem.
Każde województwo, każdy powiat, każda gmina chce zdobyć ich jak najwięcej dla
siebie. Zdarza się, że ze sobą współpracują, ale na ogół rywalizują w różnych
konkursach na dofinansowanie i w administracyjnym podziale funduszy. Oczywiście,
nie sposób jest urządzić tego inaczej. Próbuje się obiektywizować procedury
dzielenia funduszy, stosuje rozmaite wskaźniki, niemniej zwykle o podziale
środków między poszczególne regiony przesądza decyzja polityczna, a ona z kolei
zależy od tego, które regionalne lobby jest bardziej wpływowe. Lokalne media i
opinia publiczna często oceniają swych reprezentantów w parlamencie i rządzie
głównie pod kątem ich skuteczności w zabiegach o interesy swojego okręgu. W obliczu
procesu pogłębiania integracji europejskiej, przy coraz mocniej eksponowanej
roli regionów i ich przedstawicieli, stawianych często w opozycji do rządu i
interesu państwa jako całości, tendencja, aby dobro wspólne postrzegać
wyłącznie w regionalnej perspektywie, wzmacnia się.
Można jednak
próbować dobro wspólne uzgadniać z regionalnymi partykularyzmami, odwołując się
do idei sprawiedliwości. W Polsce po 1989 r. – oczywiście w PRL było pod tym
względem jeszcze gorzej – niektóre regiony były w ewidentny sposób traktowane
jako Polska drugiej kategorii. Zaniedbano tereny, gdzie stopa życia już w
czasach komunistycznych była zdecydowanie niższa, a po 1989 r. nierówności
utrwaliły się. Trudno oczywiście oczekiwać, aby Świętokrzyskie, Podkarpackie,
czy Podlaskie dzięki samym tylko hojnym programom rozwoju regionalnego
błyskawicznie dorównały Mazowszu czy Wielkopolsce. Kłopot jednak w tym, że
przez wiele lat w III RP robiono niewiele, aby powstrzymać pogłębianie się
strukturalnej nierówności. Wielkie środki przeznaczano na restrukturyzację
Śląska. Podobnych funduszy dla rzeczywiście najbiedniejszych województw zawsze
brakowało.
PiS krytykowano za
wiele posunięć z czasów jego rządów, które były próbą odwrócenia tej tendencji.
Najbardziej znanym stała się oczywiście budowa przystanku dla pociągów
Intercity i ekspresowych we Włoszczowej, ale trudno podchodzić do sprawy wyłącznie
anegdotycznie, albo zwracać uwagę przede wszystkim na partyjne interesy PiS,
który akurat na obszarach mniej zamożnych zyskiwał większe poparcie.
Niewątpliwie te względy miały duże znaczenie w projektowaniu polityki państwa w
latach 2005-2007. Nie była ona zarazem ani szczególnie efektywna, ani
szczególnie dobrze rokująca na przyszłość. Samo jednak założenie, aby w tą
stronę ją skierować, można obronić. Troska o dobro wspólne oznacza w tym
wypadku bardziej sprawiedliwy udział w korzyściach wynikających z tego, że
Polska w ostatnich latach była szybko rozwijającym się krajem. Nie jest to
bynajmniej założenie socjalistyczne, jakby chcieli je zapewne widzieć
ortodoksyjni liberałowie. W tym kontekście polityka UE wspierania przede
wszystkim uboższych regionów odpowiada realnym potrzebom i jeśli oczyści się ją
z wszelkich ideologicznych ozdobników typu: wspieramy regiony, osłabiamy
centralne instytucje państwa narodowego – może uchodzić za działanie na rzecz
dobra wspólnego. Z tym że po raz kolejny warto podkreślić, że pojęcie to wikła
się w liczne sprzeczności i paradoksy, a jego uznanie za obowiązujące, jest ze
wszech miar subiektywne.
Polska partyjna
Każda partia polityczna twierdzi, że to
właśnie ona najlepiej dba o dobro wspólne, a konkurenci zwykle bądź źle je
interpretują, bądź wręcz mu się sprzeniewierzają. Takie propagandowe
wystąpienia są nieuchronne w polityce. Trudno zżymać się z tego powodu.
Licytowanie się, kto lepiej dba o dobro wspólno, samo w sobie nie stanowi
żadnego zagrożenia dla sprawnego funkcjonowania państwa. Sprawa jednak
komplikuje się, jeśli weźmiemy pod uwagę to, czy partie polityczne mają do
zaproponowania w tej sprawie cokolwiek więcej niż tylko retorykę, oraz co
przede wszystkim motywuje polityków do działania.
Jeśli oczekujemy od
polityków troski o dobro wspólne, oznacza to, że wierzymy, iż potrafią wznieść
się ponad interesy partykularne, związane przede wszystkim z koniecznością starania
się o elektorat. Trudno sobie jednak wyobrazić np. posłów ze Śląska,
występujących zdecydowanie przeciwko postulatom górników, albo posłów tzw.
partii chłopskich popierających likwidację KRUS. Polityka jest sztuką
kompromisu i w istocie, trudno ją prowadzić w całkowitym oderwaniu od oczekiwań
elektoratu. Można więc uznać, że w wielu sytuacjach przedłożenie interesu danej
grupy zawodowej czy regionu ponad racjonalnie się nasuwający wzgląd na dobro
wspólne, jest po prostu niezbędne, aby dana partia czy poszczególni politycy
mogli w ogóle politycznie działać, do czego niezbędne jest społeczne poparcie.
Znacznie bardziej dotkliwy
– jeśli próbować wciąż jako punkt odniesienia przyjmować bardzo ogólnie pojęte
dobro wspólne – niż uwikłanie polityków i partii w interesy grupowe i
regionalne jest jednak niezadowalający często stopień ich profesjonalizmu.
Polska klasa polityczna niechętnie słucha ekspertów, a z całą pewnością nie
potrafiła sobie stworzyć ich zaplecza z prawdziwego zdarzenia. Każda kolejna
ekipa dochodząca do władzy przedstawia się jako znakomicie przygotowana do
rządzenia. Szybko okazuje się, że ma dopracowane pomysły w bardzo nielicznych
dziedzinach. Gdyby troskę o dobro wspólne rozpatrywać w tych kategoriach, klasa
polityczna nie miałaby wiele argumentów na swoją obronę. I to niezależnie od
tego, czy rzecz dotyczyłaby np. konkretnych projektów reform, czy pewnej
całościowej wizji polityki państwa, która porządkowałaby myślenie o nim i
umożliwiała przeprowadzenie gruntownych projektów jego naprawy, czy jak teraz
częściej się mówi i pisze - modernizacji.
Wielu liberałów
mogłoby w tej chwili zwrócić uwagę, że być może brak całościowej wizji państwa
nie jest wadą. Zwiększa bowiem szanse na to, że wiele dziedzin życia będzie
mogło rozwijać się swobodnie, bez ingerencji polityków. W realiach
współczesnych państw, wyregulowanych przepisami czasem do naprawdę
niebotycznych skali, trudno tego typu argumenty – tutaj przedstawione w
najbardziej hasłowej formie – zbywać jako zupełnie bezzasadne. Z punktu
widzenia dobra wspólnego, typowo liberalne podejście jest jednak
niezadowalające. Liberałowie – ci wrażliwsi - obruszają się, gdy zarzuca się im
branie pod uwagę głównie interesów ludzi dobrze radzących sobie na rynku i
lekceważenie losu tych, którzy – z różnych powodów – nie odnajdują się w wolnej
konkurencji. Niemniej, patrząc na propozycje liberalne, formułowane w Polsce po
1989 r., na ogół charakteryzowały się one dużym stopniem partykularyzmu i z
troską o dobro wspólne – nawet poprzestając na poziomie czysto retorycznym - nie
miały wiele wspólnego. W 2007 r. próbę nowego otwarcia na tym froncie walki o
wyborców podjęła uchodząca za liberalną Platforma Obywatelska. Sprowadziło się
to do obiecania niemal wszystkiego niemal wszystkim. Odejście od typowo
liberalnej retoryki, którą środowisko decydujące o ideowym obliczu i polityce
PO posługiwało się przez wiele lat, z pewnością ułatwiło zwycięstwo wyborcze.
Tyle tylko, że nowy arsenał haseł politycznych i społecznych Platformy nie był
niczym więcej niż typowym marketingowym populizmem, który już wkrótce po
powstaniu rządu Donalda Tuska począł być konfrontowany z rzeczywistością. Hasło,
z jakim PO szła do wyborów – „by żyło się lepiej, wszystkim” – pozostanie zatem
interesującym novum w retoryce polskich liberałów, którzy na potrzeby walki
wyborczej zaadoptowali szereg idei konserwatywnych, socjaldemokratycznych czy
populistycznych. Praktycznych skutków mieć niestety zapewne nie będzie.
Dobro wspólne w cieniu Brukseli
Wydawałoby się, że polem, na którym
stosunkowo łatwo uzgadniać rozumienie dobra wspólnego, jest pozycja państwa na
arenie międzynarodowej. Programem minimum powinno być docenienie jego
suwerenności i uznanie jej za niezbywalne dobro. Tymczasem niejeden entuzjasta
integracji europejskiej z wielką nadzieją przyjmuje wszelkie projekty
stopniowego osłabiania pozycji państw narodowych na rzecz zcentralizowanego
unijnego molocha. Perspektywa, że na końcu tej drogi, pojawi się wielkie
europejskie super-państwo nie napełnia go niepokojem a upaja śmiałością
uniwersalistycznej wizji. Nawet tak ryzykowne koncepcje mogą zresztą być
uzasadniane w kategoriach dobra wspólnego. Wielu euroentuzjastów twierdzi – a
nawet potrafią w to uwierzyć – że powstanie wielkiego państwa europejskiego przyniesie
rozwiązanie wszelakich cywilizacyjnych problemów, także tych, z którymi rzekomo
borykają się Polacy. Dobro wspólne to w ich oczach często po prostu postęp
kulturowy polegający na zanegowaniu wielu tradycyjnych zasad obyczajowych i
społecznych. Takie podejście jest narzucane zwykle z poczuciem wyższości nad
nieoświeconymi, którzy nie potrafią pojąć doniosłości przemian dokonujących się
na ich oczach. Lewicowi liberałowie chcą być naszymi przewodnikami na drodze
postępu, nawet jeśli wcale tego sobie nie życzymy.
O ile liberałowie
rozważający problemy polityczne i społeczne przede wszystkim w kategoriach
gospodarczych pojęcie dobra wspólnego przywołują niechętnie, preferując
perspektywę interesu materialnego jednostki, o tyle liberałowie kulturowi, o
lewicowej proweniencji, chętnie je wykorzystują, ściśle wiążąc ze swoimi
założeniami ideowymi. W polskich realiach to skrajnie subiektywne rozumienie
dobra wspólnego, zważywszy na tradycjonalistyczny – w znacznej części –
charakter polskiego społeczeństwa.
Jednak także i
twardy sprzeciw wobec przystąpienia Polski do UE był uzasadniany w odwołaniu do
dobra wspólnego rozumianego w kategoriach zarówno metapolitycznych – zagrożona
będzie świadomość narodowa, największy skarb, jakim jako wspólnota dysponujemy,
jak i materialnych – przyjdą Niemcy i nas wykupią, i dla naszego wspólnego
interesu musimy się przed tym obronić. Oba zbiory argumentów nie były zupełnie
bezpodstawne, choć stosowano je bez umiaru, znacznie wyolbrzymiając zagrożenia.
Kolejny jednak raz kategoria dobra wspólnego była przede wszystkim retorycznym
narzędziem, skrajnie zsubiektywizowanym i dlatego mało przekonującym dla kogoś,
kto w sporze o przystąpieniu Polski do UE chciał zająć stanowisko pośrednie,
wolne od zachwytów i fobii.
Bez programu minimum
O dobru wspólnym warto mówić. Trzeba o nim
przypominać. Nie należy jednak za wszelką cenę wypełniać go treścią. Może ono funkcjonować
jako symbol, którego znaczenie wyczuwamy raczej intuicyjnie, niż rozpisujemy na
dokładne programy działania. Być może takie podejście może wydać się
minimalistyczne i intelektualnie jałowe. Lepiej jednak je przyjąć, niż oddawać
się mirażom wielkiej narodowej zgody. Współczesna polska polityka i życie
społeczne to splot rozlicznych interesów – ideowych, gospodarczych,
politycznych. Próba uszlachetnienia go niemal mistycznie pojętym dobrem wspólnym,
jest z góry skazana na niepowodzenie.
Jacek Kloczkowski – doktor politologii,
członek zarządu Ośrodka Myśli Politycznej w Krakowie. Tekst ukazał się na
łamach „Nowego Państwa” (nr 1/2008).
|