Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Oswald Balzer - Reformy społeczne i polityczne Konstytucji Trzeciego Maja
.: Data publikacji 27-Kwi-2006 :: Odsłon: 6014 :: Recenzja :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.
Pierwodruk tekstu: „Przegląd Polski”, 1890-91, IV, s. 222-260, 461-496

Jest w dziejach Polski wypadków wielkich nie mało: czy to owa wielka praca organizacyjna, dokonana przez Chrobrego, która na długie czasy tchnęła w młody organizm Polski siłę życia i siłę rozwoju, czy dzieło zjednoczenia, przeprowadzone przez Łokietka, które rozbite dzielnice Polski sprzęgło w jedne całość, czy owa praca gospodarcza i cywilizacyjna wielkiego Kazimierza, która Polskę podniosła do znaczenia potęgi, czy dzieło Unii Jagiełłowej, Litwy i Rusi z Polskę, która cywilizacji zachodniej szerokie na wschód rozwarła wrota, czy ów pogrom nawały germańskiej, na polach Grunwaldu poczęty, toruńskim traktatem dokonany, czy zwycięstwa moskiewskie Batorego, czy wreszcie pamiętna wiktoria wiedeńska Sobieskiego. Ale już to w zestawieniu tych najjaśniejszych kart historii naszej uderza, że ich najwięcej przypada na czasy dawniejsze, że od końca wieku XVI nie ma żadnej tak świetlnej jak tamte, bo i wyprawa wiedeńska, to raczej błysk wojennego geniuszu wodza i zamierającego już rycerskiego ducha szlachty, aniżeli korzyść narodu, istotna i w skutkach trwała, taka, jaką każdy wielki fakt historyczny przynosi ze sobą. W tym więc długim okresie dwu przeszło wieków, w którym wypadków wielkich prawie niema, pięknych wcale niewiele, a smutnych i — czasem wstrętnych, nadto, Konstytucja Trzeciego Maja, okres ten zamykająca, jest jakoby anomalią, czymś jak gdyby niespodzianym, zjawiskiem olbrzymim po całym szeregu karłowatych widoków.
Takie wrażenie sprawia ona już przez samo swoje zjawienie się. Jakież da nam bliższy jej rozbiór i ocena? Zobaczmy.

---------

W dalekie czasy, głęboko wstecz w wieki średnie sięgając, dostrzegamy w Polsce zjawisko, tak pospolite w urządzeniach państw ówczesnych, że je tylko przypomnieć potrzeba: że jeden ze stanów, rycerstwo - szlachta, używa szerszych przywilejów, aniżeli inne stany w państwie. Ogół tych przywilejów i uprawnień, mieszczących się w ogólnym pojęciu t. z. prawa rycerskiego (ius militare), obejmuje między innymi prawo do poboru wyższej głowszczyzny i nawiązki, wolność od świadczeń podatkowych, a w zamian za to obowiązek służby rycerskiej, odrębną organizację władz, autonomiczną, ziemską, tudzież, co w ślad za tym idzie, dostęp do urzędów ziemskich, i co niekoniecznie już z tego wynikało, dostęp do urzędów państwowych, zastrzeżony dla szlachty. Jako stan najprzedniejszy i uprzywilejowany, sprawami ogólnymi państwa najbardziej interesowany, bierze rycerstwo, co prawda nie całe, tylko przez najwybitniejszych swoich członków, możnowładztwo, baronów, przeważny udział w ich kierownictwie, bądź to jako ciało zbiorowe, rada królewska, z najwyższych dostojników złożone, bądź też z osobna, każdy wysoki dostojnik państwowy, przez wpływ i władzę, jakie mu nadaje piastowany przezeń urząd. Mimo to wszystko szlachta nie stanowi wyłącznie uprawnionego w średniowiecznym państwie polskim elementu; są obok niej inne stany, nie tyle uprzywilejowane co ona, a jednak znajdujące w ówczesnej organizacji społecznej i politycznej warunki zdrowego, potrzebom swoim odpowiadającego rozwoju.
Jest takim stanem przede wszystkim mieszczaństwo. Osiedlone w miastach, na niemieckim prawie lokowanych, ma ono organizację autonomiczną miejską, taką samą w założeniu, jaką była organizacja autonomiczna ziemska dla szlachty; więc naprzód jest osobna rada miejska, z wolnych wyborów mieszczan wychodząca, od nikogo niezawisła i nikomu niepodległa, sprawująca rząd wewnętrzny miasta w najobszerniejszym tego słowa znaczeniu; jest dalej osobna lawa miejska, z wójta i ławników, również przez mieszczan wybieralnych złożona, niemniej nikomu niepodległa; jest dalej organizacja cechowa, dająca pomyślny rozwój przemysłowi miejskiemu; jest szereg urządzeń, zapewniających miastom swobodny ruch handlowy; jest wreszcie uznane prawo miast do współudziału w ważniejszych sprawach państwowych: mają one zapewniony udział w rządzie tymczasowym w czasie bezkrólewia, wysyłają delegatów do zawierania traktatów międzynarodowych, biorą udział w elekcjach królów, a nawet w zjazdach publicznych obradujących nad wewnętrznymi sprawami państwa. Są zatem dane warunki ekonomicznego rozwoju i dobrobytu miast, jest zabezpieczona szeroka autonomia w zarządzie ich wewnętrznym, jest samoistne, niczym z zewnątrz nieskrępowana sądownictwo, jest wreszcie przyznany poważny głos w sprawach ogólno – państwowej doniosłości. Są też wieki średnie epoką prawdziwego rozkwitu miast polskich; mieszczaństwo bogate a przedsiębiorcze, dobija się wpływowego stanowiska; zapominając o swym pochodzeniu niemieckim, zaczyna się polszczyć i przesiąkać duchem obywatelskim, przedstawia jednym słowem element silny, materialnie i moralnie zdrowy, który dla przyszłej, nowożytnej budowy państwa mógł być z wielką korzyścią zużytkowany.
Nie jest w takim samym stosunku ani też w tym samym zakresie uprawnioną warstwa najniższa, stan włościański czyli kmiecy, stan, który wszędzie w Europie czekać musiał XIX stulecia, zanim prawa jego obywatelskie w pełni uznane zostały. Ale położenie jego ekonomiczne i prawne jest przecież wcale znośne i w porównaniu ze stosunkami zagranicznymi niewątpliwie pomyślniejsze. Wiek XIII i XIV przyniosły z sobą kolonizację na prawie niemieckim, która objęła nie tylko miasta ale i wsie, a ta kolonizacja przyniosła ważne korzyści dla stanu włościańskiego. Osadzony na kawałku gruntu wieśniak stawał się wieczystym czynszownikiem; obowiązany był, po upływie kilkunastu lat wolnizny, do opłaty pewnego stałego, niezbyt zresztą wysokiego czynszu na rzecz pana; w zamian za to, skoro tylko obowiązkowi swemu pod tym względem uczynił zadość, nie mógł być przez niego wbrew swej woli z gruntu rugowany. Miał wiec możność, pracując na swój własny rachunek, a zwiększając intensywność pracy gospodarczej, dorobić się względnego dostatku, zapewnić byt dla siebie i dla swej rodziny. Grunt opuścić i przenieść się gdzie indziej miał prawo, byleby w miejsce swoje podstawił innego, zdolnego do uprawy gruntu kmiecia. Rodziny chłopskie bardziej rozrodzone, złożone prócz ojca z kilku synów dorosłych, miały w ten sposób zapewnioną możność korzystnego zaopatrzenia swego losu; synowie mogli opuszczać grunta ojcowskie, na których pozostawał dalej ojciec i szukać sami dla siebie, każdy z osobna, nowych gruntów pod uprawę, które z łatwością znachodzili wobec wielkiej masy ziemi, czekającej uprawy, a małej stosunkowo ilości sił roboczych po temu. A nawet i w tym wypadku, jeżeli kmieć zamierzający opuścić grunt nie mógł podstawić innego w miejsce swoje, nie była mu przecież bezwzględnie odciętą możność wychodu, choć, przyznać trzeba, była już rozmaitymi warunkami utrudnioną. Najważniejszym ograniczeniem było to, że takich kmieci, według wyraźnego przepisu statutów Kazimierzowskich, nie mogło wyjść do roku więcej nad dwu — gdyż inaczej panowie mogliby być narażeni na wyludnienie swych wsi; a następnie i to, że wychód taki nastąpić mógł tylko w pewnej oznaczonej porze roku, zwykle około Bożego Narodzenia. Cokolwiek bądź, widoczna, że ten stosunek chłopa do ziemi nie ma bynajmniej charakteru przypisania do gleby, że owszem wolność przesiedlenia się jest w dość szerokim zakresie uznana, a ograniczenia, jakie w tym kierunku zachodzą, podyktowane są tylko względem na słuszny i sprawiedliwy interes pana. Pod innymi względami wolność osobista kmiecia nie jest już niczym ograniczoną; prawa jego osoby i jego majątku stoją pod ochroną publiczną; za każde naruszenie praw tych kmieć może pozwać krzywdzącego, choćby nim nawet był własny jego pan, przed sąd publiczny, ziemski lub grodzki, i uzyskać przeciwko niemu wyrok pomyślny. W sporach pomiędzy sobą mieli znowu kmiecie własny swój sąd ławniczy we wsi, złożony z wybieranych przez nich ławników pod przewodnictwem sołtysa; ten sołtys zaś nie był bynajmniej zależnym od pana, gdyż sołtystwo swe dzierżył nie z mocy dowolnej jego instytucji, ale na podstawie kupna, dokonanego przez siebie lub przez przodka swojego; sołtystwo to było prawem majątkowym, które pan uznać musiał i które sołtysowi nadawało niezawisłe wobec pana stanowisko. Był tedy sołtys wobec pana reprezentantem interesów kmiecych; a sądownictwo ławnicze po wsiach wykonywane, na zasadzie autonomicznej zorganizowane, z elementów kmiecych złożone, dawało gwarancję przeciw nadużyciom, dostarczało pewności dobrego, w granicach prawa poruszającego się wymiaru sprawiedliwości.
Oto w najogólniejszym zarysie obraz społecznego ustroju, jaki się wytworzył w Polsce w drugiej połowie wieków średnich. Zasada równouprawnienia wszystkich wobec prawa była mu oczywiście obcą, jak zresztą nie istniała i gdzie indziej w Europie: w hierarchii społecznej jeden stan prześcigał drugi, a trzeci nie dorównywał drugiemu; najwyżej przywilejami swoimi wznosiła się szlachta, szło po niej mieszczaństwo, które obszerniejszych używało praw aniżeli chłopi. Ale jest w tej organizacji przecież przeprowadzona dość wyraźnie zasada równowagi, w tym pojęta znaczeniu, że każdy stan ma zapewnioną potrzebną dla siebie samoistność, że prowadzi sam przez się i przez władze z własnych wychodzące wyborów, zarząd spraw wewnętrznych, że inne stany nie mają do tych spraw żadnej ingerencji, że każdy ma zapewnioną potrzebną ochronę prawa i dane przez szereg odpowiednich instytucji prawnych warunki, które w zakresie potrzeb każdego z nich zapewniają mu realizację istotnych jego interesów materialnych i moralnych. Jest stworzony grunt, na którym stany te swobodnie żyć i rozwijać się mogą jeden obok drugiego, każdy z korzyścią dla siebie, a bez uszczerbku dla drugich.
Pod koniec wieków średnich, w wieku XV, ten piękny a misterny gmach organizacji społecznej zaczyna się rysować i słaniać. Zaczynają się chwiać podstawy, na których oparła się owa równowaga stanów, tyle w skutkach swoich pożyteczna i doniosła. Impuls do zmiany wychodzi od szlachty, a zmierza do stanowczego ograniczenia lub zniesienia dotychczasowych praw innych stanów; motyw zaś po temu leży głównie i przede wszystkim w zmianie dotychczasowego systemu gospodarczego, w nowym dążeniu ekonomicznym, które się zbudziło u szlachty.
Trzeba wiedzieć i pamiętać o tym, że siła majątkowa posiadłości ziemskiej w wiekach średnich wyrażała się głównie w sumie czynszów uiszczanych panu przez kmieci. Pewna ilość, zwykle kilkadziesiąt łanów wiejskich, osiedlonych przez tyleż lub więcej samoistnych gospodarzy, którzy z każdego łanu lub półłanku czynsz ten w stałym terminie panu opłacali, dawało wcale znaczny jak na stosunki ówczesne dochód. Gospodarstwo rolne, przez samych panów na własną rękę i na własny rachunek prowadzone, tzw. gospodarstwo folwarczne, było tylko podrzędnym źródłem dochodu dla dziedzica. Zajęty rzemiosłem rycerskim, ograniczał się na dochodach z czynszów, gospodarstwa folwarcznego nie prowadził albo wcale albo na bardzo tylko nieznaczną skalę, zwykle o tyle, ażeby zaspokoić potrzebę w płodach z ziemi na wyżywienie własne, swojej rodziny i nielicznej zresztą czeladzi. Stąd też przy aktach przeniesienia własności na nieruchomościach podstawą oznaczenia ceny jest nie tyle wartość gospodarstwa folwarcznego, ile raczej summa czynszów uiszczanych przez kmieci; stąd przy zastawach zdolność nieruchomości do amortyzacji długu liczy się również według wysokości czynszów. Stąd też tłumaczy się, dla czego kmieciowi wolno było opuścić grunt, jeżeli tylko podstawił innego w swoje miejsce, dlaczego synom chłopa wolno było za życia ojca porzucić chatę ojcowską i szukać gdzie indziej chleba; w jednym i drugim razie zostawał na tym gruncie ktoś, kto go dalej uprawił i płacił czynsze, zaczym też pan żadnej stąd nie ponosił szkody. Nie chodziło tu o ilość ludności wiejskiej; chodziło tylko o to, aby każdy pod uprawę przeznaczony kawał gruntu przynosił należny czynsz.
W tym stanie rzeczy nastąpiła w ciągu wieku XV ważna przemiana. Po raz pierwszy na większą skalę, na żyznej i urodzajnej glebie Rusi Czerwonej, przekonała się kolonizująca tę prowincję szlachta polska o ważności i użyteczności produkcji zbożowej na większą skalę, takiej, która by nie zmierzała już wyłącznie do zaspokojenia jej osobistych potrzeb, ale zarazem także do wytworzenia większych zapasów, przeznaczonych do obrotu zamiennego. Kiedy zaś pokój toruński z r. 1466 przez przyłączenie Prus Królewskich oddał w ręce Polski oba ujścia Wisły i dał jej przez to bezpośrednie połączenie handlowe z Bałtykiem, otworzyła się dla handlu zbożowego nowa droga zbytu, najdogodniejsza, jaką sobie można było pomyśleć, bo dająca bezpośrednią komunikację z Zachodem, który nie mogąc podołać własnej konsumpcji, szukał zboża polskiego i dobrze za nie płacił. Otwierały się dla gospodarstwa rolnego w Polsce nowe, świetne widoki, ale urzeczywistnienie ich wymagało w dotychczasowym jego systemie zasadniczej zmiany. Trzeba było gospodarstwo folwarczne rozszerzyć, trzeba było produkować jak najwięcej zboża na własny rachunek, ażeby jak największą jego ilość przeznaczyć na intratny eksport. Potrzebę tę odczula i zrozumiała szlachta dobrze; rzuca się ona gromadnie do powiększenia produkcji rolnej, skomasuje w ręku swoim w miarę możności grunta; o wartości wsi nie stanowi już jak dawniej ilość opłacanych przez kmieci czynszów, ale raczej ilość skupionych w ręku pana gruntów, zdolnych do produkcji zboża. To rozszerzenie gospodarstwa folwarcznego pociągnęło za sobą ważne następstwa w sferze stosunków kmiecych. Grunta, zjednoczone w ręku pana, potrzebowały rąk do uprawy, zadanie, któremu teraz nie mogła już podołać nieliczna czeladź, dawniej potrzebom tym wystarczająca, a dla którego z drugiej strony nie można było znaleźć odpowiedniej ilości najemnika, wobec niedostatecznej, w stosunku do ziemi, populacji ówczesnej. Nie pozostawało nic innego, jak tylko przymusić kmieci mieszkających po wsiach do obowiązkowej uprawy gruntów folwarcznych. W ten sposób zrodziła się pańszczyzna w Polsce. Wprawdzie czasami już dawniej, w XIII i XIV wieku, w niektórych przywilejach lokacyjnych zastrzegali sobie panowie wykonywanie lekkiej pańszczyzny przez kmieci; ale zastrzeżenia te są wyjątkowe, nie stanowią zasady, ani jej stanowić nie mogły wobec podrzędnego znaczenia, jakie podówczas odgrywało gospodarstwo folwarczne. Dopiero ze zmianą, o której wspomnieliśmy, w ciągu wieku XV, upowszechnia się system pańszczyźniany, z początku oczywiście w formie łagodniejszej, ażeby potem przybrać coraz ostrzejszy charakter. Dotykają już kwestii pańszczyźnianej niektóre ustawy partykularne z XV wieku; wreszcie statuty: toruński i bydgoski z lat 1519 i 1520 ogólnie stanowią, że chłop z każdego łanu obowiązany jest odbyć co najmniej jeden dzień pańszczyzny w tygodniu, gdzie zaś wytworzył się zwyczaj dalej pod tym względem idący, a więc dwa lub więcej dni pańszczyzny, tam zwyczaj ten i nadal ma być przestrzegany. Powstała w ten sposób zasada przymusowej i bezpłatnej robocizny dla pana. W pierwszej linii była ona stratą materialną dla kmiecia, odrywając go częściowo od pracy na własnej roli; ale bardziej jeszcze doniosłe znaczenie miała ona pod względem prawnym, stanowiąc pierwszy ważny wyłom w tej względnej wolności osobistej, jakiej używał dotychczas.
W ślad za nim poszły i inne, a można o nich wszystkich powiedzieć, że stoją w ścisłym związku z tą przemianą gospodarczą, na którą wskazaliśmy. Skoro już raz postawiono zasadę pańszczyźnianą, musiano też całkiem konsekwentnie powiedzieć sobie, że w interesie pana leży, ażeby ludność wiejska wzrastała w ilość, i ażeby w miarę możności usunąć wszystko, co by tę ilość umniejszyć mogło. Skoro trzeba było pańszczyzną obrabiać grunta pańskie, oczywiście tym korzystniej było dla pana, im więcej było we wsi ludzi, im więcej było rąk do pracy. Stąd dążność pośród szlachty, uwieńczona pomyślnymi wynikami na sejmach z końca XV i początków XVI wieku, ażeby prawo wychodu kmieci jak najbardziej ograniczyć, a choćby nawet zredukować do zera. Nie tajono się wcale z motywami tej dążności, przyznawano się do nich wyraźnie w aktach ustawodawczych, podnosząc, że „szlachta nie może powiększyć swego majątku inaczej jak tylko przez pracę kmieci,” albo że „szlachta w braku pracujących kmieci nie znajduje zaspokojenia swoich potrzeb.” Pod tym hasłem wychodzi statut z r. 1496, stanowiący, że rocznie nie więcej jak jeden kmieć samoistny może się ruszyć ze wsi, statut ograniczający pod względem liczebnym analogiczne postanowienie Kazimierza Wielkiego o dwu kmieciach; na tymże samym sejmie staje i druga uchwała, wprowadzająca rzecz całkiem nową, że nawet synowie chłopscy nie mogą opuścić gruntu z wyjątkiem jednego w każdej rodzinie, i to tylko wtedy, jeżeli to nie jest jedynak; wreszcie całą tę akcję zamyka ustawa z r. 1532, która ogólnie stanowi, że żadnemu chłopu nie wolno się ruszyć ze wsi bez zezwolenia pana. Szereg statutów o zbiegłych kmieciach z nakazami chwytania ich i odstawiania do panów miał tylko charakter przepisów wykonawczych do ustaw poprzednich. Upadła zatem do szczętu średniowieczna swoboda kmiecia; chłop został przypisany, przywiązany do gleby, węzłem tak ścisłym i trwałym, że nic go już od niej oddzielić nie zdołało — chyba łaska pańska; ale tanie często się objawiała.
W ten sposób załatwiła się jedna strona kwestii chłopskiej. Była jeszcze druga nie załatwiona. Musiał chłop pracować dla pana i dla tego obowiązku nie wolno mu było ruszać się z gruntu; ale miał jeszcze swoje autonomiczne sądownictwo we wsi i miał prawo upomnieć się o krzywdę wyrządzoną przez pana, przed sądem publicznym. To było panom nie na rękę, bo dawało chłopom pewną samoistność i niezależność na zewnątrz, przeszkadzało dalszym ich zapędom do coraz większego ograniczania i wyzysku poddanych. Trzeba było i tę zawadę usunąć z drogi. Rozpoczęła się więc akcja równorzędna i współczesna z akcją poprzednią, która w tym samym mniej więcej czasie do pożądanego doprowadziła wyniku. Najważniejszym filarem samoistności kmieci w tym kierunku była instytucja sądów sołtysich, z naczelnikiem jej, sołtysem na czele, niezależnym wobec pana, opartym na swym niewzruszalnym tytule prywatno — prawnym dziedzicznego nabycia sołtystwa. Chodziło zatem o złamanie tego stanowiska sołtysów, a kiedy już raz postawiono takie żądanie, okazało się, że i tytuł da się wzruszyć. Zarządzono przymusowy skup sołectw przez panów. Statut warcki z r. 1423 orzekł, że sołtysi „nieużyteczni lub oporni” mogą być przez pana skupieni lub zmuszeni do sprzedaży sołectwa komu innemu. Przepis odnosił się do sołtysów nieużytecznych i opornych: ale cóż się pod te wyrazy podciągnąć nie dało! Było to po prostu upoważnienie do skupu jakiegokolwiek sołtystwa. Nie omieszkali też panowie z tego upoważnienia skwapliwie korzystać, zyskując przez to dwie rzeczy: naprzód grunt sołtysi, który do swego gospodarstwa folwarcznego wcielali, a następnie usunięcie samego sołtysa, które w ręce ich oddawało sądownictwo nad poddanymi. Bo pan, który skupił sołtysa, wchodził we wszystkie jego dawniejsze prawa, stawał się sam sołtysem, a zatem wykonywał sądownictwo nad chłopami swojej wsi, tak samo jak sołtys dawniejszy. Niebawem zatraciło się jednak poczucie, że wykonuje je jako sołtys; na zewnątrz uderzał tylko ten fakt, że wykonuje je pan, skąd wyrobiło się przekonanie, że panu jako takiemu przysługuje prawo sądzenia swoich poddanych. Upadło więc samoistne sądownictwo wiejskie, a na miejscu jego wytworzyło się sądownictwo patrymonialne, prywatne, wykonywane przez pana jako takiego nad poddanymi. Te sądownictwo patrymonialne uznane jest już w naszym ustawodawstwie po części pod koniec wieku XV, a najwyraźniej i ogólnie, jako zasada powszechnie obowiązująca, w konstytucji z r. 1557. Wprawdzie forma dawniejszego sądownictwa pozostała nadal taka sama jak przedtem; i później jeszcze spotykamy po wsiach sołtysów i ławników, którzy rozsądzają spory kmiece, ale charakter tych sądów jest już zgoła odmienny; są to już tylko funkcjonariusze, ustanawiani z ramienia samego pana, każdej chwili przezeń odwołalni, we wszystkim mu podlegli i od niego zależni, zwykle z miejscowych kmieci obierani. Nie jest to więc już sąd autonomiczny wiejski, ale sąd pański, prywatny, mający co najwyżej za cel wyręczyć pana w jego zajęciach sądowniczych, zresztą w każdym względzie od niego zależny, według jego woli i wskazówek wyrokujący, sąd, w którym pan każdej chwili, kiedy chce, wyrok sam wydać może.
A wyrok ten pański jest wyrokiem niewzruszalnym; nie ma przeciwko niemu środka prawnego, nie ma instancji, która by go roztrząsnąć i zmienić mogła. Wola pańska staje się dla chłopa we wszystkich jego sprawach spornych wyłącznie rozstrzygającą. Jak dalece ta wola sięgać, czym w procesie rozporządzać może, rozumiało się już samo przez się. Skoro była jedyną i żadnemu nie podlegała rozpoznaniu, to naturalnie nie było dla niej granic; mógł więc pan orzekać nie tylko o majątku, ale i o życiu kmiecia. Ius vitae ac necis leżało już w samej istocie jurysdykcji patrymonialnej, w ten sposób pojętej, i kiedy w konfederacji generalnej warszawskiej z r. 1573 przyszło do ustawniczego sformułowania owego ius vitae ac necis, trafnie powiedziano, że tu się nie wprowadza nic nowego, ale opiera na dawniejszym zwyczaju.
Z zasady sądownictwa patrymonialnego wyprowadziła ówczesna konsekwencja szlachecka inną jeszcze zasadę. Skoro pan był wyłącznym sędzią właściwym dla chłopa, to nieprzystojną było rzeczą, ażeby wobec niego mógł być stroną w procesie. Dawniej, chłop ukrzywdzony przez pana, mógł go pozwać przed sąd publiczny; obecnie możność ta ustaje. Chłop nie ma więc środka usunięcia krzywdy, wyrządzonej sobie przez pana, gdyż pan jest wobec niego i kogokolwiek innego nieodpowiedzialnym. Wolno mu robić co chce, a chłop musi mu się poddać, bo nie ma do kogo udać się o pomoc przeciw niemu. Ta zasada otwierała wrota najstraszniejszemu uciskowi chłopstwa; jakoż jej głównie zawdzięczać należy, że z biegiem czasu zwiększyły się daniny chłopskie do bardzo wielkich rozmiarów, że pańszczyzna gdzieniegdzie doszła do 6 dni w tygodniu, że wreszcie panowie stanowili formalne dla swoich poddanych ustawy, jak się mają zachować, w jaki sposób pracować, co świadczyć. Pan kazał, — chłop nie miał innego wyboru — jak słuchać. Znośniejszym nieco było chyba położenie poddanych królewskich, którzy przeciwko swoim panom, tj. starostom i dzierżawcom, użalać się mogli w sądach asesorskich, względnie referendarskich.
Na tym stanowisku stanęła sprawa chłopska, już pod koniec wieku XV i w początkach XVI. Czy w wiekach następnych posunęła się dalej? Nie, bo i nie mogła się posunąć. Przywiązano chłopa nierozerwalnymi węzłami do gruntu, wyjęto go z pod wszelkiej opieki prawa, tak, że nie było dla niego żadnego właściwie prawa, chyba nim nazwiemy wolę pana. Oddano w ręce pana nieograniczoną dyspozycję osobą, majątkiem, życiem chłopa; — cóż więcej było mu można jeszcze oddać? Zyskali panowie wszystko, czego tylko zapragnąć mogli; nic więcej nie dało się zdobyć, bo nic nie było już do zdobycia. Na przełomie wieków średnich i nowszych przybrała więc sprawa chłopska jasno określone, skrystalizowane kształty, i w tej formie przetrwała już bez zmiany cale dalsze dwa wieki z górą. Kwitł handel zbożowy Polski w stuleciu XV, XVI i XVII, ale ten sukces ekonomiczny trzeba było okupić niewolą całego, miliony głów liczącego stanu. Nad tym strasznym zjawiskiem niewiele bolała szlachta polska. „Szlachcic szczycić się może, iż wiosek i poddanych swych niejako udzielnym jest monarchą,” pisał z lekkim sercem moralista XVII wieku, Fredro. Był więcej niż monarchą, był — właścicielem.
Po sprawie chłopskiej, przyszła kolej na sprawę mieszczańską.
Stan miejski urósł w Polsce w wiekach średnich do wielkiego znaczenia; stał się potęgą, która w dalszym życiu narodu mogła stać się niebezpieczną współzawodniczką dla szlachty. Choć nie tak uprzywilejowane jak szlachta, miały przecież miasta przez szereg odpowiednich instytucji prawnych zapewniony prawidłowy i bezpieczny rozwój, opiekę i poparcie swoich interesów ekonomicznych. Rozkwit handlu, jaki nastąpił w wiekach średnich, dal nadto miastom to, czego zbywało większości szlachty. Pośród niej, nieliczne tylko rody możnowładcze, zdoławszy skupić w swym ręku większe kompleksy posiadłości ziemskich, doszły do bogactwa i materialnej potęgi; szlachta drobniejsza, na jednej tylko wiosce albo na pomniejszych działach siedząca, ograniczona w dochodach swych głównie do czynszów kmiecych, ciągłą służbą rycerską od roli odrywana, działami spadkowymi majątkowo wycieńczana, przedstawiała słaby zasób ekonomicznej siły, nie mogła się równać z bogatym, dostatnim mieszczaństwem polskim. Ta przewaga ekonomiczna mieszczaństwa mogła się stać z czasem zgubną dla szlachty, a zwłaszcza w tej chwili, kiedy dawniejsze gospodarstwo czynszowe po wsiach zaczęto przemieniać w gospodarstwo folwarczne, kiedy otworzyły się widoki rozwinięcia handlu zbożowego na większą skalę. Mieszczaństwo rozporządzając kapitałem, którego nie miała szlachta, mogło się w wielkiej masie rzucić do kupna dóbr ziemskich, w dobrach tych urządzić produkcję rolną na większą skalę i w ten sposób nowemu dążeniu ekonomicznemu szlachty stworzyć niebezpieczną konkurencję. Zazdrosna o to szlachta czuła konieczność przecięcia drogi konkurencji, i oto jako wynik jej usiłowań pojawia się na sejmie r. 1496 zakaz, ponawiany później niejednokrotnie, a zwłaszcza z cala stanowczością r. 1538, zakaz nabywania dóbr ziemskich przez mieszczan czy to tytułem dziedzicznym, czy zastawnym, czy jakimkolwiek innym, połączony z nakazem wyprzedania dóbr, jakie dotąd mieszczanie posiadali. Ten zakaz utrzymany został przez trzy prawie dalsze wieki istnienia Rzeczypospolitej; wyjątki, jakie dla niektórych najważniejszych miast, jak Krakowa, Lwowa, Wilna itp. czyniono, nie miały szerszego znaczenia.
Już w tym zakazie leżało walne dla szlachty zwycięstwo i stanowcza porażka mieszczan. Prócz najbliższego celu, usunięcia konkurencji mieszczan, uzyskała szlachta jeszcze cel dalszy: ograniczenie sfery działalności ekonomicznej mieszczan, zamknięcie jej w ścisłych granicach handlu miejskiego, upośledzenie mieszczaństwa pod względem prawnym, a wreszcie odgraniczenie obu stanów co do ich zajęć gospodarczych, z których jeden miał już niejako z góry wskazane zajęcie na roli, a drugi handel i przemysł miejski. Było to już tylko prostą konsekwencją tej polityki, kiedy w r. 1633 orzeczono wyraźnie, że szlachcie, który w mieście łokciem i kwartą mierzy, traci z tego powodu szlachectwo.
Ten zakaz nabywania dóbr ziemskich nie byłby wszakże jeszcze sam przez się spowodował upadku miast, gdy by się na nim ograniczono. Mogła szlachta na przyszłość uprawiać wyłącznie rolę, a miasta zajmować się samym przemysłem i handlem; jeden i drugi stan w obrębie wyznaczonej sobie sfery mógł jeszcze znaleźć warunki pomyślnego rozwoju. Ale trzeba też było każdemu w sferze tej pozostawić swobodę mchu, nie ścieśniać go dalszymi ograniczeniami. Stało się inaczej. Nie poprzestano na samem tylko oddzieleniu zakresów, sięgnięto w dziedzinę pozostawioną mieszczaństwu, ścieśniono lub zniesiono swobodę, jaka mu tamże jeszcze pozostała. A trzeba powiedzieć, że stało się to z niskich, małostkowych, egoistycznych pobudek.
Organizacja przemysłu miejskiego opierała się w Polsce średniowiecznej, podobnie jak gdzie indziej współcześnie, na organizacji cechowej. Przymus cechowy w znaczeniu podwójnym: jako zakaz wykonywania rzemiosł bez przynależności do cechu i zakaz nabywania wyrobów od nie-członków cechu, stwarzał wprawdzie stan rzeczy zgoła odmienny od tego, jaki widzimy dzisiaj, pod rządem wolnej konkurencji, ale jak na stosunki ówczesne był on rzeczą konieczną, warunkiem istnienia i rozwoju przemysłu. Ograniczając ilość produkcji każdego cechowego z osobna, usuwały wprawdzie cechy możność wielkiego bogacenia się jednostek, ale w zamian za to uchylały także niebezpieczną dla innych współtowarzyszy konkurencję; czuwały nad tym, ażeby zarobek rozdzielał się mniej więcej jednakowo pomiędzy wszystkich członków cechu, dawały każdemu prawo do pracy. Starając się w ten sposób z jednej strony o dobro rzemieślników, spełniały i drugą jeszcze funkcję: starały się o dobro konsumentów. Wyznaczały miary i wagi towarom, ażeby zapobiec nadużyciom, a wydając przepisy co do materiału, z którego, i sposobu, w jaki wyroby sporządzać należy, mając gwarancję, że wyroby ze względu na swą jakość jednakową będą przedstawiały wartość, mogły też z góry wyrobom tym stanowić ceny. Nie była ta rzecz uciążliwą dla konsumentów miejskich, ale wydała się uciążliwą dla szlachty. Szlachta, zakupując znaczną część wyrobów w miastach, uważała, że miary i wagi są niesprawiedliwe, że ceny są zbyt wygórowane. Czy w istocie tak było? Trudno dziś na to pytanie odpowiedzieć dokładnie, ale chyba przypuścić wolno, że było inaczej; bo cechy, choć miały monopol rzemiosł w mieście, nie miały go po za miastem: niesprawiedliwość miar, wag i cen, musiałaby zatem kupujących przerzucić do jakiegoś innego sąsiedniego miasta i wskazywała cechom konieczność zachowania miary w ustanawianiu cen. Chodziło więc szlachcie widocznie o coś innego, o uzyskanie dla siebie najniższych możliwie cen, bez względu na koszta produkcji wyrobów, choćby nawet poniżej tych kosztów. A że cechy tego uczynić nie chciały i nie mogły, uderzono w nie od razu obuchem: postanowiono (w r. 1423, 1538, 1550 i kilkakrotnie później), że cechy mają być zniesione, że nie mają być w miastach cierpiane. Co prawda, przepisy te pozostały niewykonane, gdyż przemysł ówczesny, nie znajdując innych form bytu, musiał zachować organizację cechową, jeżeli miał istnieć dalej; utrzymały się więc cechy i nadal, a przepisy owe pozostały tylko charakterystycznym objawem polityki szlacheckiej, praktycznego nie przynosząc rezultatu. Ale rezultat taki przyniosła inna zasada, którą w ustawodawstwo nasze wprowadzono, widząc niemożność osiągnięcia celu tamtą drogą: postanowiono, że miary, wagi i ceny towarów w miastach mają być periodycznie ustanawiane przez starostów lub wojewodów i innych urzędników ziemskich. Te przepisy, od pierwszej polowy wieku XV wielokrotnie powtarzane, weszły ściśle w wykonanie. Uzyskała szlachta, czego pragnęła: miała miary i wagi dobre a ceny niskie, bo je stanowili urzędnicy szlacheccy; ile na tym stracił przemysł, podnosić nie potrzeba. O rzeczach tych decydowali teraz ludzie, którzy o nich wyobrażenia dokładnego nie mieli, ludzie, dla których interes rzemieślników leżał na najdalszym planie. Był to cios zabójczy dla przemysłu polskiego, gdyż wobec minimalnych cen towarów, które nieraz nie wyrównały nawet kosztom produkcji, rzemieślnicy ubożeli, podupadli, lub porzucając dawniejszy swój zawód, szukali innych środków do życia. Wprawdzie, począwszy od drugiej polowy wieku XVI stanowiono, że ceny towarów wyznaczać ma wojewoda lub starosta wraz z rajcami i ławnikami, a więc z reprezentantami i obrońcami mieszczaństwa, wszelako przepis ten przyszedł w czasie, kiedy ci urzędnicy miejscy stracili już wobec wojewodów i starostów samoistność i niezależność, kiedy zatem glos ich nie miał już w tej sprawie wielkiego znaczenia.
Nie lepiej poszła rzecz z handlem. Pierwszym taranem, który silnie weń uderzył, były ustawy z r. 1496 i 1507, na mocy których szlachcie przyznaną została wolność od ceł, ceł w rozumieniu ówczesnym, tj. opłat za przewóz towarów, uiszczanych nie tylko na granicach państwa, ale i w kraju samym, na rozmaitych komorach celnych. Szlachcic, który produkty własne, a więc głównie produkty rolne i bydło, wyprowadzał celem sprzedaży, miał być wolny od opłaty cła; niemniej miał być wolny od tejże opłaty i wtedy, jeżeli dla własnej swojej potrzeby sprowadzał jakikolwiek towar. Na pozór był to tylko jeden przywilej więcej, dodany do szeregu innych, jakie już w wiekach średnich posiadała szlachta; w rzeczywistości był to ciężki cios, zadany mieszczaństwu i handlowi polskiemu. Zwolnienie celne, dane produktom eksportowanym przez szlachtę (głównie zbożu), powodowało, że szlachta mogła je taniej sprzedawać za granicę, aniżeli mieszczaństwo, które takiego zwolnienia nie posiadało; skąd poszło, że cudzoziemcy niechętnie zawierali o nie interesy z mieszczanami. Co było jeszcze bardziej niebezpiecznym i szkodliwym, to dalsze postanowienie tych ustaw: że szlachcic, sprowadzający jakikolwiek towar dla własnej potrzeby, wolny jest od opłaty cła. Postanowienie to wytrąciło z ręki mieszczaństwa polskiego handel przywozowy. Kupiec polski, który sprowadzał towar z zagranicy, musiał oczywiście policzyć w jego cenie cenę kupna, opłacone cła i odpowiedni dla siebie zysk; szlachcic, posiadając zwolnienie cłowe, wolał tedy zakupić towar u cudzoziemca, gdyż cena towaru mniejszą była o wysokość cła, a cła tego sam nie był obowiązany płacić. Przybywali cudzoziemcy z towarami w wielkiej liczbie do Polski, i mogli mieszczaństwu krajowemu robić przez to znaczną konkurencję. W wiekach średnich zabezpieczono się przeciw temu przez tzw. prawo składu, na mocy którego cudzoziemcy w ważniejszych miastach musieli towary swe przez pewien czas wystawić na sprzedaż, przy czym obowiązywała zasada, że mogli je pozbywać tylko hurtownie. Oczywiście, hurtowych zakupień nie uskuteczniała publiczność zwykła, ale kupcy miejscowi, którzy ten towar później w mniejszych sztukach i miarach odsprzedawali dalej. Przez to w ręce kupców miejscowych oddaną była znaczna część zysku z handlu przywozowego. Usunięto jednak i to ograniczenie; postanowiono (r. 1507 i 1538), że cudzoziemcom wolno na targach sprzedawać sztukami. Był oto to przejście systemu do wolnej konkurencji, za wczesne, jak na stosunki ówczesne.
Pozostawała jeszcze jedna gałąź handlu, handel wywozowy. Z produktów jakich dostarczała bogata ziemia polska, powstawały po stosownym przerobieniu w miastach rozmaite rodzaje wyrobów, które nie tylko na miejscu przez ludność krajową, ale i przez zagranicę były poszukiwane. Eksport tych towarów za granicę otwierał zatem kupcom polskim drogę do zysku i wzbogacenia się. Ale szlachta w małostkowej swojej polityce ekonomicznej obawiała się, że przez znaczniejszy zbyt tych towarów za granicą, podskoczą ceny ich w kraju, że więc ten zysk kupców polskich wyjdzie na szkodę konsumentów miejscowych, tj. głównie szlachty. Zapomniała o tym, że zbyt zagraniczny nie tyle byłby spowodował podwyższenie cen, ile raczej powiększenie produkcji miejscowej, rozwój przemysłu. Nie dostrzegając tych korzyści, a obawiając się ciągle o siebie, przeprowadziła szlachta na sejmie z r. 1565 postanowienie, ponowione w r. 1629, że kupcom polskim towarów miejscowych za granice wywozić nie wolno. W historii gospodarstwa społecznego całej ludzkości jest to wypadek ponoś zgolą odosobniony, a na scharakteryzowanie wartości samego postanowienia, wyrazy: nierozum, niedorzeczność, są z pewnością za słabe. Dziwniejsza to, że równocześnie uchwalono, iż cudzoziemcom wolno kupować towary polskie i wywozić je za granice. Przypuszczano snąć, że te kupna nie stworzą wielkiej konkurencji, a nie spostrzeżono się, że oddano przez to cały handel wywozowy w ręce cudzoziemców, ze szkodą dla kupiectwa miejscowego, bez istotnej korzyści dla siebie.
Podcięto więc jedną po drugiej wszystkie arterie przemysłu i handlu; żywy i zdrowy niegdyś organizm wycieńczono i zniszczono. Przyszły wcześniej i później zewnętrzne jeszcze przeszkody i ciosy: upadł w połowie XV wieku Konstantynopol, upadły osady genueńskie na Morzu Czarnym i Archipelagu, a przez to przecięte zostały stosunki handlowe Polski ze Wschodem, z których tyle przedtem ciągnęła zysków; przyszły potem wojny kozackie i najazdy szwedzkie, przyszły w wieku XVIII stacje i przechody obcych wojsk, przyszły pożary i zarazy morowe. Wszystko jak gdyby się sprzysięgło na upadek miast; cóż dziwnego, że nie wytrzymały pod tymi ciosami! Mieszczaństwo zubożało, miasta się wyludniły, kupiec — jak powiedziano trafnie — stał się kramarzem, rzemieślnik partaczem; wielkie domy patrycjuszowskie miejskie, rozporządzające niegdyś krociowymi fortunami, przetrzymują zaledwie wiek XVI, w XVII upadają i one. Ruina, nicość miast w wieku XVII i pierwszej połowie XVIII, oto ostateczny wynik nierozumnej polityki ekonomicznej szlachty.
Osłabione, a następnie zniszczone materialnie mieszczaństwo, nie ma już dość siły, ażeby stawić czoło w dalszej walce ze szlachtą o uprawnienia polityczne. Szkoda, że go nie stawiło w czasie, kiedy było jeszcze silnym, a była i wtedy sposobność po temu. Pod koniec wieku XV i w samych początkach XVI, kiedy instytucja sejmów była właśnie w stadium tworzenia się, są ślady niewątpliwe, że mieszczanie mieli sposobność zapewnienia sobie w nich udziału, wyzywani przez królów do obesłania sejmów swoimi delegatami. Mogło się w ten sposób wytworzyć ciało parlamentarne, w którym obok szlachty także i miasta miałyby zapewnioną reprezentację, jak ją miały np. w sejmie rzeszy niemieckiej, w parlamencie angielskim. I są znowu dowody na to, że, odliczając pewne wyjątki, miasta z tych wezwań królów nie korzystały; ufne w swoją potęgę materialną, zajęte i w całości oddane pracy handlowej i przemysłowej, lekceważyły sobie to prawo udziału w sejmach. Przeszła więc szlachta, a i królowie sami do porządku dziennego nad tą sprawą; i kiedy w r. 1505 stanęła wreszcie ustawa organizująca sejmy polskie, w szeregu stanów, którym przyznano udział w sejmie, nie znalazło się już miejsce dla mieszczaństwa. Późniejsze wypadki, które wykazać mogą czasy Zygmuntów Jagiellonów, gdzie posłowie niektórych miast ważniejszych, mianowicie Krakowa, biorą od czasu do czasu udział w sejmach, są zgoła wyjątkowe i nie powtarzają się później, a udział tych posłów w elekcji, albo raczej podpis ich na akcie elekcyjnym, który utrzymał się w zwyczaju do końca istnienia państwa, był tylko czczą formalnością, która praktycznego znaczenia nie miała żadnego.
Ten brak wszelkiej reprezentacji miast w sejmach, pociągnął za sobą najgorsze następstwa. Sejmy wykonując prawodawstwo a po części i rząd w kraju, stanowiły teraz o miastach bez miast; szlachta miała możność przeprowadzenia wszelkich swoich wobec nich zamysłów, a nie było w sejmie nikogo, kto by w imieniu mieszczan wystąpił, kto by stanął w obronie ich interesu, kto by zwrócił uwagę sejmujących na szkodliwe skutki ich polityki w tym kierunku. Czy znane nam ustawy ekonomiczne, przeprowadzone za obu ostatnich Jagiellonów byłyby przyszły do skutku, gdyby na sejmie znajdowali się reprezentanci miejscy, trudno przesądzać, ale można przynajmniej wypowiedzieć przypuszczenie, że mogłoby się było stać inaczej. W innych kierunkach nie skąpił sejm także swojej opieki miastom: wyręczając starostów i wojewodów, stanowił generalne cenniki towarów, nakładał podatki na miasta w dowolnej wysokości, znosił lub zmieniał według upodobania ich przywileje, okrawywał i ścieśniał ich samorząd wewnętrzny. Że przy tym wszystkim dobrobyt i rozwój miast nie zawsze mu leżały na sercu, podnosić nie potrzeba, a i tego także, jak dotkliwie uderzały one często w interes miast.
W jednym mianowicie punkcie, ustawodawstwo sejmowe, a po części nowe zwyczaje przez sejm tolerowane, przyniosły nie obliczoną szkodę miastom: ścieśniły samorząd miejski, a wreszcie i obaliły go niemal zupełnie. Wyrazem i dźwignią tego samorządu były w wiekach średnich dwie głównie władze: rada miejska, jako urząd administracyjny, i ława miejska, jako urząd sądowniczy. Za dawnych czasów wykonywały one pełnię przekazanej im władzy w całym obrębie miasta. Więc przede wszystkim w sprawach sądowych, mieszczanie jako pozwani, odpowiadali przed ławą miejską, choćby nawet powodem był szlachcic. Taki stosunek wydał się uciążliwym dla szlachty, która wolała w sprawach z mieszczanami sądzić się w sądzie szlacheckim, grodzkim lub ziemskim; już więc w połowie wieku XV (1454) i później (1538) przeprowadziła ustawę, że wszelkie sprawy o zabójstwo i zranienie szlachcica lub jego kmiecia przez mieszczanina, należą do sądu ziemskiego lub grodzkiego. Było to pogwałcenie odwiecznej zasady: actor sequitur forum rei, uczynione gwoli szlachcie, dla zapewnienia surowszego wymiaru kary na mieszczanach. Na odwrót: jeżeli szlachcic popełnił kryminał na mieszczaninie, nie oddawano go pod sąd miejski, ale tylko pod sąd mieszany, złożony z reprezentantów miejskich i starosty (statut toruński 1519 r.). Była to jednak rzecz podrzędniejszego znaczenia wobec innej, która niebawem nastała. Jeszcze w r. 1550 zastrzeżono wyraźnie, że szlachta, kupująca grunta miejskie, podlega z tych gruntów sądownictwu miejskiemu; aliści niebawem wytworzyła się przez nadużycie zasada, że takie grunta i domy miejskie przez szlachtę posiadane, wraz z osobami tamże mieszkającymi, wolne są od sądownictwa miejskiego, a podlegają tylko sądom ziemskim. To wytworzenie się tzw. jurydyk było ciężkim ciosem dla sądownictwa miejskiego, a zarazem patentem dla szlachty do nadużyć wobec miast, które jej do odpowiedzialności pociągać nie mogły. W właściwych sprawach miejskich, między mieszczaninem a mieszczaninem, istniał niegdyś osobny tok instancji, urządzony w ten sposób, że od zwykłych sądów ławniczych szły odwołania do sądów wyższych w ważniejszych miastach, następnie do sądu wyższego na zamku krakowskim, wreszcie do tzw. sądu sześciu miast. Wszystkie instancje były zatem złożone z reprezentantów mieszczaństwa. Z biegiem czasu podupadły te sądy wyższe, a przede wszystkim sąd najwyższy sześciu miast, którego słabe ślady działalności nie sięgają po za połowę XVII wieku. W jego miejsce stalą się najwyższą instancją w sprawach miejskich asesora, w której miasta nie miały żadnej reprezentacji.
Bardziej jeszcze aniżeli władze sądownicze, straciły na znaczeniu rady miejskie. Dwa na pozór niewinne i rzekomo dobrą intencją wobec innych miast tchnące postanowienia z lat 1565 i 1567 dały po temu sposobność i pochop. Jedno z nich orzekło, że miasta mają się „poprawować” i z tego liczbę czynić przed starostą; drugie, że miasta z dochodów swych zdawać powinny rachunek staroście. Na tych postanowieniach oparci, starostowie uchwycili w swe ręce kontrolę nad całym zarządem wewnętrznym miast, a przede wszystkim nad sprawującą ten zarząd radą miejską, podali ją w bezpośrednią od siebie zależność, zniszczyli dawną jej samodzielność. Istniała więc wprawdzie nadal rada miejska, ale przestała być organem samorządu miejskiego, stała się posłuszną wykonawczynią woli starościńskiej; miastem rządził właściwie starosta, nie rada. A rządził zwykle najgorzej, o rozwój miasta dbał najmniej, najwięcej zaś o wyciąganie dochodów, do czego mu wyraźnie przyznane prawo kontrolowania rachunków miejskich najlepszą dawało sposobność. Podupadłe materialnie już z innych powodów miasta, niszczały do szczętu pod tym uciskiem starosty. Powiedziano trafnie, że starosta gorszym był nieprzyjacielem miast od Kozaka i Szweda.
Cóż wtedy pozostało miastom polskim? Zabito w nich handel i przemysł, zniszczono je materialnie, usunięto od udziału w sprawach publicznych, zniesiono samorząd, wzięto je pod kuratelę urzędów szlacheckich. Została chyba tradycja i wspomnienie dawnej świetności, zostały co najwięcej formy urządzeń dawnych, poza którymi nie było już żadnej treści.
W ten sposób załatwiono sprawę obu niższych stanów. Pozostawała jeszcze jedna klasa społeczna, wobec której ta sama polityka eksterminacyjna nie dała się już zastosować — duchowieństwo. Powołaniem, majątkiem, wykształceniem, inteligencją i nauką, stało duchowieństwo zanadto wysoko, ażeby można było pomyśleć o jakimś dalej sięgającym ograniczeniu jego praw. Nie było zresztą powodu po temu, gdyż duchowieństwo składało się przeważnie z szlachty, z krwi i kości tego stanu, który ujął ster wypadków w swoje ręce i kształtował je odpowiednio do swoich celów. Ale nie składało się przecież wyłącznie. Zawsze jeszcze nieszlachcic, który się oddał naukom i celował zdolnościami, mógł doprowadzić do wysokich godności kościelnych. To było solą w oku szlachty, która wyraźnie przyznawała się do tego, iż „prebendy duchowne służyć winny za chleb synom szlacheckim”, a nadto widziała w tym silną zaporę przeciw dążności swojej upośledzenia warstw niższych. Usunęła więc zaporę na tym samym pamiętnym sejmie 1496 r., który w tylu innych względach przyniósł jej zwycięstwo i tryumf. Stanęła uchwala, wzbraniająca nie szlachcie przystępu do kościołów katedralnych, z wyjątkiem kilku kanonikatów, zastrzeżonych dla doktorów teologii, praw i medycyny. Tak więc z wyjątkiem kleru parafialnego i zakonnego, cale wyższe duchowieństwo, to, które w sprawach państwa udział znaczniejszy brało, w kościele rząd prowadziło, i na duchowieństwo niższe stanowczo wpływało, zostało zeszlachcone. Duchowny taki czuł się tak samo jak jego świecki brat szlachcicem, szlacheckie dążności wyznawał i do ich urzeczywistnienia zmierzał. Były wprawdzie między duchowieństwem a szlachtą zatargi i spory, o wiarę na przykład, jak w wieku XVI, o dziesięciny i inne podobne kwestie; ale były to tylko sprawy ich wewnętrzne, takie same w zasadzie, jak wiele innych podobnych pomiędzy szlachtą świecką; na zewnątrz, kiedy chodziło o interesy stanów innych, albo o atrybucje rządu, była solidarność przekonań i jednolitość dążeń. Nie był to tylko przypadek, że w sejmie polskim reprezentacja duchowieństwa nie stanowiła osobnego ciała, osobnego kolegium, jak n. p. w francuskich stanach generalnych, że biskupi i arcybiskupi razem z świeckimi dostojnikami tworzyli razem senat, wspólnie obradujący i głosujący. Łączność interesów duchowieństwa i szlachty znalazła zewnętrzny wyraz w organizacji sejmowej.
Poczuwała się szlachta do solidarności tylko z duchowieństwem łacińskim, a kiedy po żywym dość ruchu informacyjnym w pierwszej i w początkach drugiej polowy XVI wieku, wróciła do katolicyzmu, chciało nieszczęście, że w wieku XVII przyszedł spaczony na wskroś system wychowania, który umysły szlachty przejął duchem nietolerancji wobec innych wyznań. Po uchwale konfederacji generalnej warszawskiej z r. 1573, która dysydentom zapewniła pokój i swobodę wyznania, przyszły ustawy, jak u. p. ustawa konfederacji tarnogrodzkiej (1717), która kościoły dysydencie zwalić nakazała, kazań i śpiewów wzbroniła, nabożeństwo tylko prywatne odprawiać dozwoliła. Upośledzono nie tylko wyznania, ale nawet i odmienne obrządki tej samej katolickiej wiary. Kiedy pod koniec wieku XVI przyszła do skutku Unia brzeska, nasuwała się najlepsza sposobność zapewnienia dostojnikom kościoła unickiego, władykom, a przynajmniej metropolitom udziału w sejmie, obok biskupów i arcybiskupów łacińskich; o ten udział dobijał się episkopat unicki przy zawarciu samej unii, robił o niego starania w wiek później Szumlański, przyjmując unię w metropolii lwowskiej; uchwały komisji hadziackiej z r. 1658, wyraźnie nawet przyznały metropolicie kijowskiemu i czterem władykom krzesło w senacie; — wszystko na próżno. Starań nie uwzględniono, uchwał nie przyjęto, episkopat unicki od wszelkiego udziału w sejmach polskich wykluczono. Zrobiono tylko połowę w dziele unii; porozumiano się w rzeczach religii, nie umiano ocenić wartości synkrazji społecznej i politycznej. Mieli przynajmniej unici zapewnioną możność sprawowania funkcji poselskich, jak ją dawniej mieli zapewnioną i dysydenci; tym ostatnim odebrano jednak r. 1733 activitatem na sejmach i w trybunałach.
Rzućmy raz jeszcze okiem na te przemiany w organizacji społecznej, które dotąd śledziliśmy w szczegółach. Dokonały się one głównie z końcem wieku XV i w pierwszej połowie XVI; wszystko, co potem następuje, jest już tylko epilogiem, uzupełnieniem tego, co poprzednio przeprowadzono. Myśl przewodnia i zasadniczy charakter tych przemian, są jasne. Szlachta, aż dotąd stan uprzywilejowany, ale nie wyłącznie uprawniony, postawiła i urzeczywistniła program wyłączności praw i przywilejów; zagarnęła je wszystkie dla siebie, odebrała je wszystkie innym; stany niższe, które nie miały dość sił, ażeby jej stawie opór skuteczny, stan kmiecy i mieszczaństwo, poniżyła i upośledziła i sobie je podległymi uczyniła; stan inny, którego zwalczyć nie mogła, duchowieństwo, ściśle ze sobą spoiła i w sobie go niejako rozpuściła. Z kilku odrębnych, nierównie silnych, ale współrzędnie funkcjonujących elementów społecznych średniowiecznej Polski, pozostał jeden, nadmiernie wybujały, inne przygniatający i niszczący. Zasada równowagi, średniowiecznemu ustrojowi społecznemu właściwa, upadła bezpowrotnie; na jej gruzach stanęła zasada wyłączności szlacheckiej. Idea szlacheckości stanowi też zasadnicze znamię nowożytnego układu społeczeństwa w Polsce. Kto szlachcic, ten ma prawo — kto nie szlachcic, plebejusz, ten go nie ma. Nie było w tym wielkiej przesady, kiedy szlachtę, z pominięciem innych warstw społecznych, nazywano narodem polskim; jeżeli naród jest sumą jednostek mniej lub więcej uprawnionych, to nie było prawie w Polsce innego narodu prócz szlachty. Dokonała się jednym słowem wielka ewolucja socjalna, która dawniejszy ustrój przeobraziła z gruntu i z gruntu zachwiała podstawami dalszego życia narodu.
Jakie przyniosła ze sobą niebezpieczeństwa i szkody pod względem społecznym, staraliśmy się już poprzednio okazać. Tkwiło w niej jednak niebezpieczeństwo w innym jeszcze kierunku: dla ustroju politycznego, a zwłaszcza dla organizacji rządu. Z chwilą, kiedy się dokonała, kwestie te były już właściwie przesądzone z góry: nie mogło ulegać wątpliwości, że cała organizacja polityczna przesiąknie elementem szlacheckości, że rząd wobec tego elementu, nie zdoła sobie zapewnić bezpiecznej podstawy i oparcia. Stała się szlachta jedyną siłą, jedyną potęgą w państwie; nie było innego żywiołu, któryby jej przeciwstawić, na którym by się oprzeć można; jak w sferze społecznej zwichnęła się i upadla równowaga, tak i w zakresie organizacji politycznej równowagi takiej stworzyć nie było można; była tylko przewaga, świadoma swej siły i znaczenia, kształtująca wszystko według własnego uznania, druzgocąca wszystko, co jej stało na zawadzie.
Walka szlachty, ogółu szlachty, o stanowczy wpływ i udział w sprawach politycznych, poczęła się mniej więcej równocześnie z walką jej społeczną przeciw stanom niższym, w połowie wieku XV. Poprzednio udział w tego rodzaju sprawach, miała tylko najprzedniejsza część rycerstwa, możnowładztwo urzędnicze, w mniejszym stopniu za Piastów, w większym za obu pierwszych Jagiellonów. Gromadzili je królowie na zjazdy, z nim omawiali sprawy publiczne, z nim je ostatecznie rozstrzygali. Szlachta zwykła, dostojeństw nie piastująca, w zjazdach tych udziału nie miała, zarządzeniom króla wespół z radą jego wydanym poddawać się musiała. Przyszedł czas, w którym to odsunięcie od spraw publicznych wydawało się jej krzywdą; przyszła niebawem i sposobność upomnienia się o nowe prawo. Zgromadzone na polach Nieszawy r. 1454 pospolite ruszenie rycerstwa, groźbą zaniechania wyprawy przeciw Krzyżakom, wymogło na królu przywilej, w którym znalazło się postanowienie, że król na przyszłość ani nowych praw stanowić, ani ziemian na wyprawę wojenną ruszać nie będzie, bez zwołania sejmików w poszczególnych ziemiach. Zyskała szlachta od razu uprawnienie, sięgające dalej, niż je miała dotychczas rada królewska: zyskała glos stanowczy w rzeczach ustawodawstwa, którego prawnie nie posiadała rada, choć faktycznie zdanie jej najczęściej rozstrzygało. Po różnych przejściach, z obu tych elementów, rady królewskiej i sejmików, wytworzyła się w drugiej połowie XV wieku wspólna, centralna władza prawodawcza, sejm walny koronny, w ten sposób, że rada, z najwyższych dostojników państwowych, ziemskich i duchownych złożona, utworzyła w nim izbę senatorską, sejmiki zaś przez swoich delegatów reprezentowane były w izbie poselskiej; za trzeci „stan” w sejmie, uważany był król. Miał każdy z tych składników początkowo tyle tylko praw w sejmie, ile ich miał przed wytworzeniem się sejmu; nie miał zatem senat głosu stanowczego, tylko doradczy; dopiero radomski statut z r. 1505 stawiając wymóg wspólnego zezwolenia (communis consensus) posłów i senatu, porównał stanowisko prawne obu izb sejmowych.
Przywykliśmy, mówiąc o sejmie, nazywać go ciałem parlamentarnym, reprezentacją narodu. Jeżeli do tych nazw przywiążemy znaczenie ścisłe, dzisiejsze, to trzeba je będzie chyba zarzucie. W obu izbach sejmowych zasiadali tylko reprezentanci jednego stanu, szlachty, w jednej reprezentanci szlachty zwykłej, w drugiej członkowie możnowładztwa; że pośród tych ostatnich znajdowali się dostojnicy duchowni, nie zmienia stanu rzeczy, gdyż duchowieństwo, jak widzieliśmy, ściśle zespoliło się z szlachtą i osobnego kolegium w senacie nie tworzyło. Nie było natomiast w sejmie reprezentacji mieszczan, stanu, który według pojęć współczesnych, na Zachodzie w praktyce urzeczywistnionych, miał zdolność brania udziału w zgromadzeniach prawodawczych. Nie była to reprezentacja narodu w znaczeniu dzisiejszym, jak zresztą reprezentacji takiej nie było nigdzie indziej współcześnie; była to tylko reprezentacja stanowa, taka sama w zasadzie, jak gdzie indziej na Zachodzie, tym jednak od zachodniej stanowczo różna, że nie łączyła w sobie kilku stanów, ale tylko jeden, szlachecki. Zasada wyłączności szlacheckiej odbiła tedy wyraźne swe piętno na organizacji sejmu. Był chyba sejm reprezentantem „narodu” w ówczesnym pojętego znaczeniu, tj. samej szlachty. Ale i tutaj trzeba zrobić jeszcze jedno zastrzeżenie. Poseł sejmowy nie czuł się z mocy swego stanowiska powołanym przestrzegać dobra całego państwa, działać w interesie ogółu; a gdyby nawet chciał, częstokroć nie mógł tego uczynić. Był związany instrukcją przez sejmik wydaną, musiał się do niej ściśle zastosować, nie mógł jej bez upoważnienia od braci przekroczyć: z czynności swoich zdawać musiał sprawę na sejmiku relacyjnym (od 1589 r.) i za nie wobec swych mocodawców był odpowiedzialnym. Był zatem tylko reprezentantem sejmiku, pośrednikiem w objawieniu jego woli; izba poselska nie była izbą parlamentarną w znaczeniu dzisiejszym, ale kongresem pełnomocników kilkudziesięciu jakoby udzielnych państewek, z których żadne nie poczuwało się do obowiązku poddania jakiejś uchwale, jeżeli jej dobrowolnie nie przyjęło samo. Już w tej organizacji sejmu tkwiła zasada liberum veto. Nie dała mu sankcji ustawa radomska z r. 1505, gdyż w ustawie tej, może z umysłu, wcale nie dotknięto kwestii jednomyślności, a postawiono tylko zasadę wspólnego zezwolenia obu izb sejmowych; sankcja ta leżała już w statucie nieszawskim, który do uchwalenia nowej ustawy żądał przyzwolenia wszystkich bez wyjątku sejmików. I stąd się tłumaczy, dlaczego liberum veto, kiedy z biegiem czasu nabrało znaczenia, wykonywane być mogło tylko w izbie poselskiej, nie w senacie. Senatorowie, każdy z osobna, nie byli mandatariuszami woli jakiejkolwiek samoistnej jednostki ustawodawczej; wole tę reprezentował każdy z osobna poseł. Dla tego senat tylko jako ciało zbiorowe mógł się sprzeciwić ustawie; w izbie poselskiej posiadał to prawo każdy jej członek. Zdrowy zmysł szlachty nie od razu wyprowadził wszystkie najskrajniejsze konsekwencje z owej zasady; bywały w wieku XVI częstokroć niezgodności instrukcji, bywały spory pomiędzy posłami; zwykle jednak starano się i umiano je załagodzić, robiono wzajemne ustępstwa, przekraczano czasem instrukcje, biorąc na siebie odpowiedzialność wobec braci; jeżeli sejm zerwano, to tylko dla tego, że poważna większość była jakiejś myśli przeciwną. Dopiero w wieku XVII, kiedy przyszedł upadek moralny i umysłowy szlachty, liberum veto zaczęło się rozwielmożniać w całej swojej nagości i w całej okropności. Co prawda, i teraz jeszcze nie należy go brać całkiem dosłownie, jako możność zrywania sejmów głosem jednego przeciw woli wszystkich bez wyjątku. Są znane wypadki, że taki zgoła odosobniony opór jednostki nie przynosił rezultatu; sejmujący nie zważali nań wcale, albo pozbywali się opornego; kończyło się na srogim proteście w aktach jakiegoś grodu; sejm dokonywał rozpoczętego dzieła, ustawy wydawał i wykonanie im zapewniał. Był oto liberum veto niebezpiecznym wtedy, jeżeli poza zrywającym posłem, stała jakaś grupa zwolenników; ci kładąc nacisk na zasadę „wolnego głosu” tamowali czynności sejmu, nie dopuszczali do powzięcia uchwał. Było zatem liberum veto środkiem, za pomocą którego mniejszość sejmowa mogła terroryzować większość, ale i w tej formie było ono najzgubniejszą zasadą politycznego ustroju Polski. Było zgubnym już przez to samo, że dawało mniejszości możność paraliżowania zamysłów większości, że w sejmowanie polskie wprowadziło i na pierwszym planie postawiło ideę negacji, że wreszcie negacji tej utorowało najłatwiejszą drogę zwycięstwa. Były sprawy i dążenia, tak czasem brudne i nikczemne, że żadna mniejszość czy większość nie odważyłaby się do nich przyznać otwarcie; gdzie indziej spraw tych nie można by było podnosić, a tym mniej bronić i przeprowadzać; w Polsce potrzeba było tylko wyszukać jednego posła, któryby miał dość cynizmu stanąć w ich obronie i zrobić użytek z liberum veto, a sukces był zapewniony: sejm się zrywał; oponenta trafiała często wzgarda i nienawiść społeczeństwa, ale ci wszyscy, co za nim stali, dopiąwszy celu, wychodzili czysto i bez szwanku. Stało się też liberum veto, nazywane powszechnie „źrenicą wolności” a w konstytucji z r. 1718 „najprzedniejszym klejnotem wolnego narodu tej Rzeczypospolitej”, nie tyle palladium wolności obywatelskiej i dobra pospolitego, ile raczej schroniskiem i twierdzą niecnych aspiracji, podłego egoizmu, zgangrenowanego moralnie ducha. Miała Polska, szczęśliwym zrządzeniem Opatrzności, nawet w czasach największego upadku, wielu ludzi celujących inteligencją i najlepszą dla sprawy publicznej chęcią; ich usiłowania i prace byłyby mogły przynieść naprawę Rzeczypospolitej, częściową czy całkowitą, usunięcie złego, jakie się zagnieździło. Ale miała i mieć musiała, jak każde inne społeczeństwo, a zwłaszcza takie jak nasze w XVII i pierwszej połowie XVIII wieku, garść ludzi złych, naprawie złego przeciwnych, w nieładzie i nierządzie korzyści szukających, osobiste swoje widoki nad dobro publiczne stawiających; ci mieli zawsze w liberum veto gotowy środek sparaliżowania najlepszych chęci, najszlachetniejszych dążeń. Szczególnie podupadłe moralnie możnowładztwo, rozporządzające wpływem i pieniędzmi, działało w tym kierunku. Wywalczyła sobie izba poselska dominujące w sejmach stanowisko; pracy sejmowej nadawała charakter, pracę tę głównie prowadziła. Senat w akcji sejmów polskich cofał się zawsze na drugi plan. Ale kiedy przyszły czasy zepsucia i okazało się, że posłowie łatwo dają się chwytać na lep możnowładztwa, zmieniły się role. Na zewnątrz senat stał wprawdzie zawsze na uboczu, ale w rzeczywistości jaki taki magnat kierował akcją izby poselskiej, tworzył stronnictwa i frakcje pośród posłów, do wzajemnej zagrzewał je walki w imię widoków i dążności swoich osobistych, a wreszcie w razie potrzeby, rozporządzał zawsze skutecznym — liberum veto.
Rwały się więc i rozchodziły sejmy, z początku wyjątkowo, później coraz częściej, aż wreszcie za czasów saskich doszło do tego, że przez kilkadziesiąt lat po kolei żaden sejm nie mógł przyjść do skutku. Instytucja, która w ręku swoim skupiła najwyższą władzę w państwie, władzę prawodawczą, władzę uchwalania wojny, stanowienia podatków, kontroli nad rządem, a w części i rząd sam, skazywała się na przymusową bezczynność, czasem w chwili najkrytyczniejszej i w najnaglejszej potrzebie, kiedy należało działać bez zwłoki — i działać koniecznie. Nie dziw, że najważniejsze zadania państwa nie zachodziły urzeczywistnienia, że mijały bez korzyści najlepsze sposobności doniosłych reform i ważnych czynów, że wreszcie wszystko opuszczało ręce apatycznie — zdając los państwa na wolę Opatrzności, a raczej wydając go na pastwę anarchii.
Wiernym uzupełnieniem tej organizacji sejmowej była organizacja sejmików. W sejmikach nikt nie mógł brać udziału prócz szlachty. Miasta przystępu do nich nie miały, mimo, że wyłączenie ich z sejmu wskazywało jako rzecz pożądaną dać im głos przynajmniej w tym ściślejszym zgromadzeniu, przygotowującym materiał do pracy sejmowej i pracy tej wskazującym kierunek. Wyłączność szlachty, jej kastowe oddzielenie się od reszty społeczeństwa, znalazły zatem i tutaj dobitny wyraz dla siebie. Co do szlachty zaś, nie było żadnego wyjątku. Należy do sejmiku szlachcic, piastujący urząd ziemski, czy jakikolwiek inny, należy posesjonat, dzierżący prawem dziedzicznym wieś lub cząstkowy dział wsi, należy zastawnik i dzierżawca, należy wreszcie nieposesjonat, klamki pańskiej trzymający się, na dworze magnata chleb wysługujący. Kto tylko posiada herb, należy do sejmiku, bez względu na swój zawód, na pozycję majątkową, na stopień inteligencji i wykształcenia. Obliczono, że sejmik obu ziem Kujawskich, liczący przypuszczalnie około 1000 uczestników, nie miał więcej nad 100 szlachty, sprawujących funkcje ziemskie, dających gwarancję poważniejszego rozumienia rzeczy publicznych; przewaga liczebna była po stronie ciemnego przeważnie tłumu szlacheckiego. Że to nie wychodziło na korzyść sprawie publicznej, mówić nie potrzeba. Ale trzeba przypomnieć, że ten ciemny tłum stawał się najczęściej posłusznym narzędziem w ręku możnowładców, głównie przez to, że znaczna jego część była od nich bezpośrednio zależną, czy to jako familianci z łaski magnata na jego dworze żyjący, czy to jako dzierżawcy w obszernych jego dobrach rozrzuceni. Jak na sejmie, tak i na sejmikach mieli zatem możnowładcy zapewnioną przewagę, kierowali wyborami posłów tak, ażeby z nich wyszli ludzie zaufani, na rękę im idący, wsadzali do instrukcji postanowienia, które sami chcieli przeprowadzić. I tu najczęściej nie dobro pospolite, ale osobisty rozstrzygał interes. Były próby zapobieżenia temu, jak np. kiedy w r. 1611 kilka województw uchwaliło, że nieposesjonaci mają być z sejmików wykluczeni i przewaga przez to oddana w ręce szlachty inteligentniejszej i bardziej niezawisłej; wszelako większość województw zasady tej nie przyjęła, a i tam, gdzie ją z początku wprowadzono, niebawem się zatraciła. Tłum szlachecki, jak przedtem tak i potem, a przezeń zręczni agitatorowie, którzy go do swych celów użyć umieli, pozostali panami sytuacji na sejmikach.
Wśród takich warunków, nawet zasada stanowienia uchwał większością głosów nie na wiele byłaby się przydała, gdyż większość ta byłaby zawsze po stronie mas ciemnych. Ale teoria „wolnego głosu” tak głęboko wpoiła się w przekonania społeczeństwa ówczesnego, że ją zastosowano i do sejmików. W r. 1673 postanowiono wprawdzie znieść jednomyślność, ale rzecz ta nie przyjęła się w praktyce, a konstytucja z r. 1718 wyraźnie zastrzegła, że „głos wolny fundujący się in iure vetandi,” ma być nadal zachowywany na sejmikach. A zatem, kiedy jakaś rzecz dodatnia, myśl zbawienna, znalazła poparcie w sejmiku, mniejszość mająca interes przeciwny, mogła jej znowu przeszkodzić, opierając się na liberum veto. Dziwna to była konstrukcja ustroju Rzeczypospolitej! Na sejmie jeden poseł, zleceniem sejmików się zasłaniając, mógł zniszczyć wszelką pracę, dobro państwa mającą na oku; na sejmiku jeden szlachcic mógł z instrukcji usunąć wszystko, co by mogło przynieść pożytek dla sprawy publicznej. Na barkach każdego szlachcica, ilu ich tylko było, spoczywał cały los Rzeczypospolitej, choćby to nawet był prosty wyjadacz misy pańskiej, istota ciemna i ograniczona! Wsparto gmach Rzeczypospolitej na krociach filarów: jakże trwałym byłby ten gmach, gdyby wszystkie były — ze spiżu.
Odczuwano i rozumiano całą potworność takiego stanu rzeczy: znajdowano się w położeniach, w których koniecznie trzeba było odstąpić od tych zasad, a jednak nie odważono się nigdy usunąć zasadę stanowczo, radzono sobie tylko półśrodkami. Takim półśrodkiem przeciwko liberum veto stała się konfederacja, w której głos wolny nic nie ważył, a uchwały zapadały większością głosów. Dziwne to zjawisko, i na ustrój Polski charakterystyczne rzucające światło, że to, co z natury rzeczy powinno być, i gdzie indziej było regułą, w Polsce dało się urzeczywistnić tylko jako rzecz nadzwyczajna, wyjątek. Była bowiem konfederacja z istoty swojej czymś wyjątkowym, rzeczą, do której się uciekano w nadzwyczajnych tylko okolicznościach. Zrodzona w wiekach średnich, przez naśladownictwo zwyczajów zachodnich, choć wtedy z odmiennych pobudek, nabrała ona właściwego znaczenia w Polsce dopiero w czasach nowszych. Na wspólnym, pod wiarą i poczciwością zaprzysiężonym związku zasadzając się, zmierzała konfederacja wspólnymi siłami do osiągnięcia wspólnego celu, takiego, który nie dał się osiągnąć w sposób zwyczajny, środkami zwykłymi. W tym rozumieniu pojęta, była konfederacja dla życia politycznego narodu obosieczną bronią w najszerszym tego słowa znaczeniu. Mogła dać walne poparcie rządowi, jeżeli nie był w możności przeprowadzenia jakiegoś zadania, mogła stanąć w obronie sprawy dobrej i pożytecznej dla ogółu. Dość przypomnieć wiślicką konfederację przeciw rokoszowi Zebrzydowskiego, tyszowiecką przeciw inwazji szwedzkiej i kilka sejmów pod węzłem konfederacji zawiązanych, a pośród nich ten największy, czteroletni, któremu ustawę Trzeciego Maja zawdzięczamy. Ale mogła się też zawiązać przeciw rządowi, przeciwko istniejącemu porządkowi prawnemu, destrukcyjne cele i anarchię wywiesić na swym sztandarze, jak radomska na przykład, albo ta najstraszniejsza, jaką dzieje nasze wykazują: targowicka. Była konfederacja dodatnim czy ujemnym objawem naszego życia publicznego? Zasadniczo rzecz biorąc, była rzeczą najgorszą. Była znamieniem chorobliwości ustroju politycznego, nawet wtedy, kiedy rządowi dawała poparcie i dobra ogólnego broniła, wykazując, że rząd jest za słaby, ażeby przekazane sobie zadania przeprowadzić. Była skupieniem sił narodu w niewłaściwym zbiorniku; zamiast te siły zgromadzić i poddać prawidłowej władzy, tworzyła drugą obok niej władzę nieprawidłową, osobno siłami tymi rozporządzającą. Była pokuszeniem ambitnych jednostek do czynienia rozterek w państwie celem przeprowadzenia osobistych celów, i środkiem wygodnym, do którego, pozyskując takie jednostki, uciekać się mogły ościenne rządy, jeżeli im zależało na zakłóceniu pokoju w Polsce. Była wieczną groźbą, strasznym mieczem Damoklesa, zawieszonym nad bezpieczeństwem obywateli i trwałością ich praw, choćby najlepszych, które każdej chwili przez zwycięską konfederację mogły być obalone. Była wreszcie rzeczą, która z natury nadawała się raczej do użytku złego, niż dobrego; albowiem rząd, który potrzebował poparcia, mógł i powinien był skupić siły narodu około siebie samego, ale opór przeciwko niemu, rewolucja, miały daną możność legalnego przejawu w konfederacji.
Jakim był ten rząd polski, że tak niedostatecznie odpowiadał swojemu zadaniu? Na czele jego stał król, niegdyś, za ostatnich Piastów, pełnię władzy rządowej dzierżący, rady możnowładców często szukający, ale jej nie uległy, w urzędnikach przez się ustanawianych, starostach, posłuszne narzędzie woli swojej znajdujący. Dziedziczne jego prawo do tronu nadawało mu wobec całego społeczeństwa, wobec najwyższych nawet jego warstw, stanowisko niezależne, dla jego rozkazów budziło posłuch i uszanowanie. Kiedy przyszła zmiana dynastii, zmieniło się stanowisko króla. Jagiełło i jego następcy czuli, że tron swój zawdzięczają woli narodu, a zwłaszcza możnowładztwa, musieli temu możnowładztwu przyznać szerszy udział w sprawach rządu, niż go miało poprzednio. Prawnie nie miało ono tu wprawdzie głosu stanowczego; zawsze jeszcze stanowiło tylko radę królewską, ale faktycznie chwyciło ster rządu w swe ręce i nadawało mu kierunek, pod słabszym królem, jak Jagiełło, z silniejszym naciskiem, pod energicznym bardziej, jak Kazimierz Jagiellończyk, z niniejszą stanowczością. Ale nawet najtęższy umysł na tronie, nie miał wobec niego tej swobody ruchu, jak niegdyś Piastowie; elekcyjność tronu, która za Jagiellonów jest już zasadą prawną, staje mu w tej mierze na przeszkodzie. Wszakże za Jagiellonów elekcyjność nie przynosi jeszcze skutków zbyt szkodliwych, łagodzi je ciągłość panowania dynastii, wybory z ojca na syna, z brata na brata idące. Dopiero od r. 1573 zasada wybieralnego tronu staje w pełnej grozie, jako czynnik rozkładowy politycznego życia narodu. Jest naprzód groźną przez samą swoją formę zewnętrzną. Wybór króla nie należy do jakiegoś ściśle zamkniętego kolegium, jak w Niemczech na przykład, nie należy choćby do większej grupy w narodzie, takiej jednak, która by dawała pewność wytrawności sądu politycznego i przejęcia się ideą dobra pospolitego; należy do „narodu” całego — każdy szlachcic, jakikolwiek on jest, ma prawo wybierać króla. Tłum ciemny ma więc znowu przewagę liczebną, a przez to los i wynik elekcji zdany jest na przypadek; jeżeli nawet elekcja jest rozumnym aktem politycznym, jest nim tylko przez przypadek. Tłum nie miał i nie mógł mieć dokładnego zrozumienia, który kandydat jest najodpowiedniejszym, jaki wybór wobec istniejącej konstelacji politycznej jest najlepszym. Nie mając sądu własnego, przyjmował sąd innych, dawał się używać za narzędzie tym, którzy sami do tronu aspirowali lub w przeparciu pewnej kandydatury szczególny mieli interes. Stawała się w ten sposób elekcja wielkim targowiskiem o koronę, na które szukano dróg do najniższych instynktów ludzkich, przekupstwem walcząc, obietnicami faworów, groźbami niełaski, zasiewaniem osobistej niezgody i Bóg wie czym jeszcze podobnym. Była demoralizacją społeczną, karmiąc i podsycając złe nałogi jednostek; była demoralizacją polityczną, stawiając los państwa na szalę prywaty. A że w tak wielkim tłumie, w którym wiele sprzecznych krzyżowało się dążności, jednomyślność była trudną do osiągnięcia, więc rodziła częstokroć wybory niezgodne, zamieszki i wojny domowe, do gruntu wstrząsające Rzeczpospolitą, bo jak gdzie indziej, tak i tutaj mniejszość nie chciała i nie umiała poddać się większości i tak długo przeciw kandydatowi większości swojego kandydata za króla uznawała, dopóki jej nie pokonano lub — nie zapłacono.
Wszelako nie tylko formą, ale i samą zasadą swoją, była elekcja fermentem rozkładu, zwłaszcza w organizacji rządu. Wybrany król, choć tytułował się „z Bożej laski,” wstępował na tron z woli i łaski narodu; dlatego naród — szlachta uważał sobie za prawo dyktować mu warunki, pod którymi tron mu oddaje. Powstawał między nim a narodem stosunek kontraktowy, znajdujący wyraz w pactach conventach, po raz pierwszy w roku 1573 wprowadzonych, stosunek, który na króla wkładał cały szereg obowiązków do wypełnienia. A nie były to obowiązki w samej istocie królewskości tkwiące, takie, jakich od każdego monarchy ma prawo domagać się naród, ale raczej szereg ściśle określonych zadań, których spełnienie należało właściwie do narodu, których ciężar przerzucał jednak naród z siebie na barki królewskie, nie pytając często, czy im król wydoła. Targiem była elekcja, targiem były pacta conventa; różnica zachodziła tylko w tym, że tam król targował się o koronę, tutaj naród o zdjęcie z siebie obowiązków. Obie rzeczy dopełniały się nawzajem: dawano świadczenie za świadczenie. Ale dla tych marnych widoków i chwilowych zysków, zapominano często o rzeczy zasadniczej: o dobru pospolitym. Targowano się prócz tego i o inną rzecz jeszcze: o atrybucje królewskie. Nie było straszniejszej zmory dla szlachcica polskiego nad absolutum dominium i dziedziczność tronu; obawiając się, ażeby król nie wprowadził jednego lub drugiego, dyktowano mu w pactach conventach coraz dalej sięgające ograniczenia jego władzy. Był to środek najskuteczniejszy ukrócenia jego praw, bo kandydat, którego powoływano na tron, nie miał innego wyjścia, jak tylko — przyjąć podane mu warunki.
Stosunek kontraktowy, wyrażony w pactach conventach, miał jeszcze jedno ważne następstwo: że niedotrzymanie zobowiązań z jednej strony, znosiło zobowiązanie strony drugiej. Jeżeli więc król naruszył pacta conventa, lub zaprzysiężone przez siebie przywileje królestwa, tracił władzę królewską, naród uważał się wolnym od posłuszeństwa. Zjawia się ten artykuł de non praestanda obedientia, po niefortunnej próbie uczynionej w Mielniku r. 1501, po raz pierwszy właściwie przy wyborze Henryka Walezjusza r. 1573, jako sankcja stosunku kontraktowego między królem a narodem istniejącego. Stawi on zasadę odpowiedzialności króla wobec, narodu, która w wiekach średnich istniała wprawdzie gdzieniegdzie, jak w Niemczech, ale w czasach nowszych, jako przeciwna istocie rządu monarchicznego, wszędzie usuniętą została. W Polsce odgrzebano ją na nowo, a nadano jej konstrukcje najnieszczęśliwszą. Nie określono formy odpowiedzialności monarszej, nie powiedziano, kiedy wina króla uchodzić może za udowodnioną; nie wyznaczono sądu, który stwierdziwszy naruszenie obowiązków, mógłby naród zwolnić od posłuszeństwa. Sąd ten należał wiec do narodu samego, stwierdzenie winy mogło nastąpić bez żadnej procedury formalnej. Naród miał zupełną swobodę orzekać tu według własnego mniemania, tj. mógł orzec o winie nawet tam, gdzie jej nie było, jeżeli tylko król z jakichkolwiek powodów nie był mu na rękę. Była to legalna autoryzacja buntu, choćby najniesprawiedliwszego. Kiedy przyszły czasy, że w Polsce dwu równocześnie walczyło królów o władzę, każdy z pewnym zastępem oddanych sobie adherentów, i kiedy później adherenci jednej strony przechodzili na stronę drugą, zdarzało się, że w manifestach usprawiedliwiających to odstępstwo, podnoszono jako powód: niewykonanie pactów conventów przez poprzednika.
Przypatrzmy się z kolei prawidłowemu biegowi spraw rządowych. Z dawna już, jak widzieliśmy, było w zwyczaju, że król jako zwierzchnik rządu załatwiał sprawy za radą senatorów, ale rada ta nie miała sobie prawnie przyznanej możności ograniczenia jego woli swoim głosem stanowczym. W tym stanie rzeczy nie zaprowadził żadnej zmiany statut radomski z r. 1505, który przyznając senatowi glos stanowczy w sprawach ustawodawstwa, nie dotknął w niczym organizacji samego rządu. W r. 1573 artykuły Henrykowskie zarządziły, że zamiast nieokreślonej dotąd liczby senatorów, przypadkowo na dworze królewskim obecnych, rady swojej w rzeczach rządu mu udzielających, ma być z każdego sejmu na przeciąg dwu lat delegowanych 16 (od 1641 roku : 28) senatorów, zwanych senatorami ad latus, czyli rezydentami, po czterech, później po siedmiu przy boku króla co pól roku zasiadających. Bez ich rady król nic ważniejszego w sprawach rządu przedsięwziąć nie powinien. Jednomyślne zdanie rezydentów jest uchwalą, przeciw której król działać nie może; jeżeli natomiast nie ma pomiędzy nimi zgody, król nie jest wiązany większością głosów, ale wybrać może to, co najbardziej odpowiada wolnościom, prawom i zwyczajom, tudzież dobru Rzeczypospolitej. Miał więc jeszcze król zapewnioną wcale znaczną swobodę ruchu w akcji rządowej. Dopiero później wytworzył się zwyczaj, potwierdzony konstytucją z r. 1717, że uchwały rady przybocznej zapadają większością głosów. Cokolwiek bądź, rada ta nie była w zasadzie rzeczą złą; nie przyznano jej nigdzie prawa zmuszenia króla do jakiejś akcji, tylko prawo ograniczenia jego działań; miała ona możność stać na straży obowiązujących ustaw i zapobiegać ich naruszeniom przez króla, a nadto mogła zdaniem swoim wspierać jego czynności rządowe i właściwy im wytyczać kierunek. Ale w tym ostatnim względzie organizacja jej była chybioną z gruntu. Zmieniała się co dwa lata, a raczej co pół roku; za każdym razem przychodzili ludzie nowi, z poprzednią działalnością rady dokładnie nie obeznani; nie było w niej jednolitości kierunku i zasad rządowych, nie było trwałej i nieprzerwanej tradycji, nie było jednostajnej rutyny. Co pół roku zaczynało się wszystko na nowo, a wobec tego żadna sprawa, dłuższego wymagająca czasu, konsekwentnego prowadzenia, nie mogła liczyć w niej na skuteczne poparcie. Nie przyniosła więc owa rada tych korzyści ze sobą, jakich się po niej można było spodziewać; przyniosła raczej pewną ociężałość w akcji rządowej, jako ciało zbiorowe, kolegialne, powoli funkcjonujące. Nosiła w sobie grzech pierworodny owej dążności, która ją poczęła i zrodziła: artykułom Henrykowskim nie chodziło o stworzenie sprężystego rządu centralnego, tylko o kontrolę nad królem, któremu nie ufano. Miał jednak król nad radą niezaprzeczoną przewagę: był w niej jedyną osobą, która reprezentowała ciągłość zasad, i to było powodem, że nigdy rada jako organ rządowy nie doszła do zbytniej wobec niego przewagi, a jeżeli miała nań wpływ dalej sięgający, to chyba znaczeniem osób w skład jej wchodzących.
Miał więc faktycznie naczelny reprezentant rządu wcale szeroki zakres swobodnego działania, mógł w tym zakresie rozwinąć wielostronną, sprężystą działalność. Rozumie się, że skuteczność jego pracy zawisłą była głównie od ścisłego wykonania jego poleceń i rozkazów przez podwładne mu organa urzędnicze. Ale tu właśnie leżała największa i najstraszniejsza ułomność systemu rządowego w Polsce. Organizacja władz wykonawczych była tak niefortunnie pomyślaną, że nie dawała najmniejszej rękojmi ścisłego wykonywania nakazów rządu naczelnego. Były głównie dwie kategorie tych władz. Urzędy wielkie, koronne i litewskie, z zakresem działania na całą prowincję, jako to: kanclerze i podkanclerze, podskarbiowie, marszałkowie i hetmani wielcy i polni, a następnie starostowie, jako urzędnicy wykonawczy w powiatach. Miał król prawo mianować tych urzędników bez czyjejkolwiek ingerencji obcej, a przez to możność stworzenia aparatu administracyjnego, posłusznego sobie i zależnego od siebie; ale nie miał drugiego prawa, które potrzebnym było do utrzymania posłuszeństwa i zależności: nie miał prawa urzędu nadanego odebrać z powodu przewinienia urzędowego. Orzekł tak wyraźnie statut z r. 1538 i przez to w organizacji rządu polskiego uświęcił zasadę najzgubniejszą. Odpowiedzialność urzędnika wobec króla kończyła się na grzywnach pieniężnych, zwykle bardzo wysokich, a przez to rzadko stosowanych, ale nie było środka i sposobu pozbycia się go, jeżeli obowiązków swoich nie pełnił, albo nakazom wyższym otwarcie się sprzeciwiał. Niektóre przepisy konstytucji, wkładające na urzędników obowiązek wykonania uchwały sejmowej sub poena privationis officii, stanowiły tylko wyjątek, a i one wobec znaczenia, jakiego urzędnicy zwykle zażywali, prawie nigdy nie były stosowane. Utrata urzędu łączyła się tylko z zasądzeniem za cięższe zbrodnie, które pociągały za sobą niemożność sprawowania funkcji publicznych, ale nie łączyła się z przewinieniem urzędowym jako takim. Mógł więc król wydawać rozkazy, i mógł ich urzędnik nie spełniać; nie było środka stanowczego, który by go zmusił do posłuszeństwa. Ściśle rzecz biorąc, był więc urzędnik nieodpowiedzialnym wobec władzy naczelnej rządowej; zatem też nie było właściwie rządu. Zasadnicze pytanie, dlaczego w Polsce tyle praw stanowiono, a tak mało wykonywano, tłumaczy się samo przez się. Wykonanie prawa polegało na dobrej woli urzędnika, nie na jego podwładności urzędowej. Tylko wobec sejmu niektórzy urzędnicy, jak np. podskarbiowie, obowiązani byli do zdawania sprawy z swych czynności i odpowiadali za nie; ale i tu był środek usunięcia niebezpieczeństwa, jeżeli zachodziła potrzeba; szukano wtedy zwolenników w sejmie, z których jeden robił użytek z liberum veto: sejm się rozchodził, odpowiedzialność się kończyła.
Zapanowały tedy najdziwaczniejsze i najopłakańsze stosunki w organizacji rządu polskiego: król był odpowiedzialnym wobec narodu, choć nie miał środków kierowania rządem według własnej woli i uznania — urzędnik postępował według swego widzimisię, a nie był odpowiedzialnym przed nikim. Wbrew naturalnemu porządkowi rzeczy, zmieniły się role: król — jak powiedział słusznie Kalinka — był raczej powagą, niż władzą, każdy urzędnik w swoim zakresie był na niniejsza skalę — królikiem. Rządził jak pan udzielny w swoim powiecie starosta, prowadził zarząd skarbu niezależnie podskarbi, rozkazywał wojsku samowładnie hetman. Król, jeżeli potrzebował pieniędzy i wojska, musiał zamiast rozkazywać — o względy się ubiegać. Taki rząd, to nie był rząd, ale — bez rząd.
Nie koniec na tym. Była jeszcze jedna zasadnicza wada w tym rządzie, która do reszty czyniła go bezsilnym: decentralizacja. Z tą błędną strukturą, jaką dotąd poznaliśmy, mógłby on przecież znaleźć warunki rozwinięcia korzystnej dla państwa działalności, skoro tylko na czele spraw rządowych stanęłyby umysły tęgie, charaktery silne i czyste — a tych nam Opatrzność niejednokrotnie nie skąpiła. Ale trzeba było tym ludziom dać możność skupienia w swym ręku wszystkich nici zarządu, sprowadzenia akcji rządowej do jednego wspólnego źródła, nadania jej jednolitego kierunku, a przez to zapewnienia jej potrzebnej energii i sprężystości. Na próżno! Odśrodkowy ruch społeczeństwa rozdrobnił wszystko na mniejsze cząstki, które razem działać nie umiały i nie chciały, a przez to energię rządu, jaka by się jeszcze znaleźć mogła, zabijały. W najwyższych i najniższych pokładach organizacji państwowej, wszystko było zdecentralizowane. Rzeczpospolita składała się z dwu prowincji, Korony i Litwy; obie za Jagiełły połączone unią osobistą, za Zygmunta Augusta w Lublinie unią parlamentarną, zachowały przecież każda dla siebie zgoła odrębny rząd, osobny skarb i osobne wojsko, i osobnych urzędników wielkich, stojących na czele poszczególnych gałęzi administracji. Gdzie chodziło o wspólną akcję całego państwa, tam rodziły się znaczne trudności, bo nie zawsze dala się osiągnąć zgoda i porozumienie obu rządów. Nie lepiej było w prowincjach samych; każda z nich składała się z kilkudziesięciu odrębnych całości, tylu, ile było województw lub ziem, z których każda zabrała znaczną cześć atrybucji rządowych dla siebie. Organem, który je wykonywał, były sejmiki. Nie miały sejmiki od razu tak szerokiej władzy w swym ręku. Aż do wygaśnięcia dynastii Jagiellońskiej były one tylko organem reprezentacji: wybierały posłów na sejm i dawały im instrukcje; w zarządzie swojej ziemi żadnego nie miały udziału. Dopiero w trzech pierwszych, tak blisko po sobie następujących bezkrólewiach (1572, 1574, 1587), zbudziła się u nich dążność zagarnięcia rządu miejscowego i przyniosła daleko sięgające rezultaty. Około połowy w. XVII istnieją już osobne podatki wojewódzkie, osobny skarb wojewódzki i osobna jego administracja przez zależnych od sejmiku funkcjonariuszy; istnieje, jednym słowem, osobna skarbowość wojewódzka, która ze skarbowością państwową niejednokrotnie wchodzi w kolizję. Istnieje dalej osobny żołnierz powiatowy, płatny ze skarbu wojewódzkiego, pod osobnymi rotmistrzami, przez sejmiki ustanawianymi, żołnierz, który nie jest bynajmniej milicją dla potrzeb miejscowych stworzoną, ale składową częścią armii państwowej. Naczelnik centralnego zarządu skarbowego i wojskowego, podskarbi i hetman, musi zatem w tysiącznych razach znosić się i porozumiewać z sejmikiem, do jego zaściankowych skrupułów, z ujmą dla interesu ogólnego, częstokroć się stosować; musi, kiedy potrzeba, działać spiesznie, poruszać z osobna kilkadziesiąt różnych kół, z których każde może mieć odmienny rozpęd i odmienny kierunek rozpędu. Nie można sobie wyobrazić struktury mechanizmu rządowego bardziej ociężałej nad tę, jaką stworzyły te rządy sejmikowe. A co w tym wszystkim najdziwniejszego, to samo urządzenie władz rządowych wojewódzkich. Nie są to władze jednostkowe, ani nawet kolegialne, w zwykłym tego słowa znaczeniu, z kilku, choćby z kilkudziesięciu członków złożone, ale sejmik cały, wszystka szlachta ziemi, setki i tysiące ludzi, których powołanie do rządzenia zasadzało się na posiadaniu herbu! Zaprawdę, idea wszechwładzy szlachty nie mogła chyba znaleźć dobitniejszego, nad ten, wyrazu dla siebie.

***
Źle było w Rzeczypospolitej, i nie mogło być gorzej. Nawet ci, którym z tym dobrze było, przyznawali, że jest w niej nierząd, a pocieszali się tym, że Polska nierządem stoi. Naprawdę, stała ona tylko ludźmi, których szczęśliwy traf dawał nam często w potrzebie, a którzy z zaparciem, poświęceniem, z nadludzkim sił wytężeniem, ratowali skołataną nawę Rzeczypospolitej. Ale nie stać szczupłej garstce na podtrzymanie całego gmachu państwa, na zapełnienie tych wszystkich i tak wielkich szczerb, jakie się w jego organizmie potworzyły. Więc z postępem czasu wszystko się coraz więcej psuje i chyli do upadku: powstaje w kraju zamęt, rośnie samowola i lekceważenie praw, upada bezpieczeństwo publiczne, rozprzestrzenia się ciemnota umysłów i zepsucie charakterów, apatia dla sprawy publicznej i nikczemna prywata; przychodzi wpływ obcych i zależność od obcych, wstaje straszne widmo utraty bytu politycznego. Stoi Rzeczpospolita na krańcu przepaści; jeżeli ją ratować, to nie nadstawianiem karków, fortun i wysiłków jednostek, ale naprawą całości, przetworzeniem organizmu, wycięciem zeń wszystkich wrzodów, wypuszczeniem trującego jadu, który w nim krążył, wprowadzeniem nowych żywotnych soków. Nawołują o naprawę statyści: w wieku XVI wielki Frycz, Górnicki, natchniony Skarga; w pierwszych sześćdziesięciu latach XVIII wieku Karwicki, Garczyński, Leszczyński, Konarski, torując drogę całemu niezliczonemu zastępowi statystów późniejszych, a pośród nich największym, Kołłątajowi i Staszicowi. Ale nawoływania przez długi czas odbijają się bez dźwięku; „naród” żadnym przestrogom nie daje posłuchu, w procesie rozkładu społecznego i politycznego trwa uporczywie i coraz dalej rozwijać mu się pozwala. Dopiero kiedy przeminęły czasy saskie, szczyt polskiej anarchii i polskiego upadku, pojawiają się pierwsze odruchy budzącego się z odrętwienia organizmu, staje na sejmie konwokacyjnym 1764 r. reforma Czartoryskich, punkt zwrotny, od którego się rozpoczyna praca sejmów około naprawy Rzeczypospolitej. Potem, po strasznej katastrofie pierwszego rozbioru, staje druga, ważniejsza reforma na sejmie delegacyjnym z lat 1773—1775, uzupełniona postanowieniami sejmu z r. 1776. Następnie przez lat kilkanaście nic ważniejszego na sejmach się nie dzieje, a dokonuje się tylko cicho, powoli, stopniowo, wielkie odrodzenie narodu samego; budzą się nowe myśli i nowe dążenia, coraz szersze ogarniając warstwy, aż wreszcie gromadzi się ten nasz największy Sejm czteroletni, który dążeń tych miał być urzeczywistnieniem i wyrazem, któremu danym było stworzyć największe, jakie w historii naszej mamy, dzieło reformy społecznej i politycznej — Konstytucję Trzeciego Maja.
Cóż tedy i jak naprawiono przed sejmem czteroletnim? Zadanie było olbrzymie; trzeba było przebudować wszystko, od pierwszych podstaw organizacji społecznej aż do najwyższych warstw układu politycznego. Nie można było zrobić wszystkiego od razu, trzeba było naprawiać częściowo. Ale od czego zacząć? Zasadniczo, logicznie rzecz biorąc, należało zacząć od reformy społecznej, albowiem w spaczonym ustroju społeczeństwa tkwił zarodek wszystkiego złego; zwichnięcie równowagi społecznej stało się w Polsce, jak widzieliśmy, powodem zwichnięcia równowagi politycznej. Ale reforma społeczna, właśnie dlatego, że miała sięgać najgłębiej, że wymagałaby poświęcenia najdroższych szlachcie przekonań, była najtrudniejszą do przeprowadzenia. Łatwiej już można było myśleć o reformie politycznej, a zwłaszcza o reformie rządu, tym bardziej, że brak rządu, anarchia, dawały się powszechnie odczuwać najdotkliwiej. Na ten punkt zwrócono też przede wszystkim uwagę; zasadniczym hasłem tego okresu (1764 — 1788) jest naprawa rządu, mniej już naprawa innych czynników politycznego ustroju, a najmniej naprawa organizacji społecznej.
W tym ostatnim względzie niewiele tedy zrobiono. Wobec chłopów w konstytucji z r. 1768, zdobyto się zaledwie na przepis, odbierający panom ius vitae ac necis nad poddanymi i wzbraniający w ogóle zabójstwa chłopa pod karą śmierci — odbłysk humanitarnych tendencji, jakie się podówczas w Europie zbudziły, krok niewątpliwie ku dobremu, ale praktycznie małej doniosłości. Życiu chłopa nie groziło nigdy wielkie niebezpieczeństwo ze strony pana, bo chłop był mu zawsze potrzebny jako siła robocza; zakaz orzekania kary śmierci i zabójstwa nie robił więc znacznego wyłomu w dotychczasowej praktyce. Ale została jurysdykcja prywatna pana, została jego nieodpowiedzialność wobec chłopa przed prawem w innych sprawach, zostało przywiązanie do gleby i straszny ciężar danin i pańszczyzn. Ten sam smutnej pamięci sejm repninowski z r. 1768 utrzymał wyraźnie „całość dominii et proprietatis” szlachty nad dobrami i poddanymi i zasadę tę umieścił w rzędzie praw kardynalnych, wieczyście trwałych, nigdy nieodmiennych.
Niewiele zrobiono też w sprawie mieszczańskiej. Największe stosunkowo ulżenie przyniosła reforma Czartoryskich, naprzód przez zniesienie jurydyk szlacheckich w miastach, a zatem przez poddanie szlachty z dóbr miejskich pod sądownictwo miejskie, a następnie przez zniesienie wolności cłowej, przysługującej dotąd szlachcie, i usunięcie przez to niebezpiecznej konkurencji, jaką dotąd handel zagraniczny kupiectwu miejscowemu robił. Konstytucja sejmu z r. 1775, stanowiąca, że zawód kupiecki utraty szlachectwa nie powoduje, była chyba tylko moralną korzyścią dla miast; praktycznej nie przyniosła, a owszem, mogła nawet stworzyć mieszczaństwu znaczniejszą konkurencję ze strony szlachty. Było to usunięcie granic, jakie dotąd rozdzielały sfery ekonomiczne obu stanów, ale na korzyść jednego tylko stanu, szlachty; nie usunięto równocześnie granicy, postawionej mieszczaństwu, nie dano mu prawa nabywania dóbr ziemskich; przeciwnie, na sejmie r. 1768 uznano wyłączne prawo szlachty do posiadania takich dóbr, i zasadę tę znowu do praw kardynalnych wpisano. O zniesieniu ucisków starostów, o emancypacji rad miejskich z pod ich wpływu, nie pomyślano.
W sprawach wyznań znaczne ulepszenie przyniósł sejm repninowski. Przejście z wiary katolickiej na inną uznano za występek, ale dysydentom zabezpieczono wolność wyznania i nabożeństwa, znosząc dawniejsze w tej mierze ograniczenia. Przyznano im nawet zdolność do wszystkich, choćby najwyższych dygnitarstw, i do wszelkich urzędów wybieralnych, a zatem także i do poselstwa sejmowego; jednakże w r. 1775 znaczną część tych praw zniesiono, stanowiąc, że dysydenci nie mogą należeć ani do senatu, ani funkcji urzędników wielkich (ministrów) sprawować; w izbie poselskiej zaś może ich być tylko trzech, po jednym z każdej prowincji (Małopolski, Wielkopolski, Litwy). Sprawy udziału episkopatu unickiego w senacie nie poruszono.
Kwestii władzy prawodawczej dotknięto już na konwokacji r. 1764 przez Czartoryskich, ale nie przeprowadzono nic innego, nad obszerny „porządek sejmowania,” który miał zaprowadzić ład w sposobie obradowania na sejmie; zasadniczej reformy „porządek” ten nie przyniósł żadnej. Reformę taką, na pozór w kierunku dodatnim, przeprowadził sejm repninowski z r. 1768; w rzeczywistości była ona rzeczą szkodliwą i niebezpieczną, prawdziwym darem Danaów. Sprawy należące do sejmu, podzielono na trzy kategorie. Jedną kategorię stanowiły tzw. prawa kardynalne, które ostatecznie na tymże sejmie sformułowano i jako wieczyście trwałe, przez żaden późniejszy sejm nieodmienne uznano. Drugą kategorię stanowiły tzw. materie status, które dyskusji sejmów podlegać i uchwałami jego załatwianymi być mogły, ale zawsze tylko jednomyślnością, tak że liberum veto co do nich w pełni zostało utrzymane. Jako trzecią wreszcie kategorie uznano materie ekonomiczne, do których uchwalenia wystarczała większość głosów. Przyniósł wiec ten sejm po raz pierwszy częściowe przynajmniej ograniczenie liberi veto, i w tym można by upatrywać dodatnią stronę jego reformy. Ale po bliższym wejrzeniu w rzecz trzeba powiedzieć, że korzyść jej była najmniejsza, a w reformie samej było wiele zasad, które najzgubniej na przyszłe losy Polski oddziałać mogły. Do rzędu materiae status policzono wszystkie najważniejsze i najdrażliwsze sprawy, o które dotąd najczęściej rozbijały się sejmy, jak: powiększenie lub ustanowienie nowych podatków, pomnożenie wojska, zwołanie pospolitego ruszenia, wypowiedzenie wojny i zawarcie pokoju, traktaty polityczne i handlowe, pomnożenie lub umniejszenie władzy urzędów lub kreowanie urzędów nowych, porządek sejmowania lub sejmikowania, urządzenie trybunałów, i kilka innych jeszcze. Dla liberum veto pozostało zatem najszersze pole; głosowanie większością, ograniczone do rzeczy podrzędnych, nie obiecywało wielkiego pożytku. Dodatnia strona reformy leżała chyba w postanowieniu, że zerwanie sejmu przez liberum veto nie obala postanowień powziętych większością głosów, gdy przeciwnie dawniej niszczyło ono skuteczność wszystkich poprzednio na tym sejmie zapadłych uchwał, choćby nawet jednomyślnych. Ale co było w tej reformie najszkodliwszego, to „prawa kardynalne.” Utwierdziły one cały szereg najzgubniejszych zasad ustroju politycznego Polski: elekcyjność tronu, artykuł de non praestanda obedientia, liberum veto w materiach status, dwoistość rządu w Koronie i Litwie, nieodwołalność nadanych urzędów, a przez to także nieodpowiedzialność urzędników. Wszystko to po wieczne czasy miało obowiązywać w Polsce, nigdy nie mogło być zmienionym, a kto by zmienić próbował, ten miał być uważany za nieprzyjaciela ojczyzny. Była to petryfikacja nierządu polskiego, taka, jaka właśnie leżała w interesie Rosji, czynnościami tego sejmu kierującej.
Co do sejmików, jedno tylko postanowienie dodatniego znaczenia przytoczyć można z r. 1768: że nie mają one na przyszłość stanowić podatków, że więc znosi się skarbowość wojewódzka jako niepotrzebna zawada, stojąca na przeszkodzie sprężystemu działaniu centralnego zarządu skarbowego. Ale doniosłość tego postanowienia maleje wobec faktu, że jeszcze dawniej, a głównie od r. 1717, objawiła się pomiędzy samą szlachtą dążność do ograniczenia zarządu skarbowego sejmików, i przyniosła nawet ważne zmiany w tym kierunku jeszcze przed rokiem 1768. Natomiast złą było rzeczą, iż sejm repninowski uświęcił i przypomniał dawną zasadę o udziale w sejmikach nie tylko szlachty posesjonatów, ale także zastawników, dzierżawców, emfiteutów i dawnych familiantów województwa, a zatem przyznał wyraźnie udział całemu ciemnemu tłumowi szlacheckiemu, który w historii naszego sejmikowania tak smutną odegrał rolę. Wobec tego, przepis, iż uchwały sejmikowe zapadać mają większością głosów, tracił prawie na znaczeniu, gdyż większość pozostawała zawsze po stronie tegoż tłumu.
Najważniejsze, jak już wspomnieliśmy, reformy, jakich w tym okresie dokonano, dotyczyły urządzenia władz wykonawczych. Powstają nowe magistratury, z nową, odmienną od dawniejszych organizacją, dwie przede wszystkim: Komisje wielkie i Rada Nieustająca; pierwsze zawdzięczają głównie początek swój uchwałom konwokacji z roku 1764, druga postanowieniom sejmu z roku 1775. Na konwokacji z r. 1764 przeprowadzili Czartoryscy ustanowienie trzech osobnych komisji: komisji skarbu koronnego, komisji skarbu litewskiego i komisji wojskowej koronnej; do nich przydano jeszcze na sejmie koronacyjnym 1764 r. komisję wojskową litewską. Przelano na te komisje całą władzę, wykonywaną dotąd przez naczelników odnośnych gałęzi rządu państwowego, czyli ministrów, a zatem na komisje skarbowe funkcje podskarbich, na komisje wojskowe funkcje hetmanów. Tylko co do hetmanów zastrzeżono, że w czasie wojny naczelna komenda i rząd nad wojskiem ma im wyłącznie przysługiwać. Ministrom, jako takim, nie pozostała zatem żadna władza samoistna (z zaznaczonym poprzednio wyjątkiem co do hetmanów); uchwałom komisji sprzeciwiać się nie mogli i wykonywać je mieli obowiązek. Pozostała im tylko prezydencja w komisjach. Uzyskano tedy rzecz ważną: złamano dotychczasową niezależność i samowładzę ministrów, i to był niewątpliwie najważniejszy motyw tej reformy. Ale ten cel byłby się dał uzyskać w inny sposób, bardziej prosty i odpowiedni: przez postawienie zasady odpowiedzialności ministrów samych. Taka zasada byłaby również zniszczyła ich samowładzę, a byłaby zapobiegła tym niedogodnościom, jakie z natury rzeczy przynieść musiało ze sobą wprowadzenie komisji w system rządowy polski. Były bowiem komisję ciałem zbiorowym, a przez to bardziej ociężałym, powoli funkcjonującym; nie dawały rękojmi, że w rzeczach, szybkiej wymagających akcji, odpowiedzą natychmiast swojemu zadaniu. Ustanowiono ich odpowiedzialność wobec sejmu, ale ta odpowiedzialność ciała zbiorowego, rozłożona na poszczególne jednostki, nie mogła już być dla nich tak silnym popędem działania, jakby była dla władzy jednostkowej, w całości i wyłącznie odpowiedzialnej. Nadto te komisje sprawowały swoje czynności tylko kadencjonalnie; co kwartał miały się gromadzić i przez miesiąc załatwiać przekazane sobie sprawy; nie było zatem zapewnionej ciągłości działania, tyle potrzebnej w każdym rządzie, zwłaszcza najwyższym. Nie było nadto ciągłości tradycji rządowej, gdyż oprócz ministrów, którzy stale zasiadali, skład komisji zmieniał się albo przynajmniej zmieniać mógł co dwa lata; każdy sejm ordynaryjny dokonywał nowych wyborów komisarzy (czterech lub dwu z senatu, dwunastu lub siedmiu z izby poselskiej). Konsekwencja programu rządowego, stałe dążenie do raz wytkniętego celu i jego systematyczne przeprowadzenie, były zatem utrudnione. Ponadto była organizacja komisji sankcją dwoistości rządu, takiej samej, jaka istniała przedtem; osobno i niezależnie od siebie działać miały komisje koronne i litewskie. Wreszcie wprowadzenie komisji stworzyło nowy wyłom w prawach naczelnego zwierzchnika rządu, króla. Miał dotąd król prawo nominacji ministrów, a zatem możność obsadzania najwyższych magistratur rządowych według swego uznania i wyboru; prawo to pozostawiono mu wprawdzie nadal, ale całą władzę podskarbiowską i hetmańską przeniesiono na komisje, które wychodziły z wyborów sejmu. Przez to król został pozbawiony tych resztek wpływu, jaki mu dotąd pozostał na poszczególne gałęzie centralnego zarządu państwa; wpływ ten przeszedł na sejmy. Zasada bezpośredniej emanacji czynników rządu z woli narodu i jej reprezentanta, sejmu, przezierająca bardzo dobitnie z dawniejszej historii politycznego ustroju Polski, a i później niejednokrotnie występująca, oparta na nieufności do króla i tendencji do najdalej sięgających ograniczeń jego władzy, odniosła tedy nowy sukces. Pewnym złagodzeniem jej ostrości było postanowienie sejmu z r. 1766, że król ma prawo na każdy urząd kominiarski przedstawić czterech kandydatów, z których sejm wybiera jednego; ale zasadniczo rzecz pozostała taką samą, jak przedtem: komisje zawdzięczały swą władzę wyborowi sejmu, były rodzajem wydziałów sejmowych do załatwiania spraw skarbowych i wojskowych. Ta okoliczność, łącznie z drugą, że komisje odpowiedzialne były tylko przed sejmem, nadała im najzupełniejszą niezawisłość wobec króla. Były więc na czele rządu dwie władze, zgoła się ze sobą nie stykające, każda samodzielnie, na własną rękę działająca. Każda z nich mogła wydawać polecenia do władz wykonawczych, do starostów, odmienne, a nawet sprzeczne ze sobą, i prócz dobrej woli, nie było żadnego środka, któryby takie sprzeczności łagodzić i usunąć potrafił. Leżała więc w tej organizacji komisji możność nowego rozprzężenia, nowej anarchii. Nie przetrwała zresztą w całości ta reforma Czartoryskich najbliższych czasów; utrzymały się tylko obie komisje skarbowe; wojskowe już na sejmie z r. 1768 ograniczone zostały znacznie na korzyść władzy hetmańskiej, a wreszcie w r. 1776 stanowczo uchylone.
Do szeregu tych komisji przybyła na sejmie z r. 1773 — 1775 nowa komisja edukacyjna, z ośmiu delegatów, po czterech z senatu i izby poselskiej złożona. Zorganizowana w zasadzie na wzór komisji dawniejszych, przedstawiała te same, co i one, wady i niedostatki. Miała jednak inne zalety, które stworzenie tej komisji do rzędu najszczęśliwszych pomysłów zaliczyć każą. Ważnym było już postanowienie, że komisarze wybierani są na lat sześć, wobec czego ciągłość i konsekwencja akcji tej władzy znalazły korzystniejsze dla siebie warunki. Ważniejszą jeszcze była zasada druga: że komisja rozciąga swą działalność na obie prowincje; była to pierwsza próba stworzenia centralnej władzy rządowej, obejmującej zakresem działania Koronę i Litwę. Wreszcie była ta komisja organem całkiem nowym w rządzie polskim; wojskowa i skarbowa przejęły tylko na siebie funkcje, które poprzednio wykonywali inni urzędnicy; dla spraw wychowania nie było dotąd żadnej w rządzie naszym władzy centralnej, stała się nią po raz pierwszy komisja edukacyjna. Jak była potrzebną, wiadomo, a ile przyniosła dobrego, przypominać nie potrzeba.
Najgłębiej sięgającą reformą rządową z tego czasu, było ustanowienie Rady Nieustającej na sejmie z r. 1775. Tłumaczono w konstytucji, że to jest tylko przetwór i dalszy ciąg dawniejszej Rady przybocznej królewskiej; w rzeczywistości była to instytucja całkiem nowa, na odmiennych z gruntu zorganizowana zasadach. Jak sejm, tak i ona miała się składać z trzech stanów: króla, reprezentantów senatu i izby poselskiej, wybieralnych (prócz króla) na każdym sejmie ordynaryjnym co dwa lata. Była więc Rada Nieustająca tak dobrze wydziałem sejmowym, do prowadzenia rządu wyznaczonym, jak nim były komisje. Była nim nawet w wyższym stopniu, aniżeli komisje. W komisach (wojskowej i skarbowej) zasiadali ministrowie z mocy urzędowego swego stanowiska, byli członkami ich bez wyboru sejmowego; tutaj zasiadali tylko z mocy takiegoż wyboru. Było w Polsce, jak wiadomo, po kilku ministrów w każdej gałęzi rządu, było czterech podskarbich (wielki i nadworny, koronni i litewscy), czterech hetmanów (wielki i polny, koronni i litewscy), czterech kanclerzy (kanclerz i podkanclerzy, koronni i litewscy), czterech marszałków (wielki i nadworny, koronni i litewscy). Otóż nie każdy z tych ministrów należał do Rady Nieustającej, ale tylko ci, których z pośród nich wybrano na sejmie, w liczbie czterech , po jednym z każdej dykasterii. Prócz ministrów wchodziło do Rady nadto czternastu innych senatorów, pośród nich trzech biskupów, a za wolą sejmu jeszcze dwu (jakichkolwiek) ministrów, nadto zaś osiemnastu deputatów ze stanu rycerskiego, pośród nich jeden marszałek Rady Nieustającej. Razem tedy, prócz króla, komplet Rady liczył 36 osób. Funkcje Rady były dwojakiego rodzaju, bądź to in pleno, w którym to razie wszyscy członkowie udział w jej obradach brali, bądź też w poszczególnych departamentach, na które się rozpadała. Departamentów takich stworzono pięć: departament interesów cudzoziemskich, policji, wojskowy, skarbowy i sprawiedliwości, każdy z ośmiu członków złożony, prócz departamentu interesów cudzoziemskich, który składał się z czterech członków. W departamentach prezydowali wybrani do Rady ministrowie, a to w departamencie interesów cudzoziemskich kanclerz, w departamencie policji marszałek, w wojskowym hetman, w skarbowym podskarbi, w departamencie sprawiedliwości inny kanclerz: na radzie pełnej prezydował sam król. Miała Rada Nieustająca, zarówno jako całość, jako też i w poszczególnych departamentach, pierworodny grzech każdej polskiej instytucji rządowej: zbiorowość, załatwianie wszelkich spraw sposobem uchwał, a stąd ociężałość w działaniu. Miała także inną wadę: nie trwałość, skutkiem powtarzających się co dwa lata wyborów sejmowych — okoliczność, którą łagodził jednak przepis, że jedna trzecia część członków Rudy dawniejszej ma być przez sejm wybraną na następne dwulecie. Najważniejszą jednak stroną ujemną nowej organizacji było, że ogołociła króla z resztek władzy rządowej, jaką dotąd posiadał. Mniejsza już o to, że mu ograniczono dystrybutę urzędów, stanowiąc, iż na przyszłość urzędników mianować winien z pośród trzech kandydatów przedstawionych przez Radę. Ważniejszą była rzecz inna. Jak minister w swoim departamencie obowiązany był wykonać to, co uchwali większość departamentu, tak król miał obowiązek poddać się temu, co postanowi większość pełnej Rady; tylko w razie równości głosów, głos jego ważący dwie kreski, rozstrzygał. Zeszedł więc król do znaczenia prezydenta Rady Nieustającej, samoistną władzę monarszą w rządzie stanowczo utracił.
Przyniosło jednakowoż ustanowienie Rady niewątpliwe korzyści, a mianowicie dwie najważniejsze. Powstały przede wszystkim instytucje centralne, rozciągające swą władzę na obie prowincje, na Koronę i Litwę. Po raz pierwszy to dopiero udało się w pełni urzeczywistnić myśl, której brak stanowił istotny i najważniejszy defekt Unii lubelskiej: jednolitość rządu w obu prowincjach, scentralizowanie wszystkich nici administracji państwowej w jednym wspólnym źródle. Dalsza zaleta reformy polegała na tym, że po części już w roku 1775 przy samej organizacji Rady, a bardziej jeszcze, całkiem stanowczo i bez żadnych wyjątków na sejmie z r. 1776, orzeczono podległość wszystkich urzędów wykonawczych, nie wyłączając nawet wielkich komisji, pod rozkazy Rady — zarazem zaś obowiązek wykonywania jej poleceń pod karą usunięcia od urzędu. Runęła tedy zgubna zasada nieodpowiedzialności urzędników, powstała możność prawidłowego funkcjonowania rządu. Po dwu przeszło wiekach Polska dostała nareszcie rząd, którego przedtem nie miała; że w nim znaczenie króla obniżonym zostało prawie do zera, nad tym trzeba ubolewać, ale sam fakt wprowadzenia rządu, jakimkolwiek on był, powitać należy z uznaniem.

--------

Reformowano więc wiele i w rozlicznych kierunkach; istniejącym brakom starano się zapobiec wedle możności i według najlepszego rozumienia o rzeczy. Nie zawsze znachodzono wyjście trafne i skuteczne; usuwano instytucje złą, zasadę szkodliwą, i stawiano w jej miejsce inną; ale ta nowa rzecz, jaką stworzono, lepsza od dawniejszej w jednym względzie, przedstawiała inne usterki i wady. Były to pierwsze niepewne próby trzeźwiejącego narodu, który wiedział, że trzeba iść inną niż dawniej drogą i nowej dla siebie drogi szukał, ale nie zawsze ją umiał trafnie odszukać, ani też, odszukawszy, pewnym po niej stąpać krokiem. Miały te próby inną jeszcze stronę ujemną. Zbliżano się do ran, jakie tkwiły w organizmie naszym, z różnych stron, i starano się je uleczyć, ale nie wszystkie dostrzeżono od razu i nie na wszystkie znalazły się zaraz środki; naprawiano więc częściowo tylko i bez jednolicie obmyślanego planu, więcej dorywczo, aniżeli systematycznie; zwrócono się przede wszystkim do tego, co się najbardziej jątrzyło i na oko najwięcej uderzało: do organizacji rządu; mniej już do tego, co tkwiło głębiej, choć to właśnie było przyczyną wszystkiego złego. Była więc ta naprawa tylko tymczasowym środkiem zaradczym, i nie mogła być niczym więcej ; wielkie zadanie gruntownej we wszystkie szczegóły ustroju Rzeczypospolitej sięgającej reformy, nie zostało jeszcze spełnionym. Ale był to już w każdym razie zwrot ku lepszemu, pobudka i zachęta do dalszej, głębiej idącej naprawy, konieczne jej przygotowanie i szczęśliwa zapowiedź.
Zapowiedź spełniła się. Stanęła Konstytucja Trzeciego Maja, dokonana przez czteroletni Sejm. Na początku sejmu była jeszcze rzeczą nieprzewidzianą. Gromadzono się na obrady głównie w tym celu, ażeby dokonać aukcji wojska i załatwić inne sprawy bieżące; możliwości innych, tak daleko sięgających reform, nie przypuszczano, owszem, wiążąc się w konfederację, opisano się przy istniejących prawach i instytucjach rządowych, prócz jednej tylko Rady Nieustającej, którą dla wpływu, jaki na nią wywierała ambasada rosyjska, znienawidzono i wnet (19 stycznia 1789 r.) uchylono. Ale te dwie sprawy, uchwalenie komputu wojska do 100.000 i zniesienie Rady, obie rzeczy dokonane w początkach sejmu, pociągnęły za sobą ważne następstwa: dla wojska trzeba było reformować system podatkowy, w miejsce Rady trzeba było utworzyć nowy rząd. Praca nad tym i reformami dotknęła szeregu innych pytań i objęła niebawem kwestię całej organizacji społecznej i politycznej Polski. Na razie załatwiano tylko sprawy szczegółowe, ale czasem najważniejsze. Z końcem marca 1789 r. stanęła uchwała o ofierze dziesiątego grosza, tj. o podatku nałożonym na dobra dziedziczne szlachty, i złamała przez to odwieczną wolność podatkową szlachty. W listopadzie tegoż roku wprowadzono, naprzód na Litwie, a potem w Koronie, Komisje porządkowe cywilno – wojskowe, które jako władze wybieralne i kolegialne, nie były wprawdzie instytucją doskonalą, ale tworzyły bądź co bądź władze administracyjne powiatowe żywiej funkcjonujące, jakich z dawna Polsce brakowało, i które w rzeczywistości w ciągu krótkiego czasu swego istnienia wiele dobrego w administracji miejscowej zdziałały: z końcem lipca 1790 r. przyznano wreszcie metropolicie kijowskiemu krzesło w senacie i przez to klerowi unickiemu zapewniono reprezentację w sejmie. Prócz tego wyznaczano komisje i deputacje do ułożenia projektów w sprawie reformy całego ustroju Rzeczypospolitej, i projekty te wielokrotnie dyskutowano lub częściowo uchwalano; pomyślna chwilowo konstelacja polityczna pozwalała pracę prowadzić dalej, a kiedy się zmieniła na niekorzyść, przyspieszyła przez to dokonanie dzieła reformy. Tak więc między tym, co pierwotnie leżało w zadaniach Sejmu czteroletniego, a tym, czego dokonał, jest pewna niestosunkowość. Konstytucja Trzeciego Maja jest z tego punktu widzenia niespodzianką. Ale nie jest nią z innego względu. Poczęło się już dawniej odrodzenie narodu i coraz szersze z biegiem czasu obejmowało warstwy; zrozumienie wad ustroju Rzeczypospolitej stawało się coraz powszechniejszym, i coraz powszechniejszym było poczucie potrzeby zasadniczej ich naprawy; nie było też przypadkiem, że na sejmie znalazła się wielka ilość ludzi hołdujących temu nowemu prądowi. Trzeba było tylko sposobności, ażeby tłumione dotąd myśli i dążenia powołać do akcji, a sposobność po temu znalazła się właśnie na sejmie. Nowe, wielkie siły, jakie się w narodzie zbudziły, znalazły nareszcie możność tworzenia. Stworzyły rzecz najpiękniejszą i najdoskonalszą, jaką życie nasze polityczne trzech ostatnich wieków poszczycić się może.
W jedenastu rozdziałach określiła Konstytucja najważniejsze zasady ustroju Rzeczypospolitej. Z tych niektóre nie mają znaczenia daleko sięgającej reformy. Artykuł pierwszy o religii, uznający religię katolicką jako panującą, wzbraniający przejścia z katolicyzmu na inne wyznania pod karami apostazji, zapewniający pokój w wierze i opiekę prawa innym wyznaniom według ustaw krajowych, t. z. dawniejszych, jest właściwie utwierdzeniem istniejącego poprzednio stanu rzeczy, takiego, jaki się w ostatnich czasach wytworzył. Artykuł ósmy o władzy sądowniczej, utrzymuje istniejącą dotąd organizację sądową w pełni; najważniejszym jego postanowieniem jest zapowiedź nowego kodeksu cywilnego i kryminalnego, który zapełnić miał dotkliwą bardzo lukę naszego sądownictwa, położyć kres niepewności stosunków prawnych i dowolności sędziów. Artykuł jedenasty o sile zbrojnej narodowej, nie dotyczy właściwie organizacji wojskowości samej; wypowiada tylko dwie zasadnicze normy, największej zresztą doniosłości, zostaje jednak w związku z innymi sprawami, o których wspomnimy później. Główny nacisk kładzie konstytucja na trzy sprawy, i tutaj (rozdz. II — VII) najważniejsze przeprowadza reformy. Są nimi: organizacja społeczna, organizacja władzy prawodawczej i organizacja najwyższej władzy wykonawczej.
Szlachcie zapewnia „wszystkie swobody, wolności, prerogatywy pierwszeństwa w życiu prywatnym i publicznym,” zatwierdza jej wszystkie przez królów nadane przywileje, od Kazimierza W. począwszy, aż do ostatniego Jagiellona; godność stanu szlacheckiego za równą wszelkim stopniom szlachectwa, gdziekolwiek indziej używanym, uznaje; równość szlachecką zabezpiecza, wolność osobistą i bezpieczeństwo własności poręcza. Dawne, najistotniejsze prawa szlachty zostawia tedy nienaruszone w niczym. Ale uznaje także, w mniejszym co prawda zakresie, prawa innych stanów, mieszczaństwa i chłopów.
Według ustawy o miastach z 18 kwietnia 1791 roku, uznanej za część składową konstytucji, niema różnicy zawodów pomiędzy szlachtą a mieszczaństwem. W miastach nie tylko mieszczanie, ale i szlachta, mogą się trudnić handlem; szlachcic jednak, który mierzy łokciem i kwartą, szlachectwa z tego powodu nie traci. Na odwrót, mieszczanom wolno nabywać dobra ziemskie i oddać się w ten sposób zawodowi rolnika. Prysła więc odwieczna zapora, dzieląca sfery ekonomicznych zajęć obu klas społecznych; przynależność do pewnego stanu nie miała na przyszłość tamować swobody ruchu w dziedzinie gospodarczej. Porównując mieszczan ze szlachtą pod względem ekonomicznym, dając im nadto takież samo jak szlachcie prawo neminem captirabimus, utrzymano jednak dawniejszy rozdział w sprawie dostępu do urzędów ziemskich i państwowych; te zastrzeżone zostały dla szlachty z małymi tylko wyjątkami, jako to, że mieszczanie mają przystęp do funkcji kancelaryjnych i dosługiwać się mogą stopni regentów; przyznano im także wstęp do palestry sądowej, jak niemniej do komisji porządkowych cywilno — wojskowych, w których zapewniono udział trzem delegatom miejskim. Również dozwolono mieszczanom wstępować do wojska (z wyjątkiem kawalerii narodowej) i dosługiwać się tamże rang oficerskich. Ale co do godności duchownych, pozostało jak przedtem: prócz kanonii doktoralnych, żadne inne kanonie w katedrach nie stały otworem dla mieszczan; tylko w kolegiatach przyznano im możność uzyskania wszelkich kanonii i prałatur, jak niemniej w ogóle wszystkich niższych beneficjów świeckich i zakonnych, o ile szczególnymi postanowieniami fundacyjnymi nie były zastrzeżone dla szlachty.
Nie ustąpiono więc w tym względzie mieszczaństwu wszystkiego; nie tu też leży punkt ciężkości reformy miejskiej. Najważniejsze jej postanowienia dotyczą wewnętrznej organizacji miast. Każdy, kto się w mieście osiedli, tamże posiadłość miejską nabędzie lub handel założy, czy to mieszczanin czy szlachcic, krajowiec czy cudzoziemiec, obowiązany jest przyjąć „miejskie;” to zaś przyjęcie „miejskiego” obowiązuje go do podległości władzom miejskim, do spełniania obowiązków miejskich. Zniesione jurydyki, wyłączenie szlachty z pod sądownictwa miejskiego, wolność jej od podatków miejskich. Rząd miasta ma więc pełną władzę nad wszystkimi obywatelami, nikt się z pod tej władzy wyłamywać, nikt jej działania paraliżować nie może. Jak zaś niema wyłączeń dla osób, tak też niema z drugiej strony ingerencji władz obcych w rząd miasta. Zniesiona władza starosty, wzbronione sądom ziemskim i grodzkim wszelkie wykonywanie jurysdykcji w sprawach miejskich. Podlega tylko rząd miasta zwierzchnictwu komisji policji, naczelnej władzy administracyjnej w państwie, a i w tej komisji stan miejski przez plenipotentów swoich ma zapewnioną reprezentację i ochronę swoich interesów. Teraz dopiero znalazły się warunki, wśród których rząd miejski rozwinąć mógł sprężystą działalność, nad porządkiem i podniesieniem miast skutecznie, a bez przeszkody pracować. Dla urzeczywistnienia tych celów mają władze miejskie prawo czynić rozporządzenia w sprawach wewnętrznego zarządu, z obowiązkiem zdawania o nich raportu przed komisją policji.
Są w ogóle dwie władze w miastach, administracyjna i sądownicza, rada miejska i sąd miejski (magistrat), obie wychodzące z wolnego wyboru mieszczan. Prawo wyboru i wybieralności przysługuje mieszczanom mającym posesję miejską, dziedziczną; niema zatem zupełnego pod tym względem równouprawnienia wszystkich między sobą: jest census niejako majątkowy, ale jest dana gwarancja, że rządy miasta spoczną w ręku najstateczniejszych żywiołów. O urządzeniu rad miejskich ustawa z 18 kwietnia bliższych szczegółów nie zawiera, natomiast szczegółowo normuje tok instancji sądowych. Instancją pierwszą jest magistrat miejski instancją drugą sąd apelacyjny; sądów takich jest w Małopolsce 7, w Wielkopolsce 7, na Litwie 6, w najważniejszych miastach, każdy ze ściśle oznaczonym zakresem terytorialnym. Do tych sądów apelacyjnych obiera każde z oznaczonych miast co dwa lata po pięć osób z pośród mieszczan. Trzecią wreszcie instancję stanowią sądy asesorskie. W miarę ważności i wartości spraw, określono kompetencję poszczególnych instancji. Była to nowa zdobycz dla miast, gdyż sądy w obu pierwszych instancjach były wyłącznie mieszczańskie, w trzeciej, asesorii, miasta miały zapewnioną reprezentację przez swoich plenipotentów. Samoistność sądownictwa miejskiego, dawniej zachwiana i złamana, została przywróconą na powrót.
W sejmie mieszczaństwo reprezentantów w ścisłym tego słowa znaczeniu nie ma. Nie stworzono ani osobnej izby posłów miejskich, ani też do izby posłów ziemskich mieszczan nie dopuszczono. Ale stworzono rzecz inną, instytucję plenipotentów miejskich, która do pewnego stopnia potrzebom miast w tym względzie czyniła zadość. Każde z miast apelacyjnych miało przed każdym sejmem wybierać co dwa lata jednego plenipotenta, razem 20. Z pośród nich, na sesjach prowincjonalnych sejmu, wybierać należało członków do komisji policji i komisji skarbu, najwyżej po dwu z każdej prowincji (Małopolski, Wielkopolski i Litwy), do asesorii najwyżej po trzech z każdej prowincji. W pomyślnym razie było zatem w obu komisach po sześciu reprezentantów miejskich, w asesorii dziewięciu. Ci plenipotenci w rzeczach dotyczących miast i handlu mieli w komisach glos stanowczy, w innych sprawach doradczy. Była to więc już ważna korzyść dla miast, zdobyły sobie bowiem znaczny udział w kilku wyższych magistraturach państwowych. Nadto tym plenipotentom dozwolono przedstawiać w sejmie wnioski i żądania w imieniu miast; była zatem daną sposobność zwrócenia przynajmniej uwagi sejmu na ich potrzeby, przestrzeżenia go przed błędnymi w tej mierze krokami.
Wątpliwą wartość miało inne postanowienie ustawy z 18 kwietnia: o nobilitacjach. Włożono na sejm obowiązek nobilitowania wszystkich plenipotentów miejskich, którzy przez dwa lata zasiadali w asesorii i komisach, wszystkich mieszczan, którzy dosłużyli się rangi sztabskapitana lub kapitana chorągwi w wojsku, wszystkich, którzy doszli do stopnia regenta, wszystkich, którzy nabyli posiadłość ziemską, opłacającą 200 zł. podatku dziesiątego grosza; nadto jeszcze na każdym sejmie należało nobilitować 30 mieszczan z pośród tych, którzy położyli zasługi przez założenie i prowadzenie handlu lub przemysłu na większą skalę. Nie był to środek podniesienia mieszczaństwa, wzmożenia go w siłę i znaczenie, wszystkie bowiem jego najlepsze i najtęższe elementy miały być periodycznie, w znacznej ilości, wchłaniane przez szlachtę. Był to raczej środek zasilania i odradzania szlachty, z punktu widzenia szlacheckiego korzystny i rozumny.
Ustawa z 18 kwietnia tyczyła się właściwie jednej tylko grupy miast, tj. miast królewskich ; nie dotknęła miast prywatnych i dotknąć ich nie mogła, byłaby bowiem naruszyła nabyte prawa dziedziców. Ostatecznie nie była to jednak zbytnia luka w konstytucji. Do miast królewskich liczyły się wszystkie niemal ważniejsze miasta w Rzeczypospolitej; miasta prywatne, jeżeli nawet kiedyś kwitły, zniszczały bardzo skutkiem długowiekowego ucisku panów, jaki na nich ciążył, zeszły prawie bez wyjątku do znaczenia osad, mało różniących się od wsi. Dla nich organizacja autonomiczna, jaką wprowadzono w miastach królewskich, była zatem przedwczesną, niepotrzebną, a nawet niebezpieczną. A jednak jest w tej ustawie widoczny ślad, że o tych miastach nie zapomniano, owszem, o podniesieniu ich myślano. Nie mogło ulegać wątpliwości, że miasta wolne po pewnym czasie, skutkiem przyznanej sobie pełnej autonomii, byłyby się musiały podnieść i zakwitnąć. To mogło, jak łatwo przewidzieć, wywołać pośród właścicieli prywatnych pewną emulację, a zarazem dążność do nadania swoim miastom takiejże samej autonomii, stworzenia takich samych dla ich rozwoju warunków. Cóż tedy stanowi ustawa? Oto uprzedza ona tę dążność właścicieli i postanawia, że na żądanie pana król ma wydać takiemu miastu odpowiedni dyplomat erekcyjny — a przez to dla dalszego rozwoju miast w Polsce szerokie otwiera horyzonty.
W sprawie chłopskiej, dwie były rzeczy możliwe do zrobienia: usamowolnienie ekonomiczne i usamowolnienie prawne. Usamowolnienia ekonomicznego konstytucja nie przeprowadziła i spotykała się z tego powodu niejednokrotnie z zarzutami — najniesłuszniej. Pańszczyzna i czynsz kmiecy stały się ilościami majątkowymi, główną pozycją, która o wartości dóbr stanowiła, regulatorem ceny w obrocie zamiennym nieruchomości, nabytym prawem prywatnym, które każde ustawodawstwo uznać musi. Znieść je za indemnizacji — na ten pomysł nie zdobyto się wówczas jeszcze nigdzie, a najmniej można się nań było zdobyć w Polsce, gdzie skarb był ubogi i najpierwszym potrzebom państwa prawie nie mógł wystarczyć. Znieść je bez indemnizacji, znaczyło to sprowadzić powszechną ruinę ekonomiczną. Nic można było zatem uchylić wyraźnie ani pańszczyzny, ani czynszów, ani co za tym szło, przywiązania kmiecia do gleby. Nie bez wyraźnej jednak intencji konstytucja sprawę tę pomija milczeniem, a natomiast stanowi, że odtąd wszelkie umowy, jakie stanęły lub staną pomiędzy panami a włościanami, mają stanowić podstawę wzajemnego ich stosunku, dziedzicznie na następców przechodzącego, przez obie strony ściśle dotrzymywanego. Nastał niedawno przedtem w Polsce zwyczaj, co prawda, sporadycznie na jawie pojawiający się, że panowie, uczuciem ludzkości wiedzeni, zwalniali chłopów swych dobrowolnie od poddaństwa, a natomiast wchodzili z nimi w umowy, w których obowiązki chłopskie ściśle i zazwyczaj o wiele łagodniej niż przedtem były określane. Do tej świeżo kiełkującej nowości nawiązuje konstytucja, i o niej wyłącznie mówi, a przez to samo wskazuje na nią jako na zasadniczą normę regulowania stosunków wzajemnych pomiędzy panem a chłopem. Było to tak samo, jak co do miast prywatnych, otwarcie szerokiego widnokręgu dla rozwoju sprawy chłopskiej w przyszłości. Takie umowy nie byłyby jeszcze uwłaszczeniem chłopa, ale byłyby niewątpliwie znacznym złagodzeniem poddaństwa, tamą wszelkiej samowoli pańskiej, a zarazem środkiem polepszenia bytu materialnego chłopa. W myśl tej zasady postanowiono też, że tam, gdzie niema poprzednio istniejącego poddaństwa, gdzie nie wchodzi w grę sprawiedliwy interes majątkowy właścicieli, niema mowy o zawiązaniu na nowo stosunku poddańczego; przeciwnie, ktokolwiek przybędzie z obczyzny do Polski, czy to cudzoziemiec, czy wychodźca obecnie powracający, ten ma być uważany za wolnego, a jeśli się osiedli na gruncie chłopskim, podstawą jego powinności będzie umowa z panem. Zrobiono więc wszystko, co tylko zrobić się dało; inne załatwienie strony ekonomicznej sprawy chłopskiej, było niemożliwe. Druga strona tej sprawy została jeszcze pomyślniej rozstrzygniętą. Postanowiono, że chłop ma zostawać pod opieka prawa. Zwrotu tego bliżej nie określono, ale niepodobna go rozumieć inaczej, jak tylko w ten sposób, że chłop o swoje krzywdy upomnieć się może przed sądem publicznym, choćby nawet chodziło o sprawę przeciwko jego panu. Tak też rozumieli ten ustęp ci, którzy w ułożeniu konstytucji najbliższy brali udział. Było to postanowienie nieobliczalnej dla chłopów doniosłości, stawiało bowiem tamę nieograniczonej samowoli panów, a zarazem dawało chłopom większą wobec nich niezawisłość.
Taką jest treść reformy społecznej w Konstytucji Trzeciego Maja. Ma ona jeden rys charakterystyczny, na który nie można dosyć położyć nacisku: że nie zrywa z zasadą stanowości. Jak dawniej, tak i teraz społeczeństwo rozpadać się ma na osobne grupy, klasy, z których każda stanowi osobną całość dla siebie, odrębnych w porównaniu z innymi używa praw i przywilejów. Konstytucja granic i różnic stanowych nie usuwa, równouprawnienia wszystkich wobec prawa nie przeprowadza, nowych prądów, jakie się zbudziły na Zachodzie i w „prawach człowieka” wyraz dla siebie znalazły, nie uwzględnia. Co większa, w tej klasyfikacji stanowej z dawna utrzymanej, na pierwszym planie stawia interes szlachty: jej przyznaje najdalej sięgające prawa, zasila ją najlepszymi elementami z pośród mieszczaństwa, jej zastrzega wyłączny udział w sejmie a przeważny w rządzie; nadając prawa mieszczanom, oświadcza, że ten nowy porządek rzeczy „wolnej szlachcie polskiej dla bezpieczeństwa i całości wspólnej ojczyzny” daje silę; dolę chłopów poprawiając, podnosi, że waruje mimo to „dziedziców przy wszelkich pożytkach od włościan im służących,” szlachtę za najpierwszych obrońców wolności narodu i konstytucji samej ogłasza. Czy była przez to wszystko złą ta konstytucja? Bynajmniej. Przez kilka wieków przedtem rządziła się Polska zasadą wyłączności szlacheckiej, był w niej właściwie jeden tylko stan uprawniony, inne były zgoła upośledzone. Po takim precedensie zasada powszechnego równouprawnienia, byłaby anomalią logiczną i praktyczną niemożliwością. Konstytucja byłaby pozostała tylko szeregiem pięknych zasad, spisanych na papierze, które nie byłyby zdołały wejść w życie. Naród-szlachta, choć się już znacznie podniósł w ostatnich czasach, nie otrząsł się jednak dostatecznie z swoich idei szlacheckich, nie był na tyle dojrzałym, aby zasadę równouprawnienia zrozumieć, odczuć i w życiu przeprowadzić. A co ważniejsza, nie były po temu dojrzałe dwa inne stany. Po kilku wiekach strasznej niewoli, upodlenia i ciemnoty chłopstwa, ruiny, upośledzenia i apatii mieszczaństwa, nadanie pełni praw obywatelskich obu tym stanom byłoby eksperymentem najniebezpieczniejszym i najzgubniejszym; praw tych nie byłyby one potrafiły odpowiednio użyć, byłyby ich zdołały chyba nadużyć, ze szkodą dla siebie i całości. Poszła więc konstytucja drogą pośrednią i musiała nią pójść; że zaś tak a nie inaczej uczyniła, w tym leży dowód jej dojrzałości i najlepszy probierz wartości; stanów nie zrównała ze sobą, ale te, które dotąd były upośledzone, podniosła, stworzyła dla każdego z nich sferę swobodnej akcji, taką przynajmniej, jaka w danych warunkach możliwą była do stworzenia: miastom dała autonomię i swobodę akcji ekonomicznej, chłopom polepszyła materialne warunki bytu i wzięła ich pod opiekę prawa; obu klasom otworzyła widoki lepszej jeszcze przyszłości. Stworzyła więc stan rzeczy, który w późniejszych dziejach Polski, gdyby się mogły były dalej samoistnie rozwijać, byłby otrzymał nazwę stanu przejściowego; ale taki stan przejściowy był w Polsce koniecznym i nieodzownym warunkiem dla przygotowania nowożytnych form życia społecznego. Niemniej przeto była reformą sięgającą najgłębiej, była stanowczym złamaniem wyłączności szlacheckiej i uprawnieniem stanów innych; była wielką ewolucją społeczną, taką samą co do siły i znaczenia, jaka się dokonała pod koniec XV i w początkach XVI wieku, ale w przeciwnym, dodatnim kierunku. Nie dając zaś równouprawnienia pod względem prawnym, wskazała przynajmniej ideał jego w sferze etycznej. Lud wiejski nazwała najdzielniejszą kraju siłą, bogactw krajowych źródłem, naród cały, nie w dawnym już, szlacheckim tego słowa znaczeniu, obrońcą całości i swobód ojczyzny ogłosiła. Zatknęła sztandar uobywatelenia całego narodu, na razie jako ideę, na przyszłość jako program do spełnienia.
Władza prawodawcza, sejm, pozostała co do składu swego taką samą, jak była poprzednio. Miała dwie izby, wyższą, senatorską, i niższą, poselską. Był więc sejm, jak przedtem, instytucją ściśle szlachecką, z przedstawicieli szlachty większej i mniejszej, duchownej i świeckiej złożoną. Miasta, jak widzieliśmy, posłów do sejmu nie wysyłały, a tylko przez plenipotentów z komisji przedstawienia w nich swoje czynić mogły. W tym więc względzie innowacji nie było. Była w innych kierunkach, a przede wszystkim w określeniu wzajemnego stosunku obu izb sejmowych do siebie. Był dawniej senat czynnikiem równorzędnym z izbą poselską w sejmie; projekt, który się miał stać ustawą, wymagał przyjęcia przez obie izby (i przez króla). W konstytucji rzecz tę inaczej rozstrzygnięto. Podzielono wszystkie w ogóle sprawy sejmowe na dwie grupy, z których jedne nazwano prawami ogólnymi, drugą uchwałami sejmowymi. Do praw ogólnych zaliczono prawa konstytucyjne, cywilne, kryminalne, tudzież ustawy wprowadzające nowe, wieczyste podatki; do uchwał sejmowych wszelkie inne sprawy, jak między innymi: uchwala wojny, zawarcia pokoju lub w ogóle traktatów międzynarodowych, uchwała podatków doczesnych, uchwala budżetu, zaciągnięcie pożyczki państwowej, nobilitacje i inne nagrody itp. W miarę różnicy spraw, odmienny przepisano sposób ich załatwiania. Uchwala sejmowa przychodziła do skutku, jeżeli liczba głosów, oddanych za nią w obu izbach, razem dodana, stanowiła większość. Już w tego rodzaju sprawach izba poselska miała zapewnioną dla siebie przewagę, gdyż komplet jej głosów wynosił 177 przeciwko 156 glosom senatorskim (licząc w to już dwie kreski królewskie). Mieli zatem posłowie możność majoryzowania senatu w każdej tego rodzaju sprawie. Co do praw ogólnych, zliczania głosów nie było. Prawo takie uchwalała właściwie sama izba poselska; senat mógł się wprawdzie uchwale sprzeciwiać, ale tylko prowizorycznie; jeżeli na następnym sejmie izba poselska ponownie prawo uchwaliła, opór senatu był bez skutku: nabierało ono mocy obowiązującej. Tak więc stanowisko senatu wobec izby poselskiej zmieniło się zasadniczo; z czynnika współrzędnego organizacji sejmowej stał się czynnikiem podrzędnym, nie miał możności zapobieżenia ustawie, którą uważał za niebezpieczną lub szkodliwą. Czy to było rzeczą dobrą i pożyteczną? Niewątpliwie w czasach dawniejszych zrobiono wiele smutnych doświadczeń na możnowładztwie polskim, a i teraz, w chwili spisywania konstytucji, były w nim, jak się samo przez się rozumie, jednostki potępienia godne; mogło więc społeczeństwo czuć pewną obawę zdawania losów ustawodawstwa w jego ręce; ale ta sama obawa nie była przecież w zasadzie wykluczoną i co do izby posłów. Z tego punktu widzenia nie należało sprawy rozstrzygać. Lepszą była zasada, nie tylko dzisiaj powszechnie uznana, ale i w dawniejszej organizacji sejmowej polskiej z dawna ustalona, że ciało prawodawcze powinno się składać z kilku czynników w równym stopniu uprawnionych, które nawzajem się kontrolując i równowagę między sobą utrzymując, mogłyby zapobiegać niedostatkom pospiesznej, niedojrzałej akacji prawodawczej.
Był dawniej, obok senatu i posłów, trzecim takim czynnikiem prawodawczym, król, który uchwale przez obie izby powziętej mógł się sprzeciwić, odmówić jej sankcji. Praktycznie słaba władza królewska nie mogła wprawdzie z tego prawa najczęściej korzystać, ale była przynajmniej zasada, uznana jeszcze wyraźnie na sejmie z r. 1768, który w rzędzie praw kardynalnych na pierwszym miejscu zamieścił postanowienie, że moc prawodawcza w państwie przysługuje trzem stanom, królowi, senatowi i izbie poselskiej, i że jeden stan bez drugiego nic nie może stanowić. I tę zasadę obaliła Konstytucja Trzeciego Maja; królowi żadnego samoistnego stanowiska w sejmie nie dała, włączyła go do izby senatorskiej i przyznała mu tam tylko głos podwójny, mający rozstrzygać w razie równości zdań. Uczyniła go tylko prezydentem senatu, i tak go też wyraźnie nazwala; prawo sankcji mu odjęła, atrybucji monarszych w zakresie ustawodawstwa go pozbawiła. Sejm składał się wiec właściwie z dwu tylko elementów: senatu pod prezydencją króla i izby poselskiej, co też z naciskiem w konstytucji podniesiono. Że to nie była rzecz dobra, dowodzić nie potrzeba.
W całej tej reformie władzy ustawodawczej widnieje zatem bardzo dokładnie jedna myśl zasadnicza, która się przez nią jak nić czerwona przewija: dążność do supremacji izby poselskiej, do stanowczego ograniczenia innych czynników sejmu. Skąd się ta dążność wzięła? Po części zapewne z nieufności do możnowładztwa i nieufności do króla. Ale były niewątpliwie przyczyny głębsze. Król był naczelnikiem państwa, teraz zwłaszcza, jako król dziedziczny, od narodu niezależny; senat składał się z wyższych dostojników państwowych, mianowanych przez króla, zasiadających w sejmie z mocy urzędowego stanowiska; tylko izba poselska wychodziła z wyborów, ona była właściwą reprezentantką woli i dążeń narodu. A w duszy tego narodu — szlachty z dawna już tkwiło głęboko wyryte przekonanie, że wszystko, co się w państwie dzieje, dziać się powinno z jego woli, i w czasach ostatnich znalazło ono gruntowne poparcie w teorii genewskiego filozofa, który tę zasadę szczegółowo rozprowadził i wielki dla niej znalazł poklask w całej Europie. Z tym przeświadczeniem, na którego wzmocnienie niewątpliwie oddziałała silnie nauka Rousseau'a, musiano tedy całkiem konsekwentnie przenieść na izbę poselską punkt ciężkości organizacji. sejmowej. Wyraźnie stwierdza tę teorię sama konstytucja: „Wszelka władza społeczności ludzkiej początek swój bierze z woli narodu,” mówi ona na jednym miejscu; a na innym: „Izba poselska, jako wyobrażenie i skład wszechwładztwa narodowego, będzie świątynią prawodawstwa.”
Podlega więc reforma sejmowa konstytucji, poważnym zarzutom. Ale to tylko jedna jej strona. Jest strona inna, lepsza, z lichwą wracająca to, co tamta spaczyła. Mniejszej wagi zasadniczej, choć nie bez praktycznej doniosłości, jest postanowienie, że sejm ma być zawsze gotowy, t. z. że posłowie wybrani na sejm ordynaryjny (co dwa lata odbywany), nie tracą swych funkcji z ukończeniem tego sejmu, ale zatrzymują je na cale dwulecie; zaczem, gdyby się okazała potrzeba zwołania w międzyczasie sejmu (zwanego dawniej ekstraordynaryjnym), dla jakichś nadzwyczajnych, nagłych przyczyn, jak niebezpieczeństwa wojny, grożącego buntu, powszechnego głodu itp., nie potrzeba wybierać na ten sejm osobnych, nowych posłów, i przez to szybkość działania opóźniać: posłowie dawniejsi sprawują w tym wypadku funkcje swoje nadal. Ważniejszym bez porównania jest postanowienie inne: że poseł uważany jest na sejmie, jako reprezentant narodu całego, nie zaś tylko swojej ziemi, swojego sejmiku. Wobec tego ma on możność postępowania według własnego zdania, nie krępuje go instrukcja sejmiku. Stosownie też do tego stanowi konstytucja, że co do ,, uchwał sejmowych,” nie mają być wydawane żadne instrukcje; co do „praw ogólnych,” instrukcji takich dopuszcza, ale niewątpliwie w tym już tylko znaczeniu, że są to życzenia, wskazówki sejmikującej szlachty, nie zaś mandaty rozkazujące, jak przedtem. Przez to zmieniony został charakter całego sejmu; od początku aż dotąd był on właściwie kongresem pełnomocników poszczególnych ziem — teraz przekształcił się w właściwą reprezentację narodu jako takiego, stał się ciałem parlamentarnym w nowożytnym tego słowa znaczeniu, z tym oczywiście ciągle zastrzeżeniem, że reprezentacja jego składała się tylko z wysłanników szlachty. Ta zaś zmiana charakteru sejmu pociągnęła za sobą dalsze praktyczne następstwo : że liberum veto, opierając się ciągle jeszcze w teorii na owej kongresowej naturze sejmów polskich, mogło być zniesione i zniesionym też zostało. A że jedyna racja prawna konfederacji polegała na tym, iż stanowiąc większością, zastąpić mogą braki sejmowania polskiego, z zasady jednomyślności wynikające, przeto z usunięciem tej racji usunięto i konfederacje same. Runęły dwa najsilniejsze filary nie rządu polskiego; pracy ustawodawczej narodu otworzyło się pole prawidłowego działania. Aby tę pracę od zbyt pospiesznych, niedowarzonych eksperymentów uchronić i zapobiec zbyt częstej zmianie najważniejszych, zasadniczych ustaw państwa, jak tego aż nazbyt liczne przykłady wykazywała niedaleka przeszłość, postanowiono, że zmiana konstytucji nie może być dokonaną pierwej, jak dopiero za lat 25, na osobnym ekstraordynaryjnym sejmie konstytucyjnym, w tym celu zwołanym. Nie ustalono więc raz na zawsze jakichś praw kardynalnych, nigdy nie odmiennych, w rodzaju tych, jakie stworzył sejm repninowski; rozumiejąc, że z biegiem czasu potrzeby narodu zmienić się mogą, dozwolono zmienić także i konstytucję; chciano tylko, ażeby każda ustawa zasadnicza przeszła przez czas próby, ażeby naród miał możność przekonać się dokładnie, co w niej jest dobrego, co złego, a co jeszcze nieokreślonego, i ażeby ciągle zmiany konstytucyjne nie wzruszały porządku i trwałości stosunków w państwie. Czy środek, którego się chwycono, a mianowicie ów ściśle określony termin dwudziestopięcioletni, był odpowiednim, o tym można dyskutować, ale zasadzie samej przyznać trzeba słuszność. Głęboko sięgające reformy przeprowadziła konstytucja w organizacji rządu. Najdonioślejszą z nich było: zniesienie tronu obieralnego. Uznano tron, jako „elekcyjny przez familie,” t. z. jako dziedziczny w rodzinie aż do jej wygaśnięcia, poczym dopiero naród miał mieć prawo, „żadnej preskrypcji podpadać nie mogące,” obrania sobie nowego domu panującego. Dziedziczność idzie w linii męskiej, według zasad primogenitury; ponieważ zaś powołany na następcę Stanisława Augusta elektor saski Fryderyk August nie miał potomstwa męskiego, przeto musiano zrobić wyjątek, uznając infantką córkę jego Marię Augustę Nepomucenę i stanowiąc zarazem, że mąż jej, którego otrzyma za wolą ojca i zgodą stanów polskich, rozpoczynać ma nową dynastię. Można się spierać o to, czy ówczesna konstelacja polityczna sprzyjała wprowadzeniu dziedziczności w Polsce i czy sposób, w jaki ją wprowadzono, był odpowiednim; ale co do zasady samej, niema chyba żadnej wątpliwości. Reforma ta usuwała bezlik klęsk zewnętrznych i wewnętrznych, a nadto wzmacniała znakomicie stanowisko króla, jako naczelnego kierownika rządu. W pierwszym rzędzie wynikało z niej, że król musi być nieodpowiedzialnym, gdyż odpowiedzialność monarchy, polegająca na możności usunięcia go z tronu, nie zgadza się z pojęciem dziedziczności. Ustanowiono wprawdzie, że z elektorem saskim mają być ułożone pacta conventa, ale sankcją ich dotrzymania miała być przysięga króla, nie zaś upoważnienie poddanych do wypowiedzenia posłuszeństwa. Ta „święta i bezpieczna od wszystkiego” osoba królewska, na dziedziczonym swoim prawie oparta musiała oczywiście zająć zgoła inne stanowisko w rządzie, aniżeli dawniejszy, z wyboru narodu za kontraktem osadzony na tronie król, z tronu tego w razie przekroczenia swych obowiązków usuwalny. Jakoż w istocie, konstytucja wynagradzając to, co mu odjęła w zakresie ustawodawstwa, nadaje królowi tak silne i przeważne w rządzie naczelnym stanowisko, jakiego od wielu wieków nie miał w Polsce. Daje mu prawo nominacji biskupów, senatorów, ministrów i wszystkich urzędów wykonawczych, o ile te urzędy nie są obieralne, prawo nominacji niczym i przez nikogo nie krępowanej, i znosi przez to ograniczenia, jakie niedawno włożono na niego, organizując Radę Nieustającą. Daje mu prawo najwyższego dowództwa w wojsku i mianowania w nim komendantów, tudzież wszelkich oficerów, a przez to ogranicza samowładzę hetmanów w czasie wojny. Daje mu prawo ułaskawiania skazanych za zbrodnie, z wyjątkiem skazanych za zbrodnie stanu i przez to opatruje go atrybucją monarszą, jakiej dotąd nie miał Pod jego imieniem mają iść wszystkie akta publiczne, działać sądy i magistratury. Bardzo daleko wreszcie sięga znaczenie króla w ustanowionej teraz najwyższej władzy wykonawczej, nazwanej strażą -praw.
Straż skupia w swym ręku wszystkie nici administracji całego państwa, zakres jej działania rozciąga się zarówno na Koronę, jak i na Litwę. Szczęśliwa myśl, przeprowadzona już raz poprzednio w organizacji Rady Nieustającej, tworząca rząd centralny państwowy, usuwająca dawniejszą jego dwoistość, dopełniająca ostatecznie dzieło Unii lubelskiej, została tedy utrzymaną nadal. Składa się straż. prócz króla: z prymasa, którego zastąpić może pierwszy z porządku biskup, z pięciu ministrów, tj. ministra policji (marszałka), ministra pieczęci (kanclerza lub podkanclerzego), ministra wojny (hetmana), ministra skarbu (podskarbiego) i ministra pieczęci do spraw zagranicznych (kanclerza lub podkanclerzego), powołanych do straży z liczby szesnastu ministrów, fungujących w poszczególnych działach administracji państwowej. Prymas i pięciu ministrów mają w straży głos stanowczy; bez takiego głosu zasiadają w niej nadto: marszałek sejmowy z zakresem władzy, który poniżej wyjaśnimy, następca tronu po dojściu do pełnoletniości (18 lat), dla obznajomienia się i nabrania wprawy w sprawach rządu, i dwaj sekretarze. Jest tedy straż rodzajem rady ministrów w rozumieniu dzisiejszym, organem bez porównania mniej skomplikowanym, aniżeli dawniejsza Rada Nieustająca, przede wszystkim nie tak licznym, jak ona, a więc i nie tak ocieżałym i powolnym, zdolnym do szybszej i sprężystej akacji. Wybór wszystkich jej członków, z wyjątkiem tych, którzy głosu stanowczego nie mają, zależy od króla; prymas zasiada w niej wprawdzie z mocy urzędu swego, ale nominacja prymasa jest rzeczą panującego; ministrowie w straży powoływani są na to stanowisko również przez króla z grona wszystkich ministrów, w zasadzie na dwa lata, z możnością jednak zatwierdzenia ich ua dalszy przeciąg czasu. Cały rząd najwyższy składa tedy król bez jakiejkolwiek ingerencji innych czynników, a zwłaszcza sejmu; i tu więc zachodzi zasadnicza różnica pomiędzy organizacją straży a organizacją Rady Nieustającej, która nie była niczym innym, jak tylko wydziałem sejmu, z wyborów jego w całości wychodzącym. Atrybucja par excellence monarsza złożenia najwyższej władzy wykonawczej według swego uznania, niedawno przedtem zniesiona, została tedy królowi przywrócona na powrót. Przepis, że nominacja do straży ma skutek w zasadzie tylko na dwa lata, dawał królowi możność pozbycia się w krótkim czasie sił, które by nie odpowiedziały swojemu zadaniu: z drugiej zaś strony przyznane mu prawo zatwierdzenia nominacji na czas dalszy, umożliwiało zatrzymanie talentów wybitniejszych, pracowników wytrawnych, a zarazem utrzymania w tym najwyższym organie rządu pewnej ciągłości działania i tradycji zasad rządowych. I w tym więc względzie jest tu krok ku lepszemu w porównaniu z tym, co było w Radzie Nieustającej; tam bowiem z przepisu prawa przynajmniej dwie trzecie części Rady co dwa lata odmieniać się musiały. Najważniejszą wszelako innowacją, jest przepis o stanowisku króla w straży. Straż nad sprawami rządu obraduje i przez glosowanie je rozstrzyga, ale nigdy w tym znaczeniu, iżby uchwała jej wiązać mogła króla; król może pójść za zdaniem całości lub większości, ale też może wybrać zdanie mniejszości lub nawet takie, za którym nikt się w straży nie oświadczył; jego wola jest tutaj ostatecznie rozstrzygającą. Niema więc pomiędzy nim a strażą stosunku koordynacji; straż, jest władzą podporządkowaną królowi. W Radzie Nieustającej był on tylko prezydentem, stojącym na równi z innymi jej członkami, obowiązanym ściśle do wykonywania jej uchwał, a wyróżnionym tylko przez nadanie mu dwu kresek; tutaj, przywróconym mu zostało na powrót stanowisko monarchy. Zorganizowano tedy cały rząd najwyższy na zasadzie nowożytnej, w ręce króla oddano prawo każdorazowego składania go i zmiany, a zarazem podporządkowano go pod jego naczelne kierownictwo.
Ale ten rząd, a zwłaszcza król, tak obszerną wyposażony władzą, mógł znaleźć sposobność nadużycia jej, działania na szkodę państwa i narodu, naruszania obowiązujących ustaw. Ta możliwość wskazuje wszędzie na potrzebę nałożenia rządowi odpowiednich ograniczeń, które nie krępując jego swobody ruchu, dawałyby przecież gwarancję, że nic w nim się nie stanie przeciw prawu. Bardziej jeszcze, niż gdzieindziej, nie można było przypomnieć o tym w Polsce, gdzie możność wykonywania absoluti dominii budziła zawsze wielkie obawy w społeczeństwie. Postawiono więc pewne szranki władzy królewskiej, ale, przyznać trzeba, po stawiono je bardzo rozumnie. Przepisano, że każda rezolucja ze straży, z podpisem ręki królewskiej wychodząca, ma mieć moc obowiązującą w takim tylko razie, jeżeli będzie kontrasygnowaną przez jednego z pięciu ministrów w straży zasiadających. Co do ministrów zaś wydano przepis, że są odpowiedzialnymi przed sejmem. Sejm, z powodu czynności urzędowych może ich prostą większością głosów obu izb złączonych postawić w stan oskarżenia, które ostatecznie załatwia sąd sejmowy. Ta odpowiedzialność ministrów i kontrasygnata ich na rezolucjach straży była dostateczną rękojmią, że rząd praw naruszać nie będzie; z drugiej jednak strony nie dawała im zbytniej a nieuzasadnionej przewagi nad królem, gdyż król opornego ministra mógł usunąć ze straży po upływie dwulecia. Prawda, że byłoby lepiej, gdyby konstytucja była nadała prawo dymisjonowania ministrów każdej chwili, zawsze bowiem jeszcze minister, w zlej wierze działający, mógł wstrzymać do czasu akcję rządu.
Mniej fortunnym było natomiast inne postanowienie, że Sejm, prócz prawa oskarżenia ministra , ma możność bez żadnego wyrażonego powodu uchwalić większością dwóch trzecich części wotów sekretnych, usunięcie go z urzędu, której to uchwale król poddać się musi. Interes przestrzegania praw w rządzie był już dostatecznie zabezpieczony odpowiedzialnością ministrów, to zaś prawo nadawało sejmowi pewną przewagę nad nimi, krępowało im swobodę ruchu i działania. Ale bez racji nie było przecież to postanowienie. Była to w niedoskonałej tylko formie przeprowadzona zasada, która dzisiaj powszechne ma uznanie, że kierunek rządowy powinien się zgadzać z programem większości parlamentarnej i że z chwilą, w której pomiędzy jednym a drugim powstanie rozbrat, reprezentanci dawniejszego kierunku rządowego, choćby nawet władzy swej w niczym nie nadużyli, ustąpić powinni.
Prócz prymasa i ministrów, przyznano jeszcze miejsce w straży, jak już wspomnieliśmy, marszałkowi sejmowemu. W rządzie samym marszałek udziału nie brał; jedyną funkcją, jaką mógł spełniać, było zwołanie sejmu gotowego w razie jakiegoś nagłego niebezpieczeństwa ojczyzny lub sporu pomiędzy królem a ministrami o kontrasygnatę, jeżeliby sam król sejmu takiego zwołać nie chciał. Nie miał więc marszałek kontroli nad zwykłymi czynnościami rządu, miał tylko daną możność zastąpienia króla, i to nawet wbrew jego woli, w zwołaniu sejmu. Było to do pewnego stopnia osłabienie powagi królewskiej, wyraz owej dawnej, w krew narodu wsiąkłej nieufności do panujących, ale nie można zaprzeczyć, że przepis sam miał logiczną rację w sobie. Mogły się zdarzyć wypadki, gdzie król z narażeniem dobra państwa byłby zwłóczył z zwołaniem sejmu, i nie było środka, któryby go mógł do takiego zwołania skłonić, był bowiem nieodpowiedzialnym wobec narodu, a uchwała straży, odpowiedzialnej przed sejmem, choćby jednomyślnie powzięta, nie wiązała go bynajmniej. Miał więc marszałek w tym wypadku sposobność stanąć na straży interesu publicznego, dokonać rzeczy, której z pogwałceniem tego interesu nie chce dokonać naczelny zwierzchnik rządu. W dzisiejszym ustroju państw nie przypuszcza się tej ewentualności; pokłada się zaufanie w monarsze, że rządzić będzie konstytucyjnie i nie ogranicza się go taką zasadą, jaką wprowadzono w konstytucji; ale nie zapominajmy, że się to działo w Polsce, gdzie przez długie wieki przedtem stosunek poddanych do panującego stał na gruncie nieufności. Resztką tej nieufności jest zasada niniejsza. Na pochwałę konstytucji trzeba jednak powiedzieć, że ta ingerencja marszałka w atrybucje monarsze została ograniczoną do najściślejszych granic — że nie przyznano mu prawa, choć to był reprezentant sejmu, a zatem narodu całego, kwestionować jakichkolwiek czynności rządu, choćby je nawet uważał za sprzeczne z obowiązującymi prawami, za szkodliwe dla państwa.
Ogółem biorąc, trzeba tedy powiedzieć, że stworzono w Polsce rząd silny, sprężysty, i — na co nacisk trzeba położyć — parlamentarny w nowożytnym tego słowa znaczeniu. Były jeszcze pewne usterki w jego organizacji, ale zasady przewodnie, na których ją oparto, były najlepsze; opierając się na nich, można było z biegiem czasu usunąć, co w tej organizacji było jeszcze złego, uzupełnić, czego jej jeszcze nie dostawało. Tak więc już z ogólnego stanowiska trzeba przyznać tej reformie rządowej niepospolitą doniosłość. Większego jeszcze znaczenia nabiera ona, jeżeli ją ocenimy na tle stosunków polskich. Chroniczny defekt Rzeczypospolitej, na który od tak dawna utykała, brak rządu, został stanowczo usunięty. Został usunięty lepiej, niż w próbach dawniejszych, w organizacji komisji wielkich, w urządzeniu Rady Nieustającej. Pokazało się, że próby dawniejsze nie pozostały bez skutku, że z doświadczenia, jakie na nich zrobiono, umiano skorzystać. Środkiem, który tę reformę ułatwił i jej dokonanie umożliwił, stało się przyjęcie wyrobionej na Zachodzie formy parlamentarnego rządu. Z dawna pomiędzy obu najwyższymi czynnikami organizmu politycznego Polski, sejmem a rządem, istniał antagonizm i niedowierzanie; ten antagonizm paraliżował siłę i energię rządu, lub nawet sprowadzał ją do zera. Zasada rządu parlamentarnego była tym szczęśliwym wynalazkiem, który przyczynę wzajemnej nieufności usunął, dał sejmowi gwarancję przestrzegania praw przez rząd, a mimo to nie przeszkadzał silnej, spoistej budowie rządu samego.
Pewnym wypaczeniem myśli, w organizacji najwyższych władz rządowych przeprowadzonej, było określenie stosunku straży do innych władz wykonawczych niższego rzędu. Komisje wielkie, poprzednio istniejące, jako to skarbową i edukacyjną, zatrzymano; zatrzymano także, niedawno po zniesieniu departamentu wojskowego Rady Nieustającej wskrzeszoną (już na sejmie czteroletnim 11 listopada 1788 r.) komisję wojskową; przydano do nich nadto jeszcze osobną komisję policji. W zasadzie instytucja komisji wielkich, po zorganizowaniu straży, była zbędną. W swoim czasie, kiedy je po raz pierwszy w r. 1764 ustanowiono, inną była myśl zasadnicza, na której ich potrzebę i rację bytu oparto; miały to być najwyższe władze wykonawcze, skupiające w swym ręku cały dawniejszy zakres działania podskarbich i hetmanów. Teraz wobec straży komisje zajęły podrzędne stanowisko, jak je zajmowały już dawniej wobec Rady Nieustającej. Z tą tradycją niegdyś najwyższej, a obecnie podrzędnej władzy, były komisje rzeczą do pewnego stopnia niebezpieczną w ustroju rządowym polskim, mogły się stać powodem zawikłań i kolizji kompetencyjnych, tym bardziej, że na czele ich stali ministrowie , koledzy ministrów zasiadających w straży, stanowiskiem swoim hierarchicznym zgoła im równi, a więc z natury rzeczy mniej skłonni do poddawania się decyzjom straży. Określono wprawdzie, że zarówno komisje wielkie, jako też komisje porządkowe, wojewódzkie, mają podlegać straży i rozkazy jej, bezpośrednio czy pośrednio wydawane, spełniać; ale rękojmia tej subordynacji urzędowej była bardzo słaba. Komisje wielkie wychodziły bowiem z wyborów sejmowych, komisje wojewódzkie z wyborów sejmikowych — zatem też członkowie ich mogli być tylko przez sejm lub sejmiki usuwani; nadto były one odpowiedzialne i do zdawania sprawy zobowiązane wobec sejmów i sejmików. Otóż ta odpowiedzialność wobec reprezentacji państwa czy ziemi, a z drugiej strony podległość naczelnej władzy rządowej, stanowiły do pewnego stopnia sprzeczność, a w każdym razie nie dawały gwarancji, że straż w komisjach znajdzie posłuszne i niezawodne narzędzie w przeprowadzeniu wychodzących od niej zarządzeń.
Wprowadzenie dziedziczności tronu wywołało potrzebę określenia dwu jeszcze pytań: w jaki sposób ma być wykonywany rząd w razie jakiejś trwalej przeszkody po stronie panującego — a następnie, w jaki sposób ma być prowadzone wychowanie dzieci królewskich. Artykuł o edukacji tych że dzieci (X), ma podrzędniejsze znaczenie. Stanowi on, że kierownictwo wychowania przysługuje królowi wraz ze strażą, tudzież osobnemu, przez sejm wyznaczonemu dozorcy edukacji królewiczów; w razie zaś, gdyby król zmarł, wykonuje te same prawa rejenca wraz z rzeczonym dozorcą. Instrukcję do edukacji dzieci królewskich wypracować ma komisja edukacyjna, dozorca zaś obowiązany jest z postępu królewiczów zdawać sprawę na każdym sejmie ordynaryjnym.
Ważniejsze są przepisy o rejencji (art. IX). Ma ona miejsce w razie małoletniości króla, tj. do 18 roku życia, w razie trwałego pomieszania zmysłów, które musi być przez sejm gotowy większością trzech czwartych części głosów obu izb złączonych uznane, tudzież w razie wzięcia króla w niewolę nieprzyjacielską. Rząd w tym wypadku wykonuje straż, mając na czele królową, lub w jej nieobecności prymasa. Sejm gotowy, który w razie zajścia jednej z takich przeszkód ma być natychmiast zwołany przez prymasa, a gdyby ten zwłóczył, przez marszałka w straży zasiadającego, urządza kolej zasiadania ministrów w regencji i umocowuje królową do zastępstwa króla. Po ustaniu przeszkód rejencja obowiązaną jest zdać sprawę z swoich czynności i może bycza nie pociągniętą do odpowiedzialności przed sejmem.

--------

Oto, czego dokonała Konstytucja Trzeciego Maja. Rozważając ją w szczegółach, powiedzieć trzeba, że dokonała wszystkiego lepiej, niż to zdołano uczynić dawniej, w okresie reform, poczętym r. 1764. Była więc pod każdym względem znacznym krokiem naprzód, wielkim postępem nie tylko w stosunku do tego, co u nas istniało w epoce upadku, ale i w stosunku do wszystkich reform, jakie przed nią celem naprawy Rzeczypospolitej przedsięwzięto. Była więc pośród tych reform największą, najdalej sięgającą. Ale to tylko względna jej wartość, o istotnym znaczeniu konstytucji nie dająca wyobrażenia. Znaczenie jej istotne poznamy dopiero, jeżeli rozważymy całość dokonanych w niej reform i wzajemny ich pomiędzy sobą związek. A wtedy dostrzeżemy, że jest reformą gruntowną i powszechną, in capite et in membris, przetworzeniem całego ustroju Rzeczypospolitej. Dawniejsze ograniczały się przeważnie do organizacji rządowej, a były zawsze tylko częściowe, zatem niedostateczne; ta przekształciła wszystkie najważniejsze elementy politycznego i społecznego życia narodu. Dawniejsze poruszały się więcej na powierzchni, zarodków złego nie dotykając, a przez to nie miały też warunków trwałego bytu; ta sięgnęła w głąb rzeczy, nie tylko władz rządowych i ustawodawczych dokonała naprawy, ale naprawiła wszystko, co się dało, w układzie społecznym, którego nieprawidłowa formacja była źródłem i początkiem wszystkiego złego. W tym rozumieniu reforma ta jest pierwszą, nie ma żadnych poprzedniczek z czasów sobie bliższych. Dokonała od razu wszystkiego, czego przedtem nawet z osobna nie odważono się przeprowadzić: uprawniła stany niższe, uchyliła liberum veto i konfederacje, zniosła elekcyjność tronu, odpowiedzialność króla i niemoc rządu; usunęła wszystko, na co Polska od kilku wieków chorowała i umierała, stworzyła jej warunki do dalszego bytu. Była wielkim odrodzeniem narodu, społecznym i politycznym przełomem, od którego począwszy, nowe miał rozpocząć życie. Była jedną z tych chwil, na które Bóg wieki każe czekać narodom, o których potem wieki pamiętać muszą.
Nie była wolną od błędów i usterek. Była dziełem ludzkim, a więc dzieleni niedoskonałym. Ale doskonalą sama być nie chciała. W kilku sprawach, jak n. p. w sprawie mieszczańskiej łub chłopskiej, niedwuznacznie zaznaczyła, że to, co wprowadza, nie jest najlepszym, że jest możliwe lepsze jeszcze załatwienie rzeczy. Wolała jednak obrać drogę pośrednią, gdyż skrajna byłaby jej z pod nóg grunt usunęła. Każde społeczeństwo może mieć tylko taką konstytucję, do jakiej dojrzało; jeżeli ona miarę jego dojrzałości przechodzi, podepta ją i zniszczy; wszystkie klauzule prawne, gwarantujące jej wykonanie, nie wystarczą, bo gwarancja konstytucji leży w społeczeństwie samem. Musiała więc i ta konstytucja zastosować się do warunków, wśród których powstała. Ale przez to, choć nie była doskonalą, była właśnie najlepszą, bo nie ta konstytucja jest dobrą, która piękne zasady wypisuje, ale ta, która wypisanym zabezpiecza wykonanie. Przejęła więc w siebie szereg dawniejszych zasad, na których opierał się ustrój Polski, a nawet jeżeli je przekształcała i zmieniała, to w duchu narodowym; z urządzeń zachodnich, Polsce nieznanych, choć może w niejednym lepszych, czerpała wprawdzie, ale ostrożnie, i znowu je do stosunków polskich odpowiednio naginała. Nie zamknęła więc oczu na to, co sobie ludzkość zdobyła, ale nie zapomniała i o tym, że każdy naród ma swoje właściwości i osobne potrzeby, odmienną koleją dziejów wytworzone. Nie była więc ślepym, niewolniczym naśladowaniem obcych wzorów; była reformą wielką, ale na gruncie narodowym. Była zatem — i jest — czymś samorodnym, czymś, co z nas samych powstało, za co, jeżeli to złe, odpowiadamy my sami, a jeżeli to dobre, to nasza w tym zasługa i chluba. Była czymś, co do narodu przemówić i w sercach jego oddźwięk znaleźć mogło. Z taka kartą konstytucyjną mógł ten naród śmiało ruszyć dalej w pochód dziejowy.
Czy mógł w istocie? Czy byłby z nią wytrwał? Czy nie byłby jej porzucił, jak porzucał wiele ustaw dawniejszych? Czyż w rok potem nie przyszła Targowica, przez naród sam przeciw konstytucji zawiązana? Przyszła, zapewne, ale jak przyszła! Przyszła pod presją obcych bagnetów, za inicjatywą kilku wsteczników; pociągnęła za sobą tych, nie wielu stosunkowo, co świadomie nowego porządku rzeczy uznać nie chcieli, a następnie cale masy tłumu ciemnego, zapewne jeszcze dawnymi przesądami przesiąkłego, a stąd konstytucji niechętnego. Ale ten tłum, który wprawiony w ruch, jest wielką siłą i potęgą — fizyczną, bywa w normalnych warunkach żywiołem biernym, łatwo podatnym. Ten tłum, gdyby w Polsce był się utrzymał pokój, byłby się łatwo pogodził z konstytucja, a po upływie pewnego czasu byłby się z nią zżył niewątpliwie. Odliczmy tłum — cóż zostanie przy Targowicy? Mała stosunkowo garstka przywódców i pewna suma ludzi słabego charakteru, którzy wbrew przekonaniu, pod grozą niebezpieczeństwa osobistego, do niej przystąpili. Ale większość tej warstwy narodu, która duchem stała wyżej, która życiu publicznemu nadawała kierunek, i według której przede wszystkim wartość jego oceniać należy, była po stronie przeciwnej, za konstytucja. Wszak na sejmie ledwo kilkunastu posłów sprzeciwiało się ustawie rządowej; wszyscy oni przyjęli ją z zapałem. Popatrzmy zresztą na tło dziejowe, wśród którego występuje konstytucja. Oto widzimy za Stanisława Augusta prąd, idący w coraz szersze warstwy, polepszenia doli chłopa, przez dobrowolne z nim umowy; widzimy podnoszenie się miast, przemysłu i handlu, widzimy ulepszoną edukację, bogatą literaturę, widzimy cały szereg usiłowań o naprawę Rzeczypospolitej. Widzimy wszechstronne, coraz dalej sięgające odrodzenie. Widzimy, że społeczeństwo na tej pochyłości, na której znajdowało się przedtem, stanęło i zawróciło się na inną drogę; a ta droga nie prowadziła do Targowicy; to była ta sama droga, którą jasno określiła Konstytucja. Jakież więc dla oceny naszego pytania ma znaczenie Targowica? Żadnego. Siły życiowej organizmu, wycieńczonego długą chorobą, a przychodzącego zaledwo do zdrowia, nie mierzy się gwałtownymi wstrząśnięciami, bo te zabić muszą; niechby jednak tych wstrząśnięć nie było, siła życiowa zrobi swoje: da zdrowie zupełne. A kto tego wstrząśnięcia przyczyną był ostateczną? Czy sama Targowica byłaby przyszła do skutku i czy byłaby zdołała pociągnąć za sobą masy — bez obcej pomocy? A czy nawet po niej nie zbudził się jeszcze do obrony ojczyzny i konstytucji — naród, i jego bohaterski naczelnik, autor połanieckiego uniwersału ? Że uległ, to już było rzeczą przewagi oręża nieprzyjacielskiego; ale oręż ten w tym właśnie wypadku nie był — ramieniem sprawiedliwości.
Upadła więc Konstytucja. Odrodzenie społeczne i polityczne, którego była wyrazem, nie przybrało tych form zewnętrznych, jakie mu w niej zadekretowano. Niemniej przeto przyniosła korzyść najdonioślejszą. Była bowiem i odrodzeniem moralnym narodu. Była pogrzebaniem szkodliwych, ale przez długi czas najdroższych narodowi, wiekową przeszłością wypieszczonych ideałów złotej wolności i wyłączności' szlacheckiej. A dokonała się nie przez kogo innego, tylko przez tych, co te ideały sami nosili w swym sercu. Przyszła do skutku nie przez siłę i przemoc dobijających się o swe prawa klas upośledzonych, nie przez nacisk ze strony rządu, dążącego do wzmocnienia swej władzy, nawet nie za wolą lub poparciem jakiejkolwiek potencji obcej, a owszem przeciwko ich woli; zrodziła się bez rewolucji, bez kropli krwi rozlewu, w formie łagodnego zamachu stanu, z własnej, niczym nieskrępowanej woli narodu samego. W swoim rodzaju jest to wypadek jedyny i nigdzie na tak wielki rozmiar w dziejach ludzkości nie powtarzający się: ten dobrowolny nawrót z drogi, która była niebezpieczną, to prawda, ale tak wygodną dla nawracających. Musiał ten naród mieć wiele siły i hartu w sobie, nie startych całkiem i niespożytych dawniejszym upadkiem, kiedy dzieła takiego dokonać potrafił. Na ciemnym horyzoncie dziejów swoich zapalił od razu słońce, tak jasne, że rozproszyło mrok przeszłości, tak silne, że nam świeci teraz jeszcze i długo świecić będzie, otuchę w serca wlewając i ducha krzepiąc.
Czym bylibyśmy dzisiaj bez tej konstytucji, trudno pomyśleć bez zgrozy, a czym przez nią jesteśmy, dosyć ocenić nie można. Gdybyśmy byli upadli w czasach saskich, bylibyśmy tym ciałem martwym, które pogrzebać koniecznie należało, bo przeszło cale zgnilizną i zepsuciem. Gdybyśmy byli upadli po pierwszych reformach za Stanisława Augusta, powiedziano by, że zginął organizm, który po strasznym zdrętwieniu zaczął drgać, niewiadomo czy do nowego życia, czy w ostatnich tylko śmiertelnych podrywach. Ale po tej konstytucji?!... Ona to wykazała, że rok 1795 przyszedł o cztery lata za późno...
.: Powrót do działu Klasycy polskiej historiografii :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 0,083442 sekund(y)