Wbrew często powtarzanej opinii, stosunki polsko-ukraińskie
nie są przykładem sukcesu polityki III Rzeczypospolitej lecz
obnażają słabość naszego państwa, ukazując jego nikłe możliwości
skutecznego działania na arenie międzynarodowej. Dowodzą one
również mizerności intelektualnych podstaw polskiej polityki
i niskiego poziomu polskiej klasy politycznej.
Plecami do Wschodu
Prawdą jest, że relacje polsko-ukraińskie nigdy nie
układały się tak dobrze jak obecnie. Cóż to jednak w praktyce
oznacza? Jedynie tyle, że zniknęła najpoważniejsza przyczyna
polsko-ukraińskich sporów - koegzystencja w ramach wielonarodowej
Rzeczpospolitej, w której interesy obu narodów stale się ścierały.
Zwolennicy tezy o pomyślnym rozwoju stosunków z Ukrainą, wskażą
zaraz przykłady pozytywne: Polska jako pierwsza uznała niepodległość
Ukrainy, prezydenci obu krajów często się spotykają... Owszem,
gdyby stan stosunków polsko-ukraińskich oceniać wyłącznie na
podstawie deklaracji z najwyższego szczebla, mielibyśmy powody
do zadowolenia. Cóż z tego jednak, skoro za fasadą ciepłych
słów i zapewnień o chęci zacieśniania współpracy kryje się bardzo
niewiele, zwłaszcza na poziomie kontaktów między obywatelami
obu państw? Więzi międzyludzkie
między Polakami i Ukraińcami są nikłe. Co prawda poza marginalnymi,
acz głośnymi grupami, trudno posądzić Polaków o wrogość wobec
Ukraińców, ale króluje przede wszystkim obojętność, która z
wszelkich deklaracji o partnerstwie pozostawia jedynie, mniej
lub bardziej sprawnie realizowaną konstrukcję polityczną. Mało
kto pamięta, iż przez setki lat losy naszych narodów były nierozerwalnie
związane. Niewiele osób ma świadomość silnych w przeszłości
wzajemnych oddziaływań kulturowych. Cóż Polacy wiedzą o Ukrainie,
jej historii i teraźniejszości? Nie potrzeba wnikliwych badań,
aby stwierdzić, że niewiele, czy zgoła nic. Wprowadzenie w życie
zasad umowy z Schengen, warunek niezbędny, abyśmy mogli stać
się członkami UE, za sprawą zaostrzenia przepisów dotyczących
przekraczania granicy RP przez obywateli państw nie należących
do UE, pogorszy jeszcze bardziej stan kontaktów międzyludzkich.
Owa symboliczna "żelazna kurtyna", nazbyt często i
w nie uzasadniony sposób przywoływana w dyskusjach o politycznych
losach Europy Środkowo-Wschodniej po rozszerzeniu NATO i UE,
gdy idzie o kontakty między obywatelami bardzo dobrze oddaje
to, co wkrótce stać się może.
Dla większości Polaków Ukraina
już teraz jest krajem nieomal egzotycznym, ale na tym gruncie
nie rodzi się chęć jej poznania. Mało to odkrywcze, ale prawdziwe
i warte powtarzania aż do znużenia (zrozumienia), iż śledząc
z zafascynowaniem (co nie znaczy, że wnikliwie) to, co dzieje
się na Zachodzie, zapominamy o Wschodzie. Świadczą o tym chociażby
programy nauczania szkół podstawowych i średnich oraz uczelni
wyższych. Znaleźć w nich możemy wiele na temat Europy Zachodniej,
natomiast zagadnienia "wschodnie" traktuje się po
macoszemu lub całkowicie pomija. Aktywność organizacji pozarządowych
koncentruje się głównie na problemach integracji europejskiej.
Odbywają się liczne konferencje i seminaria na ten temat. Wydawane
są kolejne książki, mające przybliżyć Polakom Unię Europejską.
Dysproporcja na niekorzyść problematyki wschodnioeuropejskiej
jest olbrzymia i nieuzasadniona.
W znacznej mierze odpowiedzialni są za nią dysponenci funduszy
publicznych. O ile bowiem tematyka integracyjna znajduje hojnych
sponsorów w instytucjach unijnych i zachodnioeuropejskich fundacjach,
to problematyka wschodnioeuropejska liczyć może przede wszystkim
na środki krajowe, a tych jest niewiele. Marginalną rolę spełniają
fundusze prywatne, bowiem jedynie nieliczni rodzimi ludzie biznesu
dostrzegają wagę problemów, o których traktuje ten tekst. Odpowiedzialność spoczywa
zatem na barkach osób, zarządzających funduszami publicznymi.
Są nimi politycy i urzędnicy państwowi, zwykle zależni od partii
politycznych i frakcji w ich ramach,
które decydują o obsadzie kluczowych stanowisk, związanych z
dystrybucją środków budżetowych. Widoczna niechęć polskiej klasy
politycznej do wspierania (czyli finansowania) projektów, które
pozwoliłyby prowadzić solidne badania naukowe i organizować
zakrojone na szeroką skalę działania popularyzujące problematykę
wschodnią, dowodzi jej krótkowzroczności i niskiego poziomu
edukacji politycznej.
Bez wizji i środków
W publicystyce Trzeciej Rzeczpospolitej
i w wypowiedziach jej czołowych polityków chętnie podkreśla
się pierwszorzędne znaczenie niepodległości Ukrainy dla polskich
interesów. Obserwator zewnętrzny uznałby zapewne, że za tymi
deklaracjami kryje się poważna praca koncepcyjna polskich myślicieli
politycznych. Gdyby jednak zechciał poświęcić nieco więcej czasu
na zapoznanie się z polskim życiem intelektualnym, którego refleksja
polityczna jest wszak ważną częścią, odkryłby ku swojemu zdziwieniu,
iż zagadnieniu polityki wobec Ukrainy poświęca się niewiele
uwagi. Mało jest publicystów konsekwentnie podnoszących tę kwestię.
Co gorsza, ich, czasem ważne, głosy pozostają zwykle bez echa,
więc rzetelnej dyskusji na ten temat nie ma, skutkiem czego
brak nam wizji, co tak naprawdę powinno dla Polski wynikać ze
stosunków z Ukrainą i jak osiągać cele zgodne z polskim interesem
narodowym. To kolejny dowód upadku naszej myśli politycznej.
Jakże inaczej sytuacja przedstawiała
się przed II wojną światową. W Drugiej Rzeczpospolitej o relacjach
polsko-ukraińskich pisano dużo i ciekawie. Poglądy na kwestię
ukraińską były rozbieżne, ale dzięki temu toczyły się inspirujące
dyskusje. Warto sięgnąć po dzieła Adolfa Bocheńskiego, Włodzimierza
Bączkowskiego, Leona Wasilewskiego, Tadeusza Hołówki, Piotra
Dunin-Borkowskiego, Stanisława Łosia i wielu innych, aby przekonać
się, jak bardzo ówczesny poziom refleksji nad stosunkami polsko-ukraińskimi
przewyższa współczesne pisarstwo polityczne. W zniewolonej Polsce
- PRL-u nie można było otwarcie pisać o sprawach ukraińskich.
Istniały jednak ośrodki emigracyjne, stanowiące, jak się po
latach okazało, "pas transmisyjny" niektórych przedwojennych
idei, modyfikowanych w miarę rozwoju
sytuacji na arenie międzynarodowej, w lata dziewięćdziesiąte,
gdy powstały warunki, aby nieskrępowaną dyskusję o sprawach
wschodnich Rzeczpospolitej prowadzić w Polsce. Po 1989 roku
nie potrafiliśmy jednak twórczo nawiązać do dorobku minionych
dziesięcioleci, zwłaszcza do inspirujących rozważań powstałych
w II RP, zaś nowe koncepcje nie powstały.
Nasze "pomysły na Ukrainę"
przeważnie ograniczają się do stwierdzenia, iż należy przeciwdziałać
jej ewentualnemu zbliżeniu z Rosją i że od stanu kontaktów z
Ukrainą zależeć będzie w znacznej mierze nasza pozycja w UE
i NATO.
Postulat pierwszy jest słuszny, ale samodzielnie nie jesteśmy
w stanie go zrealizować. Gdyby Ukraińcy zapragnęli ściśle współpracować
z Rosją, nie dysponujemy wystarczającymi środkami nacisku, aby
ich od tego zamiaru odwieść. Samym darem przekonywania nic nie
wskóramy, a nasze instrumenty wpływu na wschodniego sąsiada
są nader szczupłe. Nie jesteśmy w stanie na tyle hojnie wspomóc
Ukraińców finansowo, aby mógł to być dla nich decydujący argument. Nie mamy możliwości odwołać
się do szantażu militarnego. Nie istnieje również polski odpowiednik
Gazpromu, który mógłby odciąć Ukrainę od źródeł niezbędnych
surowców. Nie jesteśmy w stanie zaoferować jej żadnych nowoczesnych
technologii, których nie mogłaby nabyć od innego kontrahenta.
Nasze słabości wewnętrzne idą w parze ze słabą pozycją Polski
na arenie międzynarodowej,
zatem pogorszenie stosunków polsko-ukraińskich nie stanowiłoby
dla Ukraińców zbyt wygórowanej ceny za rozwój współpracy z silniejszymi
partnerami. Chętnie wytykamy, skądinąd
słusznie, państwom zachodnioeuropejskim i Amerykanom zbytnią
wiarę w możliwość uczynienia z Rosji państwa demokratycznego,
na wzór krajów zachodnich. Na tym tle nasze rachuby, że moglibyśmy
w istotny sposób wpływać na kształt polityki ukraińskiej są
dużo mniej zasadne.
Nadzieje, że nasze możliwości
automatycznie wydatnie wzrosną z chwilą uzyskania członkostwa
w Unii Europejskiej są równie złudne. Owszem, nie można wykluczyć,
iż rola Polski w kreowaniu unijnej polityki wobec Ukrainy byłaby
znaczna. Z pewnością powinniśmy do tego dążyć. Musielibyśmy
jednak zaproponować koncepcję stosunków unijno-ukraińskich,
opartą o znajomość ukraińskich realiów, wpisaną precyzyjnie
w szerszy kontekst - politykę wobec całego obszaru postsowieckiego
i następnie wziąć na swe barki główny ciężar jej realizacji.
Trudno przypuszczać, iż kwestie ukraińskie będą dla pozostałych
członków UE zbyt błahe, aby intensywnie nimi się nie zajmowali
i że my, bez wysiłku, zagospodarujemy tę przestrzeń unijnej
aktywności. Gdyby nawet polska koncepcja powstała, aby zyskać
szansę jej realizacji musielibyśmy umiejętnie włączyć się w
grę o realizację interesów poszczególnych członków UE. A interesy
te są częstokroć sprzeczne. Naiwnym byłoby sądzić, iż możni
tego kontynentu pozwolą nam przejąć kontrolę nad kontaktami
z Ukrainą bez żadnych koncesji na ich rzecz. Wariant dla nas
najkorzystniejszy oznaczałby zbieżność naszych interesów z interesami
grupy państw, które wspólnie byłyby w stanie przeforsować politykę
ukraińską UE w kształcie dla nas i dla siebie korzystnym. Polska
mogłaby też starać się skłonić niektórych partnerów z Unii do
wsparcia naszych planów, za cenę głosów w kwestiach, którymi
oni są żywotnie zainteresowani. W rozgrywkach
tych należy oczywiście korzystać również ze wsparcia partnerów
pozaunijnych. Co jednak, jeżeli nie uda się nam przeforsować
w ciałach decyzyjnych EU kształtu jej polityki ukraińskiej zgodnej
z polskimi interesami? Czy mamy wówczas realizować politykę
niezgodną z polską racją stanu?
Aby móc rozumnie projektować
politykę wobec naszego wschodniego sąsiada, trzeba znać ukraińskie
realia. Bez wiedzy na ich temat nawet najbardziej śmiałe i spójne
koncepcje okażą się zupełnie nieprzydatne, a próby ich realizacji,
miast służyć polskim interesom, mogłyby im wydatnie zaszkodzić.
Pamiętajmy też o tym, gdy snujemy plany wpływania na politykę
ukraińską Unii Europejskiej i NATO. Przecież w Polsce nie ma
nawet jednej instytucji, która całościowo zajmowałaby się sprawami
ukraińskimi, zasobnej w środki i dysponującej licznym gronem
ekspertów! Kiepska to rekomendacja dla kraju, który miałby kreować
ten odcinek polityki wschodniej UE i NATO. W Polsce zaplecze
eksperckie musimy tworzyć niemal od podstaw. Wzorem mogą być
dla nas przedwojenne instytucje np. znakomity tygodnik "Biuletyn
Polsko-Ukraiński".
Na ten cel winny być przeznaczone znaczne środki, pochodzące
przede wszystkim z budżetu państwa. Nie ulegajmy jednak złudzeniu,
że dobry ośrodek badań ukraińskich powstanie wyłącznie dzięki
wysokim nakładom finansowym. Wyszukiwanie i szkolenie ekspertów
powinno być procesem długofalowym i zakrojonym na szeroką skalę.
Aby III Rzeczpospolita doczekała się licznego grona ukrainistów,
należy problematykę ukraińską popularyzować na różnych szczeblach
szkolnictwa, stwarzając młodym ludziom, którzy chcieliby się
nią zająć, warunki do naukowego rozwoju, np. fundując im stypendia.
***
Wybitny polski myśliciel polityczny, Adolf Bocheński,
pisał, iż polityka racji stanu oznacza "dążenie do możliwie
największej potęgi państwa, to znaczy do możliwości maksymalnego
narzucania swej woli przez państwo innym organizacjom politycznym
i niepodlegania ich woli". W
obecnej sytuacji geopolitycznej w Europie, w dobie jej postępującej
integracji politycznej i gospodarczej, politykę racji stanu
określilibyśmy jako dążenie państwa do przeforsowywania
swych koncepcji politycznych, służących realizacji interesu
narodowego, również w ramach struktur ponadnarodowych. Czy polska dyplomacja dysponuje wiedzą niezbędną
do prowadzenia skutecznej gry na arenie międzynarodowej, a więc
zna słabe i mocne strony partnerów i rywali? Czy politycy polscy
są świadomi odpowiedzialności, która na nich spoczywa? Niestety,
odpowiedzi na oba pytania są negatywne. Projektując politykę
zagraniczną poruszamy się niemal po omacku, gdyż nie tylko sprawy
ukraińskie nie są należycie badane, ale również inne odcinki
aktywności państwa polskiego w polityce międzynarodowej. Należy
też przyznać, iż Polska nigdy też nie miała szczęścia do mężów
stanu, ale lata dziewięćdziesiąte XX w. ujawniają jeszcze głębszy
kryzys przywództwa państwowego niż to zazwyczaj w dziejach Rzeczpospolitej
bywało.
Powyższe wnioski są pesymistyczne,
wynikają wszakże z trzeźwej oceny polskiej rzeczywistości. Rzecz
jasna teoretycznie jest możliwe, iż państwo polskie pocznie
wzrastać w siłę, zyskując realne narzędzia do prowadzenia skutecznej
polityki zagranicznej. Że pojawią się zastępy ekspertów umiejących
z tych narzędzi korzystać. Że polska myśl polityczna podniesie
się z upadku i wyda z siebie koncepcje, które owi eksperci będą
przekuwać w czyn. By tak się stało, polscy politycy muszą wreszcie
zrozumieć, iż bez badań ekspertów i refleksji myślicieli politycznych
jakikolwiek fragment polskiej polityki zagranicznej nigdy nie
będzie należycie koncepcyjnie przygotowany. Ich działaniom powinna
towarzyszyć świadomość, że krótkowzroczność klasy politycznej
naraża na szwank polski interes narodowy. Nie ma jednak podstaw
do optymizmu. Nic bowiem nie wskazuje, aby przełom w sposobie
myślenia polityków polskich nastąpił w dającej się przewidzieć
przyszłości.