Ustawa Rządowa 3go Maja 1791 r., dziecię głębokich
smutków, pokutnych rozmyślań i złowieszczych przeczuć, napełniła radością serca
współczesnych i umaiła życie całym pokoleniom.
Ustawa Konstytucyjna 17 marca 1921 r., poczęta w
upojeniu mocarstwowego zmartwychwstania, zrodzona w radosnym tygodniu
pacyfikacji z Rosją i plebiscytu na Górnym Śląsku, nie dała jednak narodowi
poczucia szczęścia, a wielu myślących obywateli napełniła smutkiem.
W jakim celu czynimy to zestawienie? — Czy po to,
aby znaleźć w dziele Sejmu Czteroletniego sam tylko rozum i patriotyzm, a w
dziele „Ustawodawczego" — demagogię i sobkostwo, by nazwać tamtą sławną
konstytucję „wielką", a tę dzisiejszą — „małą", autorstwo tamtej
przypisać ludziom wielkim, a tej — ludziom małym?
Czyżby to było prawdą, że w sali przy ulicy Wiejskiej „jakby różczką
czarnoksięską wywołane, odżyło wszystko, co było złem w XVIII wieku", że
nasza konstytucja rodziła się w jakiejś „świadomej czy podświadomej obawie
przed absolutum dominium", że jej twórcy nie poszli bynajmniej za twórcami
Konstytucji 3-go Maja, choć manifestacyjnie zdawali się im hołd oddawać, a
przeciwnie, nawiązali do niedobrej tradycji dawnej szlacheckiej
Rzeczypospolitej z okresu jej najgłębszego upadku?" Czy naprawdę „ideę
przewodnią naszej konstytucji marcowej scharakteryzować można, „jako ideę negatywną:
zniesienie szranek graniczających swobodną grę czynników społecznych" i
„ustalenie przewagi społeczeństwa nad państwem"?.
Czyżby nasz Sejm Ustawodawczy zbluźnił?
A jeżeli istnieje między obu konstytucjami,
chociażby w przybliżeniu, taki kontrast moralno-polityczny, to skąd on
pochodzi, na czym polega, jakie ma znaczenie i co zeń wynika na przyszłość?
Widząc z daleka tragiczne piękno „Ustawy Rządowej"
— i oglądając z bliska, a nawet czując na swej skórze, naszą dzisiejszą konstytucyjną
rzeczywistość, puszczamy się chętnie na pole łatwych porównań, i popełniamy
przy tym dwa kardynalne błędy — jeden uczuciowy, drugi logiczny. Grzeszą
uczuciem, czasami pięknem, patriotycznym, ale bądź co bądź grzeszą — ci laudatores
temporis acti, którzy nad teraźniejszością umieją tylko łamać ręce, a przeszłość
idealizują bez miary. Ostrzegał przecież takich pesymistów mądry Konarski, przypominał,
co pisali o świetnej dobie Cezara i pierwszych cezarów Cycero, Seneka, Juvenalis,
co o złotym wieku Zygmunta Starego pisał Orzechowski, co o wieku Żółkiewskich —
Łubieński; co o epoce Jana Kazimierza — Starowolski: że były to czasy najgorsze
z najgorszych; a jednak potomność oceniła je inaczej. Ostrzeżenia takie trzeba przypominać
dziś jeszcze, skoro są ludzie, którzy wczoraj razem z Kalinką darli szaty nad
Sejmem Czteroletnim, a dzisiaj wbrew Kalince wychwalają prapradziadów dla dokuczenia
ich praprawnukom. Szczere i pokutne nastroje ludzi odpowiedzialnych prowadzą do
mocnego przedsięwzięcia poprawy; ale spowiedź z cudzych grzechów, połączona z
umywaniem rąk, spowiedź ludzi nieodpowiedzialnych nikogo nie buduje, wielu ludzi
krzywdzi, wielu tysiącom zamącą jasność myśli. A jasność tę trzeba zachować,
nawet w chwilach jubileuszów i rocznic, nawet w obliczu tłumnych zgromadzeń,
aby zestawiać rzeczy analogiczne, cząstkę z cząstką, część z częścią, całość z całością,
bez sztucznego gromadzenia świateł i cieni. Skorośmy zwykli mówić o Ustawie Rządowej
łącznie z ustawami o miastach, o sejmach, o sejmikach, o sądach, o stosunku Korony
do Litwy, skoro wieńczymy razem Staszica i Kołłątaja, Małachowskiego i Potockiego,
to najwłaściwiej byłoby po prostu porównywać całą działalność pierwszego Sejmu
Czteroletniego z całą działalnością drugiego Sejmu Czteroletniego (boć tyle bez
mała czasu trwała nasza konstytuanta). Zapanujmy nad afektem, zdobądźmy się na
sąd spokojny i zrównoważony, a wyrok nasz zamiast sumarycznego potępienia
„małych ludzi", „suwerennego sejmu", „stronnictw demagogicznych",
odmierzy lepiej odpowiedzialność i wymierzy sprawiedliwość twórcom dzisiejszego
ustroju — bez ujmy dla twórców przedwcześnie zgasłej Konstytucji 3-go Maja.
Jako zadanie najbliższe nasuwa się paralela dogmatyczna
i techniczno-prawnicza między obu tekstami. Kto uważa zasady majowe za
testament Matki Ojczyzny, obowiązujący praprawnuków, ten oczywiście w każdym
szczególe konstytucji dzisiejszej wytknie jakieś odstępstwo. Kto przeciwnie, zbada
robotę ustawodawczą Stanisława Augusta, Kołłątaja i Potockiego z jednej strony,
a prof. Dubanowicza i ks. Lutosławskiego z drugiej, ten przyzna, że tekst 3
Maja brzmi miejscami raczej jak traktat, jak uroczysta deklaracja, niż jako
zbiór przepisów ustawowych. Kto bez pietyzmu odrzuci ślepą wiarę w „testament"
i spróbuje zestawiać przepisy dwóch ustaw z punktu widzenia ich przydatności politycznej,
ten w jednych artykułach przyzna wyższość prapradziadom, w innych praprawnukom,
a w jeszcze innych skoryguje nieścisłe sądy dzisiejszych komentatorów. Tak np.,
że pominiemy już powściągliwość ludzi 3 Maja wobec kwestii społecznych — w
której jedni widzą rozum polityczny, a inni egoizm stanowy — podnosi się zwykle
monarchiczny charakter Ustawy. Tymczasem ona dopiero, odejmując królowi prawo
ustawodawczego veto, zrobiła go, na dobrą sprawę, silnym prezydentem
Rzeczypospolitej; jego siły także nie należy przeceniać, skoro niezależność jego
od głosowania Straży była raczej pozorna, król nie mógł działać bez kontrasygnaty
ministra, a minister nie mógł się oprzeć silnej większości w izbach. Odmówiono
królowi kierownictwa polityki zagranicznej, przenosząc je na Sejm;
zakwestionowano komendę nad wojskiem, skoro zawarowano Sejmowi możność odmiany
wodzów. Zwolennik systemu dwuizbowego też nie zaczerpnie wzoru w Konstytucji
Trzeciego Maja, która nie przewiduje możliwości poprawienia złych ustaw przez Senat,
a senackie veto przeciwko złym ustawom rozbraja na wypadek, jeżeli następna,
nowoobrana izba poselska uchwali ten sam projekt.
Zresztą, powtarzam, nie dogmatu politycznego i nie
umiejętności kodyfikatorskiej szukać należy w Wielkiej Konstytucji. Czasy się
zmieniają z taką szybkością, że już Kościuszko podczas powstania uznawał
konstytucję za niewystarczającą: założyciele Księstwa Warszawskiego też jej nie
próbowali odbudowywać, Królestwo Kongresowe również poszło naprzód swoją drogą.
Porównanie winno zmierzać do wykrycia przewodnich tendencji i idei na tle
zmiennych warunków, z uwzględnieniem stopnia mądrości politycznej i moralnego
wysiłku twórców ustrojów, o których mowa. Takie porównanie da wynik głębszy i
ciekawszy.
Praojcowie nasi budowali rząd i sejm po półtora
wieku rozprzężenia i anarchii. Mieli za sobą wczesne pomysły, zawiązki reform
jeszcze z doby saskiej, z pod pióra Karwickich i Leszczyńskich, jeszcze z
kuźnicy Załuskiego, Poniatowskiego, Mikołaja Podoskiego, mieli w żywej pamięci
podeptane dzieła Czartoryskich i Zamoyskiego: znali z praktyki system rządów
Rady Nieustającej, powstałej w dobie pierwszego rozbioru. Za to przeciwko sobie
mieli olbrzymi ciężar tradycyjnych nałogów: każdy z nich, Ignacy Potocki, czy
Stanisław Małachowski, Matuszewicz czy Niemcewicz, musiał z duszy wydrzeć
testament rodzonego ojca — testament „złotej" zabójczej wolności.
My z taką tradycją walczyć nie potrzebowaliśmy. Nasi
prawodawcy z gmachu przy ul. Wiejskiej nie mieli sumień obarczonych rozbijaniem
własnej ojczyzny. Ani ojciec posła Dubanowicza, ani dziadek Rataja, ani stryj Niedziałkowskiego,
nie praktykowali liberum veto. Natomiast lepsza połowa drugiego Sejmu
Czteroletniego przeszła przez szkołę liberum conspiro, a treść zarówno tamtej konspiracji,
jak i zabiegów parlamentarnych kilkudziesięciu postów, którzy przedtem
posłowali do Wiednia, Berlina i Petersburga, polegała na zwalczaniu obcej
państwowości, nie na budowaniu własnej. Trzeba było wielkiego wysiłku myśli,
wyobraźni i woli, aby stanąć na stanowisku budowniczych niepodległego państwa. Nie
wszystkie stronnictwa zdały ten egzamin — w wielu sercach pozostał nałogowy instynkt
opozycji, pęd do wyzwalania się — niewiadomo już z jakiej niewoli, gdy wszystko
naokoło było wolne, równe, demokratyczne. I oto, czym dla praojców brzemię anarchicznych
nałogów, tym stało się dla praprawnuków brzemię pustki lub negacji politycznej,
nagromadzone w duszach przez wiek niewoli. Własną ideologię polską zastępowały
im przeważnie odłamki i refleksy myśli cudzej — jakieś echa liberalizmu
angielskiego, radykalizmu francuskiego, socjalizmu niemieckiego, nawet
nihilizmu rosyjskiego, które to nastroje miały sens historyczny w Anglii,
Francji czy Rosji w przeciwieństwie do niedawnego despotyzmu Karolów, Ludwików
czy Mikołajów, ale nie miały żadnej podstawy w Polsce, która od pół tysiąca lat
nie widziała na tronie ani jednego własnego despoty, której jedynym własnym
tyranem był przez sto lat geniusz anarchii i której całe wyzwolenie przed upadkiem
polegało na walce z nierządem. Podkreślamy to nie dla przyjemności oskarżania,
ani nie dla usprawiedliwiania prawodawców 1921 roku; nie chodzi nam bynajmniej
o to, by tout comprendre i tout pardonner, ale musimy się zastrzec
przeciwko sumarycznej, gderliwej krytyce, która nie chcąc pewnych rzeczy
przebaczyć, stara się wielu rzeczy nie rozumieć.
Dzieje nie przemówiły do posłów Sejmu
Ustawodawczego takim głosem, jak było do życzenia. Współczesność wołała głośno,
aż ogłuszająco, ale jednostronnie. Jeżeli do sali zamkowej w r. 1791 zalatywały
echa rozpraw i uchwał Konstytuanty, owe deklaracje praw człowieka, odgłosy
haseł Sieyèsa i Mirabeau, to były bądź co bądź dorywcze odgłosy, które nie
zagłuszały nauk rzeczywistości. Jeszcze przed niemi szeroką falą wpłynęły do
Polski teorie przedrewolucyjne; było w nich dużo tumanu, sporo haszyszu i nawet
trucizny, ale była też moc popędów odrodzeńczych i pomysłów twórczych; to
najwyższa kultura Zachodu w stanie podgorączkowym, potem nawet w przystępie
gorączki, wieściła światu czynną wolność, równość i braterstwo. Tam było co
czytać, nad czym rozmyślać — i było co przetrawiać na dobro Polski. Przetrawili
te cudze myśli Staszic, Kołłątaj, Jezierski — i Polska dobrze wyszła na tym.
Inaczej w r. 1919—21. Od Wschodu wionęło dziegciem,
spalenizną, leciały iskry palących się miast i dworów, jak wycie wilków
zalatywało hasło: dołoj gramotnyje! Griaduszczyj cham dyszał na Europę
milionem przewrotowych miazmatów, i te zarazki padały w płuca polskiego chłopa
i robotnika, a tamte iskry już zapaliły pożary w sąsiednich Węgrzech i
Niemczech. Widziano na własne oczy, że to jest inny rodzaj gorączki niż ongi w
Francji, wiedziano, że w Rosji dokonywa się zniszczenie całego dorobku
kulturalnego, ale za to, mówiono, chłop dostanie darmo ziemię. Woń ziemi
wyprowadziła z równowagi połowę Sejmu Ustawodawczego, i ta połowa zdecydowała
się dla ziemi przyjąć każde przymierze międzypartyjne i każdą koncepcje
prawnopaństwową, jaka osłabi przeciwników radykalnej reformy rolnej.
Zdawałoby się, że w takich warunkach tym silniej
odezwie się zmysł samozachowawczy w kołach inteligencji, i że elita oświecona z
nauką na czele postara się narzucić ogółowi jednolitą myśl konstrukcyjną. Tak
przecież było w roku 1791: konstytucję majową narzuciła Polsce nie magnateria i
nie demokracja mieszczańska, jeno szlachta i mianowicie tej szlachty garść
najoświeceńsza, chluba konwiktów pijarskich i jezuickich, kwiat Szkoły
rycerskiej i pierwsza generacja wychowanków Komisji Edukacyjnej. Postęp,
wiedza, światło promieniowały z góry: autorytet nauk stał wysoko, może dlatego,
że przemawiał zgodnie z instynktem mocarstwowym narodu, to też we wszystkich
sprawach ustrojowych, z wyjątkiem dziedziczności tronu, obowiązywał jeden kanon
mądrości reformatorskiej. Kto myślał inaczej, ten tonął w ciemnej ciżbie, albo
emigrował na cesarskie dwory, a nie rozbijał jedności patriotycznego
stronnictwa.
Po latach stu trzydziestu miarodajnym czynnikiem
reformy stała się ciemna masa, bałamucona przez nie dokształconych prowodyrów w
Sejmie Ustawodawczym. Procent posłów z wyższym wykształceniem był znikomy.
Wyższa inteligencja doszła do głosu w sprawie konstytucji tylko w osobie tzw.
ankiety (z ramienia rządu Paderewskiego), później, gdy doszło do walki o
poszczególne zagadnienia ustrojowe, inteligencja zbiedzona, zahukana,
rozproszkowana w imię płytko pojętej bezpartyjności, umiała tylko wzdychać nad
wszystkimi i nad wszystkim. Czyż jest dziwnym, że przy takim samoprzekreśleniu
się kulturalnych szczytów jednostki rozumiejące rzecz musiały się w naszych
stronnictwach dostosowywać do pojęć i interesów nierozumiejącego tłumu?
Do osłabienia mózgu naszej konstytuanty przyczyniło
się nadto jedno bolesne pęknięcie. Onego czasu Polska powiedziała sobie: mam
dość nierządu i obcej gwarancji, zrzucam obce pęta, sama swą wolność okiełznam,
niech naród władny sam na Sejmie sprawuje swój rząd. Skończyła się era
Stackelberga, zaczęły się czasy Potockich i Małachowskich. Za naszych dni
między okres niewoli i dobę wolnego ustawodawstwa wtłoczyła się inna zmora: rządy
kliki socjalistycznej, która, jak okazały potem wybory powszechne, narzucała swe
eksperymenty wbrew woli czterech piątych części narodu. O tym doświadczeniu nie
mógł zapomnieć drugi Sejm Czteroletni, i krótką ma pamięć, kto dziś nie
pamięta, czym była owa era Moraczewskiego, i słabo kombinuje przyczyny i
skutki, kto nie rozumie, na jakie tory pchał tamten rząd naszą politykę i
gospodarkę, i jakie ślady pozostały po tamtej gorączce, i złośliwie
interpretuje pobudki ustawodawców 1921 roku, kto ich obawę przed silnym szefem
państwa sprowadza do osobistej wobec Piłsudskiego nienawiści. Na Sejmie Wielkim
Stanisław August reprezentował przez jakiś czas odrębną politykę zewnętrzną, w
świetle dzisiejszej nauki — niewątpliwie błędną. Ale ten król umiał pojednać
się z narodem i otrzymał to niezwykłe za swoje smutki zadośćuczynienie — że wybór
narodu przejął się jego ideałem konstytucyjnym, i podobno z jego rąk przyjął zarys
Ustawy Rządowej. Józef Piłsudski, mając do czynienia z ludźmi, którzy podpisali
traktat wersalski (a nie traktat rozbiorowy 1773 roku) zachował sobie na
zewnątrz odrębną politykę wrogą tendencjom większości narodu, a na wewnątrz uosabiał
tę szczególną „wiosnę", która nam dotąd po kościach chodzi, a dla
urzeczywistnienia swych marzeń wyzyskiwał silę rozpędową, jaką mu dawały milionowy
głód ziemi — i milionowa niechęć do pracy. Z większością narodową nie pojednał się
nigdy, miał dla nie pogardę i nienawiść, i Sejm, któryby się przed nim upokorzył,
położyłby szyję pod tępy miecz nowej Moraczewszczyzny.
Na koniec jedna jeszcze różnica. Sejm Wielki nawet
po przejściu przez kuźnicę Kołlątajowską, nawet zelektryzowany sprawozdaniem
Deputacji Interesów Cudzoziemskich, nie uchwaliłby wiekopomnej Konstytucji,
gdyby go nie pochwycił w swoje ręce spisek. Wiadomo, że sejmiki listopadowe
1790 roku prawie jednomyślnie aprobowały reformę, ale odrzuciły tron
dziedziczny. Wówczas ścisłe kółko kilkunastu światłych patriotów zasiadło w
domu „Arystydesa" Małachowskiego, a później w mieszkaniu księdza Piattolego.
Wtajemniczono w robotę ogółem posłów sześćdziesięciu, tych sześćdziesięciu
poruszyło ulicę, zaskoczyło sejm i narzuciło mu Ustawę Rządową. O niczym
podobnym nie mogło być mowy w roku 1921. Z różnych obozów zgłaszano różne
projekty, a były i takie obozy, które z góry nie miały żadnej własnej koncepcji
i które dopiero stopniowo otwierały oczy na postulaty życia państwowego, a
postulaty te raz po raz schodziły im z oczu na drugi plan wobec przynęty reform
społecznych. Takich zasad konstytucyjnych nie warto było poświęcić dla żyznej,
płodnej, pachnącej gleby! Nastały targi, kompromisy, przymierza, głosowania
przygodnych większości, wreszcie lewicowe burdy karczemne, w których wyniku
wprost dziwić się trzeba, że Konstytucja 17 marca tak mało wykazuje błędów
prawniczych, a żadnych nie zawiera sprzeczności.
To wszystko trzeba mieć na uwadze, aby przewodnią
dążność obu konstytucji zrozumieć szeroko i przedstawić przedmiotowo. Prawnicy
bawiący się publicystyką, i publicyści pozujący na prawników, upraszczają
zadanie w ten sposób, że tłumaczą akt 17 marca, jako przeciwieństwo aktu
majowego: wówczas wzmacniano rząd, a poskramiano nierząd, w r. 1921 z obawy
przed absolutum dominium sponiewierano władzę zwierzchnią, wprowadzono
bezideowy parlamentaryzm, zaszczepiono karierowiczostwo itd. Ze takiego
przeciwieństwa dążeń nie było, to już wykazał prof. St. Kutrzeba: mimo szaty
częstokroć nowatorskiej, nie staropolskiej, Konstytucja marcowa okazuje ze
swoją sławną poprzedniczką takie właśnie pokrewieństwo, jakie przystoi córom
jednego i tego samego narodu.
Odradzająca się Polska przedrozbiorowa chciała być
państwem narodowym i jednolitym i dowiodła tego w ustawie październikowej 1791
roku, którą zlikwidowała dawny stosunek Polski i Litwy, zastępując Unię
Jagiellońską ustrojem innym, na wspólności organów rządu opartym.
Dawna Polska wierzyła, że wszelka władza pochodzi
od narodu, a więc zarówno władza prawodawcza (Sejm), jak wykonawcza (król obieralny)
i sądowa (sądownictwo królewskie lub szlacheckie obieralne). Długo nie umiano
usunąć konfliktu inter Majestatem et Libertatem, między królem i
narodem; ostatecznie rozstrzygnięto w Konstytucji Majowej, w myśl zasad jeszcze
Karwickiego i Konarskiego, że władza prawodawcza Sejmu jest najwyższą, i
dlatego skasowano przestarzałe veto królewskie przeciw ustawom, podobnie jak
zniesiono veto poselskie z instrukcją sejmikową. Tę samą ideę przeprowadza
Konstytucja marcowa.
Samowładztwo narodu skrystalizowało się 3 Maja w
formie nowoczesnej, parlamentarnej; wiara w Sejm, jako w najwyższy autorytet
polityczny, łączy poprzez wieki niewoli księdzu Konarskiego z księdzem
Lutosławskim. Obaj dążyli do silnego rządu, ale wyłonionego z Sejmu, nie
zawieszonego ponad Sejmem, a nie inaczej traktowali sprawę ci, co wyszli ze
szkoły Konarskiego, i do których apeluje Konstytucja dzisiejsza. „Nie
samo-władcą, ale ojcem i głową narodu" deklaruje Ustawa Rządowa
dziedzicznego prezydenta, kładzie nań obowiązek pilnowania i wykonywania praw
bez. wkraczania w określone atrybucie Sejmu. Wprawdzie odpowiedzialność
polityczna rządu nie przybrała w ustawie majowej tak krańcowej postaci, jaką
mamy obecnie (odwołanie możliwe było na żądanie dwóch trzecich wotów sekretnych
złączonych izb, a nie na żądanie większości izby poselskiej), ale za to
politykę zagraniczną i nawet dyplomację Sejm Czteroletni zawarował sobie. Sejm
tu i tam zbudowany z dwóch izb, przy czym izba poselska ma głos rozstrzygający.
Na straży praworządności postawiono niezależne sądy, którym jednak ani
Konstytucja majowa, ani marcowa nie przyznała prawa sprawdzania legalności
ustaw. Samorząd zasadniczo ujęto w rządowe karby. W administracji
przeprowadzono ten sam system dekoncentracji; wówczas komisje porządkowe
wojewódzkie, dziś urzędy wojewódzkie i starościńskie jednoczą w sobie różne
funkcje, odbierając nakazy od różnych ministeriów (wówczas — komisji przy boku
Straży). Ściśle za wzorem Konstytucji 3 Maja przewiduje nasz ustrój dzisiejszy
periodyczną rewizję Konstytucji co lat 25. chociaż dopuszcza także częściowe
zmiany przed tym terminem za zgodą dwóch trzecich głosów Sejmu i Senatu.
Można by dalej snuć to pasmo wspólnych tendencji
między Prababką i Prawnuczką, ale przytoczone podobieństwo wystarcza. Ideał
polityczny narodu pozostał ten sam. A urzeczywistnienie i obrona ideału?
Niepodobna zamknąć oczu na fakt, że w roku 1792 sama jedna Rosja zdeptała
Polskę. której nie potrafiła zdeptać Rosja bolszewicka w roku 1920. Zanadto
wierzyli Ign. Potocki i towarzysze, że los nasz od ulepszenia Konstytucji (a
nie od silnej armii) „jedynie zawisł". Z drugiej strony, nie można ganić
wodzów Sejmu Ustawodawczego za taki właśnie objaw realizmu politycznego,
jakiego — zdaniem Kalinki — zabrakło wodzom Sejmu Czteroletniego; jeżeli tamci
zbłądzili, zapatrzeni w oderwaną ideę monarchii dziedzicznej, zbyt mało myśleli
o osobie kandydata (Fryderyka Augusta), to chyba nie zbłądzili ludzie
dzisiejsi, gdy tworząc władzę wykonawczą w Polsce, myśleli o tym, kto ją będzie
piastował
Więc może charakter narodowy jest tą cechą, która
nas chwyta za serce w Konstytucji 3 Maja, a której brak poniża Konstytucję
marcową? Łatwo wykazać w całej budowie i w poszczególnych przepisach naszej
ustawy wpływ cudzoziemski; ale czyż Sejm Czteroletni odwracał się od Anglii,
Francji, Ameryki, czyż nie o jego dziele powiedział Mickiewicz, że się złożyły
na nie dwa duchy — jeden rodzimy, drugi obcy, teoriami „oświeconej" filozofii
przesiąknięty?
Czytelnik się niecierpliwi. Jak to? więc zamiast
bezwzględnego panegiryku na rzecz najświętszej z naszych relikwii narodowych, i
zamiast uderzenia się w piersi za cudze grzechy — za grzechy ustawodawców
warszawskich 1921 roku — usłyszeliśmy wielorakie zestawienie bez wniosku,
zwłaszcza bez tego wniosku uczuciowego, którego łaknie wdzięczne serce polskie
w dniu święta narodowego? Czyżbyśmy tylko za to kochali dawną Konstytucję, że
stała się relikwią, i że za jej wspominanie prześladowała nas Moskwa? Czyżby
naprawdę między dziełem 3 Maja a dziełem 17 marca była tylko historyczna
odległość, a nie było różnicy poziomu?
Otóż różnica jest, i odczuwamy ją wszyscy dobrze,
chociaż nie wszyscy umiemy ją sformułować.
Pamiętamy, w jakiej atmosferze Sejm Trąmpczyńskiego
tworzył obecny ustrój. Ścierały się ze sobą różne interesy społeczne. Stawały
oko w oko „szerokie warstwy" i wąskie warstwy, miliony i tysiące, posłowie
różnych okręgów budzili się i zasypiali z myślą o interesach chłopskich,
mieszczańskich, robotniczych, ziemiańskich, handlowo-przemysłowych; od widoków
zabezpieczenia tych interesów zależał ustrój władz, oraz ujęcie praw
obywatelskich. W tym zasadniczo niema nic zdrożnego: doktrynerem byłby
ustawodawca, któryby ignorował istnienie w państwie odrębnych warstw
społecznych i ich interesów; Konstytucja o tyle będzie trwała, o ile owe interesy
uwzględni, ale to pod jednym warunkiem, że je zrozumie głęboko. Zaś głębsze
wniknięcie w interes klasowy prowadzi do zrozumienia także interesu klas
innych, i do uznania, że różni nas tylko 10 procent interesów, a 90 procent
łączy ziemianina i chłopa, przemysłowca i robotnika. Tej mądrości, graniczącej
o miedzę z idealizmem, za mało miał Sejm Ustawodawczy, i trudno mu się dziwić,
zważywszy, przez jaką szkolę ciemnoty, demoralizacji z góry i z dołu przeszli
jego wyborcy.
Dziwniejsza to, że klasa wykształcona nie umiała
stanąć na czele „szerokich warstw" i wskazać im właściwej drogi.
Świadomość historyczną dzisiejszej inteligencji przyćmiły teorie o jakimś
wyprzedzaniu Europy, o sentymentalnych uniach i braterstwach; świadomość
społeczną otumaniła wiara w gotową, już dojrzałą potęgę „chłopa", nie
pogłębioną trzeźwym wniknięciem w to, „co kto ma", i „co się komu w duszy
gra". Stan moralny tejże inteligencji charakteryzowały w dniach
wskrzeszenia uprzedzenia, niechęci, wrażliwość na wpływy obce; jednych opanowała
choroba rozpadu na drobne, zamknięte w sobie stronnictwa, drugich — jeszcze
gorsza choroba, polegająca na „bezpartyjnym" umywaniu rąk i zrzucaniu z
siebie wszelkiej odpowiedzialności. Krótko mówiąc, nauczyciele spisali się
stosunkowo gorzej, niż uczniowie. Starczyło' sił, by napisać wcale niezłą
Konstytucję, zabrakło ich, gdy przyszedł czas wprowadzać ją w życie i poprawiać
nieuniknione w ludzkim dziele błędy.
Rok 1791 przeżywał zupełnie inne nastroje. —
Dziwnie to brzmi, gdy towarzysze Kołłątaja spowiadają się narodowi 7. przeszkód,
które w nich namiętności sprawować mogą. i ogłaszają swą stałość ducha: ale to
była święta prawda! Oni odnieśli wielkie duchowe zwycięstwo: pokonali w sobie upiora
złotej wolności, pokonali uprzedzenia rodzinne, które grały wówczas rolę uprzedzeń
partyjnych: Stanisław Małachowski w imię programu zerwał z bratem Jackiem Małachowskim,
Ignacy Potocki ze Szczęsnym, Józef Poniatowski z prymasem Michałem Poniatowskim,
Kazimierz Nestor Sapieha z A. M. Sapiehą. Połączyli się zwolennicy silnego rządu
w jedno stronnictwo patriotyczne, a nie w dziesięć stronnictw. Jak przystało na
uczniów Staszica, przezwyciężyli brutalny interes klasowy, dając mieszczanom
nie pod przymusem, lecz dobrowolnie, w imię wyższego interesu narodowego, prawa
polityczne — za co ich słusznie sławił Edmund Burke. Umieli w ogóle uniezależnić
sprawę Sejmu i rządu, odłączyć od przebudowy ustroju społecznego. Kształceni
przez Naruszewicza i jego współpracowników w krytycznym na przeszłość
poglądzie, pokonali doktryny, zarówno tę historyczną doktrynę, która od Fredry
do Wielhorskiego idealizowała bożyszcze złotej wolności — jak i doktryny
wszechludzko-filozoficzne Rousseau'a, Helvetiusa, Holbacha.
A wreszcie, skoro już koniecznie trzeba o tym
mówić, skoro pewna sekta uparcie i prowokacyjnie kładzie nam w uszy rzekome
podobieństwo między dniem Trzeciego Maja. i dniem 12 maja 1926 r., skoro się
dziś niedawnych obrońców prawa i rządu porównuje z targowiczanami — to trzeba
podkreślić, że Małachowski i Kołłątaj nie wydobyli nawet szabli z pochwy, a
Ignacy i , Stanisław Potoccy, choć mieli własny jasny program reformatorski,
nie próbowali czernić swych poprzedników Czartoryskich, jako zdrajców i
anarchistów, lecz uczciwie nawiązali do ich prac swoje dzieło.
Za ten wzlot bezprzykładny w dziejach naszego narodu,
a może i w dziejach świata, za ten potrójny heroizm myśli, uczucia i woli, za
ten triumf idei nad interesem, oddaje im hołd Polska w dniu uroczystym 3-go
Maja. (Kwiecień 1926).
Ten ustęp dopisany w czerwcu r. 1928.