(esej
ukazał się w książce „Zmiana klimatu”, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2006)
Przeciw
minimalizmowi
Jakie
znaczenie dla budowy Unii Europejskiej ma pytanie, czy Europa istnieje jako
kulturowa i historycznie ukształtowana jednostka, jako całość z wyraźnie
zarysowanymi konturami? Czy Europa jako projekt polityczny ma się wspierać na
już istniejących, przedpolitycznych kulturowych wspólnych cechach, czy musi się
na nie powoływać, aby określić i ustalić granice Unii? Czy też ta jedność jest
raczej przyszłym zadaniem, a nie faktem historycznym? Wydaje się jednak, że traktowanie
nowej Europy tylko jako konstruktu, jako czegoś, co dopiero uda się osiągnąć
w przyszłości przez świadome polityczne i ekonomiczne zabiegi, prowadzi do
przeceniania naszych twórczych talentów. Także państwa narodowe nie były
konstruktami ex nihilo.
Jednym
ze stałych motywów w dyskusjach o Europie jest pytanie o jej różnorodność i
jedność. Niektórzy autorzy podkreślają, że cechą charakterystyczną Europy jest
polityczna wielość i kulturowa jedność. I tak na przykład Jacques Le Goff widzi
dwa fundamenty Europy: wspólnotę chrześcijańską oraz wielość monarchii, która
potem przekształciła się w wielość narodów.
Dzisiaj jednak Europa ma osiągnąć jedność polityczną. Pozostawmy na boku
pytanie, czy model Świętego Rzymskiego Cesarstwa Narodu Niemieckiego rzeczywiście
nadaje się na model jej organizacji politycznej. Dla
naszej dyskusji jest ważniejsze spostrzeżenie, że wysiłki, aby osiągnąć
polityczne zjednoczenie Europy, podejmowane są w czasie, kiedy kulturowa
jedność w postaci chrześcijańskiej wspólnoty jest radykalnie kwestionowana albo
nawet w ogóle już nie istnieje.
„Jedność
w wielości” – tak brzmi elegancka formuła, która ma wyrażać nową – i nowego
typu – wspólnotę kulturową. Jedność ma oznaczać, że mimo całej kolorowej
różnorodności istnieje „osmotyczna” wspólnota, która także w razie konieczności
może zrodzić solidarność. A wielość w tej formule ma gwarantować, że jedność
nie stanie się monotonna, iż nie osiągnie się jej kosztem wielości.
Jednak
nazbyt często ta formuła wydaje się jedynie wymówką
i wyrazem niezdecydowania: chcemy bardziej zjednoczonej Europy, a zarazem tego,
żebyśmy pozostali nie zmienieni. Bardziej kłopoczemy się o wielość niż o
jedność. Na czym może zasadzać się jedność? Nie mamy nawet wspólnego,
ogólnoeuropejskiego języka, jakim kiedyś były łacina lub francuski. Europejska
jedność kulturowa nie może – tak się wydaje – opierać się na chrześcijaństwie.
Także dawna kultura humanistyczna nie jest już łączącym nas elementem. Wspólną
wszystkim, szczególnie młodszym, Europejczykom jest nie tyle klasyczna kultura
europejska, co globalna kultura popularna. Jest to nowy rodzaj uniwersalizmu,
noszący miano globalizacji. Nie chodzi tylko o technikę, naukę
i biurokrację, lecz także o globalną, jednolitą zachodnią cywilizację, ten – by
tak rzec – kulturowy korelat, w którym dominują amerykańskie składniki.
W
tej sytuacji pojawia się pytanie, czy minimalistyczna koncepcja europejskiej
tożsamości może wystarczyć, aby osiągnąć zdolną do działania, jasno zarysowaną
Europę. Jeden z niemieckich socjologów scharakteryzował tę koncepcję następująco:
„Minimalistyczna koncepcja implikuje przede wszystkim to, że normatywna funkcja
wytyczenia zewnętrznej granicy ograniczałaby się do czysto prawnej
inkluzji/ekskluzji. To z jednej strony umożliwia elastyczność w wytyczaniu granic,
z drugiej strony zostaje ono podporządkowane wymogom legitymizacyjnym państwa
prawa, które musi być zorganizowane według uniwersalistycznych zasad”.
Tak rozumiana Europa mogłaby być jednym
z pierwszych przypadków postmodernistycznej konstrukcji tożsamości łączącej
nowoczesną refleksyjność, przygodność symbolicznych reprezentacji oraz twardą
normatywną rzeczywistość uregulowanych prawnie ekskluzji.
Ale
jak twarda może być w tym wypadku normatywna rzeczywistość? Wydaje mi się, że
taka koncepcja europejskiej tożsamości jest zbyt optymistyczna w ocenie roli prawa,
jego autonomii
w stosunku do kulturowego kontekstu oraz jego siły przebicia
w konfrontacji z przeżywanymi wartościami, obyczajami, historycznymi wzorami
zachowań. Czy takie prawo może wystarczyć, by zjednoczyć kraje europejskie w
działającą wspólnotę, pomimo występujących między nimi różnic? Szczególnie w
sytuacjach kryzysowych okazuje się, że potrzebujemy o wiele więcej, aby zdobyć
się na solidarne działanie. Nie przypadkiem w takich sytuacjach pojawiają się
skargi, że brak jest europejskiej tożsamości i jedności kulturowej.
W istocie – potrzebujemy Europy, która jest pewna samej siebie, naturalnie
jeśli ciągle jeszcze dąży ona do politycznego zjednoczenia.
Ekscentryczna
perspektywa
Gianni
Vattimo przekonuje nas w swych fascynujących książkach, że istnieją tylko
interpretacje, że powinniśmy przejść od ontologicznego do „słabego”,
hermeneutycznego myślenia. Nie trzeba jednak nawet przyjmować tak radykalnie hermeneutycznego
punktu widzenia, aby twierdzić, że Europa – w szerszym sensie – istnieje przede
wszystkim w naszych opowieściach
i interpretacjach, jako splot mniej lub bardziej partykularnych opowieści, w
których nasza tożsamość poddana zostaje refleksji
i przez to tak naprawdę dopiero się konstytuuje. Przy tym nie można ciągle
jeszcze mieć pewności, czy istnieje już jedna ogólna europejska opowieść,
europejska metanarracja, oraz w jakim stosunku pozostaje do narodowych
opowieści. Czy Europa potrzebuje w ogóle takiej metanarracji, czy też europejska
wspólna historia jest raczej splotem, kłębkiem różnych historii?
Nie
brakuje w każdym razie prób uchwycenia fenomenu Europy jako całości, opisania
europejskiej jedności. Jedna z najlepszych i mądrzejszych książek o
europejskiej tożsamości kulturowej, jaką znam, wyszła spod pióra Rémi Brague’a.
Charakteryzuje on kulturę europejską jako rzymską, także rzymskokatolicką. A to
znaczy – naśladującą, wtórną, drugorzędną. Europa posiada – jak twierdzi Brague
– zdolność odnoszenia się do czegoś obcego, o czym wie, że mu nie dorównuje. Na
tej zdolności zasadza się otwartość i uniwersalność Europy: „Treść Europy
polega właśnie na tym, że jest otwartym naczyniem dla tego, co ogólne”.
W
posłowiu do tej książki autor pisze, że nie chce przemilczeć swego pochodzenia,
sądząc, że czytelnik ma prawo dowiedzieć się, kto do niego przemawia, i
przedstawia się jako Francuz, katolik, filozof z wykształcenia i nauczyciel
akademicki z zawodu. Ten rodzaj autorefleksji autora, świadomość szczególności
własnego punktu widzenia jest – pomimo tak zwanej nowoczesności refleksyjnej –
dość rzadki. Można nawet powiedzieć, im bardziej refleksyjna jest nowoczesność,
tym mniej autorefleksyjni są jej teoretycy. Zazwyczaj wypowiadają się oni bez
zastrzeżeń w imieniu ogólności, mimo postmoderny – a może właśnie dlatego.
Zdarzają się autorzy, którzy są na przykład Niemcami, protestantami – lub co
się częściej zdarza postprotestantami – i socjologami,
a zawsze piszą tak, jakby ich stanowisko było per se uniwersalne.
Gdy
mówimy o uniwersalności w europejskiej kulturze, nie powinniśmy jednak
zapomnieć, z jakiego punktu widzenia jej doświadczamy, w jakim kontekście mieszczą
się uniwersalne treści. Przy tym powinniśmy nie tylko uwzględnić szczególność
Europy, lecz także szczególność jej narodowych i nie tylko narodowych
doświadczeń, szczególny rodzaj odnoszenia się do Europy. Fenomen Europy jest
dany tylko w narodowych i regionalnych odmianach.
To,
co uniwersalne, można zrozumieć tylko w kontekście.
W wielkim stopniu zgadzam się z tym, co pisze na przykład Michael Walzer na
temat „moralnego minimalizmu”. Przypomina on, że uniwersalne normy są zawsze
tylko minimalne oraz że takie minimalistyczne znaczenia są włączone w moralność
maksymalną. Są wyrażane w określonym języku, podzielają takie samo historyczne,
kulturalne, religijne i polityczne ukierunkowanie
i dopiero przez to zostaje im nadany konkretny sens.
Ujawnia
się to na przykładzie, którego nie można dzisiaj nie wspomnieć, gdy dyskutuje
się o Europie, mianowicie wojny
w Kosowie, która miała być pierwszą postnarodową, sprawiedliwą i nieegoistyczną
wojną. Powoływano się na uniwersalne prawa człowieka, aby ją usprawiedliwić.
Ale jednocześnie ciągle używano historycznych paraleli i metafor, aby uzasadnić
konkretną decyzję rozpoczęcia powietrznych ataków. Emocjonalna mobilizacja woli
politycznej została osiągnięta także przez historyczne analogie i historyczne
obrazy. Pojawiały się przy tym wyraźne różnice perspektyw – nie tylko między
Europą i Rosją, lecz także bardziej subtelne różnice między europejskimi
krajami należącymi do NATO. W jednomyślności ujawniły się ukryte rozbieżności.
Okazało się też, że II wojna światowa stanowi dla Europejczyków ciągle jeszcze
najważniejszy – negatywny – punkt odniesienia, przede wszystkim gdy idzie o
określenie „absolutnego zła”.
Przed
paru laty Joseph Rovan pytał: „Za ojczyznę i za bezklasowe społeczeństwo umarły
w Europie miliony ludzi, miliony walczyły i cierpiały. Kto walczy za Europę?
Kto cierpi za Europę?”. Otóż
teraz walczono w Kosowie także za Europę, chociaż nie bez irytującej zachęty
Amerykanów. Mimo
to nie można było zauważyć zbyt wielkiej gotowości do cierpień ani żadnej oznaki
nowego patriotyzmu europejskiego. A po paru miesiącach – gdy rosyjskie oddziały
znowu wkroczyły do Czeczenii – okazało się jasno, że niedawno proklamowana
epoka była niezwykle krótka
i że uniwersalizm praw człowieka, jego dominacja nad realną polityką i zasadą
suwerenności, ciągle służą jedynie jako piękna maska oportunizmu politycznego.
Ten oportunizm wydaje się
o wiele bardziej charakterystyczny dla krajów Unii Europejskiej niż
konsekwentne występowanie w imieniu wartości uniwersalnych.
Podwójna
drugorzędność
Bez
wątpienia fakt, że wspomniana książka Brague’a tak bardzo mi się spodobała,
wiąże się także z moją tożsamością jako jej czytelnika, mimo że moje spojrzenie
na Europę jest z konieczności odmienne. Obszarem moich badań jest nowoczesność,
i to nie tylko w aspekcie filozoficznym, lecz także z uwzględnieniem zagadnień
socjologicznych i politologicznych. Mniej interesuję się początkami kultury
europejskiej i jej źródłami, a bardziej jej losem w XX wieku; mniej stosunkami
zewnętrznymi Europy, bardziej jej wewnętrznymi zróżnicowaniami, podziałami,
niepewnościami i konfliktami. W takim wypadku nie można pominąć pytania o
stosunek między narodową i europejską tożsamością oraz pytania, w jakiej mierze
obie formy totalitaryzmu, które spustoszyły Europę w XX wieku, były
europejskie.
Moja
perspektywa jest ponadto z tego względu inna, że ktoś, kto pochodzi z Polski,
jak ja, musi widzieć Europę inaczej niż ktoś, kto postrzega ją z perspektywy
Włoch, Francji lub Niemiec, krajów, które z taką pewnością siebie sytuują się w
środku duchowej i politycznej Europy i których dziejów nikt, kto opisuje
historię europejską, nie może zignorować. Są to kraje, które nigdy nie mogły
wątpić w swoją przynależność do Europy, mimo wszelkich możliwych deficytów
budżetowych lub szczególnych cech narodowych i idiosynkrazji. Polski stosunek
do Europy jest naturalnie silniej naznaczony niepewnościami i tęsknotami.
Pojęcie Europy nabiera w Polsce bardziej normatywnego charakteru; Europa staje
się zadaniem, obiektem tęsknoty, miarą samokrytyki, modelem cywilizacji –
czasami środkiem do samobiczowania. Przynależność do Europy była i jest
związana najczęściej z ostrą świadomością własnej ułomności i zacofania.
Ale
książka Brague’a uświadomiła mi, dlaczego my, Polacy, jesteśmy w istocie bardzo
„dobrymi Europejczykami”. Jeśli mianowicie rzymski, łaciński i
rzymsko-katolicki element kształtują kulturową tożsamość Europy, to Polacy mają
zapewne mało powodów do wątpienia o swej europejskości.
Nasze
ukierunkowanie na Rzym jest powszechnie znane – mimo że istniały, szczególnie w
kulturze nowoczesnej, także inne tradycje i orientacje, które przeciw niemu
występowały. Przekonanie – po części opaczne – że istnieje szczególny stosunek
między polską kulturą a katolicyzmem, jest dość szeroko rozpowszechnione w
Europie Zachodniej, lecz częściej interpretuje się ów związek jako znak
zacofania niż jako znamię europejskości. Kiedyś usłyszałem nawet argument, że
Polacy błędnie rozumieją Europę, ponieważ Europa znaczy dla nich przede
wszystkim Rzym, podczas gdy – jak to ujął mój rozmówca – Europa to kapitalizm i
racjonalizm. W Niemczech rzymska lub katolicka Europa zazwyczaj nie jest
utożsamiana z otwartością i ekscentrycznością, lecz raczej z biurokratycznymi i
zcentralizowanymi strukturami. Gdy na przykład Konrad Adam, publicysta
„Frankurter Allgemeine Zeitung”, pisał niedawno w „Merkur” o Europie
katolickiej, kojarzył z nią brak demokracji i indywidualnej autonomii oraz
centralizm i dążenie do przesadnej jedności. „Supranacjo-nalizm Unii
Europejskiej niejako wyraża kath’holou rzymskiego Kościoła w nowoczesnej
formie, oferuje dawnemu duchowi nową, bardziej zgodną z epoką postać
zewnętrzną”.
W
Niemczech można do dzisiaj zauważyć następstwa faktu, że nowoczesna niemiecka
tożsamość wykrystalizowała się w opozycji do kultury łacińskiej i rzymskiej.
Ciągle jeszcze można zauważyć ślady „Kulturkampfu” – np. w antypapieskich
nastrojach
i zbyt gwałtownych reakcjach na wszelkie różnice zdań między Watykanem i
niemieckimi katolikami.
Natomiast
w historii polskiej kultury łacińskość jako czynnik identyfikacyjny odgrywał
pierwszorzędną rolę. Polacy byli i są głównymi przedstawicielami „Slavia
latina”. Różnica między zachodnim i wschodnim chrześcijaństwem, „slavia
orthodoxa”, była jedną z różnic definiujących sposób życia Polaków, gdyż kraj
leżał na granicy między tymi dwoma formami chrześcijaństwa. To przede wszystkim
łacińskiej kulturze zawdzięczają Polacy, że w XIX wieku nie zostali zrusyfikowani.
W tym czasie Polacy byli dla wielu rosyjskich myślicieli grupą odszczepieńczą,
która oddzieliła się od innych Słowian przez grzech pierworodny przyjęcia
chrześcijaństwa z Rzymu – Judaszem Słowiańszczyzny. Jurij Samarin pisał na
przykład: „Polska – to jest ostry klin, który łacińskość wbiła w środek serca
świata słowiańskiego, aby go rozbić”. Dla Dostojewskiego powstanie w 1863 r.
było klerykalnym spiskiem przeciwko Rosji, początkiem przyszłej wojny prawosławia
z katolicyzmem, ducha słowiańskiego z cywilizacją europejską. Faktycznie Polacy
ciągle występowali przeciw Trzeciemu Rzymowi,
a kierowali swe spojrzenie na pierwszy, chociaż – jak wiemy – papieże nie
zawsze pozytywnie odnosili się do polskich dążeń wolnościowych.
Historia
Europy jest także historią jej zewnętrznych i wewnętrznych granic, jak to ujął
Krzysztof Pomian w eseju o Europie i jej narodach.
Inny polski autor Oskar Halecki napisał fundamentalną książkę o wewnętrznych
podziałach w Europie.
Granica między zachodnim a wschodnim chrześcijaństwem wydawała się przez długi
czas zapomniana oraz zupełnie bez znaczenia. Obecnie nie bez zdumienia odkryto
ją jednak ponownie. Szczególnie książka Samuela Huntingtona znowu uświadomiła
jej istnienie szerszej publiczności.
Jedna
z rozterek Europy dotyczy jej stosunku do Wschodu, otwartych wschodnich granic.
Jest to obecnie zarówno kulturowy, jak i konkretny problem polityczny. Dawniej
twierdzono – na przykład Jeno Szücs w swojej książce o trzech historycznych
regionach Europy – że to nie przypadek sprawił, iż dawna Europa Zachodnia miała
niemal te same granice co państwo Karolingów. A
teraz zdaje się, że nie jest czystym przypadkiem fakt, iż granicę między
zachodnim a wschodnim chrześcijaństwem znowu postrzega się jako quasi-naturalną
granicę Europy. W każdym razie ta granica uwydatnia się obecnie o wiele
wyraźniej: to, że
w Rosji nie powstała demokracja ani dobrze funkcjonująca gospodarka rynkowa, ma
wszak głębokie historyczne korzenie. Wielkim pytaniem pozostaje, w jakim
kierunku będą się w przyszłości orientować Ukraina i Białoruś.
Nie
można uniknąć poszukiwania granic, chociaż czasami wydaje się to politycznie
niepoprawne, gdyż bez granic nie ma tożsamości, choćby była ona najbardziej
„ekscentryczna”. Ekscentryczność – tak jak ją rozumiał Helmuth Plessner – jest
przecież tylko szczególnym sposobem odnoszenia się do swych granic. Granica nie
dzieli absolutnie. Ekscentryczność oznacza zdystansowanie się wobec siebie
samego, wykroczenie i sięgnięcie poza siebie, oznacza otwarcie na otoczenie.
Ponadto
nie powinno się zapominać, że granica na Wschodzie nie tylko ciągle się
przesuwała, lecz również była ciągle przekraczana. Jest ona raczej stopniowym
przejściem niż barierą. Świadczy o tym dramatyczna historia Kościoła greckokatolickiego.
Wcześniej granica ta przebiegała przez środek państwa polsko-litewskiego.
Dlatego Polska opiera się przed zamknięciem swej granicy wschodniej, gdyż w ten
sposób odcięłaby się od części swojej historii. Byłaby to operacja na pamięci,
którą wcześniej bez powodzenia usiłowali przeprowadzić komuniści. Obecnie w tym
regionie przebiegają, nie zauważane i ignorowane przez szerszą opinię
publiczną, polityczne i kulturowe procesy o wielkim znaczeniu dla przyszłości
Europy. Mieszkańcy Europy Zachodniej traktują ten region – mimo
rozpowszechnionych sympatii do Rosji, a może raczej właśnie dlatego – niemal
zupełnie obojętnie. Polacy nie mogą zapomnieć „lands in between” – Litwy,
Ukrainy, Białorusi – i oddzielić ich od Europy. Znamienne, że jeden z polskich
komentarzy na temat wojny w Kosowie podkreślał, iż przyjęcie Polski i Czech do
NATO zapobiegło oddzieleniu Europy słowiańskiej od rzymsko-germańskiej w tym
konflikcie – lub też udaremniło, by tę wojnę tak właśnie przedstawiano.
Moje
spojrzenie na Europę jest spojrzeniem z kraju, w którym istniała jasna
świadomość faktu, iż czerpie on ze źródeł, które leżą poza nim. Jest to kraj,
który w swojej przeszłości był niezwykle otwarty na kulturowy import. Jeśli
więc Europa charakteryzuje się drugorzędnością, jak twierdzi Rémi Brague, to
nasza drugorzędność jest podwójna. Nasza kultura zawsze była synkretyczna,
niezależnie czy chodziło o renesans, barok czy romantyzm. Ich wzory odnajdowano
we Włoszech, Francji, Niemczech. Nie przypadkowo Witold Gombrowicz, który – jak
słyszałem – obecnie uchodzi czasami za pisarza francuskiego, charakteryzował
kulturę polską jako kulturę osłabionej formy i uznawał to za zaletę.
Ponadto
Polska jest krajem, który – chociaż nie jest mały, a do końca XVIII stulecia
był drugim pod względem wielkości w Europie – miał niedobry zwyczaj znikania z
mapy politycznej. Dlatego
w Niemczech panuje przekonanie, że była niezliczona ilość rozbiorów Polski.
Doświadczenie rozbiorów sprawiło, że odczuwamy lepiej niż nasi zachodni
sąsiedzi, co dla narodu – małego lub średniej wielkości – oznacza życie bez
własnego państwa. Jest nam trudniej niż Anglikom czy Niemcom odmówić jakiejś
grupie narodowej prawa do samostanowienia – obojętnie, czy chodzi
o mieszkańców Kosowa, czy też o Czeczenów. Chociaż fakt, że
w czasach nowożytnych nasi sąsiedzi zwykli nas pochłaniać, może uchodzić za
wyraz wewnątrzeuropejskiego kolonializmu, nadal wierzymy, iż było to wbrew
zasadom europejskim. Za każdym razem, czy chodziło o rok 1795, o 1939, czy o
1945, wydawało się nam, że zostaliśmy wydani innej cywilizacji, która była
związana z Europą tylko geograficznie. Sporu cywilizacji doświadczyliśmy na
własnej skórze i zdawaliśmy sobie sprawę, że istnieją różne wzajemnie się
zwalczające cywilizacje w obrębie Europy
w sensie geograficznym. Ekscentryczny, ale również błyskotliwy, teoretyk
cywilizacji Feliks Koneczny uważał nawet, że nasi obaj potężni sąsiedzi należą
do cywilizacji bizantyjskiej.
Historyczne doświadczenie kształtuje nasze wyobrażenie o Europie oraz obraz jej
historii. Podobnie jak Czesi nie możemy – na przykład – roku 1918 postrzegać
tylko jako brzemiennego w negatywne konsekwencje błędu, który doprowadził do
katastrofy, do bałkanizacji Europy Środkowej, ani także – odwrotnie – traktować
wieku XIX jako epoki pokoju i stabilności.
Pamięć
Europy
Nowa
Europa, o której tutaj mowa, jest Europą po zniknięciu „limesu” na Wschodzie.
Nie został on wprawdzie wzniesiony przez Europę Zachodnią, ale pogodziła się
ona z nim i przyzwyczaiła się do niego. Tym razem to nie „Rzymianie”, lecz
„barba-rzyńcy” zbudowali „limes”. Właściwie wpłynęło to korzystnie na
wzmocnienie europejskiej tożsamości, mimo że „limes” przebiegał przez środek
Europy i Niemiec. Najważniejszy „inny” był jasno zdefiniowany – „Blok Wschodni”.
Demokratyczna, wolna Europa Zachodnia przeciwstawiona była komunistycznemu,
dogmatycznemu „Blokowi Wschodniemu”. Tak więc jedno z najbardziej zawikłanych
pytań, mianowicie pytanie o granicę Europy na wschodzie, zostało z góry
rozstrzygnięte. Przed rokiem 1989 zredukowana Europa wypracowała sobie do
pewnego stopnia wspólne opowiadanie, które wprawdzie było krótkie
(rozpoczy-nało się w 1945 roku), ale dość przekonujące.
Dzisiaj
stosunek do wschodu kontynentu, pytanie o wschodnią granicę staje się – jak
sądzę – problemem tożsamościowym nowej Europy. Jest jednym z powodów europejskiej
niepewności.
Dzięki
istnieniu „limesu” Europa Zachodnia mogła się także pozbyć wielu duchowych
problemów. Można rzec – wyrzucono je za mur. Dlatego można było się oddać
iluzji, że totalitaryzm
w swej „realsocjalistycznej” postaci jest w zasadzie czymś obcym europejskiej
historii i że stare problemy, jak na przykład nacjonalizm, dawno już zostały
przezwyciężone. Można było również fantazjować o lepszym świecie, który ukrywał
się za murem. Ponadto łatwiej było się zdefiniować wobec Ameryki – we
wspólnocie tradycji demokratycznej i konieczności zdania się na jej ochronę.
Dzięki temu Niemcy stały się Niemcami zachodnimi.
Nowa
Europa musi się jednak na nowo określić. Tożsamość powstaje nie tylko w
spotkaniu z tym, co inne, lecz także przez poszczególne narracje, w których
przypominamy sobie to, co jest dla nas ważne. Bronisław Geremek pisał w interesującym
eseju
o Europie i pamięci: „Obecna Europa potrzebuje […] wspólnej pamięci, która
uprawomocniałaby tożsamość wspólnoty oraz dała jednostkom i grupom poczucie
uczestnictwa w związkach ponadnarodowych. Nie wystarczy umieścić na wspólnej
skali czasu poszczególne historie europejskich narodów, trzeba zrobić coś
więcej – stworzyć wspólną pamięć”. Ale
pamięć ciągle jeszcze jest podzielona, także gdy chodzi o zdarzenia, które
tyczyły wszystkich Europejczyków.
Niemiecki
politolog Claus Leggewie twierdzi w inspirującym artykule o europejskiej
tożsamości, że aby zrozumieć kulturową tożsamość Europy trzeba pojąć rok 1989.
Trzeba mianowicie zrozumieć, dlaczego rok 1989 nie stał się mitem
założycielskim zjednoczonej Europy, chociaż się w zupełności do tego nadawał.
Jego zdaniem wiązało się to z restauratywnym charakterem tej rewolucji. Mnie
wydaje się jednak, że wynika to także z faktu, że ludzie Europy Zachodniej nie
zbliżyli się jeszcze duchowo do Europy Środkowo-Wschodniej, że nie wgłębili się
w jej historię,
w jej narracje. Obecnie przepisuje się historię przełomu 1989 roku, aby go
uczynić mniej znaczącym. Uroczystości 10. rocznicy upadku muru berlińskiego
pokazały to wyraźnie. Zawodowi politycy zawłaszczają tę rewolucję. To nie
polscy robotnicy, nie węgierscy opozycjoniści, nie wschodnioniemieccy działacze
na rzecz praw obywatelskich zapoczątkowali proces przemian – nie, to było
dzieło Gorbaczowa, Busha i Kohla, to oni wszystko tak mądrze i odważnie wynegocjowali
– upadek muru i koniec realnego socjalizmu – zaufali sobie i przekonali nas, że
można się obejść także bez tego muru. Szkoda, że nie wiedział o tym nikt
w Warszawie lub w Gdańsku, bo tam można było odnieść wrażenie, że troszczono
się przede wszystkim o stabilność. Za parę lat dzieci w Niemczech będą zapewne
przekonane, że to Gorbaczow organizował strajki, demonstracje uliczne i wydawnictwa
drugiego obiegu, a Wałęsa, jeśli będą w ogóle znały to nazwisko, próbował
przemocą mu w tym przeszkodzić.
Nie
można zaprzeczyć, że kraje Europy Środkowo-Wschodniej, a szczególnie Polska,
rzadko przebijają się ze swą historią. Nie bardzo chce się wierzyć w to, co o
sobie opowiadają. Nasza republikańska tradycja jest zupełnie zapomniana i
utożsamiona
z anarchią. Czy Europejczycy pamiętają, że w Polsce świadomość narodowa z
pewnością nie rozwinęła się później niż we Włoszech lub Niemczech albo że – jak
podkreślał niemiecki historyk Hans Roos – Rzeczpospolita od 1573 do 1772 r.
była jedynym w Europie organizmem państwowym o dużym terytorium, w którym
demokratyczne zasady stanowiły podstawy ustroju politycznego? Czy Niemcy –
jeśli rzeczywiście, jak się powiada, zostali w 1945 r. wyzwoleni – wiedzą, że
także Polacy przyczynili się do tego wyzwolenia, może nawet trochę bardziej niż
Francuzi?
Spowodowane
nieobecnością Europy Środkowo-Wschodniej wyparcie z pamięci jej historii jest
obecnie stopniowo przezwyciężane. Naturalnie polska historia jest bardziej
obecna w Paryżu niż w Berlinie, chociaż ostatnio można odnieść wrażenie, że
Francja zupełnie wycofała się z Europy Środkowo-Wschodniej
i zapomniała o tym, co łączyło nas w dziejach. Co więcej, można odnieść
wrażenie, że nasza opowieść jest łatwiej akceptowana po drugiej stronie
Atlantyku niż w Europie Zachodniej. Łatwiej dostrzega się tam, że idea wolności
nie jest Polsce zupełnie obca. Przypominają o tym most Pułaskiego w Nowym
Jorku, pomnik Kościuszki przed Białym Domem, a nawet pomnik Jagiełły w
nowojorskim Central Parku. Charakterystycznym dla tego przykładem były
komentarze z okazji rozszerzenia NATO. Madeleine Albright mówiła o tym, że trzy
kraje Europy Środkowo-Wschodniej wróciły do zachodniego sojuszu, że powróciły
do rodziny, do której wcześniej należały. Natomiast niemiecki komentator
telewizyjny podkreślał, że przezwyciężony został podział, a dawni wrogowie
stali się sojusznikami. Naturalnie obie interpretacje są w pewnym sensie
słuszne, a mimo to pozostają w konflikcie.
Totalitaryzm
Europa
jest dla Polaków miarą i ideałem, uniwersalnym i ponadnarodowym. Prawdziwy
Europejczyk to ktoś niezmiernie cywilizowany, wyzwolony z polskiego
prowincjonalizmu. Rozwój kraju stanowił próbę zmniejszenia dystansu do Europy –
to zaś znaczyło do Europy Zachodniej – nadrobienie zapóźnienia. Tak było w
komunizmie, a dzisiaj nie jest inaczej. Polityczne spory są kodowane
rozróżnieniem między oświeconymi Europejczykami
i ciemnymi nacjonalistami.
Jednak
nierzadko spotkanie z europejską rzeczywistością było głębokim rozczarowaniem.
Można znaleźć na to wiele przykładów w polskiej literaturze i w historii
kultury. Cyprian Kamil Norwid, który umarł w Paryżu, w domu dla ubogich, pisał:
„Europa jest to stara wariatka i pijaczka, która co kilka lat robi rzezie i
mordy bez żadnego rezultatu ni cywilizacyjnego, ni moralnego”.
XX
wiek potwierdził ten nieszczególnie pochlebny obraz Europy. Barbarzyństwo nie
przyszło tylko ze Wschodu. Witold Gombrowicz pisał w swoich wspomnieniach o
latach trzydziestych: „Oddawaliśmy się iluzji, że Europa jest słoneczną łąką,
gdy
w rzeczywistości był to kocioł, grzany ogniem rewolucji, znajdujący się pod
ciśnieniem tysięcy atmosfer”. Okazało się, że to właśnie z Zachodu nadeszło
zagrożenie cywilizacji oraz wszystkiego tego, co uważano za nowoczesne europejskie
wartości: „My byliśmy przecież na sto procent pewni, że postęp to wolność
indywidualna, poszanowanie prawa, demokracja, demilitaryzacja, pacyfizm. Liga
Narodów, no i kultura, sztuka, nauka […] A tu naraz zaczęły dochodzić nas słuchy
o teoriach prawie średniowiecznych, faktach, które uważaliśmy już za niemożliwe
w naszym stuleciu. Renesans wojowniczości niemieckiej, najazd Abisynii, wojna w
Hiszpanii, ale przede wszystkim tysiąc drobnych wydarzeń, świadczących że spora
część Europejczyków zaczyna być dziwnie odmienna, prawie egzotyczna”.
Gdy
rozpatruje się historię Europy, w której ukształtowała się europejska
tożsamość, nie z perspektywy jej duchowych początków, lecz z perspektywy XX
stulecia – szczególnie w Europie Środkowej – wówczas nie można zapomnieć, że jest
to historia brutalnej przemocy. Europa jest miejscem, w którym w XX stuleciu
wybuchły obie wojny. Europa jest także kolebką obu totalitaryzmów. Europa jest
miejscem, w którym zdarzył się Holokaust. Nie można także zapomnieć, że polityczny
porządek po 1945 r. oparty został na zasadzie etnicznej czystki –
międzynarodowo uchwalonej i zaakceptowanej w Jałcie i Poczdamie. To także jest
– niestety – część europejskiej historii i kultury. Dla Amerykanów Europa
oznacza dlatego nie tylko elitarną kulturę, lecz także stałe niebezpieczeństwo
wybuchu wojny domowej. Europejczycy są – w ich mniemaniu – inteligentnymi, ale
niebezpiecznymi istotami.
I
rzeczywiście nie możemy bez zastrzeżeń powoływać się na naszą tradycję, na
ducha europejskiego. Nie możemy z podobną lekkością, z jaką Richard Rorty w
książce Achieving Our Country czyni to z Ameryką, ogłosić Europy najwyższym
i jedynym celem, który mógłby zastąpić „umarłego Boga”.
Gdy odwołujemy się do europejskiej tradycji, wiemy, że jest ona o wiele
bardziej ambiwalentna i często była samodestrukcyjna. Musimy zawsze brać pod
uwagę niebezpieczeństwo autodestrukcji. Dlatego sądzę, że nasz największy problem
psychologiczny związany jest ze Stanami Zjednoczonymi. Nie dlatego, że są one
inne, lecz że są tak do nas podobne, a zarazem lepiej reprezentują nasze
wartości i są o wiele bardziej witalne. Są bardziej pewne i świadome swojej
sprawy. Nie przypadkowo po upadku komunizmu nie tylko neoliberalizm począł
dominować w ekonomii, lecz także amerykańska filozofia liberalizmu politycznego.
Rok 1989 był rokiem wielkiego zwycięstwa Ameryki. Europa Zachodnia wydawała się
mieć za mało do zaoferowania. Zdawała się być zbyt pasywna, zbyt
„izolacjonistyczna”, bez idei politycznej, bez politycznej energii
i fantazji – i pozostała taka aż do dzisiaj, mimo wszelkich deklaracji o
rozszerzeniu na wschód.
Niepewność
Ten
europejski brak politycznej energii i fantazji związany jest
z naszym myśleniem o Europie i z naszym brakiem pewności, brakiem pewności
siebie.
Gdy
opisuje się wspólną europejską tożsamość kulturową, podkreśla się jej
otwartość, jej niestałość, wewnętrzne napięcia, jej ekscentryczny charakter,
stałe samokrytyczne odniesienie do tego, co inne. Według Hansa-Georga Gadamera,
prawosławnej Europie brakowało właśnie tych napięć, zróżnicowania i otwartości.
„Gdy patrzy się na globus, to w stosunku do potężnej masy lądu Europy
Wschodniej Zachodnia Europa wydaje się jednym dużym regionem portowym, który
był niejako sam przez się otwarty na podróże odkrywcze do nowych światów”.
Jest
to stały motyw w refleksji filozofów o Europie. Polski filozof Leszek
Kołakowski dostrzega – nie inaczej niż Rémi Brague – zasadniczy rys kultury
europejskiej w zdolności podania siebie samej w wątpliwość, w tym, że Europa
znajduje się w procesie nieustannej samokrytyki. Sądzi, że tym, co jest
specyficzne dla kultury europejskiej, co stanowi jej swoistą wartość, jest jej
gotowość, aby nie trwać w wiecznej samowystarczalności i samopewności.
Europejska tożsamość Europy polega na niepewności
i niepokoju. I to właśnie jest, jego zdaniem, przyczyną duchowej siły Europy.
Podobne
stanowisko reprezentował Helmuth Plessner w latach trzydziestych. Był on
przekonany – w ówczesnej sytuacji kryzysu – że nie rozum uniwersalny, lecz
radykalny relatywizm, całkowite pozbycie się zabezpieczeń, przyniesie ratunek
europejskiej kulturze i jej przewagę. Europa proklamująca swą własną
partykularność, udowadnia – przez rezygnację z bycia dogmatyczną i
fundamentalistyczną – swą uniwersalność i potwierdza wielkość swej tradycji. Na
tej podstawie można dzięki relatywizmowi podtrzymać roszczenie do uniwersalności
„europejskiej formy egzystencji”.
Jednak
Kołakowski postrzega historię europejskiej kultury nie jako pogrążanie się w
coraz bardziej „bezwzględny sceptycyzm”, lecz – tak w każdym razie możemy
przeczytać w jego książce
o Husserlu – jako oscylację między dążeniem do pewności oraz zwątpieniem.
Dzisiaj jednak zwątpienie przeważa nad dążeniem do pewności. Można pytać, czy
nawet wątpienie jest jeszcze możliwe, gdyż aby podać się w wątpliwość, trzeba
najpierw być pewnym siebie. Gdzie są jeszcze „wytwarzane” pewności, które
następnie mogłyby zostać zdekonstruowane? Wydaje się, że filozofowie stracili
ochotę i odwagę, aby to czynić. Również świat przeżywany (Lebenswelt)
nie wydaje się już być źródłem takich pewności, tym bardziej, gdyby
rzeczywiście został „skolonizowany” przez mechanizmy systemowe, a to, co
sakralne, zostałoby „ujęzykowione” w działaniu komunikacyjnym.
Według
Gianniego Vattimo chodzi nie o oscylowanie, lecz
o dryfowanie, oddalające nas od sakralnych źródeł, o postępujący proces
sekularyzacji, która wynika z samego chrześcijaństwa. Proces sekularyzacji jest
cechą charakterystyczną kultury europejskiej. Nietzsche, Heidegger i Gadamer wyznaczają
najważniejsze stadia we współczesnej fazie tego dryfu. Po nich nie można już
myśleć w dawny sposób. To twierdzenie – o niemożliwości powrotu – nie ma
wyrażać logicznej niemożliwości, lecz również coś więcej niż tylko estetyczne
upodobanie.
Zakłada ono kontekst tradycji, w którym zostaje sformułowane, kontekst, łączący
filozofa i jego czytelników: „Rygor dyskursu postmetafizycznego jest tylko tego
rodzaju: chce przekonać, nie wysuwając roszczenia do bycia obowiązującym […] z
„uniwersalnego” punktu widzenia; wie, że pochodzi od kogoś i zwraca się do
kogoś, kto przechodzi ten sam proces”.
Czy
jednak my, Europejczycy, przechodzimy ten sam proces? Jest rzeczą oczywistą, że
niektórzy spośród nas myślą inaczej, mimo Nietzschego i Heideggera. Nie wszyscy
Europejczycy stali się postmetafizyczni, nawet nie wszyscy filozofowie, inaczej
nie czytaliby ostatniej encykliki papieskiej Fides et ratio. (Zresztą
także Amerykanie oczywiście nie stali się ironistami jak zaleca Rorty; przykład
Ameryki pokazuje wyraźnie, że nowoczesność nie musi być areligijna, jak sugeruje
sytuacja w niektórych regionach Europy Północnej lub jak twierdzi współczesna
filozofia akademicka). Jeśliby rzeczywiście zachodził ów proces dryfowania,
a nowoczesna zachodnia kultura odrywała się od swoich sakralnych źródeł, to na
pewno dryfujemy z bardzo różną prędkością.
Myślenie
o jedności Europy oznacza również myślenie o jedności tych prędkości. Oznacza
również uczciwe przemyślenie warunków i konsekwencji tego dryfowania. Gianni
Vattimo widzi w metafizyce źródło przemocy, czy jednak nie dowiedzieliśmy się
także, że przemoc możliwa jest bez metafizyki, i to w wymiarze światowym? Czy z
losu Heideggera niczego nie można się w tej kwestii nauczyć? Czy doświadczenie
realnego socjalizmu nie nauczyło nas nieufności wobec myślenia, które rozumie
się jako postmetafizyczne, a mimo to nie może obejść się bez myśli, że dzieje
mają kierunek, objaśniany moralnie i politycznie?
W
książce Wierzyć – filozofować Vattimo nie mówi już
o śmierci Boga, lecz o jego stawaniu się człowiekiem i jego dalszym życiu w
zsekularyzowanej formie. Nasuwa się jednak pytanie, czy nie jest tak, że Bóg
tylko wtedy „może żyć nadal”, gdy zachowana zostaje pamięć o nim jako Bogu Stworzycielu,
jako absolutnej podstawie, to znaczy jak długo nie zanikną resztki metafizyki i
tradycja nie zostanie zupełnie zerwana? Albo – by wyrazić to słowami Remi
Brague’a – jak długo nie popadniemy
w nowoczesny marcjonizm?
Dla
Remi Brague’a i Gianni Vattimo – europejska tożsamość jest ciągle jeszcze
tożsamością chrześcijańską. Jest rzeczą charakterystyczną, że pod koniec XX
wieku chrześcijaństwo znowu pojawiło się w centrum refleksji filozoficznej.
Pytanie o wzajemny stosunek Europy, nowoczesności oraz chrześcijaństwa staje
się pytaniem, które jest stawiane także – a nawet przede wszystkim – w kręgach
pozaakademickich. Takie zjawiska jak dający się zaobserwować we Włoszech
„powrót” do religii oraz trudne dyskusje
o Europie w Polsce, w których pytanie o religię, o katolicyzm odgrywa ważną
rolę, mogłyby uchodzić – szczególnie w Niemczech Północnych i Wschodnich – za
coś zupełnie niezrozumiałego. Jednak Europa, która mogłaby być pewna samej
siebie, nie będzie – jak się zdaje – możliwa, jeśli nie odnajdzie się w swojej
chrześcijańskiej tradycji, jeśli nie odzyska teologiczno-politycznego aspektu
swej tożsamości. A bez tej pewności Europa – mimo całej dumnej retoryki
uniwersalnych wartości – pozostanie tym, czym stała się w XX wieku – protektoratem
tego wspaniałego kraju, który na innym kontynencie rozwija przeformułowane i
przekształcone dziedzictwo europejskie.
K. Eder, Integration durch Kultur?
Das Paradox der Suche nach einer europäischen Identität, [w:] R. Viehoff,
R. T. Segers (red.), Kultur, Identität, Europa, Frankfurt a. Main 1999,
s. 147-180, cytat s. 175.
R. Brague, Europa. Eine
exzentrische Identität, Frankfurt/New York 1993.
M. Walzer, Lokale Kritik – globale
Standards, Berlin 1996, s. 15.
Zob. K. O. Hondrich, Der Krieg und
Europas Grenzen, „Merkur”, nr 7, 1999, s. 585-599.
K. Adam, Europa als katholisches Projekt
betrachtet, „Merkur”, nr 12, 1998 , s. 1117.
K. Pomian, Europa und seine Nationen, Berlin
1990.
F. Koneczny, O wielości cywilizacji, Kraków
1935.
B. Geremek, Europa i pamięć, „Gazeta
Wyborcza”, 20-21 września 1997.
C. K. Norwid, List do Konstancji Górskiej z
lata 1882, [w:] tenże, Listy. Pisma wybrane, t. 5 , Warszawa 1983,
s. 772.
R. Rorty, Achieving Our Country,
Cambridge Mass. 1998.
H.-G. Gadamer, Das Erbe Europa,
Frankfurt a. Main 1989, s. 40.
G. Vattimo, Beyond Interpretation,
Stanford 1997, s. 106.
Tenże, Glauben – Philosophieren, Stuttgart
1997, s. 43-44.
|